Marcin Ogdowski
Z Afganistanu.pl.
Alfabet polskiej misji
Prolog, czyli z workiem na głowie
Prowadzący terenówkę kierowca nie miał szczęścia. Chwilę wcześniej rozgadany
i uśmiechnięty, kilka sekund później - po tym, jak seria odłamków przebiła blaszane drzwi
i szybę - martwy i okaleczony, skurczył się dziwnie w fotelu. Siedzący obok dziennikarz
patrzył na swoje ręce i brzuch, zachlapane krwią i wnętrznościami zabitego. Z powodu tego
widoku nie dostrzegł biegnących w kierunku pojazdu mężczyzn z kałachami.
- Jezuuu... - z tyłu SUV-a słychać było pojękiwania rannego fotoreportera.
A potem jego przeraźliwy krzyk:
- Kurwa, szuszfole!
Ostrzeżenie podziałało jak kubeł zimnej wody - dziennikarz gwałtownie oprzytomniał.
Jakimś cudem nie trafił go żaden z większych odłamków; zważywszy na okoliczności, miał
się całkiem nieźle...
- Załóżmy, że dżipa mimo wszystko da się prowadzić. Co robicie w takiej sytuacji? -
spytał wysoki, chudy porucznik siedzących w szkolnych ławach dziennikarzy. Był lipiec 2007
roku; koszmarny incydent to tylko hipotetyczna sytuacja, choć sugestywnie opisana przez
blond chudzielca.
- Siadam za kółkiem i uciekam - odpowiedziała zdecydowanie jedna z dziennikarek
uczestniczących w pierwszym w Polsce kursie dla korespondentów wojennych,
zorganizowanym przez Centrum Szkolenia na Potrzeby Sił Pokojowych w Kielcach.
- Dobrze... - przytaknął oficer, choć sprawiał wrażenie, że taka odpowiedź nie w pełni
go satysfakcjonuje. - Ale co z zabitym? - dopytywał się dalej.
- No, spycham ciało tak, by nie przeszkadzało mi w jeździe, ale jednocześnie
pozostało w aucie? - bardziej spytałem, niż stwierdziłem.
- Właśnie! - na twarzy porucznika widać było satysfakcję. - W wojsku mamy taką
zasadę: wracamy wszyscy, żywi i martwi. Ciało żołnierza, ale i ciało dziennikarza, nie
powinno dostać się w ręce terrorystów. Bo to oznacza, że za kilka godzin jego
zbezczeszczone szczątki obejrzy w telewizji cały świat...
Tydzień wcześniej cieszyłem się ostatnimi dniami urlopu i towarzystwem żony
w uroczej czeskiej Pradze.
- Marcin, przyszedł list z ministerstwa obrony, masz wziąć udział w jakimś szkoleniu -
głos redaktora naczelnego brzmiał tak, jakbym miał się wybrać na owiane legendą spędy
rezerwistów. Z miejsca minęła mi złość, że ktoś z pracy zawraca mi głowę telefonem. - Aha,
musisz je zaliczyć, jeśli nadal chcesz jeździć - dodał mój rozmówca, wprawiając mnie
w lekkie zdumienie.
Owo „jeździć” dotyczyło Iraku i Afganistanu - wyjazdów z akredytacjami MON-u do
stacjonujących tam polskich kontyngentów wojskowych. Do tej pory zaliczyłem już kilka
reporterskich wypraw do Iraku, skąd więc nagle pomysł, że powinienem się szkolić?
„Pal licho, trzeba, to trzeba” - powiedziałem sobie, licząc przy okazji na fajną
przygodę. I cztery dni później siedziałem w specjalnym autobusie do Kielc.
Kilkunastoosobowe towarzystwo bawiło się świetnie, nonszalancko podpisując podsunięte
kwity, w których oświadczaliśmy, że nie będziemy rościć pretensji do MON-u w razie
jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu. Wszystko przecież wskazywało na to, że jedyne, co
nam grozi, to kac...
- O kurwa, znowu... - praktyczna część ćwiczeń najwyraźniej zmęczyła już jednego
z moich kolegów. Nasz konwój CIMIC[1]
, jeżdżący od rana po podkieleckich wioskach
udających afgańskie wsie, po raz kolejny wpadł w zasadzkę. Słychać było strzały,
pokrzykiwania, ktoś rzucił świecę dymną. To tylko ćwiczenia, ale z zachowaniem - jak
mówią w wojsku - realizmu pola walki.
- Niezła rozpierducha - skomentowałem. - I chyba przegrywamy - dodałem na widok
strzelca z pojazdu za nami, który teatralnie rozłożył ręce i położył się na burcie wieżyczki
strzelniczej, zwanej ganerką.
Śmialiśmy się, gdy nagle otworzyły się drzwi Honkera. Dwóch zamaskowanych gości
z kałachami w rękach darło się na nas, imitując wrzaski, które w ich odczuciu wydawaliby
z siebie talibowie.
- Wypieprzać! - jeden z nich przeszedł na angielski.
Jeszcze nie straciliśmy rezonu, jeszcze trwała zabawa. „To tylko ćwiczenia” -
tłumaczyłem sobie, gdy jeden z ”bojowników” rzucił mnie brutalnie na drogę. I zerwał ze
mnie hełm i kamizelkę.
- Boli! - zaprotestowałem.
- Zamknij się! - wrzasnął oprawca i uciszył mnie solidnym kopniakiem w bok.
Straciłem oddech, a ”porywacz” spętał mi ręce za plecami plastikowym paskiem. „Kajdanki”
wrzynały się w nadgarstki, bolało jak cholera, ale nie to było najgorsze. Bo oto za chwilę na
mojej głowie wylądował elastyczny worek. Odtąd nie widziałem już nic. I chyba się
dusiłem...
- Worek nie zabije, chyba, że ktoś użyje folii - mówił po wszystkim „Chudy”. -
Założenie go na głowę to chwyt psychologiczny: bo nagle nic nie widzisz, jesteś bezwolny,
jeszcze bardziej bezbronny. Tak łamie się największych twardzieli...
Żaden ze mnie twardziel. I nie pomagała mi już świadomość, że to tylko ćwiczenia.
Bo brak powietrza i klaustrofobiczny lęk były jak najbardziej realne...
Tymczasem „porywacze” zaczęli pakować nas do samochodów.
- Wstawać! - krzyczeli.
Tylko jak tu się podnieść, mając spętane dłonie i worek na głowie? Pomogły kopniaki
i gorąca lufa przyłożona do skroni. Nie, żebym się bał, że ktoś rozwali mi mózgownicę.
W końcu to tylko ćwiczenia. Ale seria tuż przy głowie, a po niej bolesne dzwonienie
w uszach przez następne minuty - to wystarczająco dotkliwa kara za niesubordynację...
Miałem szczęście - trafiłem na pakę jednego ze zdobycznych Honkerów. Część
kolegów zaliczyła podróż w bagażnikach cywilnych aut „terrorystów”. Z workiem na głowie
i spętanymi rękoma, przy trzydziestopięciostopniowym upale...
- Żadnych niepotrzebnych ruchów, żadnych rozmów! Mówicie tylko wtedy, kiedy
wam każemy - tłumaczyli zasady „porywacze”. Odwróciłem się w stronę, z której usłyszałem
te słowa. Jakaś ręka brutalnie złapała mnie za kark i docisnęła głowę do dołu. Od tej pory już
wiedziałem, że to najlepsza pozycja, by uniknąć kolejnych razów...
Kilkanaście minut później klęczałem na betonowej posadzce. Dźwięki rozchodziły się
tak, jakbyśmy byli w hali fabrycznej. Trudno było je znieść, zwłaszcza w takim natężeniu.
Puszczona na cały regulator orientalna muzyka przeplatała się z wystrzałami z kałachów,
krzykami „jeńców” i ”porywaczy”. Pomagało szerokie otwarcie ust - do czasu, kiedy któryś
z opiekunów nie polał mojej głowy wodą. Worek przykleił mi się do twarzy, niedawno
uspokojony oddech znów zaczął wariować. Łapałem powietrze jak ryba, czułem, że mam już
dość.
Straciłem orientację. Nie wiem, po jakim czasie podszedł do mnie jeden
z ”terrorystów”. Wyprowadził mnie z budynku i zostawił pod ścianą.
- Rusz się, a dostaniesz - ostrzegł i... zluzował pęta.
Nadgarstki bolały koszmarnie, zdrętwiała mi cała lewa ręka. Zaciskałem i otwierałem
dłonie, by pobudzić krążenie, i nagle dotarło do mnie, że są wolne! Oparłem je na udach -
i nic. A przecież się ruszyłem... Zerwałem więc worek z głowy, myśląc: „A niech się dzieje!”.
Zamiast kopniaka i serii przy uchu - cisza. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że klęczę przed
kotłownią. W oknie nade mną dostrzegłem plecy jednego z ”terrorystów”. Odwrócił się
i stracił mnie z pola widzenia...
Podniosłem się i zacząłem biec. Przez hałdę węgla, dwa wysokie płoty - byle dalej od
tego paskudnego miejsca...
Moja „ucieczka do wolności” skończyła się kilkaset metrów dalej, gdy wpadłem na
oddział szykujący się do odbicia „zakładników”. Obserwując ich akcję, dziękowałem sobie za
desperacki odruch - ominęła mnie wątpliwa przyjemność kulenia się w pomieszczeniu
wypełnionym dymem z granatów i odgłosami serii strzałów, z workiem na głowie i spętanymi
rękoma. Nie zastosowano wobec mnie procedury sprawdzenia, czy przypadkiem nie jestem
podszywającym się pod „porwanego” „bojownikiem”. Po prostu, scenariusz ćwiczeń nie
zakładał ucieczki dziennikarza, miałem więc święty spokój.
Ale nie ma tego dobrego - wkrótce dopadł mnie uporczywy ból. Okazało się, że
gwałtowne wykręcenie lewej ręki poskutkowało naderwaniem jednego z mięśni piersiowych.
I w towarzystwie tego bólu pięć dni później wylądowałem w Afganistanie...
Tak zaczęła się moja pierwsza poważna przygoda z tym krajem, nie licząc krótkiego
pobytu w Bagram latem 2004 roku oraz lektury paru książek. Tak też na dobre wszedłem
w temat, który jest przedmiotem niniejszej książki. O polskiej misji wojennej w Afganistanie
można pisać na różne sposoby. Ja od sierpnia 2009 roku robię to już nie tylko jako reporter,
który spędził z polskimi żołnierzami wiele tygodni, ale również jako autor blogu
„zAfganistanu.pl”. Podstawą książki są zamieszczone tam wpisy, poszerzone
i usystematyzowane w postaci alfabetu ułożonego z haseł, które w mojej ocenie tworzą
w miarę pełny i rzetelny obraz misji.
Zapraszam do lektury.
Fot. Marcin Wójcik
Wizja Afganistanu przedstawiona w książce jest mało podróżnicza. To narracja poświęcona
temu, jak widzą ów kraj i jak sobie w nim radzą polscy żołnierze. Na zdjęciu widok z tak
zwanej „góry szpiega”, położonej przy bazie Warrior.
[1]
Civil-Military Co-operation - dosł. cywilno-wojskowa współpraca; skrót określa jednostki
zajmujące się pomocą humanitarną.
A jak ajdik
Paskudny dzień dobiegał końca, a ja marzyłem tylko o tym, by wyciągnąć się na
łóżku, uspokoić skołataną głowę i spróbować zasnąć. Nie było łatwo - ledwo przymknąłem
oczy, za chwilę zrywałem się od nadmiaru obrazków, które bombardowały moją wyobraźnię.
Myśli wciąż wracały ku patrolowi, z upodobaniem skupiając się na przytłumionym odgłosie
wybuchu, który nastąpił na przedzie kolumny, oraz na minach, jakie sekundy później
pojawiły się na twarzach siedzących ze mną w Rosomaku żołnierzy.
Podniosłem się z łóżka i zacząłem chodzić po kampie[2]
, by w ten sposób odgonić
wspomnienia z feralnego wyjazdu, w którym zginął Marcin Poręba. Nagle ktoś zapukał do
drzwi.
- Ci kolesie będą spali z tobą - chłopak w cywilkach wskazał głową trzech stojących
za nim Amerykanów. Od kilku godzin było już ciemno, tak po afgańsku ciemno, nie od razu
więc dostrzegłem twarze przybyszów. „Szlag! Jeszcze ich tu brakowało...” - pomyślałem
sobie, choć wiedziałem, że nie było innego wyjścia. Dowódca bazy Giro oddał mi do
dyspozycji podwójny kamp, tak naprawdę więc miałem jedno pomieszczenie wolne. Idealne
dla niespodziewanych gości.
- To ci saperzy - chłopak położył nacisk na słowo „ci”. - Dziś nikt już po nich nie
wróci, mają śmigła dopiero rano. Stary kazał położyć ich u ciebie.
Wtedy mnie olśniło. To tych facetów wezwano do zniszczonego Rosomaka, by ustalili
rodzaj ładunku i sprawdzili, czy w miejscu zasadzki nie ma kolejnych min. Zatem to w dużej
mierze dzięki nim reszta wozów, w tym mój, dotarła bezpiecznie do bazy. Mimo bólu głowy
uśmiechnąłem się szczerze i wyciągnąłem rękę w kierunku Jankesów. Wiedziałem, że
będziemy mieli o czym gadać. Mniejsza o szczegóły - nocą z 4 na 5 września 2009 roku z ust
moich amerykańskich współspaczy padło wiele ciekawych zdań, ale jedno z nich szczególnie
zapadło mi w pamięci. Idealnie bowiem oddawało istotę afgańskiego konfliktu.
- Mówię ci, stary, miny-pułapki to największe gówno w tej gównianej wojnie -
powiedział ich dowódca.
Fot. Adam Roik
Eksplozja IED na trasie polskiego konwoju - tym razem w porę znalezionego i zniszczonego
przez saperów. Prowincja Ghazni, czerwiec 2010 roku.
Amerykanin wiedział, co mówi - w 2009 roku ponad sześćdziesiąt procent zabitych
żołnierzy ISAF[3]
padło ofiarą IED[4]
, jak oficjalnie nazywa się miny-pułapki. W kolejnym
roku w takich okolicznościach poległo aż 268 jego rodaków, co stanowiło pięćdziesiąt cztery
procent całości amerykańskich strat w Afganistanie. Tak naprawdę wszyscy ci chłopcy
zginęli, zanim zdołali sięgnąć po broń...
IED wykonuje się z gotowych elementów - bomb, pocisków czy granatów - bądź
tworzy od podstaw z materiałów wybuchowych, z wykorzystaniem rozmaitych nośników:
wiader, garnków, rur itp. Zamaskowany, najczęściej wkopany w ziemię, detonuje pod
wpływem nacisku lub poprzez zdalne odpalenie - z użyciem kabla i wiązki elektrycznej bądź
fal radiowych.
Fot. z archiwum blogu
Pułapki najczęściej zastawiane są pod nawierzchnią dróg, jednak rebelianci wykorzystują
również samochody. To tak zwane VBIED (ang. Vehicle Born Improvised Explosive Device -
improwizowane urządzenia wybuchowe zainstalowane w pojeździe).
Fot. Marcin Ogdowski
Papierowe worki z napisem „Lucky cement”. W tym przypadku rzeczywiście zawierały
cement, a nie saletrę.
Wśród Polaków przyjęła się nazwa „ajdik”, która jest spolszczeniem akronimu IED.
Przy czym jest to określenie umowne, stosowane przez żołnierzy nie tylko w odniesieniu do
samoróbek. Bo pojazdy koalicji wylatują w powietrze również na tradycyjnych minach, i to
nie zawsze będących pozostałością po interwencji radzieckiej w latach osiemdziesiątych XX
wieku. Kiedy w listopadzie 2010 roku Polacy weszli do jednego z przejętych talibskich
magazynów, ich oczom ukazały się bardzo nowoczesne włoskie miny przeciwpancerne.
Ponoć wyjątkowo skuteczne...
Wróćmy jednak do samoróbek. Był ciepły listopadowy dzień 2010 roku. Nasz patrol
zajechał do siedziby gubernatora prowincji Ghazni, gdzie od wielu miesięcy realizowano
finansowany przez koalicję projekt budowy sali konferencyjnej. Ochraniani przez
mundurowych cywilni specjaliści mieli sprawdzić postęp prac. Podczas gdy dwaj
inżynierowie, kręcąc się po obiekcie, marudzili na jakość afgańskiej wykończeniówki, moją
uwagę przykuły papierowe worki z napisem „Lucky cement”[5]
. Kiedyś kupiłem
w Afganistanie proszek do prania, na którym jak byk stało „Dirt is good”[6]
, lecz mimo
wszystko poczułem się zaintrygowany.
- Nieźle, co? - jeden z żołnierzy dostrzegł, że przymierzam się do zrobienia zdjęcia
pakunkom. - W takich workach często przywożą z Pakistanu saletrę do konstruowania
ajdików.
- Aha - wydusiłem z siebie, świadom złośliwości losu. „Szczęśliwy cement”... Nie
dalej jak dzień wcześniej na ajdiku wyleciał w powietrze jeden z Rośków, jak pieszczotliwe
nazywane są Rosomaki. Czy był to IED skonstruowany z przemycanej saletry? Tego nie
wiedziałem, lecz wspomnienie ataku połączone z widokiem worków - mimo że w tym
przypadku z pewnością znajdował się w nich cement - spowodowało, iż przeszedł mnie
zimny dreszcz.
Choć w sumie ów incydent nie był niczym nadzwyczajnym - tak naprawdę nie ma
tygodnia, w którym IED nie uszkodziłyby używanych przez Polaków pojazdów. Złą sławą
owiana jest zwłaszcza jedna z dróg, którą z Ghazni można dojechać do Kogani. Nie bez
powodu nazywa się ją „ajdisztrase”. Jak mówią żołnierze, „jazda nią to czekanie na
pierdolnięcie”.
Szczęśliwie, większość ataków kończy się na lekkich obrażeniach załóg
i uszkodzeniach wozów. Znacznie więcej min udaje się odnaleźć i zneutralizować - głównie
dzięki saperom, specjalistycznym pojazdom wygrzebującym miny, ale i przeczesującym teren
samolotom bezzałogowym, które wielokrotnie nakrywają „kopaczy” w trakcie pracy.
Lecz mimo to „minowe żniwa” także dla Polaków okazują się wyjątkowo krwawe.
Szymon Słowik, Hubert Kowalewski, Grzegorz Politowski, Robert Marczewski, Waldemar
Sujdak, Paweł Brodzikowski, Paweł Szwed, Marcin Poręba, Artur Pyc, Szymon Graczyk,
Radosław Szyszkiewicz, Miłosz Górka, Paweł Stypuła, Dariusz Tylenda, Kazimierz
Kasprzak, Marcin Pastusiak, Marcin Knap, Paweł Staniaszek, Paweł Poświat, Szymon
Sitarczuk, Rafał Nowakowski, Mariusz Deptuła, Krystian Banach, Piotr Ciesielski, Łukasz
Krawiec, Marcin Szczurowski, Marek Tomala. Co łączy te nazwiska? To żołnierze i cywilny
ratownik[7]
Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie, którzy do tej pory zginęli na
skutek wybuchu IED.
Poręba był pierwszym żołnierzem, którego śmierć dopadła w Rosomaku. Stypuła -
saper - jak wiele razy wcześniej, usiłował rozbroić ajdika. Nie wyszło... Słowik i Kowalewski
zginęli w tym samym Hummerze, później ten sam los spotkał Szweda, Sujdaka
i Brodzikowskiego. Ci, którzy mieli nadzieję, że już nigdy więcej nie dojdzie do tragedii
o podobnych rozmiarach, byli w błędzie. 21 grudnia 2011 roku wybuch IED zabił całą załogę
jednego z pojazdów. Banach, Ciesielski, Krawiec, Szczurowski, Tomala - te nazwiska
usłyszała wówczas cała Polska, wstrząśnięta zabójczą skutecznością talibów.
Dwudziestu siedmiu z trzydziestu siedmiu poległych Polaków to ponad siedemdziesiąt
procent wszystkich strat...
Nie wszyscy ginęli od razu. Trafiony elementem zniszczonego pojazdu Artur Pyc
z ciężką raną głowy w maju 2009 roku został ewakuowany z Afganistanu. Zmarł już
w Polsce, nieco ponad trzy miesiące później.
Z dala od pola walki umierał też Paweł Staniaszek, któremu wojskowego szczęścia
zabrakło już po kilku dniach pobytu w Afganistanie, zanim jeszcze oficjalnie zaczęła się
„jego” VI zmiana. 9 października 2009 roku, wspólnie z żołnierzami kończącej się V zmiany,
ubezpieczał konwój logistyczny. W pewnym momencie kolumna wozów zatrzymała się na
częściowo zniszczonym odcinku autostrady, w miejscu, w którym wcześniej wybuchło kilka
pułapek.
- Saperzy wyszli sprawdzić to miejsce - relacjonował mi oficer V zmiany. - Czynny
był jeden pas, bo z drugiego zostało tylko gruzowisko. Chłopaki przeszukały zwężenie, ale
niczego nie znalazły.
Jeden z saperów został na zewnątrz, obserwując, czy ich pojazd nie zsuwa się
z nieuszkodzonej części jezdni. I wtedy nastąpił wybuch... W eksplozji zginęli saperzy
Radosław Szyszkiewicz i Szymon Graczyk, a czterech żołnierzy zostało rannych. Jak później
ustalono, minę odpalono z kabla położonego wzdłuż linii asfaltu, dopiero po kilkudziesięciu
metrach skręcającego w stronę pobliskiej wsi. Bardzo cienkiego i znakomicie
zamaskowanego. Jadący na wieżyczce jako ganer[8]
Staniaszek stracił wówczas nogi. Przez
wiele miesięcy leczono go w amerykańskim szpitalu w Ramstein i w Wojskowym Instytucie
Medycznym w Warszawie. W marcu 2011 roku znów trafił do WIM, gdzie zmarł kilkanaście
dni później. Bezpośrednią przyczyną śmierci osłabionego Staniaszka było zapalenie płuc.
Gdy umierał, miał dwadzieścia dziewięć lat...
Większość polskich ofiar IED zginęła w pojazdach, których nie projektowano z myślą
o przetrwaniu wybuchu miny-pułapki. Wozami, które z założenia mają lepsze możliwości
w tym zakresie, są różnego rodzaju MRAP-y[9]
. Istotą ich unikalnej konstrukcji jest podwozie
w kształcie litery „V”, które powoduje, że znaczna część energii wybuchu rozchodzi się na
boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty - w tym polski - dysponują kilkoma typami
takich pojazdów. I choć zasadniczo wozy te ocaliły życie wielu NATO-wskich żołnierzy,
bywa, że i one zawodzą.
Fot. Marcin Ogdowski
MRAP-y, choć bardziej odporne, nie są niezniszczalne. Na zdjęciu pojazd w warsztacie
remontowym w Ghazni, wrzesień 2009 roku.
Mnie utkwił w pamięci incydent, który wydarzył się 13 stycznia 2011, roku sześć
kilometrów od polskiej bazy Warrior. Przydrożny IED wybuchł wówczas pod MRAP-em
typu RG-31. Amerykańska załoga nie miała żadnych szans - trzech żołnierzy zginęło na
miejscu, dwóch zostało rannych. Zniszczony pojazd wchodził w skład zespołu
rozminowywania dróg, który jechał na przedzie polsko-amerykańskiego patrolu.
Sama eksplozja była ledwie pierwszym aktem dramatu - wkrótce bowiem okazało się,
że Amerykanie nie mogą odnaleźć jednego z członków załogi. Stąd pierwsze informacje
mówiące o dwóch zabitych. Ciało trzeciego żołnierza zlokalizowano dopiero następnego dnia,
gdy specjalistyczny dźwig podniósł zmasakrowany wrak...
O tym zdarzeniu piszę także z innego powodu. Samoloty bezzałogowe, które
wcześniej przelatywały nad miejscem ataku, nie wykryły żadnych „kopaczy”. Na jeszcze
wcześniejszych, wykonanych przez bezpilotowce zdjęciach, również nie dopatrzono się
śladów naruszeń ziemi.
Fot. Adam Roik
Miejsce eksplozji jednego z ajdików. Prowincja Ghazni, lipiec 2010 roku.
- Najpewniej ładunek pojawił się tam kilka tygodni, a może nawet miesięcy temu -
tłumaczył mi parę dni później jeden z oficerów. Amerykanie mieli zatem pecha i nacięli się
na tak zwanego „śpiocha” - ajdika zakładanego nie w oczekiwaniu na szybki efekt, lecz
z przekonaniem, że przyjdzie czas i pojawi się sposobność, aby go użyć. Szczególnie dużo
„śpiochów” ląduje w piachu tuż przed zimą, której przyjście - na skutek zamarznięcia ziemi
i opadów śniegu - z reguły oznacza poważne wyciszenie wojny minowej. Odpowiednio
zabezpieczone, czekają na wiosenne roztopy...
Pisząc o przebiegłości rebeliantów, nie sposób pominąć innego zjawiska związanego
z IED, z którym zetknąłem się osobiście. Ale po kolei...
Sylwetka afgańskiego starca mignęła nam na monitorze wewnątrz Rosomaka.
Zamontowana na burcie pojazdu kamera uchwyciła siedzącego mężczyznę, gdy transporter go
mijał. Chwilę potem usłyszeliśmy głuchy odgłos, a w radio poszła wiadomość, że jeden
z Rośków wjechał na ajdika...
- Szczerbinka, szczerbinka! Widziałeś tego starego!? - pytał mnie jeden z żołnierzy.
Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, ale kiwnąłem głową, bo starca rzeczywiście
widziałem. Co stało się z nim później, nie miałem pojęcia, bo po ataku jakby zapadł się pod
ziemię.
Ale dlaczego „szczerbinka”? Później zetknąłem się też z określeniem „marker”, lecz
to „szczerbinka” lepiej oddaje sytuację, w której żywy człowiek staje się częścią
prymitywnego systemu celowniczego. Bojownik, który zamierza zdetonować IED,
najczęściej nie jest samobójcą. Chcąc przeżyć atak, musi go przeprowadzić z bezpiecznego
miejsca. I nie tyle chodzi o ochronę przed odłamkami, co o możliwość ucieczki przed
żołnierzami koalicji. Im jednak dalej, tym gorzej widać miejsce, gdzie ukryta jest bomba. A tę
trzeba zdetonować dokładnie wtedy, gdy pojazd przejeżdża nad nią bądź obok niej.
Jeśli zamachowiec działa w terenie miejskim czy przy uczęszczanej drodze, łatwo mu
znaleźć jakiś punkt odniesienia - słup, drzewo, fragment bariery itp. Jednak na off-roadzie
musi kombinować. I stąd pomysły na rozmaite „szczerbinki” - od kupek kamieni po żywego
człowieka. Sadza się go w linii prostej od podłożonego ładunku, samemu chowając się dalej
na jej przedłużeniu. I gdy pojazd koalicji mija żywą „szczerbinkę”, wystarczy odpalić ajdika.
Oczywiście, „szczerbinka” zwykle nie siedzi na linii dobrowolnie, tylko pod lufą.
Bezwzględne, prawda? Cóż, w Afganistanie ludzkie życie ma dużo niższą cenę niż
w Europie czy w północnej Ameryce...
[2]
Blaszanym kontenerze mieszkalnym.
[3]
International Security Assistance Force - Międzynarodowe Siły Wsparcia
Bezpieczeństwa, oficjalna nazwa wojsk NATO w Afganistanie.
[4]
Improvised Explosive Device - improwizowane urządzenie wybuchowe.
[5]
Szczęśliwy cement.
[6]
Brud jest dobry.
[7]
Marcin Knap.
[8]
Gunner - strzelec.
[9]
Mine Resistant Ambush Protected - pojazdy ze zwiększoną odpornością na miny.
B jak Bagram
Fot. Aleksander Rawski
Świeżo obrana ze skóry owca dyndała na podwieszonym pod okapem haku, a uzbrojony
w kilka noży rzeźnik wyciągał z niej wnętrzności.
- Nie podjeżdżaj za blisko bramy - powiedziałem do kierowcy, gdy po obu stronach
drogi zaczęły się wyłaniać zabudowania Bagram. Wydawało mi się mało prawdopodobne, by
widziany z daleka amerykański żołnierz bez ostrzeżenia wpakował serię z M4 w cywilną
Toyotę, ale z drugiej strony - po co ryzykować?
Auto zjechało na pobocze, zatrzymując się przy jednym z rzeźnickich straganów,
których pełno było w tej okolicy. Świeżo obrana ze skóry owca dyndała na podwieszonym
pod okapem haku, a uzbrojony w kilka noży - jeden w ręku, reszta przy pasku - rzeźnik
wyciągał z niej wnętrzności. Pełna misa flaków, krew na ubitej ziemi i klapkach mężczyzny -
taki widok ukazał mi się, gdy otworzyłem drzwi samochodu. Kątem oka dostrzegłem uśmiech
na twarzy rzeźnika, gdy Alek, fotoreporter pracujący dla kilku wojskowych gazet, podniósł
aparat do twarzy. „Taaa. Grunt to mieć fajne zdjęcie przy pracy” - pomyślałem sobie
i ruszyłem w kierunku bramy największej bazy ISAF.
Fot. Aleksander Rawski
Oparty o skrzydło rozchylonej bramy mężczyzna w zielonych bojówkach i białych adidasach
spojrzał na nas, nie kryjąc znudzenia...
To właśnie z bazą większość osób zainteresowanych Afganistanem kojarzy nazwę
Bagram. Tymczasem za murem popularnego „Bafu”[10]
, wzdłuż szosy prowadzącej do A-1,
głównej drogi w tym kraju, rozciąga się całkiem spora miejscowość. Podłej jakości
niewysoka zabudowa przywodzi skojarzenia ze slumsami, nie zmienia to jednak faktu, że
Bagram ma historię sięgającą starożytności. Tuż przed wybuchem II wojny światowej
archeolodzy z Europy znaleźli w centrum miasta tajemniczą piwnicę, a w niej rozmaite
skarby sprzed dwóch tysięcy lat, pochodzące z Rzymu, Indii i Persji. W lipcu 2007 roku - gdy
po kilku dniach pobytu w Kabulu zjechaliśmy do Bagram - nikt już wiekowych artefaktów
nie szukał, a na miano swoistego skarbu zasługiwała co najwyżej ISAF-owska warownia,
dająca pracę wielu okolicznym mieszkańcom.
Było nas czterech - ja, Alek oraz Marek i Damian, dziennikarz i fotoreporter „Gazety
Wyborczej”. Opuściwszy Toyotę, ruszyliśmy w kierunku uzbrojonych ludzi, w ciągu kilku
sekund zyskując zainteresowanie całej chmary dzieciaków. Cóż, parę dni bez golenia
i przebywania w afgańskim słońcu nie pozbawiło nas europejskiego wyglądu...
Oparty o skrzydło rozchylonej bramy mężczyzna w zielonych bojówkach i białych
adidasach spojrzał na nas, nie kryjąc znudzenia, na wszelki wypadek jednak nie zdejmując
palca ze spustu kałasznikowa.
- Dziennikarze - powiedział jeden z nas, a wszyscy wyciągnęliśmy akredytacje,
machając nimi przed facetem z niewiadomej formacji. Nie mieliśmy pojęcia, czy Afgańczyk
pochodził z ANA[11]
czy z ANP[12]
, bo zamiast mundurowej bluzy miał zwyczajny T-shirt.
- Okej, okej - powiedział tamten, skinął głową w kierunku stojącego głębiej
Amerykanina i wrócił do opierania się o bramę.
Sierżant Rose nie miał zbyt przyjaznej miny, lecz gdy usłyszał angielski, wyraźnie się
rozpogodził. Właściwie to było mi go żal - samotny strażnik, w pełnym oporządzeniu,
sterczący jak kołek w już zachodzącym, ale wciąż prażącym słońcu. A teraz jeszcze my
i nasze problemy...
Rose nie mógł tak po prostu wpuścić nas do bazy - nadgorliwy urzędnik z kwatery
głównej ISAF wpisał nam w akredytacjach, że „wymagamy eskorty”. Sierżant na eskortę się
nie nadawał, bo musiał zostać na posterunku. Poprosiłem go więc, by skontaktował się
z polskim PIO[13]
- które wówczas mieściło się jeszcze w Bagram - by kogoś po nas
przysłano. Niestety, krótka rozmowa przez radio uświadomiła nam, że Amerykanie nie byli
w stanie zlokalizować naszych prasowców. Ba, wręcz nie mieli pojęcia o stacjonujących
w bazie Polakach.
Marcin Ogdowski Z Afganistanu.pl. Alfabet polskiej misji
Prolog, czyli z workiem na głowie Prowadzący terenówkę kierowca nie miał szczęścia. Chwilę wcześniej rozgadany i uśmiechnięty, kilka sekund później - po tym, jak seria odłamków przebiła blaszane drzwi i szybę - martwy i okaleczony, skurczył się dziwnie w fotelu. Siedzący obok dziennikarz patrzył na swoje ręce i brzuch, zachlapane krwią i wnętrznościami zabitego. Z powodu tego widoku nie dostrzegł biegnących w kierunku pojazdu mężczyzn z kałachami. - Jezuuu... - z tyłu SUV-a słychać było pojękiwania rannego fotoreportera. A potem jego przeraźliwy krzyk: - Kurwa, szuszfole! Ostrzeżenie podziałało jak kubeł zimnej wody - dziennikarz gwałtownie oprzytomniał. Jakimś cudem nie trafił go żaden z większych odłamków; zważywszy na okoliczności, miał się całkiem nieźle... - Załóżmy, że dżipa mimo wszystko da się prowadzić. Co robicie w takiej sytuacji? - spytał wysoki, chudy porucznik siedzących w szkolnych ławach dziennikarzy. Był lipiec 2007 roku; koszmarny incydent to tylko hipotetyczna sytuacja, choć sugestywnie opisana przez blond chudzielca. - Siadam za kółkiem i uciekam - odpowiedziała zdecydowanie jedna z dziennikarek uczestniczących w pierwszym w Polsce kursie dla korespondentów wojennych, zorganizowanym przez Centrum Szkolenia na Potrzeby Sił Pokojowych w Kielcach. - Dobrze... - przytaknął oficer, choć sprawiał wrażenie, że taka odpowiedź nie w pełni go satysfakcjonuje. - Ale co z zabitym? - dopytywał się dalej. - No, spycham ciało tak, by nie przeszkadzało mi w jeździe, ale jednocześnie
pozostało w aucie? - bardziej spytałem, niż stwierdziłem. - Właśnie! - na twarzy porucznika widać było satysfakcję. - W wojsku mamy taką zasadę: wracamy wszyscy, żywi i martwi. Ciało żołnierza, ale i ciało dziennikarza, nie powinno dostać się w ręce terrorystów. Bo to oznacza, że za kilka godzin jego zbezczeszczone szczątki obejrzy w telewizji cały świat... Tydzień wcześniej cieszyłem się ostatnimi dniami urlopu i towarzystwem żony w uroczej czeskiej Pradze. - Marcin, przyszedł list z ministerstwa obrony, masz wziąć udział w jakimś szkoleniu - głos redaktora naczelnego brzmiał tak, jakbym miał się wybrać na owiane legendą spędy rezerwistów. Z miejsca minęła mi złość, że ktoś z pracy zawraca mi głowę telefonem. - Aha, musisz je zaliczyć, jeśli nadal chcesz jeździć - dodał mój rozmówca, wprawiając mnie w lekkie zdumienie. Owo „jeździć” dotyczyło Iraku i Afganistanu - wyjazdów z akredytacjami MON-u do stacjonujących tam polskich kontyngentów wojskowych. Do tej pory zaliczyłem już kilka reporterskich wypraw do Iraku, skąd więc nagle pomysł, że powinienem się szkolić? „Pal licho, trzeba, to trzeba” - powiedziałem sobie, licząc przy okazji na fajną przygodę. I cztery dni później siedziałem w specjalnym autobusie do Kielc. Kilkunastoosobowe towarzystwo bawiło się świetnie, nonszalancko podpisując podsunięte kwity, w których oświadczaliśmy, że nie będziemy rościć pretensji do MON-u w razie jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu. Wszystko przecież wskazywało na to, że jedyne, co nam grozi, to kac... - O kurwa, znowu... - praktyczna część ćwiczeń najwyraźniej zmęczyła już jednego z moich kolegów. Nasz konwój CIMIC[1] , jeżdżący od rana po podkieleckich wioskach udających afgańskie wsie, po raz kolejny wpadł w zasadzkę. Słychać było strzały, pokrzykiwania, ktoś rzucił świecę dymną. To tylko ćwiczenia, ale z zachowaniem - jak mówią w wojsku - realizmu pola walki. - Niezła rozpierducha - skomentowałem. - I chyba przegrywamy - dodałem na widok
strzelca z pojazdu za nami, który teatralnie rozłożył ręce i położył się na burcie wieżyczki strzelniczej, zwanej ganerką. Śmialiśmy się, gdy nagle otworzyły się drzwi Honkera. Dwóch zamaskowanych gości z kałachami w rękach darło się na nas, imitując wrzaski, które w ich odczuciu wydawaliby z siebie talibowie. - Wypieprzać! - jeden z nich przeszedł na angielski. Jeszcze nie straciliśmy rezonu, jeszcze trwała zabawa. „To tylko ćwiczenia” - tłumaczyłem sobie, gdy jeden z ”bojowników” rzucił mnie brutalnie na drogę. I zerwał ze mnie hełm i kamizelkę. - Boli! - zaprotestowałem. - Zamknij się! - wrzasnął oprawca i uciszył mnie solidnym kopniakiem w bok. Straciłem oddech, a ”porywacz” spętał mi ręce za plecami plastikowym paskiem. „Kajdanki” wrzynały się w nadgarstki, bolało jak cholera, ale nie to było najgorsze. Bo oto za chwilę na mojej głowie wylądował elastyczny worek. Odtąd nie widziałem już nic. I chyba się dusiłem... - Worek nie zabije, chyba, że ktoś użyje folii - mówił po wszystkim „Chudy”. - Założenie go na głowę to chwyt psychologiczny: bo nagle nic nie widzisz, jesteś bezwolny, jeszcze bardziej bezbronny. Tak łamie się największych twardzieli... Żaden ze mnie twardziel. I nie pomagała mi już świadomość, że to tylko ćwiczenia. Bo brak powietrza i klaustrofobiczny lęk były jak najbardziej realne... Tymczasem „porywacze” zaczęli pakować nas do samochodów. - Wstawać! - krzyczeli. Tylko jak tu się podnieść, mając spętane dłonie i worek na głowie? Pomogły kopniaki i gorąca lufa przyłożona do skroni. Nie, żebym się bał, że ktoś rozwali mi mózgownicę.
W końcu to tylko ćwiczenia. Ale seria tuż przy głowie, a po niej bolesne dzwonienie w uszach przez następne minuty - to wystarczająco dotkliwa kara za niesubordynację... Miałem szczęście - trafiłem na pakę jednego ze zdobycznych Honkerów. Część kolegów zaliczyła podróż w bagażnikach cywilnych aut „terrorystów”. Z workiem na głowie i spętanymi rękoma, przy trzydziestopięciostopniowym upale... - Żadnych niepotrzebnych ruchów, żadnych rozmów! Mówicie tylko wtedy, kiedy wam każemy - tłumaczyli zasady „porywacze”. Odwróciłem się w stronę, z której usłyszałem te słowa. Jakaś ręka brutalnie złapała mnie za kark i docisnęła głowę do dołu. Od tej pory już wiedziałem, że to najlepsza pozycja, by uniknąć kolejnych razów... Kilkanaście minut później klęczałem na betonowej posadzce. Dźwięki rozchodziły się tak, jakbyśmy byli w hali fabrycznej. Trudno było je znieść, zwłaszcza w takim natężeniu. Puszczona na cały regulator orientalna muzyka przeplatała się z wystrzałami z kałachów, krzykami „jeńców” i ”porywaczy”. Pomagało szerokie otwarcie ust - do czasu, kiedy któryś z opiekunów nie polał mojej głowy wodą. Worek przykleił mi się do twarzy, niedawno uspokojony oddech znów zaczął wariować. Łapałem powietrze jak ryba, czułem, że mam już dość. Straciłem orientację. Nie wiem, po jakim czasie podszedł do mnie jeden z ”terrorystów”. Wyprowadził mnie z budynku i zostawił pod ścianą. - Rusz się, a dostaniesz - ostrzegł i... zluzował pęta. Nadgarstki bolały koszmarnie, zdrętwiała mi cała lewa ręka. Zaciskałem i otwierałem dłonie, by pobudzić krążenie, i nagle dotarło do mnie, że są wolne! Oparłem je na udach - i nic. A przecież się ruszyłem... Zerwałem więc worek z głowy, myśląc: „A niech się dzieje!”. Zamiast kopniaka i serii przy uchu - cisza. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że klęczę przed kotłownią. W oknie nade mną dostrzegłem plecy jednego z ”terrorystów”. Odwrócił się i stracił mnie z pola widzenia... Podniosłem się i zacząłem biec. Przez hałdę węgla, dwa wysokie płoty - byle dalej od tego paskudnego miejsca...
Moja „ucieczka do wolności” skończyła się kilkaset metrów dalej, gdy wpadłem na oddział szykujący się do odbicia „zakładników”. Obserwując ich akcję, dziękowałem sobie za desperacki odruch - ominęła mnie wątpliwa przyjemność kulenia się w pomieszczeniu wypełnionym dymem z granatów i odgłosami serii strzałów, z workiem na głowie i spętanymi rękoma. Nie zastosowano wobec mnie procedury sprawdzenia, czy przypadkiem nie jestem podszywającym się pod „porwanego” „bojownikiem”. Po prostu, scenariusz ćwiczeń nie zakładał ucieczki dziennikarza, miałem więc święty spokój. Ale nie ma tego dobrego - wkrótce dopadł mnie uporczywy ból. Okazało się, że gwałtowne wykręcenie lewej ręki poskutkowało naderwaniem jednego z mięśni piersiowych. I w towarzystwie tego bólu pięć dni później wylądowałem w Afganistanie... Tak zaczęła się moja pierwsza poważna przygoda z tym krajem, nie licząc krótkiego pobytu w Bagram latem 2004 roku oraz lektury paru książek. Tak też na dobre wszedłem w temat, który jest przedmiotem niniejszej książki. O polskiej misji wojennej w Afganistanie można pisać na różne sposoby. Ja od sierpnia 2009 roku robię to już nie tylko jako reporter, który spędził z polskimi żołnierzami wiele tygodni, ale również jako autor blogu „zAfganistanu.pl”. Podstawą książki są zamieszczone tam wpisy, poszerzone i usystematyzowane w postaci alfabetu ułożonego z haseł, które w mojej ocenie tworzą w miarę pełny i rzetelny obraz misji. Zapraszam do lektury.
Fot. Marcin Wójcik Wizja Afganistanu przedstawiona w książce jest mało podróżnicza. To narracja poświęcona temu, jak widzą ów kraj i jak sobie w nim radzą polscy żołnierze. Na zdjęciu widok z tak zwanej „góry szpiega”, położonej przy bazie Warrior. [1] Civil-Military Co-operation - dosł. cywilno-wojskowa współpraca; skrót określa jednostki zajmujące się pomocą humanitarną.
A jak ajdik Paskudny dzień dobiegał końca, a ja marzyłem tylko o tym, by wyciągnąć się na łóżku, uspokoić skołataną głowę i spróbować zasnąć. Nie było łatwo - ledwo przymknąłem oczy, za chwilę zrywałem się od nadmiaru obrazków, które bombardowały moją wyobraźnię. Myśli wciąż wracały ku patrolowi, z upodobaniem skupiając się na przytłumionym odgłosie wybuchu, który nastąpił na przedzie kolumny, oraz na minach, jakie sekundy później pojawiły się na twarzach siedzących ze mną w Rosomaku żołnierzy. Podniosłem się z łóżka i zacząłem chodzić po kampie[2] , by w ten sposób odgonić wspomnienia z feralnego wyjazdu, w którym zginął Marcin Poręba. Nagle ktoś zapukał do drzwi. - Ci kolesie będą spali z tobą - chłopak w cywilkach wskazał głową trzech stojących za nim Amerykanów. Od kilku godzin było już ciemno, tak po afgańsku ciemno, nie od razu więc dostrzegłem twarze przybyszów. „Szlag! Jeszcze ich tu brakowało...” - pomyślałem sobie, choć wiedziałem, że nie było innego wyjścia. Dowódca bazy Giro oddał mi do dyspozycji podwójny kamp, tak naprawdę więc miałem jedno pomieszczenie wolne. Idealne dla niespodziewanych gości. - To ci saperzy - chłopak położył nacisk na słowo „ci”. - Dziś nikt już po nich nie wróci, mają śmigła dopiero rano. Stary kazał położyć ich u ciebie. Wtedy mnie olśniło. To tych facetów wezwano do zniszczonego Rosomaka, by ustalili rodzaj ładunku i sprawdzili, czy w miejscu zasadzki nie ma kolejnych min. Zatem to w dużej mierze dzięki nim reszta wozów, w tym mój, dotarła bezpiecznie do bazy. Mimo bólu głowy uśmiechnąłem się szczerze i wyciągnąłem rękę w kierunku Jankesów. Wiedziałem, że będziemy mieli o czym gadać. Mniejsza o szczegóły - nocą z 4 na 5 września 2009 roku z ust moich amerykańskich współspaczy padło wiele ciekawych zdań, ale jedno z nich szczególnie zapadło mi w pamięci. Idealnie bowiem oddawało istotę afgańskiego konfliktu.
- Mówię ci, stary, miny-pułapki to największe gówno w tej gównianej wojnie - powiedział ich dowódca. Fot. Adam Roik Eksplozja IED na trasie polskiego konwoju - tym razem w porę znalezionego i zniszczonego przez saperów. Prowincja Ghazni, czerwiec 2010 roku. Amerykanin wiedział, co mówi - w 2009 roku ponad sześćdziesiąt procent zabitych żołnierzy ISAF[3] padło ofiarą IED[4] , jak oficjalnie nazywa się miny-pułapki. W kolejnym roku w takich okolicznościach poległo aż 268 jego rodaków, co stanowiło pięćdziesiąt cztery procent całości amerykańskich strat w Afganistanie. Tak naprawdę wszyscy ci chłopcy
zginęli, zanim zdołali sięgnąć po broń... IED wykonuje się z gotowych elementów - bomb, pocisków czy granatów - bądź tworzy od podstaw z materiałów wybuchowych, z wykorzystaniem rozmaitych nośników: wiader, garnków, rur itp. Zamaskowany, najczęściej wkopany w ziemię, detonuje pod wpływem nacisku lub poprzez zdalne odpalenie - z użyciem kabla i wiązki elektrycznej bądź fal radiowych. Fot. z archiwum blogu Pułapki najczęściej zastawiane są pod nawierzchnią dróg, jednak rebelianci wykorzystują również samochody. To tak zwane VBIED (ang. Vehicle Born Improvised Explosive Device - improwizowane urządzenia wybuchowe zainstalowane w pojeździe).
Fot. Marcin Ogdowski Papierowe worki z napisem „Lucky cement”. W tym przypadku rzeczywiście zawierały cement, a nie saletrę. Wśród Polaków przyjęła się nazwa „ajdik”, która jest spolszczeniem akronimu IED. Przy czym jest to określenie umowne, stosowane przez żołnierzy nie tylko w odniesieniu do samoróbek. Bo pojazdy koalicji wylatują w powietrze również na tradycyjnych minach, i to nie zawsze będących pozostałością po interwencji radzieckiej w latach osiemdziesiątych XX wieku. Kiedy w listopadzie 2010 roku Polacy weszli do jednego z przejętych talibskich magazynów, ich oczom ukazały się bardzo nowoczesne włoskie miny przeciwpancerne.
Ponoć wyjątkowo skuteczne... Wróćmy jednak do samoróbek. Był ciepły listopadowy dzień 2010 roku. Nasz patrol zajechał do siedziby gubernatora prowincji Ghazni, gdzie od wielu miesięcy realizowano finansowany przez koalicję projekt budowy sali konferencyjnej. Ochraniani przez mundurowych cywilni specjaliści mieli sprawdzić postęp prac. Podczas gdy dwaj inżynierowie, kręcąc się po obiekcie, marudzili na jakość afgańskiej wykończeniówki, moją uwagę przykuły papierowe worki z napisem „Lucky cement”[5] . Kiedyś kupiłem w Afganistanie proszek do prania, na którym jak byk stało „Dirt is good”[6] , lecz mimo wszystko poczułem się zaintrygowany. - Nieźle, co? - jeden z żołnierzy dostrzegł, że przymierzam się do zrobienia zdjęcia pakunkom. - W takich workach często przywożą z Pakistanu saletrę do konstruowania ajdików. - Aha - wydusiłem z siebie, świadom złośliwości losu. „Szczęśliwy cement”... Nie dalej jak dzień wcześniej na ajdiku wyleciał w powietrze jeden z Rośków, jak pieszczotliwe nazywane są Rosomaki. Czy był to IED skonstruowany z przemycanej saletry? Tego nie wiedziałem, lecz wspomnienie ataku połączone z widokiem worków - mimo że w tym przypadku z pewnością znajdował się w nich cement - spowodowało, iż przeszedł mnie zimny dreszcz. Choć w sumie ów incydent nie był niczym nadzwyczajnym - tak naprawdę nie ma tygodnia, w którym IED nie uszkodziłyby używanych przez Polaków pojazdów. Złą sławą owiana jest zwłaszcza jedna z dróg, którą z Ghazni można dojechać do Kogani. Nie bez powodu nazywa się ją „ajdisztrase”. Jak mówią żołnierze, „jazda nią to czekanie na pierdolnięcie”. Szczęśliwie, większość ataków kończy się na lekkich obrażeniach załóg i uszkodzeniach wozów. Znacznie więcej min udaje się odnaleźć i zneutralizować - głównie dzięki saperom, specjalistycznym pojazdom wygrzebującym miny, ale i przeczesującym teren samolotom bezzałogowym, które wielokrotnie nakrywają „kopaczy” w trakcie pracy. Lecz mimo to „minowe żniwa” także dla Polaków okazują się wyjątkowo krwawe.
Szymon Słowik, Hubert Kowalewski, Grzegorz Politowski, Robert Marczewski, Waldemar Sujdak, Paweł Brodzikowski, Paweł Szwed, Marcin Poręba, Artur Pyc, Szymon Graczyk, Radosław Szyszkiewicz, Miłosz Górka, Paweł Stypuła, Dariusz Tylenda, Kazimierz Kasprzak, Marcin Pastusiak, Marcin Knap, Paweł Staniaszek, Paweł Poświat, Szymon Sitarczuk, Rafał Nowakowski, Mariusz Deptuła, Krystian Banach, Piotr Ciesielski, Łukasz Krawiec, Marcin Szczurowski, Marek Tomala. Co łączy te nazwiska? To żołnierze i cywilny ratownik[7] Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie, którzy do tej pory zginęli na skutek wybuchu IED. Poręba był pierwszym żołnierzem, którego śmierć dopadła w Rosomaku. Stypuła - saper - jak wiele razy wcześniej, usiłował rozbroić ajdika. Nie wyszło... Słowik i Kowalewski zginęli w tym samym Hummerze, później ten sam los spotkał Szweda, Sujdaka i Brodzikowskiego. Ci, którzy mieli nadzieję, że już nigdy więcej nie dojdzie do tragedii o podobnych rozmiarach, byli w błędzie. 21 grudnia 2011 roku wybuch IED zabił całą załogę jednego z pojazdów. Banach, Ciesielski, Krawiec, Szczurowski, Tomala - te nazwiska usłyszała wówczas cała Polska, wstrząśnięta zabójczą skutecznością talibów. Dwudziestu siedmiu z trzydziestu siedmiu poległych Polaków to ponad siedemdziesiąt procent wszystkich strat... Nie wszyscy ginęli od razu. Trafiony elementem zniszczonego pojazdu Artur Pyc z ciężką raną głowy w maju 2009 roku został ewakuowany z Afganistanu. Zmarł już w Polsce, nieco ponad trzy miesiące później. Z dala od pola walki umierał też Paweł Staniaszek, któremu wojskowego szczęścia zabrakło już po kilku dniach pobytu w Afganistanie, zanim jeszcze oficjalnie zaczęła się „jego” VI zmiana. 9 października 2009 roku, wspólnie z żołnierzami kończącej się V zmiany, ubezpieczał konwój logistyczny. W pewnym momencie kolumna wozów zatrzymała się na częściowo zniszczonym odcinku autostrady, w miejscu, w którym wcześniej wybuchło kilka pułapek. - Saperzy wyszli sprawdzić to miejsce - relacjonował mi oficer V zmiany. - Czynny był jeden pas, bo z drugiego zostało tylko gruzowisko. Chłopaki przeszukały zwężenie, ale niczego nie znalazły.
Jeden z saperów został na zewnątrz, obserwując, czy ich pojazd nie zsuwa się z nieuszkodzonej części jezdni. I wtedy nastąpił wybuch... W eksplozji zginęli saperzy Radosław Szyszkiewicz i Szymon Graczyk, a czterech żołnierzy zostało rannych. Jak później ustalono, minę odpalono z kabla położonego wzdłuż linii asfaltu, dopiero po kilkudziesięciu metrach skręcającego w stronę pobliskiej wsi. Bardzo cienkiego i znakomicie zamaskowanego. Jadący na wieżyczce jako ganer[8] Staniaszek stracił wówczas nogi. Przez wiele miesięcy leczono go w amerykańskim szpitalu w Ramstein i w Wojskowym Instytucie Medycznym w Warszawie. W marcu 2011 roku znów trafił do WIM, gdzie zmarł kilkanaście dni później. Bezpośrednią przyczyną śmierci osłabionego Staniaszka było zapalenie płuc. Gdy umierał, miał dwadzieścia dziewięć lat... Większość polskich ofiar IED zginęła w pojazdach, których nie projektowano z myślą o przetrwaniu wybuchu miny-pułapki. Wozami, które z założenia mają lepsze możliwości w tym zakresie, są różnego rodzaju MRAP-y[9] . Istotą ich unikalnej konstrukcji jest podwozie w kształcie litery „V”, które powoduje, że znaczna część energii wybuchu rozchodzi się na boki. Stacjonujące w Afganistanie kontyngenty - w tym polski - dysponują kilkoma typami takich pojazdów. I choć zasadniczo wozy te ocaliły życie wielu NATO-wskich żołnierzy, bywa, że i one zawodzą.
Fot. Marcin Ogdowski MRAP-y, choć bardziej odporne, nie są niezniszczalne. Na zdjęciu pojazd w warsztacie remontowym w Ghazni, wrzesień 2009 roku. Mnie utkwił w pamięci incydent, który wydarzył się 13 stycznia 2011, roku sześć kilometrów od polskiej bazy Warrior. Przydrożny IED wybuchł wówczas pod MRAP-em typu RG-31. Amerykańska załoga nie miała żadnych szans - trzech żołnierzy zginęło na miejscu, dwóch zostało rannych. Zniszczony pojazd wchodził w skład zespołu rozminowywania dróg, który jechał na przedzie polsko-amerykańskiego patrolu. Sama eksplozja była ledwie pierwszym aktem dramatu - wkrótce bowiem okazało się, że Amerykanie nie mogą odnaleźć jednego z członków załogi. Stąd pierwsze informacje
mówiące o dwóch zabitych. Ciało trzeciego żołnierza zlokalizowano dopiero następnego dnia, gdy specjalistyczny dźwig podniósł zmasakrowany wrak... O tym zdarzeniu piszę także z innego powodu. Samoloty bezzałogowe, które wcześniej przelatywały nad miejscem ataku, nie wykryły żadnych „kopaczy”. Na jeszcze wcześniejszych, wykonanych przez bezpilotowce zdjęciach, również nie dopatrzono się śladów naruszeń ziemi. Fot. Adam Roik Miejsce eksplozji jednego z ajdików. Prowincja Ghazni, lipiec 2010 roku.
- Najpewniej ładunek pojawił się tam kilka tygodni, a może nawet miesięcy temu - tłumaczył mi parę dni później jeden z oficerów. Amerykanie mieli zatem pecha i nacięli się na tak zwanego „śpiocha” - ajdika zakładanego nie w oczekiwaniu na szybki efekt, lecz z przekonaniem, że przyjdzie czas i pojawi się sposobność, aby go użyć. Szczególnie dużo „śpiochów” ląduje w piachu tuż przed zimą, której przyjście - na skutek zamarznięcia ziemi i opadów śniegu - z reguły oznacza poważne wyciszenie wojny minowej. Odpowiednio zabezpieczone, czekają na wiosenne roztopy... Pisząc o przebiegłości rebeliantów, nie sposób pominąć innego zjawiska związanego z IED, z którym zetknąłem się osobiście. Ale po kolei... Sylwetka afgańskiego starca mignęła nam na monitorze wewnątrz Rosomaka. Zamontowana na burcie pojazdu kamera uchwyciła siedzącego mężczyznę, gdy transporter go mijał. Chwilę potem usłyszeliśmy głuchy odgłos, a w radio poszła wiadomość, że jeden z Rośków wjechał na ajdika... - Szczerbinka, szczerbinka! Widziałeś tego starego!? - pytał mnie jeden z żołnierzy. Nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, ale kiwnąłem głową, bo starca rzeczywiście widziałem. Co stało się z nim później, nie miałem pojęcia, bo po ataku jakby zapadł się pod ziemię. Ale dlaczego „szczerbinka”? Później zetknąłem się też z określeniem „marker”, lecz to „szczerbinka” lepiej oddaje sytuację, w której żywy człowiek staje się częścią prymitywnego systemu celowniczego. Bojownik, który zamierza zdetonować IED, najczęściej nie jest samobójcą. Chcąc przeżyć atak, musi go przeprowadzić z bezpiecznego miejsca. I nie tyle chodzi o ochronę przed odłamkami, co o możliwość ucieczki przed żołnierzami koalicji. Im jednak dalej, tym gorzej widać miejsce, gdzie ukryta jest bomba. A tę trzeba zdetonować dokładnie wtedy, gdy pojazd przejeżdża nad nią bądź obok niej. Jeśli zamachowiec działa w terenie miejskim czy przy uczęszczanej drodze, łatwo mu znaleźć jakiś punkt odniesienia - słup, drzewo, fragment bariery itp. Jednak na off-roadzie musi kombinować. I stąd pomysły na rozmaite „szczerbinki” - od kupek kamieni po żywego człowieka. Sadza się go w linii prostej od podłożonego ładunku, samemu chowając się dalej
na jej przedłużeniu. I gdy pojazd koalicji mija żywą „szczerbinkę”, wystarczy odpalić ajdika. Oczywiście, „szczerbinka” zwykle nie siedzi na linii dobrowolnie, tylko pod lufą. Bezwzględne, prawda? Cóż, w Afganistanie ludzkie życie ma dużo niższą cenę niż w Europie czy w północnej Ameryce... [2] Blaszanym kontenerze mieszkalnym. [3] International Security Assistance Force - Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa, oficjalna nazwa wojsk NATO w Afganistanie. [4] Improvised Explosive Device - improwizowane urządzenie wybuchowe. [5] Szczęśliwy cement. [6] Brud jest dobry. [7] Marcin Knap. [8] Gunner - strzelec. [9] Mine Resistant Ambush Protected - pojazdy ze zwiększoną odpornością na miny.
B jak Bagram Fot. Aleksander Rawski Świeżo obrana ze skóry owca dyndała na podwieszonym pod okapem haku, a uzbrojony w kilka noży rzeźnik wyciągał z niej wnętrzności. - Nie podjeżdżaj za blisko bramy - powiedziałem do kierowcy, gdy po obu stronach
drogi zaczęły się wyłaniać zabudowania Bagram. Wydawało mi się mało prawdopodobne, by widziany z daleka amerykański żołnierz bez ostrzeżenia wpakował serię z M4 w cywilną Toyotę, ale z drugiej strony - po co ryzykować? Auto zjechało na pobocze, zatrzymując się przy jednym z rzeźnickich straganów, których pełno było w tej okolicy. Świeżo obrana ze skóry owca dyndała na podwieszonym pod okapem haku, a uzbrojony w kilka noży - jeden w ręku, reszta przy pasku - rzeźnik wyciągał z niej wnętrzności. Pełna misa flaków, krew na ubitej ziemi i klapkach mężczyzny - taki widok ukazał mi się, gdy otworzyłem drzwi samochodu. Kątem oka dostrzegłem uśmiech na twarzy rzeźnika, gdy Alek, fotoreporter pracujący dla kilku wojskowych gazet, podniósł aparat do twarzy. „Taaa. Grunt to mieć fajne zdjęcie przy pracy” - pomyślałem sobie i ruszyłem w kierunku bramy największej bazy ISAF.
Fot. Aleksander Rawski Oparty o skrzydło rozchylonej bramy mężczyzna w zielonych bojówkach i białych adidasach spojrzał na nas, nie kryjąc znudzenia... To właśnie z bazą większość osób zainteresowanych Afganistanem kojarzy nazwę Bagram. Tymczasem za murem popularnego „Bafu”[10] , wzdłuż szosy prowadzącej do A-1, głównej drogi w tym kraju, rozciąga się całkiem spora miejscowość. Podłej jakości niewysoka zabudowa przywodzi skojarzenia ze slumsami, nie zmienia to jednak faktu, że Bagram ma historię sięgającą starożytności. Tuż przed wybuchem II wojny światowej archeolodzy z Europy znaleźli w centrum miasta tajemniczą piwnicę, a w niej rozmaite skarby sprzed dwóch tysięcy lat, pochodzące z Rzymu, Indii i Persji. W lipcu 2007 roku - gdy po kilku dniach pobytu w Kabulu zjechaliśmy do Bagram - nikt już wiekowych artefaktów nie szukał, a na miano swoistego skarbu zasługiwała co najwyżej ISAF-owska warownia, dająca pracę wielu okolicznym mieszkańcom. Było nas czterech - ja, Alek oraz Marek i Damian, dziennikarz i fotoreporter „Gazety Wyborczej”. Opuściwszy Toyotę, ruszyliśmy w kierunku uzbrojonych ludzi, w ciągu kilku sekund zyskując zainteresowanie całej chmary dzieciaków. Cóż, parę dni bez golenia i przebywania w afgańskim słońcu nie pozbawiło nas europejskiego wyglądu... Oparty o skrzydło rozchylonej bramy mężczyzna w zielonych bojówkach i białych adidasach spojrzał na nas, nie kryjąc znudzenia, na wszelki wypadek jednak nie zdejmując palca ze spustu kałasznikowa. - Dziennikarze - powiedział jeden z nas, a wszyscy wyciągnęliśmy akredytacje, machając nimi przed facetem z niewiadomej formacji. Nie mieliśmy pojęcia, czy Afgańczyk pochodził z ANA[11] czy z ANP[12] , bo zamiast mundurowej bluzy miał zwyczajny T-shirt. - Okej, okej - powiedział tamten, skinął głową w kierunku stojącego głębiej Amerykanina i wrócił do opierania się o bramę.
Sierżant Rose nie miał zbyt przyjaznej miny, lecz gdy usłyszał angielski, wyraźnie się rozpogodził. Właściwie to było mi go żal - samotny strażnik, w pełnym oporządzeniu, sterczący jak kołek w już zachodzącym, ale wciąż prażącym słońcu. A teraz jeszcze my i nasze problemy... Rose nie mógł tak po prostu wpuścić nas do bazy - nadgorliwy urzędnik z kwatery głównej ISAF wpisał nam w akredytacjach, że „wymagamy eskorty”. Sierżant na eskortę się nie nadawał, bo musiał zostać na posterunku. Poprosiłem go więc, by skontaktował się z polskim PIO[13] - które wówczas mieściło się jeszcze w Bagram - by kogoś po nas przysłano. Niestety, krótka rozmowa przez radio uświadomiła nam, że Amerykanie nie byli w stanie zlokalizować naszych prasowców. Ba, wręcz nie mieli pojęcia o stacjonujących w bazie Polakach.