hasto oddziałów Navy SEAL
„Poczułem przyjemne kopnięcie karabinu. Pocisk trafi! bojownika w bok klatki piersiowej,
wchodząc z jego prawej strony, a wychodząc z lewej. Przeciwnik dosta! konwulsji, zachwiał
się na nogach, po czym rungl w tyl do wnętrza budynku i tak już pozostał. Natychmiast
ponownie przyłożyłem oko do celownika i powróciłem do obserwacji. Gramy dalej.
Wszystkie inne myśli wyparowały. Ja i mój win mag stanowiliśmy jedno. [...]
Do mnie należało namierzyć i trafie nieprzyjaciela.
Nie był to pierwszy raz, kiedy zabijałem dla ojczyzny. I nie będzie ostatni.
Kilka następnych minut upłynęło mi na obserwacji okolicy. Jakieś 750 metrów ode mnie
pojawił się nagle facet z RPG na ramieniu, szykując się do odpalenia pocisku w stronę
śmigłowców. Gdybym go zdmuchnął, byłby to najdalszy śmiertelny strzał w mojej karierze.
Gdybym
spudłował..
Howard E. Wasdin pokaże wam, jak wygląda rekrutacja do Navy SEAL Pozwoli wam poczuć
ból najbardziej morderczego treningu świata. Zdradzi szczegóły najtrudniejszych i
najdramatycz-niejszych misji (m.in. tej w Somalii, którą widzieliście w filmie Helikopter w
ogniu). Opowie, jak z perspektywy komandosa wyglądał atak na kryjówkę Osamy Bin
Ladena.
Wasdin Howard
Snajper
Nota od autora
;
Niektóre nazwiska, miejsca, daty i elementy taktyki zostały zmienione lub pominięte, aby
chronić komandosów i ich misje.
Przedmowa
;
Doniesiono, że rycerze Jedi z SEAL Team Six we współpracy z CIA i innymi służbami zabili
Osamę Bin Ladena. Gdy służyłem jako strzelec w tej elitarnej jednostce SEAL, zostałem
odznaczony Srebrną Gwiazdą. Wiem z własnego doświadczenia, w jaki sposób Team Six
walczy z terroryzmem.
Zanim dostałem się do SEAL Team Six, musiałem przebrnąć przez jedno z najcięższych
szkoleń na świecie, które rozpoczyna się od Basic Underwater Demolition/SEAL Training
(podstawowego kursu niszczenia podwodnego). Po ukończeniu dalszych szkoleń i służbie w
warunkach bojowych w SEAL Team Two zgłosiłem się na ochotnika i zostałem
zakwalifikowany do tak zwanego Green Teamu, gdzie wraz z innymi SEALsami wziąłem
udział w procesie selekcji kandydatów do owianego legendą Teamu Six. Program
szkoleniowy Green Teamu obejmował szeroki zakres ćwiczeń, od działań bojowych na lądzie
po walkę bez użycia broni. Uczyliśmy się nie tyle przestrzeliwać zamki, ile wysadzać całe
drzwi wraz z zawiasami.
7
PRZEDMOWA
Do powodzenia misji takiej jak ta zakończona śmiercią Bin La-dena prowadzi całe mnóstwo
monotonnej pracy. Gdy służyłem w SEAL Team Six, wystrzeliwaliśmy podczas szkoleń
tysiące sztuk amunicji dziennie. Podobno rocznie na same tylko naboje do pistoletów kalibru
9 mm wydawaliśmy więcej pieniędzy niż cały korpus piechoty morskiej na wszystkie rodzaje
amunicji. Dzięki wielokrotnemu powtarzaniu tych samych czynności w najrozmaitszych
sytuacjach komandosi wyrabiają sobie pewne odruchy, tak zwaną pamięć mięśniową, która
jest szczególnie przydatna w zamęcie bitewnym powodującym przeciążenie zmysłów.
Innym ważnym elementem przygotowań jest pozyskiwanie informacji wywiadowczych. To
na ogół niezmiernie nużący i czasochłonny proces, najeżony przeszkodami natury politycznej
i dostarczający najróżniejszych rozczarowań. Analitycy próbują połączyć ze sobą informacje
zdobyte przez wywiad osobowy i rozpoznanie techniczne. Chociaż przy pozyskiwaniu
informacji przydatne są rozmaite gadżety i nowinki techniczne, niewiele znaczą bez
odważnych ludzi, którzy infiltrują terytorium nieprzyjaciela i zadają właściwe pytania - widzą
i słyszą to, czego nie są w stanie zobaczyć czy wychwycić urządzenia, i potrafią wyciągnąć
właściwe wnioski, obserwując otoczenie, w czym szczególnie biegli są agenci CIA. Kilka
miesięcy po tym, jak Bin Laden zaplanował i zorganizował zamachy z 11 września, Dalton
Fury, dowódca Delta Force, wykorzystując dane wywiadowcze CIA i innych służb, przyparł
go do muru w Tora Bora, kompleksie jaskiń w górskim paśmie Safed Koh na wschodzie
Afganistanu. Niestety brak wsparcia ze strony Naczelnego Dowództwa Stanów
Zjednoczonych sprawił, że Bin Ladenowi pozostawiono otwartą tylną furtkę, dzięki czemu
zdołał się wymknąć do Pakistanu.
Gdy agenci CLA przesłuchiwali Chalida Szejcha Mohammeda, człowieka numer trzy w Al-
Kaidzie, uświadomili sobie, że nawet
8
PRZEDMOWA
najwyżsi rangą dowódcy siatki Bin Ladena nie znają jego miejsca pobytu - ale przecież musi
je znać jego kurier, żeby przekazywać mu wiadomości. Jeśli CIA zdoła odszukać kuriera,
znajdzie Bin Ladena. Chociaż sądzono, że terrorysta ukrywa się w jaskiniach na pograniczu
pakistańsko-afgańskim, CIA, śledząc kuriera, dotarła do miejsca w pobliżu Pakistańskiej
Akademii Wojskowej w dzielnicy Bilal Town w Abbotabadzie. Stała tam warta ćwierć
miliona dolarów willa, kwatera główna Bin Ladena, chroniona wysokim murem
zwieńczonym drutem kolczastym. Dom był wyposażony w dwa wyjścia ewakuacyjne, nie
miał natomiast telefonu ani dostępu do internetu. Mieszkańcy sami spalali śmieci na terenie
posiadłości, zan^ast wzorem sąsiadów wystawiać je na zewnątrz do wywiezienia. Część
miejscowych sądziła, że tajemniczy lokatorzy willi są handlarzami narkotyków.
W kwietniu w obozie Alfa, wydzielonym obszarze ograniczonego wstępu na terenie bazy
lotniczej Bagram w Afganistanie, Połączone Dowództwo Operacji Specjalnych (JSOC)
stworzyło replikę willi Bin Ladena, w której SEAL Team Six zaczął ćwiczyć desant na
kwaterę główną terrorysty.
Dowódca JSOC, wiceadmirał William H. McRaven, który nadzoruje jednostki do zadań
specjalnych takie jak SEAL Team Six i Delta, pisze w swojej książce Spec Ops, że udana
misja musi być prosta, dlatego należy ograniczyć liczbę celów, musi uzyskać wiarygodne
informacje wywiadowcze, a także wprowadzać innowacje. Chociaż była to operacja
wysokiego ryzyka, miała tylko dwa proste cele: schwytać lub zabić Bin Ladena i uzyskać
informacje wywiadowcze. Co do innowacji, świadczą o nich szczątki maszyny, która była
najwyraźniej śmigłowcem niewidzialnym dla radarów.
Pomimo najlepiej przygotowanych planów ostatnie dni poprzedzające schwytanie lub zabicie
tego czy innego terrorysty mogą się
PRZEDMOWA
okazać frustrujące. Wkłada się rynsztunek i pędzi do śmigłowców tylko po to, żeby usłyszeć
„alarm odwołany". Cel nieobecny w domu. Informacja niemożliwa do zweryfikowania.
Źródło jest niewiarygodne. I tak w kółko.
Jednak w piątek 29 kwietnia prezydent Barack Obama podjął decyzję o rozpoczęciu operacji
„Trident" („Trójząb"), której celem było pojmanie lub zabicie Bin Ladena. Dla powodzenia
operacji specjalnych sprawą najwyższej wagi jest bezpieczeństwo, dlatego o akcji nie
powiadomiono żadnych zagranicznych polityków ani nikogo spoza wąskiego kręgu osób z
rządu Stanów Zjednoczonych.
Dla SEAL Team Six oznaczało to, że gra się rozpoczęła. Ciemne niebo rozświetlało jedynie
skąpe światło księżyca. Każdy z komandosów był wyposażony w gogle noktowizyjne i
uzbrojony w karabinek M-4 z setkami sztuk amunicji, a w rezerwie miał na biodrze pistolet
SIG Sauer kaliber 9 mm. Do ataku na dom Bin Ladena wyruszyło przypuszczalnie
dwudziestu czterech SEALsów w czterech śmigłowcach: para snajperów w jednym, kolejna
w drugim i po dziesięciu szturmujących w dwóch pozostałych. Podobno podczas akcji
mającej na celu dopadnięcie Bin Ladena 160. Pułk Lotniczy Operacji Specjalnych
wykorzystał tajne śmigłowce niewidoczne dla radarów. Własne śmigłowce mieli paramedycy
wojsk lotniczych -na wszelki wypadek. Śmigłowce wystartowały z Dżalalabadu we
wschodnim Afganistanie, stosując najnowocześniejsze osiągnięcia techniki, aby oszukać
pakistańskie systemy radarowe. Inne nowinki techniczne wykorzystano do odcięcia telefonów
komórkowych i elektryczności w rejonie celu.
Dobrze wiem, jak to jest być linowym podczas tego rodzaju misji. Siedzisz w drzwiach
śmigłowca na zwoju liny. Gdy maszyna wzbija się w powietrze, przytrzymujesz linę lewą
ręką, żeby wiatr
10
PRZEDMOWA
nie zwiał jej na zewnątrz. Helikoptery lecą tuż nad ziemią, żeby trudniej je było wykryć.
- Piętnaście minut - w słuchawkach rozlega się głos członka załogi śmigłowca, który
przekazuje informacje od pilota.
- Dziesięć minut.
Najistotniejszym czynnikiem będzie zaskoczenie, szybkość i gwałtowność akcji.
- Pięć minut.
Zważywszy na szybkie tempo ostatnich operacji, zwłaszcza po niezliczonych misjach w
Afganistanie i Iraku, wszyscy faceci z Team Six szturmujący rezydencję Bin Ladena byli
przypuszczalnie zaprawionymi w boju jyeteranami.
- Trzy minuty.
- Minuta...
Nagle jeden ze śmigłowców zaczyna mieć trudności z utrzymaniem pułapu lotu - wysoka
temperatura i wysokie ściany sprawiają, że traci siłę nośną. Jedno ze śmigieł zawadza o mur i
pęka. Maszyna uderza o ziemię w wyniku kontrolowanej katastrofy. Znika element
zaskoczenia, lecz na korzyść komandosów wciąż przemawia szybkość i gwałtowność akcji, a
także niezachwiana wiara w to, że wymierzają sprawiedliwości za śmierć ofiar zamachów z
11 września.
Kiedy dziób nieuszkodzonego śmigłowca znajduje się pod odpowiednim kątem, pilot
wyhamowuje. Ledwie maszyna zawisa nad celem, linowy zrzuca za drzwi
trzydziestometrowy zwój.
- Lina!
Jej koniec spada wewnątrz ogrodzonego terenu należącego do posiadłości Bin Ladena.
Powierzchnia jest zbyt mała, żeby posadzić śmigłowiec.
- Jazda!
11
PRZEDMOWA
Linowy chwyta linę i zjeżdża po niej jak po rurze strażackiej, z tą różnicą, że komandos
SEAL ma na sobie ekwipunek o wadze 45 kilogramów. Musi się mocno trzymać, żeby nie
rąbnąć z impetem o ziemię, ale z drugiej strony nie chce spowalniać chłopaków zjeżdżających
za nim. Jego rękawice dosłownie dymią, gdy zsuwa się w dół. W takich razach piloci również
mają pełne ręce roboty, bo pod nieprzyjacielskim ogniem ich maszyna staje się nagle lżejsza o
dobre 130 kilogramów, czyli o tyle, ile waży żołnierz SEAL wraz z rynsztunkiem.
Śmigłowiec próbuje wystrzelić w górę - niezbyt miła sytuacja dla następnego komandosa
zjeżdżającego po linie.
Za ogrodzeniem bazy Bin Ladena komandosi sił specjalnych ubezpieczają desant przed
ewentualnym atakiem osób postronnych, które mogłyby ruszyć nieprzyjacielowi z odsieczą.
O pierwszej w nocy jeden z pododdziałów SEAL wysadza dziurę w ścianie domu gościnnego.
Komandosi wchodzą do środka, rozglądając się uważnie na prawo i lewo - lepiej się śpieszyć
powoli. Kurier Bin Ladena - uzbrojony - próbuje stawiać opór, więc zostaje zabity. Jego żona,
choć nie ma broni, również usiłuje stawiać opór i także ginie.
Inny pododdział SEAL wkracza do głównego budynku, gdzie mieszka Bin Laden. Wysadzają
kolejne drzwi i oczyszczają teren na prawo i lewo. Chociaż niektórym ludziom może się
wydawać, że akcje SEAL polegają na zabijaniu, schwytani żywcem terroryści są często
cenniejsi niż martwi, zwłaszcza ze względu na informacje wywiadowcze.
Na parterze głównego budynku krewny kuriera stawia opór SEALsom, toteż zostaje
zastrzelony. Na schodach pojawia się brat Bin Ladena. Nie chce się podporządkować, więc
ginie na miejscu.
Gdy komandosi wpadają do pokoju Bin Ladena, jego piąta żona Amal Ahmed Abdul Fatah
rzuca się na nich i dostaje postrzał
13
PRZEDMOWA
w nogę, który ją powstrzymuje. Zamiast się poddać, Bin Laden wybiera opór - kule SEALsów
trafiają go w klatkę piersiową i w głowę. W pobliżu spoczywa AK-47 i pistolet Makarowa. W
ubraniu Saudyjczyk ma zaszyte 500 euro i dwa numery telefoniczne.
Jeden z SEALsów nadaje przez radio:
- Geronimo, E-KIA.
Bin Laden, wróg, został zabity podczas akcji.
Komandosi używają bardzo wytrzymałych plastikowych kajdanków - przypominających
zapinki stosowane w sklepach - do unieruchomienia pozostałych jedenastu osób pojmanych
na terenie posiadłości. Po zabezpieczeniu terenu, polegającym na opróżnieniu schowków z
bronią i usunięciu innych zagrożeń, gromadzą wszelkie materiały wywiadowcze, jakie tylko
mogą znaleźć - twarde dyski, inny sprzęt elektroniczny, płyty DVD, pendrivey, dokumenty
itp. Skutych kajdankami jeńców pozostawiają na miejscu, gdzie odnajdą ich służby
pakistańskie.
Na zewnątrz operatorzy SEAL wysadzają w powietrze rozbity śmigłowiec, aby zniszczyć
jego tajne wyposażenie, a następnie ładują zwłoki Bin Ladena na pokład jednego ze
śmigłowców.
Zespół szturmowy spędził na miejscu niecałe czterdzieści minut. Później komandosi zabierają
zwłoki Bin Ladena na lotniskowiec USS Carl Vinson manewrujący w północnej części Morza
Arabskiego. Tożsamość Bin Ladena zostaje potwierdzona na podstawie pomiarów długości
ciała, biometrycznych testów służących do rozpoznawania twarzy oraz badań genetycznych.
Ciało zostaje umyte, zawinięte w biały całun, umieszczone w obciążonym pokrowcu na
zwłoki i wrzucone do morza. Pogrzeb odbył się zgodnie z rytuałem muzułmańskim.
Tymczasem operatorzy SEAL Team Six wracają do bazy w Vir-ginia Beach w stanie
Wirginia, zdejmują ekwipunek, czyszczą go
14
PRZEDMOWA
i upewniają się, że broń oraz wszystkie pozostałe elementy wyposażenia zostały spakowane i
są gotowe do ponownego użycia. Następnie składają raport i omawiają ze swoimi
przełożonymi, co poszło źle, na przykład katastrofa śmigłowca, a co dobrze, czyli wykonanie
zadania. Później prezydent Obama składa im osobiste gratulacje. Mając w szczególności na
uwadze prawdziwy skarb w postaci zebranych materiałów wywiadowczych, ci sami
komandosi SEAL czekają w pogotowiu, aby znów dopaść kolejnego terrorystę.
W przeciwieństwie do operacji, która miała na celu schwytanie lub zabicie Bin Ladena,
większość misji SEAL Team Six pozostaje tajna i nie jest ujawniana ogółowi społeczeństwa,
rodzinom komandosów, a nawet ich kolegom z SEAL.
Na kolejnyci stronach znajdziecie moją historię.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Lubię strzelać i uwielbiam polować, lecz zabicie człowieka
nigdy nie sprawiło mi przyjemności. To moja praca. Jeśli ja nie dopadnę draniy oni
pozabijają, mnóstwo tych dzieciaków poprzebieranych za marinesn.
sierżant Carlos Hathcock, snajper piechoty morskiej
ROZDZIAŁ 1
Namierzyć i trafić
;
Gdy marynarka wojenna wysyła swoje jednostki elitarne, wysyła oddziały SEALs. Gdy z
kolei SEALs wysyłają własną elitę, jest to ich Team Six, będący w marynarce
odpowiednikiem Delta Force w wojskach lądowych - ma on za zadanie walkę z terroryzmem
i prowadzenie działań przeciwpartyzanckich. Od czasu do czasu współpracuje z CLA. W tej
książce po raz pierwszy światło dzienne ujrzała historia strzelca wyborowego z SEAL Team
Six, moja historia.
Strzelcy wyborowi starają się unikać zdemaskowania. Chociaż wolimy działać, niż być celem
działania, nad pewnymi siłami nie jesteśmy w stanie zapanować. Polegamy na swoich
mocnych stronach, a wykorzystujemy słabe strony nieprzyjaciela. Tymczasem podczas wojny
w Zatoce Perskiej to ja pokazałem się ze słabej stro-ny, gdy znalazłem się sam jeden na
nawisie rufowym nieprzyjacielskiego okrętu, którego załoga pracowała dla Saddama Husajna.
Jeszcze innym razem, mimo że byłem mistrzem w wynajdowaniu osłony i kryjówek, leżałem
nagi na pasie startowym w pewnym
19
CZĘŚĆ PIERWSZA
kraju Trzeciego Świata, z dziurami od kul w obu nogach, z prawą niemal odstrzeloną
pociskiem z AK-47. Niekiedy musimy stawić czoła temu, czego staramy się unikać.
18 września 1993 roku, w porannym mroku spowijającym Mogadi-szu, stolicę Somalii,
Casanova i ja przeczołgaliśmy się nad występem muru oporowego i wspięliśmy się na szczyt
sześciokondyg-nacyjnej wieży. Ludzie już się krzątali, mimo tak wczesnej pory. Mężczyźni,
kobiety i dzieci załatwiali się na ulicy. Poczułem woń rozpalanych porannych ognisk,
podsycanych wysuszonym zwierzęcym nawozem i wszystkim, co tylko nadawało się na opał.
Na ogniskach grzały się te skąpe racje jedzenia, które z trudem udawało się zdobyć
Somalijczykom. Miejscowy watażka Mohamed Farrah Aidid doskonale wiedział, jaką władzę
daje kontrola nad dostawami żywności. Za każdym razem, kiedy widziałem dziecko
umierające z głodu, winiłem Aidida za to, że w niegodziwy sposób wykorzystywał władzę,
przechwytując pomoc żywnościową, co doprowadziło do takiego wyniszczenia populacji.
Wieża, na której się znaleźliśmy, była usytuowana pośrodku pakistańskiej bazy wojskowej.
Pakistańczycy byli profesjonalistami i okazywali nam wiele szacunku. Kiedy przychodziła
pora na herbatę, chłopiec zajmujący się jej serwowaniem zawsze przynosił nam po filiżance.
Nawet zasmakowałem w świeżym kozim mleku, którego dodawali to herbaty. Dochodzące z
bazy odgłosy i fetor stada kóz zaatakowały moje zmysły, gdy wraz z Casanovą wczołgaliśmy
się na zewnętrzną krawędź na szczycie wieży. Leżeliśmy tam na brzuchu, obserwując duży
pozbawiony dachu warsztat samochodowy, a dokładnie: blacharski. Wokół warsztatu
rozciągało się miasto rozpaczy. Przygarbieni Somalijczycy snuli się z opuszczonymi
głowami,
20
ROZDZIAŁ 1. NAMIERZYĆ I TRAFIĆ
ledwie powłócząc nogami. Na ich twarzach malowała się bezradność. Przymierali głodem,
więc została z nich sama skóra i kości. Ponieważ była to „lepsza część miasta", wielopiętrowe
budynki znajdowały się w jako takim stanie. Zamiast blaszanych i drewnianych szop, które
zdominowały większą część stolicy i tereny wiejskie, tu wznosiły się bloki. Ale mimo że
byliśmy w tej lepszej części, smród ludzkich odchodów i śmierci - pomieszanych z
bezradnością - wypełniał powietrze. Tak, bezradność też cuchnie. Ludzie używają określenia
„kraje rozwijające się", ale to gówno prawda. Jeśli w Somalii cokolwiek się rozwijało, to
najwyżej głód i walki. Sądzę, że termin „kraje rozwijające się" miał poprawić samopoczucie
tym, którzy go wymyślili. Jak zwał, tak zwał, śmierć głodowa i wojna to dwie najgorsze
rzeczy, jakie można sobie wyobrazić.
Obliczyłem dokładne odległości do niektórych budynków. Oddając strzał snajperski, należy
wziąć pod uwagę dwa zasadnicze czynniki - wpływ wiatru na odchylenie toru pocisku oraz
kąt podniesienia lufy. Ponieważ prawie nie było wiatru, który mógłby znieść mój strzał na
prawo czy lewo, nie musiałem brać poprawki na podmuchy. Kąt podniesienia lufy jest
zmienną, którą trzeba dostosować do zasięgu i odległości do celu. Ponieważ większość moich
potencjalnych celów znajdowała się w odległości od 200 jardów (około 185 metrów) -
warsztat - do 650 jardów (około 550 metrów) - skrzyżowanie za obserwowanym warsztatem -
ustawiłem celownik optyczny na 500 jardów (około 460 metrów). W ten sposób mogłem po
prostu trzymać karabin mniej albo bardziej uniesiony, zależnie od faktycznej odległości.
Kiedy zacznie się strzelanina, nie będzie czasu na korygowanie ustawień celownika pomiędzy
kolejnymi strzałami.
Obserwację rozpoczęliśmy o 6.00. Podczas gdy czekaliśmy na sygnał od naszego agenta,
odgrywałem w myśli różne scenariusze:
21
CZĘŚĆ PIERWSZA
jeden przeciwnik pojawiający się nagle w jednym miejscu, a zaraz potem drugi w innym
miejscu i tak dalej. Przyjmowałem pozycję, celowałem, a nawet symulowałem pociągnięcie
za spust, powtarzając całą wyćwiczoną procedurę związaną z oddechem i czynnościami po
oddaniu strzału, a równocześnie wyobrażałem sobie faktyczne starcie. Potem symulowałem
przeładowanie i powrót do obserwacji przez celownik optyczny Leupold z dziesięciokrotnym
powiększeniem w poszukiwaniu kolejnych gnojków. Tysiące razy prowadziłem taki ogień
zarówno na sucho, jak i prawdziwy, w każdych warunkach - przemoczony, suchy, ubłocony,
przysypany śniegiem, z jamy wykopanej w ziemi, przez uchylone okno ze snajperskiej
kryjówki w mieście i w każdy inny sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić. Słowa, które
wbijali nam do głowy, odkąd rozpoczęliśmy szkolenie w SEAL, mówiły prawdę: „Im więcej
potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju". Tego konkretnego dnia miałem za zadanie
postarać się, żeby żaden z moich kumpli z Delta Force nie zaczął przeciekać, kiedy będę
ubezpieczał ich wtargnięcie do warsztatu. Nie dopuścić, żeby moi kumple krwawili w boju,
było w każdym calu tak samo ważne jak to, żebym ja sam nie krwawił.
Naszym celem podczas tego zadania był Osman Ali Atto - główny finansista watażki Aidida.
Chociaż Casanova i ja potrafilibyśmy rozpoznać cel na podstawie wcześniejszej inwigilacji,
wymagano od nas, żebyśmy uzyskali potwierdzenie jego tożsamości od informatora CLA,
zanim damy rozkaz do ataku.
Bynajmniej nie umknęła mi ironia sytuacji polegająca na tym, że mieliśmy ująć Atta, zamiast
go zabić, mimo że on i jego szef zgładzili setki tysięcy Somalijczyków. Miałem wrażenie, że
gdybyśmy mogli zabić Atta i Aidida, zdołalibyśmy powstrzymać walki, rozdać szybko
ludziom żywność i wrócić do domu w jednym kawałku.
22
ROZDZIAŁ 1. NAMIERZYĆ I TRAFIĆ
Ostatecznie dopiero koło 8.15 nasz informator dał nam z góry ustalony sygnał. Robił to, bo
CIA dobrze mu płaciła. Współpracując z CLA, miałem okazję sam się przekonać, jak łapówki
wpływają na lojalność.
Gdy zobaczyliśmy sygnał, Casanova i ja rzuciliśmy do ataku pełne ukompletowanie. Na
niebie zaroiło się od śmigłowców Little Bird i Black Hawk. W tym czasie komandosi Delty
dosłownie nadstawiali dupy - miejska zabudowa zapewniała wrogowi zbyt dobrą osłonę, zbyt
wiele kryjówek i dróg ucieczki. Wystarczyło, żeby nieprzyjaciel oddał kilka strzałów do
śmigłowca czy pojazdu Humvee, wskoczył z powrotem do budynku i odłożył broń. Nawef
jeśli znów się pojawił, nie był uważany za nieprzyjaciela, bo nie miał broni. Wszystko działo
się bardzo szybko, a warunki były bezlitosne.
Komandosi Delta Force desantowali się szybką linią wprost do warsztatu, a rangersi, którzy
zjechali na linach w ten sam sposób, okrążyli obiekt. Nad ich głowami unosiły się śmigłowce
Little Bird ze snajperami Delty ubezpieczającymi siły szturmowe. Ludzie Atta rozpierzchli
się niczym szczury, lecz po chwili w okolicy pojawiła się nieprzyjacielska milicja, strzelając
do helikopterów.
Na ogół strzelcy wyborowi działają w parach: obserwator - snajper. Obserwator identyfikuje
cele, ocenia odległość i przekazuje te informacje strzelcowi, który je wykorzystuje. W tej
operacji nie byłoby na to czasu - braliśmy udział w działaniach wojennych w warunkach
miejskich. W tego rodzaju środowisku nieprzyjaciel mógł się pojawić zewsząd, co gorsza,
nieprzyjaciel ubrany tak samo jak cywil. Musieliśmy czekać, aby przekonać się, jakie są jego
zamiary. Nawet jeśli byłby uzbrojony, mogłoby się zdarzyć, że należy do klanu trzymającego
naszą stronę. Trzeba było czekać, aż taki osobnik wymierzy broń w naszych chłopaków.
Dopiero wtedy dopilnujemy,
CZĘŚĆ PIERWSZA
żeby przeniósł się do wieczności. Nie będzie czasu na poprawkę i kolejne strzały. Obaj z
Casanovą byliśmy uzbrojeni w karabiny snajperskie .300 Win Mag.
Przez swój celownik optyczny Leupold xl0 dojrzałem w odległości 500 jardów (około 450
metrów) bojownika milicji strzelającego do śmigłowców przez otwarte okno. Pamiętając,
żeby uspokoić bicie serca, skierowałem krzyż celowniczy na mężczyznę, gdy tymczasem do
głosu doszły wyćwiczone odruchy - kolba mocno przyciśnięta do ramienia, policzek za
celownikiem, wzrok skupiony na środku krzyża celowniczego, a nie na nieprzyjacielu, i
mocne pociągnięcie za spust (mimo że był bardzo lekki, o sile oporu dwóch funtów, czyli
niecałego kilograma). Poczułem przyjemne kopnięcie karabinu. Pocisk trafił bojownika w
bok klatki piersiowej, wchodząc z jego prawej strony, a wychodząc z lewej. Przeciwnik dostał
konwulsji, zachwiał się na nogach, po czym runął w tył do wnętrza budynku i tak już
pozostał. Natychmiast ponownie przyłożyłem oko do celownika i powróciłem do obserwacji.
Gramy dalej. Wszystkie inne myśli wyparowały. Ja i mój win mag stanowiliśmy jedno.
Skanowałem swój sektor, a Casanova swój.
Inny bojownik milicji uzbrojony w AK-47 wyszedł na schody pożarowe przez drzwi z boku
budynku jakieś 300 metrów ode mnie i wymierzył karabin w komandosów Delty
szturmujących warsztat. Uważał, jak sądzę, że w miejscu, gdzie się znajduje, nic mu nie
zagraża ze strony atakujących, i zapewne miał rację. Za to ja mu zagrażałem - 300 metrów nie
było żadnym wyzwaniem. Mój strzał trafił go w lewy bok, a pocisk przeszedł na wylot.
Mężczyzna osunął się na podest schodów pożarowych, nie wiedząc nawet, co go trafiło. Obok
niego leżał milczący AK-47. Ktoś próbował sięgnąć na zewnątrz i odzyskać broń - wystarczył
jeden pocisk z mojego win maga, żeby go powstrzymać. Za każdym razem, kiedy oddawałem
24
ROZDZIAŁ 1. NAMIERZYĆ I TRAFIĆ
strzał, natychmiast zapominałem o tamtym celu i obserwowałem okolicę w poszukiwaniu
następnego.
Wewnątrz i wokół warsztatu wybuchł zamęt. Wszędzie dokoła biegali ludzie. Powietrze
wypełniało ogłuszające dudnienie wirników śmigłowców Little Bird i Black Hawk. Ja jednak
tkwiłem w swoim własnym małym świecie - nie istniało dla mnie nic poza moim
celownikiem i moim zadaniem. Niech faceci z Delty robią swoje w warsztacie. Do mnie
należało namierzyć i trafić nieprzyjaciela.
Nie był to pierwszy raz, kiedy zabijałem dla ojczyzny. I nie będzie ostatni.
Kilka następnych minut upłynęło mi na obserwacji okolicy. Jakieś 750 metrów ode mnie
pojawił się nagle facet z RPG na ramieniu, szykując się do odpalenia pocisku w stronę
śmigłowców. Gdybym go zdmuchnął, byłby to najdalszy śmiertelny strzał w mojej karierze.
Gdybym spudłował...
ROZDZIAŁ 2
Kulą w parapet?
;
Rok wcześniej stacjonowałem w bazie SEAL Team Six w Virginia Beach w stanie Wirginia.
Gdy byłem w stanie gotowości, nosiłem dłuższe włosy, niż to przewiduje standardowy
regulamin marynarki wojennej, dzięki czemu mogłem w każdej chwili wyruszyć w dowolne
miejsce na świecie, nie zwracając na siebie uwagi wojskowym wyglądem. Zwykle byłem
gładko ogolony. Co prawda, kiedy stacjonowałem z SEAL Team Two w Norwegii, miałem
brodę, lecz na ogół nie lubię nosić zarostu.
W oczekiwaniu na sygnał alarmowy doskonaliłem swoje umiejętności na strzelnicy oraz w
budynku zwanym kill house wykorzystywanym podczas szkoleń przygotowujących do akcji
antyterrorystycznych w mieście.
Po okresie gotowości następowała każdorazowo trzymiesięcżna faza szkolenia
indywidualnego, podczas której mogliśmy się zapisać na dowolny kurs: na przykład do
akademii strzeleckiej Billa Ro-gersa, na kurs nurkowania, wspinaczki klasycznej czy
jakikolwiek
27CZĘŚĆ PIERWSZA
inny, jaki sobie wybraliśmy. Wielką zaletą służby w SEAL Team Six było to, że mogłem
pójść do niemal każdej z najlepszych szkół, gdziekolwiek zapragnąłem. Faza szkoleniowa
była również dobrą sposobnością na wykorzystanie urlopu, choćby na wakacje z rodziną,
zwłaszcza dla tych, którzy wracali ze służby za granicą. Później następowały trzy miesiące
wspólnych szkoleń w Teamie: nurkowanie, skoki spadochronowe i szkoła strzelecka - po
każdej z części szkolenia następowała pozorowana operacja wykorzystująca ćwiczone
ostatnio umiejętności.
Pewnego wieczoru siedziałem w pizzerii Ready Room (tej samej, przed którą w filmie Navy
SEALs kłócili się Charlie Sheen i Michael Biehn), rozmawiając o golfie ze swoim
siedmioletnim synem Bla-kiem i zabawnym facetem o przezwisku Smudge,
przypominającym niedźwiedzia grizzly. W tle słychać było jakiś kawałek Def Leppard lecący
z szafy grającej. Rozkoszowaliśmy się zapachem pizzy pep-peroni z cebulą - mojej ulubionej.
Kiedy byłem w stanie gotowości, wolno mi było wypić nie więcej niż dwa piwa. W SEAL
Team Six traktowaliśmy ten limit całkiem poważnie.
Naszym ulubionym napojem było piwo Coors Light. Ilekroć podróżowaliśmy w grupie, ja i
moi koledzy z Teamu używaliśmy legendy operacyjnej głoszącej, że jesteśmy członkami
drużyny Coors Light wykonującymi akrobatyczne skoki spadochronowe - miało to wyjaśniać,
dlaczego trzydziestu przypakowanych facetów, w większości przystojnych, zjawia się w
barze w japonkach i podkoszulkach bez rękawów, ze składanymi nożami Spy-derco
wystającymi z przedniej kieszeni. Za każdym razem, kiedy wchodziliśmy do jakiejś knajpy,
mężczyźni przerzucali się na coors light. Po chwili to samo robiły kobiety. Coors powinien
nam za
28
ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET?
to płacić. Ta przykrywka świetnie się sprawdzała, bo gdy ludzie pytali nas o skoki
akrobatyczne, umieliśmy odpowiedzieć na każde pytanie. Poza tym nasza historyjka była tak
niedorzeczna, że musiała być prawdziwa.
Około 19.30, zanim zdążyłem skończyć pizzę i dopić coors light, zadzwonił mój pager: „T-R-
I-D-E-N-T-0-1-0-1" Tego rodzaju kod mógł znaczyć: „Jedź do bazy SEAL Team Six". Mógł
też informować mnie, przez którą bramę powinienem wejść na teren koszar. Tym razem
miałem się udać prosto do samolotu.
Mój ekwipunek miał już na mnie czekać na pokładzie. Każdy worek był zaklejony taśmą i
oznaczony innym kolorem, w zależności od konkretnej misji. Gdybym wszystkiego
poprawnie nie spakował, po prostu bym tego nie miał. Podczas jednej z operacji pewien facet
zapomniał izolującej nakładki na śpiwór zapobiegającej przedostawaniu się wody do środka.
Nie spało mu się zbyt przyjemnie.
W stanie gotowości byliśmy trzymani na „jednogodzinnej smyczy". Nieważne, gdzie bym się,
u diabła, podziewał, miałem godzinę na to, żeby wziąć tyłek w troki i znaleźć się na
pokładzie, gotowy do odprawy. Teraz zegar już tykał. Wskoczyłem wraz z Blakiem do
samochodu, srebrnego pontiaca grand am, i pojechałem do domu. Mieszkałem na tej samej
ulicy, gdzie mieściła się pizzeria Ready Room. Laura, moja żona, zapytała:
- Dokąd jedziesz?
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem.
- Czy to będzie naprawdę?
- Nie wiem, a gdybym nawet wiedział, nie mógłbym ci powiedzieć. Do zobaczenia.
Był to kolejny gwóźdź do trumny naszego małżeństwa - wyjeżdżałem niespodziewanie i nie
wiedziałem, kiedy będę z powrotem.
29
CZĘŚĆ PIERWSZA
Któż mógł ją winić. Wyglądało, jakbym wziął ślub z Teamem, a nie z nią.
Smudge zabrał mnie spod domu i podrzucił na lotnisko bazy lotniczej Oceana należącej do
marynarki wojennej. Przyjrzałem się zaciemnionemu C-130 do zadań specjalnych. Niektóre z
tych maszyn mają doczepione małe silniki rakietowe, tak zwane butle JATO (jet-assisted
takeoff), wspomagające start, to znaczy pozwalające wystartować z krótkiego pasa i znacznie
szybciej wzbić się w powietrze. Fajna rzecz, jeśli ktoś do ciebie strzela. Gdybym zobaczył te
butle, wiedziałbym, że cel naszej podróży nie będzie zbyt przyjemny, lecz tym razem ich nie
było.
Wszedłem na pokład dobrze przed 20.30, nieprzekraczalnym terminem. Wnętrze samolotu
było zaciemnione, oświetlone jedynie czerwonym światłem. Upewniłem się, że moje worki są
na miejscu oraz że to te właściwe, i zapamiętałem, gdzie dokładnie leżą, żebym wiedział,
gdzie ich szukać, kiedy będę musiał przystąpić do wkładania rynsztunku.
Dołączyło do mnie trzech snajperów z SEAL: Casanova, Little Big Man (Mały Wielki
Człowiek) i Sourpuss (Ponurak). W Teamach wielu facetów nosi przezwiska. Niektórzy
nazywali mnie Waz-man. Inni próbowali wołać na mnie Howie, ale się nie przyjęło, bo nie
reagowałem. Czasem gość dostaje przezwisko, dlatego że zrobił coś naprawdę głupiego -
musi być jakiś powód, że nazywają faceta Drippy (Pierdoła). Kiedy indziej trudne do
wymówienia nazwisko takie jak Bryzinski zmienia się w Alphabet. Jednego z moich
przyjaciół z Teamu Two nazywali Tripod (Trójnóg).
Casanova był moim kumplem od strzelania. Trzymaliśmy się razem od czasów szkoły
snajperskiej w Quantico w stanie Wirginia. Był kobieciarzem. Zaliczył więcej majtek niż
dywan w sypialni. Little Big Man cierpiał na ciężki przypadek kompleksu
30
ROZDZIAŁ 2. KULĄW PARAPET?
niskiego faceta, pewnie dlatego zawsze nosił ten sakramencko wielki nóż Randalla u boku.
Wszyscy się z nim droczyli: „Mały człowiek, wielki nóż" Sourpuss, starszy od nas, miał zero
osobowości - jedyny w grupie, który nie był typem jajcarza, facetem uwielbiającym zabawę.
Zbyt śpieszno mu było do „Kochanej", czyli żony, i wyglądało, że niewiele go obchodzi
operacja i to, co mieliśmy do zrobienia. Za to strasznie marudził. Właściwie żaden z nas go
nie lubił.
Usiedliśmy przed przenośną tablicą w pobliżu kokpitu. Tylko nas czterech. Przypuszczalnie
prawdziwa operacja. Nigdy wcześniej nie widziałem faceta, który prowadził odprawę - był to
ktoś z JSOC, Połączonegjb Dowództwa Operacji Specjalnych, śmiertelnie poważny gość.
Bywa, że podczas odpraw w zespołach jest trochę śmiechu. Gdyby prowadził ją człowiek z
SEAL, mógłby rzucić jakiś żart, na przykład o facecie ze słabym pęcherzem: „Okej,
będziemy się tędy posuwać w szyku patrolowym przez mniej więcej dwa kilosy. W tym
miejscu Jimmy odsika się po raz pierwszy. A tutaj będzie sikał po raz drugi". Teraz nie było
żadnych dowcipów. Trzymaliśmy buzie na kłódkę.
Po nieudanej przeprowadzonej w 1980 roku próbie odbicia pięćdziesięciu trzech
amerykańskich zakładników z ambasady Stanów Zjednoczonych w Iranie stało się jasne, że
wojska lądowe, marynarka wojenna, wojska lotnicze i piechota morska nie umieją skutecznie
współdziałać podczas operacji specjalnych. W 1987 roku Departament Obrony przeszczepił
wszystkie gałęzie wojskowych operacji specjalnych na jedno drzewo - w tym takie elitarne
jednostki jak SEAL Team Six i Delta. Co prawda SEALs i Zielone Berety są jednostkami do
zadań specjalnych, ale tylko najlepsi z ich operatorów dostali się na najwyższy poziom: Team
Six i Delta. Naszym szefem było JSOC.
31
CZĘŚĆ PIERWSZA
Pan JSOC przerzucił arkusz na tablicy, żeby pokazać nam zdjęcie lotnicze.
- Okej, panowie, to jest operacja TCS.
A zatem generał dywizji William F. Garrison, dowódca JSOC, wezwał nas na operację
sprawdzającą standardy (wyszkolenie) bojowe (Task Conditions and Standards). Inaczej
mówiąc, generał insynuował, że nasza reputacja jest gówno warta: „Czy rzeczywiście
potrafimy zrobić to, co się o nas mówi, czyli wszystko, o każdej porze i w każdych
warunkach, na przykład zastrzelić człowieka z odległości 700 metrów?"
- Wykonacie nocny skok techniką HALO nad znanym celem -kontynuował ważniak z
JSOC.
HALO oznacza dużą wysokość, niskie otwarcie: wyskoczymy z samolotu i będziemy
swobodnie spadać, otwierając spadochrony dopiero, gdy zbliżymy się do ziemi. Oznaczało to
również, że z dołu każdy będzie miał szansę dostrzec lub usłyszeć nasz samolot przelatujący
tak blisko celu. Inaczej jest w przypadku HAHO (duża wysokość, wysokie otwarcie).
Moglibyśmy wyskoczyć na wysokości 8500 metrów, spadać przez pięć sekund, otworzyć
spadochron i szybować na przykład 60 kilometrów w stronę rejonu lądowania, co pozwala
łatwiej uniknąć wykrycia. Podczas jednego ze skoków treningowych nad Arizoną,
równocześnie nad Phoenix i Tucson odległymi o ponad 160 kilometrów, zaczynaliśmy niemal
z tego samego miejsca. Złą stroną HAHO jest przejmujące zimno panujące na wysokości
8500 metrów. Niżej wcale nie robi się dużo cieplej. Po wylądowaniu musiałem wciskać
dłonie pod pachy, żeby odtajały. Ponieważ jednak ten skok miał być wykonany techniką
HALO, zimno nie będzie istotnym czynnikiem.
Pan JSOC pokazał nam trasę przelotu, punkt zrzutu i, co ważniejsze, punkt lądowania, gdzie
mieliśmy zostawić spadochrony.
32
ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET?
Powiedział, gdzie je mamy umieścić, gdy znajdziemy się na ziemi. Na terytorium
nieprzyjaciela wykopalibyśmy jamy, aby je ukryć, ale to była misja szkoleniowa, więc trudno,
żebyśmy zakopywali spadochrony warte po parę tysięcy dolarów.
- To jest trasa, którą ma przebyć wasz patrol.
Wyznaczył nam dziesięciominutowy przedział czasu, w którym będziemy mieli szansę
zlikwidować nasz cel. Jeśli się spóźnimy i nie wstrzelimy się w te dziesięć minut albo
spudłujemy, nie będzie drugiej okazji. Jeden strzał, jeden trup.
Zrzuciliśmy cywilne ubrania. Podobnie jak wszyscy inni członkowie SEALsów, których
znam, przyszedłem na akcję w cywilnych ciuchach, bez bielizny pod spodem. Szykując się do
roli snajpera, włożyłem niebieskie polipropylenowe bokserki firmy North Face, usuwające
wilgoć z ciała i stosowane także podczas działań bojowych w zimie. Wszyscy włożyliśmy
mundury polowe w wersji leśnej, górę i dół w barwach ochronnych. Ja zawsze nosiłem
wełniane skarpety. Gdy zaliczyłem z SEAL Team Two szkolenie bojowe w warunkach
zimowych, nauczyłem się doceniać dobre skarpety i wydawałem sporo pieniędzy na najlepsze
cywilne, jakie mogłem znaleźć. Na skarpety włożyłem buty taktyczne typu Jungle. W jednej z
kieszeni miałem kapelusz maskujący używany na patrolu. Taki kapelusz posiada szerokie
rondo, a powyżej ma wkoło przyszyte pętelki służące do zatknięcia fragmentów roślin dla
kamuflażu. W futerale przy pasie nosiłem szwajcarski nóż oficerski, jedyny, jakiego
używałem podczas operacji snajperskich. Później wyjąłem zestaw do kamuflażu,
przypominający kieszonkowy komplet do makijażu, żeby pomalować sobie twarz na kolor
ciemno- i jasnozielony. Pomalowałem także dłonie, na wypadek, gdybym musiał zdjąć
rękawice lotnicze z nomexu, chroniące przed zimnem. Już wcześniej odciąłem w prawej
rękawicy kciuk i palec wskazujący do wysokości
33
CZĘŚĆ PIERWSZA
pierwszego stawu. Przydawało się to, gdy musiałem delikatnie manipulować palcami, na
przykład przy regulowaniu celownika optycznego czy ładowaniu amunicji, i pozwalało lepiej
wyczuć spust.
W charakterze broni bocznej używałem pistoletu SIG Sauer P-226 Navy kalibru 9 mm. Ma on
podzespoły wewnętrzne powleczone warstwą fosforanu zapobiegającą korozji, kontrastowe
przyrządy celownicze i kotwicę wygrawerowaną na zamku, a w magazynku mieści się
piętnaście naboi. Został zaprojektowany specjalnie dla SEAL i był najlepszym pistoletem, z
jakiego kiedykolwiek strzelałem, a strzelałem z niemal wszystkich istniejących pistoletów z
górnej półki. Jeden magazynek załadowałem, a dwa umieściłem przy pasie. W skład mojego
wyposażenia wchodziła także mapa, kompas i latarka świecąca na czerwono. W trakcie
prawdziwych operacji mogliśmy korzystać z GPS-u, ale tym razem generał Garrison nie
odpuściłby sobie przetestowania naszych umiejętności czytania mapy i posługiwania się
kompasem. Każdy z nas miał przy sobie także indywidualny pakiet medyczny.
Podczas tego rodzaju operacji snajperskich w terenie nie nosiliśmy kamizelek kuloodpornych,
licząc raczej na to, że będziemy niewidoczni. Gdybyśmy brali udział w akcji w warunkach
miejskich, mielibyśmy na sobie kamizelki i hełmy.
Każdy z nas miał tak zwany plecak nawadniający, camelbak, czyli rodzaj elastycznego
bukłaka z rurką wyprowadzoną nad ramieniem, przez którą można ssać płyn (wolne ręce),
żeby uniknąć odwodnienia.
Naszą bronią długą był karabin .300 Winchester Magnum. Jego naboje są mniej podatne na
porywy wiatru, tor lotu pocisku jest niższy, a zasięg dalszy. Poza tym ma piekielną siłę
rażenia, znacznie lepszą niż inne karabiny. Gdyby trzeba było trafić w twardy obiekt, taki jak
blok silnika, wybrałbym broń kalibru .500 cala (12,7 mm),
34
ROZDZIAŁ 2. KULĄ W
lecz gdy celem jest człowiek, .300 win mag nie ma sobie równych. Już wcześniej
załadowałem do karabinu cztery naboje, piąty włożę do komory, gdy zbliżę się do celu. Przy
sobie miałem jeszcze dwadzieścia sztuk.
Używałem snajperskiego celownika optycznego Leupold xl0. Im wyższa liczba, tym bliższy
wydaje się cel, w tym wypadku dziesięć razy bliższy. Podziałka na celowniku, czyli punkty
zwane mil dots, pomagały mi ocenić odległość. Dysponowaliśmy dalmierzami laserowymi,
które były niewiarygodnie dokładne, lecz podczas tej operacji nie pozwolono by ich nam
używać. Na lunetę Leupold nasunąłem celownik noktowizyjny KN-250.
Chociaż snajpejrzy z SEAL Team Six stosują niekiedy amunicję przeciwpancerną oraz
przeciwpancerną zapalającą, podczas tej operacji używaliśmy tak zwanych nabojów
zapałczanych - pocisków, które specjalnie szlifowano, żeby były dokładnie symetryczne.
Kosztowały prawie cztery razy tyle co zwykłe i były pakowane w niczym się niewyróżniające
pudełka z napisem „Zapałki". Strzelało się nimi mniej więcej tak samo jak nabojami Win
Mag produkowanymi przez firmę Winchester.
Podczas innych misji dźwigaliśmy radiostację LST-5 umożliwiającą zaszyfrowaną łączność
satelitarną, ale dzisiejsza operacja miała potrwać tylko jedną noc, więc nie musieliśmy
składać meldunków, tylko „wpaść, uderzyć i spadać". Mieliśmy natomiast ze sobą
radiotelefony MX-300. W tym wypadku litera X nie pochodziła od „excellent" (doskonały),
ale od „experimental". Nasze radiotelefony mogły zamoknąć albo zamarznąć, a i tak działały.
Ze swoich stanowisk snajperskich mogliśmy mówić cicho do mikrofonu i słyszeć się
wzajemnie, a dźwięk był kryształowo czysty. SEAL Team Six zawsze wypróbowywał
najnowsze i najlepsze nowinki techniczne.
35
CZĘŚĆ PIERWSZA
Jako kierownik skoków musiałem sprawdzić wszystkie spadochrony. To był model MT-1X.
Również tym razem X nie oznaczał ,,excellent".
- Trzydzieści minut! - krzyknął instruktor pokładowy.
Gdybym musiał oddać mocz, teraz był odpowiedni moment.
Służyła do tego specjalna tuba zamontowana w ścianie. Nie musiałem, więc wróciłem do
przerwanej drzemki.
- Dziesięć minut!
Przebudzenie.
- Pięć minut!
Tylna rampa C-130 została opuszczona. Po raz ostatni rzuciłem okiem na spadochron
każdego ze snajperów. Zbliżyliśmy się do rampy, lecz na nią nie weszliśmy.
Kiedy rampa była opuszczona, panował zbyt duży hałas, żeby można się było usłyszeć.
Wszystko opierało się teraz na sygnałach ręcznych. Gdy pozostały trzy minuty, położyłem się
na brzuchu na rampie. Mając w pamięci zdjęcie lotnicze z odprawy, spojrzałem w dół, aby się
przekonać, czy samolot znajduje się tam, gdzie powinien.
- Minuta!
Na ziemi wszystko wyglądało znajomo. Mogłem po prostu zaufać pilotom, ale w przeszłości
sporo się nachodziłem, więc wolałem się upewnić co do punktu zrzutu.
- Trzydzieści sekund!
Samolot nieco zboczył z kursu. Lewą ręką przytrzymałem się rampy, a prawą przekazałem
sygnał. Spoglądając w głąb samolotu, wyprostowałem wszystkie palce, a równocześnie
kciukiem wykonałem gwałtowny ruch w prawo, dając znak instruktorowi pokładowemu,
który znajdował się przede mną. Ten poprosił pilota, żeby skorygował lot o 5 stopni na
sterburtę (w prawo). Gdybym
36
ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET?
dwukrotnie wyprostował pięć palców, skorygowałby o 10 stopni. Nigdy nie musiałem
wprowadzać poprawki większej niż 10 stopni, a przy niektórych skokach wcale nie trzeba
było tego robić. Miło było mieć doskonałych pilotów.
Światło na rampie zmieniło się z czerwonego na zielone. Teraz od mojej decyzji zależało, czy
skoczymy, czy nie. Będzie potrzeba około pięciu sekund, żeby wszyscy znaleźli się poza
samolotem.
Dałem znak chłopakom. Jako pierwszy na zewnątrz znalazł się Little Big Man - 3600 metrów
nad ziemią. Zwykle skakaliśmy w kolejności od najlżejszego do najcięższego, żeby
najcięższy skoczek nie wylądował z dala od pozostałych. Następny był Sourpuss, potem
Casanova. Ja jkakałem ostatni, ponieważ jako kierownik skoków musiałem się upewnić, że
wszyscy opuścili samolot, pomóc się odciąć, gdyby ktoś się zaplątał, itd. W powietrzu nasze
plecaki zwisały na lince przyczepionej do klatki piersiowej. Dawniej bywało, że myślałem:
„Naprawdę mam nadzieję, że to gówno zadziała". Prawdopodobnie przez pierwsze sto
skoków błagałem: „Boże, proszę, niech się otworzy" Teraz miałem na swoim koncie setki
skoków techniką swobodnego spadania i zawsze sam pakowałem swój spadochron. Niektórzy
faceci miewali kłopoty z głównym spadochronem i musieli korzystać z zapasowego, mnie
jednak nigdy się to nie przytrafiło. Mój spadochron zawsze się otwierał. Nigdy nie odniosłem
większej kontuzji niż wybity palec u nogi - nawet po 752 skokach.
Przyjąłem taką pozycję, żebym mógł dolecieć bliżej strefy lądowania. Spadałem swobodnie
przez niecałą minutę i na wysokości 900 metrów pociągnąłem za uchwyt. 150 metrów niżej
miałem czaszę nad głową. Spojrzałem w górę, aby upewnić się, że ze spadochronem
wszystko w porządku, i poluźniłem paski przymocowane do plecaka, żeby nie utrudniały
krążenia krwi. Sam plecak
37
CZĘŚĆ PIERWSZA
przytrzymywałem stopami, próbując w ten sposób zmniejszyć obciążenie. Włączyłem
noktowizor. Na tylnej części hełmu każdego z nas jarzyło się podczerwone światło
chemiczne. W cywilu nazywa się to pałeczką fluorescencyjną. Wystarczy zgiąć taką pałeczkę,
aż pęknie umieszczony wewnątrz pojemniczek z kruchego szkła i wymieszają się dwie
substancje chemiczne, które zaczynają wtedy świecić. Niewidoczne gołym okiem
podczerwone światełka błyszczały w naszych noktowizorach. Ustawiliśmy czasze
spadochronów jedna nad drugą. Nad Little Big Manem, nieco z tyłu opadał Sour-puss, z tyłu
nad Sourpussem Casanova, a nad Casanovą ja. Gdy tak lecieliśmy do celu, nasze spadochrony
przypominały schody.
Gdy zbliżyłem się do ziemi, wyrównałem lot spadochronu, spowalniając opadanie.
Poluzowałem plecak, żeby nie zawadzał mi przy lądowaniu. Pierwszy wylądował Little Big
Man. Ponieważ nie było najmniejszego podmuchu wiatru, jego czasza o rozpiętości 6,35
metra natychmiast opadła na ziemię. Błyskawiczne wypiął się ze spadochronu i już trzymał
broń w pogotowiu, gdy lądował Sour-puss. On również uwolnił się od spadochronu i
przyszykował broń. Casanova i ja opadliśmy na spadochrony poprzedników. Wszyscy czterej
wylądowaliśmy na powierzchni wielkości dużego pokoju. Little Big Man i Sourpuss
przystąpili do obrony okrężnej - każdy z nich pokrywał sektor 180 stopni. W tym czasie ja z
Casanovą zdejmowaliśmy spadochrony. Kiedy już wszystkie ukryliśmy, stanąłem na czele
pododdziału i wyprowadziłem nas stamtąd. Instruktorzy z JSOC byli gdzieś w pobliżu, żeby
przekonać się, czy nie działamy na skróty. Oszukiwanie mogło być kuszące - na przykład
gdybyśmy wszyscy czterej odłożyli równocześnie spadochrony, zamiast wystawić dwóch z
nas na straży, być może zaoszczędzilibyśmy pięć minut cennego czasu. Nie warto było jednak
ryzykować, że zostaniemy przyłapani przez instruktorów. Wiedzieliśmy, że lepiej trzymać się
38
ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET?
takich reguł gry, jakby to było wrogie terytorium, zgodnie z zasadą: im więcej potu na
ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju.
Zacinał deszcz, więc pogoda była idealna, żeby wybaczono nam pewne taktyczne potknięcia -
tu jakiś odgłos, tam nagły ruch. Poruszaliśmy się w szyku patrolowym przez niecały kilometr,
a potem zatrzymaliśmy się w miejscu zbiórki. Little Big Man i Sourpuss trzymali wartę,
podczas gdy Casanova i ja sięgnęliśmy do plecaków, żeby wyciągnąć stroje maskujące, tak
zwane ghillie suits, które wyglądają jak gęste liście i są wykonane z luźnych pasków tkaniny
jutowej. Każdy z nas zrobił je samodzielnie i był w posiadaniu dwóch takich strojów -
jednego przydatnego w zielonych zaroślach, drugiego na pustynię. Tym razem używaliśmy
tego zielonego. Zdjąłem kapelusz maskujący i zastąpiłem go czapką stanowiącą element
ghillie suit. W wypadku ubrania ważne jest, żeby wtapiało się w otoczenie. W środowisku
miejskim kolory stają się ciemniejsze bliżej ziemi, dlatego dobrze się sprawdzają ubrania w
dwóch odcieniach - ciemniejsze spodnie maskujące jak do lasu i jaśniejsza góra z kamuflażem
pustynnym.
Casanova i ja sprawdziliśmy sobie nawzajem barwy wojenne: na dłoniach, szyi, uszach i
twarzy. Gdy się maluje skórę, ważne, żeby wyglądać dokładnie odwrotnie niż człowiek: to, co
jest ciemne, ma być jasne i na odwrót. Oznacza to, że trzeba dopilnować, aby te części
twarzy, które pozostają w cieniu (na przykład wokół oczu) były pomalowane na kolor
jasnozielony, a te, które błyszczą (czoło, policzki, nos i podbródek) na ciemnozielony. Jeśli
nawet twarz snajpera będzie widoczna, nie powinna przypominać twarzy. Najważniejsze to
zniknąć i pozostać niewidzialnym.
Podzieliliśmy się na dwa zespoły i obraliśmy dwie różne trasy do celu. Nawet jeśli jedna para
zostałaby zdemaskowana, druga w dalszym ciągu miałaby szansę wykonać zadanie. Casanova
i ja
39
CZĘŚĆ PIERWSZA
skradaliśmy się po ciemku, starając się namacać wysuniętymi do przodu czubkami buta
gałązki czy cokolwiek innego, na co w każdej chwili mogliśmy nastąpić. Każdy z nas powoli
unosił stopę i wysuwał ją przed siebie, omijając przeszkody. Szedłem krótkimi krokami, na
zewnętrznych krawędziach stóp, stawiając powoli najpierw palce, potem piętę i stopniowo
przenosząc ciężar ciała do przodu.
W chwili gdy uznaliśmy, że do celu pozostało jakieś 800 metrów, wyszliśmy na częściowo
otwartą przestrzeń. Położyliśmy się płasko na brzuchu, zachowując pewną odległość od
siebie, żeby nie wyglądać jak jakaś pełzająca bezkształtna masa, i zaczęliśmy się czołgać tuż
przy ziemi. Musieliśmy się poruszać na tyle wolno, żebyśmy pozostali niezauważeni, ale na
tyle szybko, żeby dotrzeć na czas i oddać strzał. Starałem się nie zabrudzić wylotu lufy
karabinu ziemią, bo to pogorszyłoby jego celność, ale też broń nie mogła sterczeć zbyt
wysoko, żeby nie zdradzić naszego położenia. Wciąż leżałem płasko na brzuchu, podciągając
się powoli za pomocą ramion i odpychając się stopami, twarz zaś trzymałem tak nisko, że ryła
w błocie. Za każdym razem posuwałem się o 15 centymetrów. Wtopiłem się w matkę ziemię i
pozbyłem wszystkich innych myśli. Podczas podchodzenia zwierzyny często powtarzałem
sobie: „Jestem ziemią, jestem częścią tego błota".
Gdybym zobaczył cel albo zabłąkany patrol, nie spojrzałbym wprost w jego stronę ani o nim
nie myślał. Jeleń parska i uderza w ziemię kopytami, ponieważ czuje twój zapach, ale nie wie,
gdzie jesteś. Robi to, próbując zmusić cię do wykonania jakiegoś ruchu, żeby mógł cię
zlokalizować. Ludzie nie mają węchu jelenia, mają natomiast szósty zmysł - wiedzą, kiedy
ktoś na nich patrzy. Jedni są na to bardziej wyczuleni, inni mniej. Kiedy wydaje ci się, że
jesteś obserwowany, i rozglądasz się, żeby sprawdzić, kto ci się przygląda, wykorzystujesz
ten właśnie szósty zmysł. Snajper stara się go nie
40
ROZDZIAŁ 2. KULĄW PARAPET?
pobudzać, dlatego unika patrzenia wprost na cel. Oczywiście, kiedy przychodzi do oddania
strzału, patrzę na cel przez lunetę, ale nawet wtedy koncentruję się na krzyżu celowniczym.
Zatrzymałem się na moment, a potem ruszyłem dalej.
W końcu, gdy według naszej oceny odległość do celu wynosiła 450 metrów, zajęliśmy
docelową pozycję strzelecką. Czas: 2.20. Naciągnąłem zieloną osłonę na celownik, żeby moja
twarz nie tworzyła regularnej linii z noktowizorem. Jeśli nigdy nie leżeliście w kałuży
przebrani w przesiąknięty wilgocią ghillie suit, w bębniącym deszczu i przy wyjącym wietrze,
starając się przez cały czas nie odrywać oka od lunety i próbując wykonać zadanie, ominęło
was to, co w życiu najlepsze.
Przed nami był jakiś stary dom. Gdzieś w środku znajdował się nasz cel. Przedyskutowałem z
Casanovą odległość, widoczność itp. Używaliśmy kodów z nazwami kolorów w odniesieniu
do każdej ze stron budynku: biały - przód, czarny - tył, zielony - prawa strona domu, i
czerwony - lewa. Kody kolorów na oznaczenie stron wzięły się od statków, bo zielonych
świateł używa się dla prawej burty (sterburty), a zielonych dla lewej (bakburty). Alfabet
fonetyczny służył do zidentyfikowania każdego piętra: Alpha, Bravo, Charlie, Delta... Okna
numerowało się od lewej do prawej: jeden, dwa, trzy... Gdyby ktoś się poruszył we
frontowym lewym oknie na drugim piętrze, wskazałbym to okno za pomocą następującego
meldunku: biały, Bravo, jeden. W ten sposób skracaliśmy niepotrzebną paplaninę, a przekaz
stawał się zwięzły i prosty. Ponadto był powszechnie stosowany wśród strzelców
wyborowych z Teamu Six, co pozwalało szybko porozumiewać się z innymi, nawet jeśli
wcześniej się z nimi nie pracowało.
Prowadziliśmy również dziennik operacyjny, który obejmował siłę przeciwnika, jego
działania, lokalizację, jednostkę, czas
41
CZĘŚĆ PIERWSZA
i wyposażenie (w skrócie SALUTE, od słów: size, activity, loca-tion, unit, time, eąuipment).
Informacje zdobyte przez patrol są ważne dla zespołu szturmowego, który mógłby na
przykład podjąć decyzję o wkroczeniu do akcji natychmiast po powrocie nieprzyjacielskiego
patrolu do budynku. Jeśli ten patrol byłby tylko dwuosobowy, zespół szturmowy mógłby
postanowić go pojmać, wysyłając własny. Albo trzech snajperów mogłoby równocześnie
zastrzelić obu członków patrolu i cel wewnątrz. Gdyby w grę wchodziło przetrzymywanie
zakładników, odnotowalibyśmy, gdzie są zakładnicy, a gdzie terroryści i ich przywódcy, jakie
są pory posiłków, snu itp. Byliśmy kompletnie przemoczeni, zziębnięci i prezentowaliśmy się
żałośnie, ale nie musieliśmy tego lubić, musieliśmy to po prostu wykonać.
Skierowałem siatkę celownika na okno. Wiedząc, że typowe okno ma wysokość jednego
jarda, pomnożyłem tę wartość przez tysiąc, a następnie podzieliłem przez odpowiednią liczbę
punkcików na celowniku, aby ocenić odległość.
Pojawił się jeden z instruktorów.
- Jaka jest odległość do celu?
- 600 jardów (550 metrów) - brzmiała moja zaktualizowana odpowiedź.
W oknie pojawiła się postać w kominiarce i szerokim wojskowym trenczu - nasz cel, który
był manekinem. Zwykle tylko jeden snajper z pary oddaje strzał, a drugi rejestruje informacje
w dzienniku operacyjnym, obserwuje cel i ubezpiecza strzelca. Tym razem mieliśmy strzelać
wszyscy czterej. Generał Garrison chciał się przekonać, czy każdy z nas, albo chociaż jeden,
potrafi zrobić to, czym się szczyciliśmy. Usłyszałem strzał oddany przez drugą parę. Każdy
będzie miał tylko jedno podejście, innymi słowy - zimna lufa. Pierwszy strzał jest zawsze
najgorszy, ponieważ pocisk musi
42
ROZDZIAŁ 2. KULĄ W
przejść przez zimną lufę karabinu. Gdy ten pierwszy nabój ją rozgrzeje, następny strzał jest
celniejszy, ale generał Garrison nie da nam drugiej szansy. Nie inaczej byłoby z
nieprzyjacielem.
Inny instruktor sprawdził cel, lecz nie powiedział nam, jaki był rezultat. Potem padł drugi
strzał i znów mój zespół nie poznał rezultatu. Teraz przyszła kolej na nas. Casanova leżał po
mojej prawej stronie, na tyle blisko, że usłyszałbym jego szept, gdyby zaszła taka potrzeba, i
również na tyle, żebyśmy mogli razem patrzeć na mapę. Jego pozycja pozwalała mu ponadto
dostrzec smugę pary pozostawioną przez nabój w pobliżu celu i ewentualnie zobaczyć, jak
pocisk zagłębia się w manekina. Dzięki temu mógłby mi przekazać, jaką mam wziąć
poprawkę przy drugim strzale, no ale dzisiaj musieliśmy postawić wszystko na jedną kartę.
Pomyśleć, że zaledwie sześć godzin temu jadłem sobie z synem gorącą pizzę w cieplutkim
Ready Room. Teraz byłem w zimnym, mokrym lesie na jakimś odludziu, przymierzając się
do oddania strzału do celu przez zimną lufę. Większość ludzi nie ma bladego pojęcia, jakiego
wyszkolenia i poświęcenia wymaga praca snajpera.
Oparłem mocno kolbę o kieszeń na prawym barku. Lewą ręką trzymałem mocno, aczkolwiek
nie sztywno, łoże karabinu, a palcem wskazującym prawej dłoni delikatnie dotykałem spustu.
Wysunięty do tyłu łokieć pomagał mi w utrzymaniu równowagi. Przycisnąłem mocno
policzek do kolby, a kciuk do uchwytu na łożu i zaczerpnąłem powietrza. Wypuściłem tylko
część, po czym wstrzymałem oddech (tak jak to robią płetwonurkowie, którzy doprowadzili tę
umiejętność do perfekcji), aby płuca pozostały nieruchome i nie zaburzyły celności strzału.
Musiałem wstrzymywać oddech na tyle długo, żeby ustawić krzyż lunety na celu, lecz nie na
tyle, żeby doprowadzić do zamglenia wzroku lub napięcia mięśni. Pociągnąłem palcem za
spust - bum.
43
CZĘŚĆ PIERWSZA
Nadal nie wiedziałem, czy trafiłem, czy nie. Nie wygląda to wcale tak jak na filmach, gdzie
strzał zawsze roznosi cel na strzępy. W rzeczywistości kula przebija ciało tak szybko, że
niekiedy ludzie nawet nie zdają sobie sprawy, iż zostali postrzeleni. Później, w Somalii,
nieraz widziałem na własne oczy, że tak się właśnie działo w przypadku nabojów kalibru 5,56
mm (.223 cala).
Gdy już Casanova oddał swój strzał, odczołgaliśmy się stamtąd, obierając inną trasę niż w
drodze do celu. Gdyby ktoś trafił na nasze ślady i zaczaił się, licząc, że wrócimy tą samą
drogą, mógłby się nieźle naczekać. Wróciliśmy w szyku patrolowym w pobliże wyznaczonej
strefy lądowania i czekaliśmy tam aż do świtu.
Rankiem udaliśmy się w miejsce, skąd miał nas zabrać śmigłowiec. Jeden z instruktorów
nadał zakodowaną wiadomość, że operacja została oficjalnie zakończona: „Tuna, tuna, tuna".
Mogliśmy się odprężyć: stać prosto, przeciągać się, wyłamywać palce, ulżyć sobie,
pożartować.
Śmigłowiec Black Hawk wylądował na otwartej przestrzeni i podrzucił nas na pobliskie
lotnisko, gdzie weszliśmy na pokład samolotu.
Po powrocie do bazy SEAL Team Six żaden z nas nie mógł się jeszcze udać do domu. Trzeba
było najpierw złożyć raport z przebiegu operacji, a potem przejrzeć swój ekwipunek, to
znaczy wyczyścić go, sprawdzić, czy nie uległ uszkodzeniu, i w razie konieczności dokonać
napraw. Później musieliśmy go spakować i przygotować do następnego alarmu, czy to
ćwiczebnego, czy prawdziwego. Po trzech godzinach nasz rynsztunek będzie gotowy do
użycia, gdy znów się zrobi gorąco.
O 11.00 weszliśmy we czterech do sali odpraw, czując się jak rozjechane kawałki gówna.
Przed nami siedział generał Garrison razem z naszym dowódcą SEAL Team Six, naszym
szefem
44
ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET?
Red Teamu oraz z naczelnym szefem Red Teamu, w otoczeniu ośmiu czy dziesięciu innych
szych. William F. Garrison nie wybrał wojska. To wojsko wybrało jego. Powołany podczas
wojny wietnamskiej, służył przez dwa sezony jako oficer. Został odznaczony Brązową
Gwiazdą za odwagę i Purpurowym Sercem za odniesione rany. Uczestniczył w Programie
Phoenix, mającym na celu zniszczenie infrastruktury dowodzenia Wietkongu. Później
pracował dla amerykańskiego wywiadu wojskowego ISA (Intelligence Support Activity), a w
latach 1985-1989 służył w Delta Force. Był to wysoki, szczupły mężczyzna z siwymi,
przystrzyżonymi na jeża włosami. Żuł połówkę niezapalonego cygara, które zwisało mu z
kącika ust. Był najmłodszym w historii generałem amerykańskich wojsk lądowych.
Dowódca SEAL Team Six nie zawsze uczestniczył w odprawach po operacjach
szkoleniowych, lecz mając okazję gościć papę Gar-risona, chciał się upewnić, że jego
komandoskie dzieci z nieprawego łoża dobrze się prezentują i, co ważniejsze, dostaną swój
kawałek tortu.
Naszym szefem Red Teamu był Denny Chalker, nazywany Wężem, były spadochroniarz 82.
Dywizji Powietrznodesantowej wojsk lądowych, który został SEALsem w jednostce
antyterrorystycznej Teamu One zwanej Plutonem Echo, a później stał się jednym z
pierwszych członków SEAL Team Six - najstarszym weteranem.
Złożyliśmy raport, opisując odprawę w samolocie, skok ze spadochronem, całą operację.
Instruktorzy ukradkiem obserwowali strefę lądowania, którą nam wyznaczono. Widzieli, że
dwaj z nas pełnili straż, podczas gdy dwaj inni zabezpieczali spadochrony. Na szczęście na
ćwiczeniach postępowaliśmy tak samo jak w czasie prawdziwej operacji.
45
CZĘŚĆ PIERWSZA
Generał Garrison powiedział:
- Dobra wiadomość jest taka, że wykazaliście się nadzwyczajnym profesjonalizmem
snajperskim podczas skradania się do celu, odnajdywania drogi, wtapiania się w otoczenie.
No i oddaliście te swoje strzały. Ale wszystko to jest gówno warte, skoro wszyscy czterej
spudłowaliście! Powiedzieliście instruktorowi, że cel znajduje się w odległości 550 metrów,
podczas gdy w rzeczywistości wynosiła ona 678 metrów. Jeden z was strzelił tak daleko od
celu, że kula trafiła w parapet. Mogliście się tylko pocieszać, że nieprzyjaciel umrze na atak
serca, jak się zorientuje, że ktoś do niego strzela.
My, snajperzy, popatrzyliśmy na siebie. Skrzywiliśmy się, jakby ktoś nam przykopał w
bebechy.
Dowódca SEAL Team Six zrobił minę, jakby miał za chwilę eksplodować.
Okazało się jednak, że generał Garrison miał przed nami dwie tajemnice. Po pierwsze zataił,
że snajperzy z Gold Teamu również spartaczyli zadanie. Kierownik skoków nie zdołał ich
posadzić w strefie lądowania. Musieli zasuwać 13 kilometrów przez las, a kiedy dotarli do
celu, było już za późno - ich dziesięciominuto-we okienko czasowe zdążyło się zatrzasnąć.
Nawet nie mogli oddać strzału.
Druga tajemnica była następująca: zawiodła również własna jednostka generała, Delta Force.
Istniał jednak znacznie poważniejszy problem: SEAL Team Six i Delta Force były
prowadzone jako dwie odrębne całości. Dlaczego na przykład SEAL Team Six miałby
odbijać samolot na pasie startowym, skoro Delta robi to lepiej? Dlaczego Delta miałaby
przejmować statek na pełnym morzu, skoro SEAL Team Six robi to lepiej?
Najbardziej jaskrawym przykładem istnienia tego poważniejszego problemu był jeden z kilku
nieszczęśliwych wypadków
46
ROZDZIAŁ 2. KULĄW PARAPET?
z materiałami wybuchowymi w Delcie. Operator Delty podłożył ładunek pod zamknięte
drzwi, aby je wysadzić. Użył tak zwanej australijskiej myszy - klepnięcie dłonią uruchamia
zapalnik czasowy z pięciosekundowym opóźnieniem, który po upływie tego czasu detonuje
spłonkę pobudzającą. Niewielka eksplozja spłonki doprowadza do silniejszego wybuchu
ładunku pod drzwiami. Niestety w tym wypadku słabsza eksplozja nastąpiła od razu po
uruchomieniu zapalnika czasowego i natychmiast zdetonowała większy ładunek, który urwał
operatorowi Delty palce.
Chociaż nikt nie zna się lepiej na materiałach wybuchowych niż SEAL Team Six -
najnowocześniejsza pod tym względem i najbardziej zaawansowana technicznie jednostka
tego rodzaju na świecie (mamy nawet własne wyspecjalizowane służby saperskie, które
zajmują się wyłącznie materiałami wybuchowymi) - SEAL Team Six i Delta szkoliły się i
przeprowadzały operacje oddzielnie.
Generał Garrison zrozumiał również, że SEAL Team Six i Delta będą musiały realistycznie
podejść do naszych możliwości. Mówił z typowo teksańskim akcentem:
- Nie obchodzi mnie, co potraficie zrobić raz na jakiś czas. Chcę wiedzieć, co możecie zrobić
za każdym razem w każdym miejscu na świecie i w każdych warunkach.
To właśnie uwielbialiśmy w Garrisonie. SEAL Team Six i Delta musiały się nauczyć
współdziałania i zdać egzamin w warunkach bojowych. Zwłaszcza jeśli mieliśmy przeżyć
jedną z najkrwawszych bitew od czasu Wietnamu - a ta czaiła się tuż za rogiem.
ROZDZIAŁ 3
Piekło jest dla dzieci*
;
Gdy byłem mały, nauczyłem się cierpliwie znosić wszystko to, na co nie miałem żadnego
wpływu. Matka urodziła mnie, gdy miała szesnaście lat - dziecko urodziło dziecko - 8
listopada 1961 roku, w przychodni Weems Free w miasteczku Boynton Beach na Florydzie.
Nie stać jej było na normalny szpital. Przyszedłem na świat dwa miesiące za wcześnie.
Miałem piwne oczy, czarne włosy i ważyłem zaledwie 1420 gramów. Przychodnia była
bardzo biedna, więc nie miała inkubatora, którego potrzebowała taka kruszynka jak ja.
Urodziłem się taki malutki, że wózek dziecięcy byłby dla mnie o wiele za duży, więc matka
dosłownie zabrała mnie do domu w pudełku po butach. Łóżeczko w domu również okazało
się zbyt duże,
* Tytuł rozdziału nawiązuje do piosenki Heli Is for Children amerykańskiej wokalistki
rockowej Pat Benatar. W 1980 roku utwór ten utrzymywał się przez kilka miesięcy w
czołówkach list przebojów, a w ostatnich latach doczekał się kilku heavymetalowych
przeróbek. Tekst mówi o przemocy wobec dzieci w rodzinie (przyp. tłum.).
49
CZĘŚĆ PIERWSZA
więc wyciągnęli szufladę z kredensu, włożyli do środka kocyki i tam właśnie spałem.
Moja matka, Millie Kirkman, miała szkockie korzenie i twardo stąpała po ziemi. Nie
okazywała żadnych emocji i traktowała życie bardzo serio, harując dzień w dzień w szwalni,
żeby utrzymać mnie i moje siostry. Prawdopodobnie po niej odziedziczyłem tę postawę, którą
można by streścić słowami: nie odpuszczaj, jeśli uważasz, że masz rację. Taki właśnie jestem
- aż do przesady.
Kiedy miałem dziewięć lat, powiedziała mi, że Ben Wilbanks, mój biologiczny ojciec,
odszedł od niej, opuścił nas. Nienawidziłem go za to.
Najwcześniejsze moje wspomnienie z dzieciństwa pochodzi z West Palm Beach na Florydzie.
Miałem wtedy cztery lata i zostałem wyrwany ze snu w środku nocy przez ogromnego
mężczyznę cuchnącego alkoholem. Miał na imię Leon i był facetem mojej matki. Poznała go,
gdy pracowała w przydrożnym barze dla kierowców ciężarówek jako kelnerka.
Właśnie wrócili z randki. Leon zrzucił mnie z piętrowego łóżka, wypytując, dlaczego coś źle
zrobiłem tamtego dnia. Później zaczął mną poniewierać i okładać mnie po twarzy, aż
poczułem smak własnej krwi. W taki właśnie sposób Leon pomagał mojej matce wychować
jej męskiego potomka, żeby wyszedł na ludzi.
To był dopiero początek. Nie zawsze zdarzało się to w nocy. Niezależnie od tego, kiedy Leon
do nas przychodził, brał sobie za punkt honoru, żeby nauczyć mnie moresu. Byłem
przerażony. Dosłownie trząsłem się ze strachu na myśl o kolejnej randce mamy. Serce
kołatało mi tak mocno, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi. Jak strasznie będzie tym
razem? Mogłem dostać lanie, gdy Leon przychodził do domu i czekał, aż moja matka będzie
gotowa, albo kiedy wracali razem. Nie był pod tym względem zbyt wybredny, pora nie robiła
mu różnicy.
50
ROZDZIAŁ 3. PIEKŁO JEST DLA DZIECI
hasto oddziałów Navy SEAL „Poczułem przyjemne kopnięcie karabinu. Pocisk trafi! bojownika w bok klatki piersiowej, wchodząc z jego prawej strony, a wychodząc z lewej. Przeciwnik dosta! konwulsji, zachwiał się na nogach, po czym rungl w tyl do wnętrza budynku i tak już pozostał. Natychmiast ponownie przyłożyłem oko do celownika i powróciłem do obserwacji. Gramy dalej. Wszystkie inne myśli wyparowały. Ja i mój win mag stanowiliśmy jedno. [...] Do mnie należało namierzyć i trafie nieprzyjaciela. Nie był to pierwszy raz, kiedy zabijałem dla ojczyzny. I nie będzie ostatni. Kilka następnych minut upłynęło mi na obserwacji okolicy. Jakieś 750 metrów ode mnie pojawił się nagle facet z RPG na ramieniu, szykując się do odpalenia pocisku w stronę śmigłowców. Gdybym go zdmuchnął, byłby to najdalszy śmiertelny strzał w mojej karierze. Gdybym spudłował.. Howard E. Wasdin pokaże wam, jak wygląda rekrutacja do Navy SEAL Pozwoli wam poczuć ból najbardziej morderczego treningu świata. Zdradzi szczegóły najtrudniejszych i najdramatycz-niejszych misji (m.in. tej w Somalii, którą widzieliście w filmie Helikopter w ogniu). Opowie, jak z perspektywy komandosa wyglądał atak na kryjówkę Osamy Bin Ladena. Wasdin Howard Snajper Nota od autora ; Niektóre nazwiska, miejsca, daty i elementy taktyki zostały zmienione lub pominięte, aby chronić komandosów i ich misje. Przedmowa
; Doniesiono, że rycerze Jedi z SEAL Team Six we współpracy z CIA i innymi służbami zabili Osamę Bin Ladena. Gdy służyłem jako strzelec w tej elitarnej jednostce SEAL, zostałem odznaczony Srebrną Gwiazdą. Wiem z własnego doświadczenia, w jaki sposób Team Six walczy z terroryzmem. Zanim dostałem się do SEAL Team Six, musiałem przebrnąć przez jedno z najcięższych szkoleń na świecie, które rozpoczyna się od Basic Underwater Demolition/SEAL Training (podstawowego kursu niszczenia podwodnego). Po ukończeniu dalszych szkoleń i służbie w warunkach bojowych w SEAL Team Two zgłosiłem się na ochotnika i zostałem zakwalifikowany do tak zwanego Green Teamu, gdzie wraz z innymi SEALsami wziąłem udział w procesie selekcji kandydatów do owianego legendą Teamu Six. Program szkoleniowy Green Teamu obejmował szeroki zakres ćwiczeń, od działań bojowych na lądzie po walkę bez użycia broni. Uczyliśmy się nie tyle przestrzeliwać zamki, ile wysadzać całe drzwi wraz z zawiasami. 7 PRZEDMOWA Do powodzenia misji takiej jak ta zakończona śmiercią Bin La-dena prowadzi całe mnóstwo monotonnej pracy. Gdy służyłem w SEAL Team Six, wystrzeliwaliśmy podczas szkoleń tysiące sztuk amunicji dziennie. Podobno rocznie na same tylko naboje do pistoletów kalibru 9 mm wydawaliśmy więcej pieniędzy niż cały korpus piechoty morskiej na wszystkie rodzaje amunicji. Dzięki wielokrotnemu powtarzaniu tych samych czynności w najrozmaitszych sytuacjach komandosi wyrabiają sobie pewne odruchy, tak zwaną pamięć mięśniową, która jest szczególnie przydatna w zamęcie bitewnym powodującym przeciążenie zmysłów. Innym ważnym elementem przygotowań jest pozyskiwanie informacji wywiadowczych. To na ogół niezmiernie nużący i czasochłonny proces, najeżony przeszkodami natury politycznej i dostarczający najróżniejszych rozczarowań. Analitycy próbują połączyć ze sobą informacje zdobyte przez wywiad osobowy i rozpoznanie techniczne. Chociaż przy pozyskiwaniu informacji przydatne są rozmaite gadżety i nowinki techniczne, niewiele znaczą bez odważnych ludzi, którzy infiltrują terytorium nieprzyjaciela i zadają właściwe pytania - widzą i słyszą to, czego nie są w stanie zobaczyć czy wychwycić urządzenia, i potrafią wyciągnąć właściwe wnioski, obserwując otoczenie, w czym szczególnie biegli są agenci CIA. Kilka miesięcy po tym, jak Bin Laden zaplanował i zorganizował zamachy z 11 września, Dalton Fury, dowódca Delta Force, wykorzystując dane wywiadowcze CIA i innych służb, przyparł go do muru w Tora Bora, kompleksie jaskiń w górskim paśmie Safed Koh na wschodzie Afganistanu. Niestety brak wsparcia ze strony Naczelnego Dowództwa Stanów Zjednoczonych sprawił, że Bin Ladenowi pozostawiono otwartą tylną furtkę, dzięki czemu zdołał się wymknąć do Pakistanu. Gdy agenci CLA przesłuchiwali Chalida Szejcha Mohammeda, człowieka numer trzy w Al- Kaidzie, uświadomili sobie, że nawet
8 PRZEDMOWA najwyżsi rangą dowódcy siatki Bin Ladena nie znają jego miejsca pobytu - ale przecież musi je znać jego kurier, żeby przekazywać mu wiadomości. Jeśli CIA zdoła odszukać kuriera, znajdzie Bin Ladena. Chociaż sądzono, że terrorysta ukrywa się w jaskiniach na pograniczu pakistańsko-afgańskim, CIA, śledząc kuriera, dotarła do miejsca w pobliżu Pakistańskiej Akademii Wojskowej w dzielnicy Bilal Town w Abbotabadzie. Stała tam warta ćwierć miliona dolarów willa, kwatera główna Bin Ladena, chroniona wysokim murem zwieńczonym drutem kolczastym. Dom był wyposażony w dwa wyjścia ewakuacyjne, nie miał natomiast telefonu ani dostępu do internetu. Mieszkańcy sami spalali śmieci na terenie posiadłości, zan^ast wzorem sąsiadów wystawiać je na zewnątrz do wywiezienia. Część miejscowych sądziła, że tajemniczy lokatorzy willi są handlarzami narkotyków. W kwietniu w obozie Alfa, wydzielonym obszarze ograniczonego wstępu na terenie bazy lotniczej Bagram w Afganistanie, Połączone Dowództwo Operacji Specjalnych (JSOC) stworzyło replikę willi Bin Ladena, w której SEAL Team Six zaczął ćwiczyć desant na kwaterę główną terrorysty. Dowódca JSOC, wiceadmirał William H. McRaven, który nadzoruje jednostki do zadań specjalnych takie jak SEAL Team Six i Delta, pisze w swojej książce Spec Ops, że udana misja musi być prosta, dlatego należy ograniczyć liczbę celów, musi uzyskać wiarygodne informacje wywiadowcze, a także wprowadzać innowacje. Chociaż była to operacja wysokiego ryzyka, miała tylko dwa proste cele: schwytać lub zabić Bin Ladena i uzyskać informacje wywiadowcze. Co do innowacji, świadczą o nich szczątki maszyny, która była najwyraźniej śmigłowcem niewidzialnym dla radarów. Pomimo najlepiej przygotowanych planów ostatnie dni poprzedzające schwytanie lub zabicie tego czy innego terrorysty mogą się PRZEDMOWA okazać frustrujące. Wkłada się rynsztunek i pędzi do śmigłowców tylko po to, żeby usłyszeć „alarm odwołany". Cel nieobecny w domu. Informacja niemożliwa do zweryfikowania. Źródło jest niewiarygodne. I tak w kółko. Jednak w piątek 29 kwietnia prezydent Barack Obama podjął decyzję o rozpoczęciu operacji „Trident" („Trójząb"), której celem było pojmanie lub zabicie Bin Ladena. Dla powodzenia operacji specjalnych sprawą najwyższej wagi jest bezpieczeństwo, dlatego o akcji nie powiadomiono żadnych zagranicznych polityków ani nikogo spoza wąskiego kręgu osób z rządu Stanów Zjednoczonych. Dla SEAL Team Six oznaczało to, że gra się rozpoczęła. Ciemne niebo rozświetlało jedynie skąpe światło księżyca. Każdy z komandosów był wyposażony w gogle noktowizyjne i uzbrojony w karabinek M-4 z setkami sztuk amunicji, a w rezerwie miał na biodrze pistolet SIG Sauer kaliber 9 mm. Do ataku na dom Bin Ladena wyruszyło przypuszczalnie
dwudziestu czterech SEALsów w czterech śmigłowcach: para snajperów w jednym, kolejna w drugim i po dziesięciu szturmujących w dwóch pozostałych. Podobno podczas akcji mającej na celu dopadnięcie Bin Ladena 160. Pułk Lotniczy Operacji Specjalnych wykorzystał tajne śmigłowce niewidoczne dla radarów. Własne śmigłowce mieli paramedycy wojsk lotniczych -na wszelki wypadek. Śmigłowce wystartowały z Dżalalabadu we wschodnim Afganistanie, stosując najnowocześniejsze osiągnięcia techniki, aby oszukać pakistańskie systemy radarowe. Inne nowinki techniczne wykorzystano do odcięcia telefonów komórkowych i elektryczności w rejonie celu. Dobrze wiem, jak to jest być linowym podczas tego rodzaju misji. Siedzisz w drzwiach śmigłowca na zwoju liny. Gdy maszyna wzbija się w powietrze, przytrzymujesz linę lewą ręką, żeby wiatr 10 PRZEDMOWA nie zwiał jej na zewnątrz. Helikoptery lecą tuż nad ziemią, żeby trudniej je było wykryć. - Piętnaście minut - w słuchawkach rozlega się głos członka załogi śmigłowca, który przekazuje informacje od pilota. - Dziesięć minut. Najistotniejszym czynnikiem będzie zaskoczenie, szybkość i gwałtowność akcji. - Pięć minut. Zważywszy na szybkie tempo ostatnich operacji, zwłaszcza po niezliczonych misjach w Afganistanie i Iraku, wszyscy faceci z Team Six szturmujący rezydencję Bin Ladena byli przypuszczalnie zaprawionymi w boju jyeteranami. - Trzy minuty. - Minuta... Nagle jeden ze śmigłowców zaczyna mieć trudności z utrzymaniem pułapu lotu - wysoka temperatura i wysokie ściany sprawiają, że traci siłę nośną. Jedno ze śmigieł zawadza o mur i pęka. Maszyna uderza o ziemię w wyniku kontrolowanej katastrofy. Znika element zaskoczenia, lecz na korzyść komandosów wciąż przemawia szybkość i gwałtowność akcji, a także niezachwiana wiara w to, że wymierzają sprawiedliwości za śmierć ofiar zamachów z 11 września. Kiedy dziób nieuszkodzonego śmigłowca znajduje się pod odpowiednim kątem, pilot wyhamowuje. Ledwie maszyna zawisa nad celem, linowy zrzuca za drzwi trzydziestometrowy zwój. - Lina!
Jej koniec spada wewnątrz ogrodzonego terenu należącego do posiadłości Bin Ladena. Powierzchnia jest zbyt mała, żeby posadzić śmigłowiec. - Jazda! 11 PRZEDMOWA Linowy chwyta linę i zjeżdża po niej jak po rurze strażackiej, z tą różnicą, że komandos SEAL ma na sobie ekwipunek o wadze 45 kilogramów. Musi się mocno trzymać, żeby nie rąbnąć z impetem o ziemię, ale z drugiej strony nie chce spowalniać chłopaków zjeżdżających za nim. Jego rękawice dosłownie dymią, gdy zsuwa się w dół. W takich razach piloci również mają pełne ręce roboty, bo pod nieprzyjacielskim ogniem ich maszyna staje się nagle lżejsza o dobre 130 kilogramów, czyli o tyle, ile waży żołnierz SEAL wraz z rynsztunkiem. Śmigłowiec próbuje wystrzelić w górę - niezbyt miła sytuacja dla następnego komandosa zjeżdżającego po linie. Za ogrodzeniem bazy Bin Ladena komandosi sił specjalnych ubezpieczają desant przed ewentualnym atakiem osób postronnych, które mogłyby ruszyć nieprzyjacielowi z odsieczą. O pierwszej w nocy jeden z pododdziałów SEAL wysadza dziurę w ścianie domu gościnnego. Komandosi wchodzą do środka, rozglądając się uważnie na prawo i lewo - lepiej się śpieszyć powoli. Kurier Bin Ladena - uzbrojony - próbuje stawiać opór, więc zostaje zabity. Jego żona, choć nie ma broni, również usiłuje stawiać opór i także ginie. Inny pododdział SEAL wkracza do głównego budynku, gdzie mieszka Bin Laden. Wysadzają kolejne drzwi i oczyszczają teren na prawo i lewo. Chociaż niektórym ludziom może się wydawać, że akcje SEAL polegają na zabijaniu, schwytani żywcem terroryści są często cenniejsi niż martwi, zwłaszcza ze względu na informacje wywiadowcze. Na parterze głównego budynku krewny kuriera stawia opór SEALsom, toteż zostaje zastrzelony. Na schodach pojawia się brat Bin Ladena. Nie chce się podporządkować, więc ginie na miejscu. Gdy komandosi wpadają do pokoju Bin Ladena, jego piąta żona Amal Ahmed Abdul Fatah rzuca się na nich i dostaje postrzał 13 PRZEDMOWA w nogę, który ją powstrzymuje. Zamiast się poddać, Bin Laden wybiera opór - kule SEALsów trafiają go w klatkę piersiową i w głowę. W pobliżu spoczywa AK-47 i pistolet Makarowa. W ubraniu Saudyjczyk ma zaszyte 500 euro i dwa numery telefoniczne. Jeden z SEALsów nadaje przez radio: - Geronimo, E-KIA.
Bin Laden, wróg, został zabity podczas akcji. Komandosi używają bardzo wytrzymałych plastikowych kajdanków - przypominających zapinki stosowane w sklepach - do unieruchomienia pozostałych jedenastu osób pojmanych na terenie posiadłości. Po zabezpieczeniu terenu, polegającym na opróżnieniu schowków z bronią i usunięciu innych zagrożeń, gromadzą wszelkie materiały wywiadowcze, jakie tylko mogą znaleźć - twarde dyski, inny sprzęt elektroniczny, płyty DVD, pendrivey, dokumenty itp. Skutych kajdankami jeńców pozostawiają na miejscu, gdzie odnajdą ich służby pakistańskie. Na zewnątrz operatorzy SEAL wysadzają w powietrze rozbity śmigłowiec, aby zniszczyć jego tajne wyposażenie, a następnie ładują zwłoki Bin Ladena na pokład jednego ze śmigłowców. Zespół szturmowy spędził na miejscu niecałe czterdzieści minut. Później komandosi zabierają zwłoki Bin Ladena na lotniskowiec USS Carl Vinson manewrujący w północnej części Morza Arabskiego. Tożsamość Bin Ladena zostaje potwierdzona na podstawie pomiarów długości ciała, biometrycznych testów służących do rozpoznawania twarzy oraz badań genetycznych. Ciało zostaje umyte, zawinięte w biały całun, umieszczone w obciążonym pokrowcu na zwłoki i wrzucone do morza. Pogrzeb odbył się zgodnie z rytuałem muzułmańskim. Tymczasem operatorzy SEAL Team Six wracają do bazy w Vir-ginia Beach w stanie Wirginia, zdejmują ekwipunek, czyszczą go 14 PRZEDMOWA i upewniają się, że broń oraz wszystkie pozostałe elementy wyposażenia zostały spakowane i są gotowe do ponownego użycia. Następnie składają raport i omawiają ze swoimi przełożonymi, co poszło źle, na przykład katastrofa śmigłowca, a co dobrze, czyli wykonanie zadania. Później prezydent Obama składa im osobiste gratulacje. Mając w szczególności na uwadze prawdziwy skarb w postaci zebranych materiałów wywiadowczych, ci sami komandosi SEAL czekają w pogotowiu, aby znów dopaść kolejnego terrorystę. W przeciwieństwie do operacji, która miała na celu schwytanie lub zabicie Bin Ladena, większość misji SEAL Team Six pozostaje tajna i nie jest ujawniana ogółowi społeczeństwa, rodzinom komandosów, a nawet ich kolegom z SEAL. Na kolejnyci stronach znajdziecie moją historię. CZĘŚĆ PIERWSZA Lubię strzelać i uwielbiam polować, lecz zabicie człowieka nigdy nie sprawiło mi przyjemności. To moja praca. Jeśli ja nie dopadnę draniy oni pozabijają, mnóstwo tych dzieciaków poprzebieranych za marinesn. sierżant Carlos Hathcock, snajper piechoty morskiej
ROZDZIAŁ 1 Namierzyć i trafić ; Gdy marynarka wojenna wysyła swoje jednostki elitarne, wysyła oddziały SEALs. Gdy z kolei SEALs wysyłają własną elitę, jest to ich Team Six, będący w marynarce odpowiednikiem Delta Force w wojskach lądowych - ma on za zadanie walkę z terroryzmem i prowadzenie działań przeciwpartyzanckich. Od czasu do czasu współpracuje z CLA. W tej książce po raz pierwszy światło dzienne ujrzała historia strzelca wyborowego z SEAL Team Six, moja historia. Strzelcy wyborowi starają się unikać zdemaskowania. Chociaż wolimy działać, niż być celem działania, nad pewnymi siłami nie jesteśmy w stanie zapanować. Polegamy na swoich mocnych stronach, a wykorzystujemy słabe strony nieprzyjaciela. Tymczasem podczas wojny w Zatoce Perskiej to ja pokazałem się ze słabej stro-ny, gdy znalazłem się sam jeden na nawisie rufowym nieprzyjacielskiego okrętu, którego załoga pracowała dla Saddama Husajna. Jeszcze innym razem, mimo że byłem mistrzem w wynajdowaniu osłony i kryjówek, leżałem nagi na pasie startowym w pewnym 19 CZĘŚĆ PIERWSZA kraju Trzeciego Świata, z dziurami od kul w obu nogach, z prawą niemal odstrzeloną pociskiem z AK-47. Niekiedy musimy stawić czoła temu, czego staramy się unikać. 18 września 1993 roku, w porannym mroku spowijającym Mogadi-szu, stolicę Somalii, Casanova i ja przeczołgaliśmy się nad występem muru oporowego i wspięliśmy się na szczyt sześciokondyg-nacyjnej wieży. Ludzie już się krzątali, mimo tak wczesnej pory. Mężczyźni, kobiety i dzieci załatwiali się na ulicy. Poczułem woń rozpalanych porannych ognisk, podsycanych wysuszonym zwierzęcym nawozem i wszystkim, co tylko nadawało się na opał. Na ogniskach grzały się te skąpe racje jedzenia, które z trudem udawało się zdobyć Somalijczykom. Miejscowy watażka Mohamed Farrah Aidid doskonale wiedział, jaką władzę daje kontrola nad dostawami żywności. Za każdym razem, kiedy widziałem dziecko umierające z głodu, winiłem Aidida za to, że w niegodziwy sposób wykorzystywał władzę, przechwytując pomoc żywnościową, co doprowadziło do takiego wyniszczenia populacji. Wieża, na której się znaleźliśmy, była usytuowana pośrodku pakistańskiej bazy wojskowej. Pakistańczycy byli profesjonalistami i okazywali nam wiele szacunku. Kiedy przychodziła pora na herbatę, chłopiec zajmujący się jej serwowaniem zawsze przynosił nam po filiżance. Nawet zasmakowałem w świeżym kozim mleku, którego dodawali to herbaty. Dochodzące z bazy odgłosy i fetor stada kóz zaatakowały moje zmysły, gdy wraz z Casanovą wczołgaliśmy się na zewnętrzną krawędź na szczycie wieży. Leżeliśmy tam na brzuchu, obserwując duży pozbawiony dachu warsztat samochodowy, a dokładnie: blacharski. Wokół warsztatu
rozciągało się miasto rozpaczy. Przygarbieni Somalijczycy snuli się z opuszczonymi głowami, 20 ROZDZIAŁ 1. NAMIERZYĆ I TRAFIĆ ledwie powłócząc nogami. Na ich twarzach malowała się bezradność. Przymierali głodem, więc została z nich sama skóra i kości. Ponieważ była to „lepsza część miasta", wielopiętrowe budynki znajdowały się w jako takim stanie. Zamiast blaszanych i drewnianych szop, które zdominowały większą część stolicy i tereny wiejskie, tu wznosiły się bloki. Ale mimo że byliśmy w tej lepszej części, smród ludzkich odchodów i śmierci - pomieszanych z bezradnością - wypełniał powietrze. Tak, bezradność też cuchnie. Ludzie używają określenia „kraje rozwijające się", ale to gówno prawda. Jeśli w Somalii cokolwiek się rozwijało, to najwyżej głód i walki. Sądzę, że termin „kraje rozwijające się" miał poprawić samopoczucie tym, którzy go wymyślili. Jak zwał, tak zwał, śmierć głodowa i wojna to dwie najgorsze rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Obliczyłem dokładne odległości do niektórych budynków. Oddając strzał snajperski, należy wziąć pod uwagę dwa zasadnicze czynniki - wpływ wiatru na odchylenie toru pocisku oraz kąt podniesienia lufy. Ponieważ prawie nie było wiatru, który mógłby znieść mój strzał na prawo czy lewo, nie musiałem brać poprawki na podmuchy. Kąt podniesienia lufy jest zmienną, którą trzeba dostosować do zasięgu i odległości do celu. Ponieważ większość moich potencjalnych celów znajdowała się w odległości od 200 jardów (około 185 metrów) - warsztat - do 650 jardów (około 550 metrów) - skrzyżowanie za obserwowanym warsztatem - ustawiłem celownik optyczny na 500 jardów (około 460 metrów). W ten sposób mogłem po prostu trzymać karabin mniej albo bardziej uniesiony, zależnie od faktycznej odległości. Kiedy zacznie się strzelanina, nie będzie czasu na korygowanie ustawień celownika pomiędzy kolejnymi strzałami. Obserwację rozpoczęliśmy o 6.00. Podczas gdy czekaliśmy na sygnał od naszego agenta, odgrywałem w myśli różne scenariusze: 21 CZĘŚĆ PIERWSZA jeden przeciwnik pojawiający się nagle w jednym miejscu, a zaraz potem drugi w innym miejscu i tak dalej. Przyjmowałem pozycję, celowałem, a nawet symulowałem pociągnięcie za spust, powtarzając całą wyćwiczoną procedurę związaną z oddechem i czynnościami po oddaniu strzału, a równocześnie wyobrażałem sobie faktyczne starcie. Potem symulowałem przeładowanie i powrót do obserwacji przez celownik optyczny Leupold z dziesięciokrotnym powiększeniem w poszukiwaniu kolejnych gnojków. Tysiące razy prowadziłem taki ogień zarówno na sucho, jak i prawdziwy, w każdych warunkach - przemoczony, suchy, ubłocony, przysypany śniegiem, z jamy wykopanej w ziemi, przez uchylone okno ze snajperskiej kryjówki w mieście i w każdy inny sposób, jaki tylko można sobie wyobrazić. Słowa, które wbijali nam do głowy, odkąd rozpoczęliśmy szkolenie w SEAL, mówiły prawdę: „Im więcej
potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju". Tego konkretnego dnia miałem za zadanie postarać się, żeby żaden z moich kumpli z Delta Force nie zaczął przeciekać, kiedy będę ubezpieczał ich wtargnięcie do warsztatu. Nie dopuścić, żeby moi kumple krwawili w boju, było w każdym calu tak samo ważne jak to, żebym ja sam nie krwawił. Naszym celem podczas tego zadania był Osman Ali Atto - główny finansista watażki Aidida. Chociaż Casanova i ja potrafilibyśmy rozpoznać cel na podstawie wcześniejszej inwigilacji, wymagano od nas, żebyśmy uzyskali potwierdzenie jego tożsamości od informatora CLA, zanim damy rozkaz do ataku. Bynajmniej nie umknęła mi ironia sytuacji polegająca na tym, że mieliśmy ująć Atta, zamiast go zabić, mimo że on i jego szef zgładzili setki tysięcy Somalijczyków. Miałem wrażenie, że gdybyśmy mogli zabić Atta i Aidida, zdołalibyśmy powstrzymać walki, rozdać szybko ludziom żywność i wrócić do domu w jednym kawałku. 22 ROZDZIAŁ 1. NAMIERZYĆ I TRAFIĆ Ostatecznie dopiero koło 8.15 nasz informator dał nam z góry ustalony sygnał. Robił to, bo CIA dobrze mu płaciła. Współpracując z CLA, miałem okazję sam się przekonać, jak łapówki wpływają na lojalność. Gdy zobaczyliśmy sygnał, Casanova i ja rzuciliśmy do ataku pełne ukompletowanie. Na niebie zaroiło się od śmigłowców Little Bird i Black Hawk. W tym czasie komandosi Delty dosłownie nadstawiali dupy - miejska zabudowa zapewniała wrogowi zbyt dobrą osłonę, zbyt wiele kryjówek i dróg ucieczki. Wystarczyło, żeby nieprzyjaciel oddał kilka strzałów do śmigłowca czy pojazdu Humvee, wskoczył z powrotem do budynku i odłożył broń. Nawef jeśli znów się pojawił, nie był uważany za nieprzyjaciela, bo nie miał broni. Wszystko działo się bardzo szybko, a warunki były bezlitosne. Komandosi Delta Force desantowali się szybką linią wprost do warsztatu, a rangersi, którzy zjechali na linach w ten sam sposób, okrążyli obiekt. Nad ich głowami unosiły się śmigłowce Little Bird ze snajperami Delty ubezpieczającymi siły szturmowe. Ludzie Atta rozpierzchli się niczym szczury, lecz po chwili w okolicy pojawiła się nieprzyjacielska milicja, strzelając do helikopterów. Na ogół strzelcy wyborowi działają w parach: obserwator - snajper. Obserwator identyfikuje cele, ocenia odległość i przekazuje te informacje strzelcowi, który je wykorzystuje. W tej operacji nie byłoby na to czasu - braliśmy udział w działaniach wojennych w warunkach miejskich. W tego rodzaju środowisku nieprzyjaciel mógł się pojawić zewsząd, co gorsza, nieprzyjaciel ubrany tak samo jak cywil. Musieliśmy czekać, aby przekonać się, jakie są jego zamiary. Nawet jeśli byłby uzbrojony, mogłoby się zdarzyć, że należy do klanu trzymającego naszą stronę. Trzeba było czekać, aż taki osobnik wymierzy broń w naszych chłopaków. Dopiero wtedy dopilnujemy,
CZĘŚĆ PIERWSZA żeby przeniósł się do wieczności. Nie będzie czasu na poprawkę i kolejne strzały. Obaj z Casanovą byliśmy uzbrojeni w karabiny snajperskie .300 Win Mag. Przez swój celownik optyczny Leupold xl0 dojrzałem w odległości 500 jardów (około 450 metrów) bojownika milicji strzelającego do śmigłowców przez otwarte okno. Pamiętając, żeby uspokoić bicie serca, skierowałem krzyż celowniczy na mężczyznę, gdy tymczasem do głosu doszły wyćwiczone odruchy - kolba mocno przyciśnięta do ramienia, policzek za celownikiem, wzrok skupiony na środku krzyża celowniczego, a nie na nieprzyjacielu, i mocne pociągnięcie za spust (mimo że był bardzo lekki, o sile oporu dwóch funtów, czyli niecałego kilograma). Poczułem przyjemne kopnięcie karabinu. Pocisk trafił bojownika w bok klatki piersiowej, wchodząc z jego prawej strony, a wychodząc z lewej. Przeciwnik dostał konwulsji, zachwiał się na nogach, po czym runął w tył do wnętrza budynku i tak już pozostał. Natychmiast ponownie przyłożyłem oko do celownika i powróciłem do obserwacji. Gramy dalej. Wszystkie inne myśli wyparowały. Ja i mój win mag stanowiliśmy jedno. Skanowałem swój sektor, a Casanova swój. Inny bojownik milicji uzbrojony w AK-47 wyszedł na schody pożarowe przez drzwi z boku budynku jakieś 300 metrów ode mnie i wymierzył karabin w komandosów Delty szturmujących warsztat. Uważał, jak sądzę, że w miejscu, gdzie się znajduje, nic mu nie zagraża ze strony atakujących, i zapewne miał rację. Za to ja mu zagrażałem - 300 metrów nie było żadnym wyzwaniem. Mój strzał trafił go w lewy bok, a pocisk przeszedł na wylot. Mężczyzna osunął się na podest schodów pożarowych, nie wiedząc nawet, co go trafiło. Obok niego leżał milczący AK-47. Ktoś próbował sięgnąć na zewnątrz i odzyskać broń - wystarczył jeden pocisk z mojego win maga, żeby go powstrzymać. Za każdym razem, kiedy oddawałem 24 ROZDZIAŁ 1. NAMIERZYĆ I TRAFIĆ strzał, natychmiast zapominałem o tamtym celu i obserwowałem okolicę w poszukiwaniu następnego. Wewnątrz i wokół warsztatu wybuchł zamęt. Wszędzie dokoła biegali ludzie. Powietrze wypełniało ogłuszające dudnienie wirników śmigłowców Little Bird i Black Hawk. Ja jednak tkwiłem w swoim własnym małym świecie - nie istniało dla mnie nic poza moim celownikiem i moim zadaniem. Niech faceci z Delty robią swoje w warsztacie. Do mnie należało namierzyć i trafić nieprzyjaciela. Nie był to pierwszy raz, kiedy zabijałem dla ojczyzny. I nie będzie ostatni. Kilka następnych minut upłynęło mi na obserwacji okolicy. Jakieś 750 metrów ode mnie pojawił się nagle facet z RPG na ramieniu, szykując się do odpalenia pocisku w stronę śmigłowców. Gdybym go zdmuchnął, byłby to najdalszy śmiertelny strzał w mojej karierze. Gdybym spudłował...
ROZDZIAŁ 2 Kulą w parapet? ; Rok wcześniej stacjonowałem w bazie SEAL Team Six w Virginia Beach w stanie Wirginia. Gdy byłem w stanie gotowości, nosiłem dłuższe włosy, niż to przewiduje standardowy regulamin marynarki wojennej, dzięki czemu mogłem w każdej chwili wyruszyć w dowolne miejsce na świecie, nie zwracając na siebie uwagi wojskowym wyglądem. Zwykle byłem gładko ogolony. Co prawda, kiedy stacjonowałem z SEAL Team Two w Norwegii, miałem brodę, lecz na ogół nie lubię nosić zarostu. W oczekiwaniu na sygnał alarmowy doskonaliłem swoje umiejętności na strzelnicy oraz w budynku zwanym kill house wykorzystywanym podczas szkoleń przygotowujących do akcji antyterrorystycznych w mieście. Po okresie gotowości następowała każdorazowo trzymiesięcżna faza szkolenia indywidualnego, podczas której mogliśmy się zapisać na dowolny kurs: na przykład do akademii strzeleckiej Billa Ro-gersa, na kurs nurkowania, wspinaczki klasycznej czy jakikolwiek 27CZĘŚĆ PIERWSZA inny, jaki sobie wybraliśmy. Wielką zaletą służby w SEAL Team Six było to, że mogłem pójść do niemal każdej z najlepszych szkół, gdziekolwiek zapragnąłem. Faza szkoleniowa była również dobrą sposobnością na wykorzystanie urlopu, choćby na wakacje z rodziną, zwłaszcza dla tych, którzy wracali ze służby za granicą. Później następowały trzy miesiące wspólnych szkoleń w Teamie: nurkowanie, skoki spadochronowe i szkoła strzelecka - po każdej z części szkolenia następowała pozorowana operacja wykorzystująca ćwiczone ostatnio umiejętności. Pewnego wieczoru siedziałem w pizzerii Ready Room (tej samej, przed którą w filmie Navy SEALs kłócili się Charlie Sheen i Michael Biehn), rozmawiając o golfie ze swoim siedmioletnim synem Bla-kiem i zabawnym facetem o przezwisku Smudge, przypominającym niedźwiedzia grizzly. W tle słychać było jakiś kawałek Def Leppard lecący z szafy grającej. Rozkoszowaliśmy się zapachem pizzy pep-peroni z cebulą - mojej ulubionej. Kiedy byłem w stanie gotowości, wolno mi było wypić nie więcej niż dwa piwa. W SEAL Team Six traktowaliśmy ten limit całkiem poważnie. Naszym ulubionym napojem było piwo Coors Light. Ilekroć podróżowaliśmy w grupie, ja i moi koledzy z Teamu używaliśmy legendy operacyjnej głoszącej, że jesteśmy członkami drużyny Coors Light wykonującymi akrobatyczne skoki spadochronowe - miało to wyjaśniać, dlaczego trzydziestu przypakowanych facetów, w większości przystojnych, zjawia się w barze w japonkach i podkoszulkach bez rękawów, ze składanymi nożami Spy-derco wystającymi z przedniej kieszeni. Za każdym razem, kiedy wchodziliśmy do jakiejś knajpy,
mężczyźni przerzucali się na coors light. Po chwili to samo robiły kobiety. Coors powinien nam za 28 ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET? to płacić. Ta przykrywka świetnie się sprawdzała, bo gdy ludzie pytali nas o skoki akrobatyczne, umieliśmy odpowiedzieć na każde pytanie. Poza tym nasza historyjka była tak niedorzeczna, że musiała być prawdziwa. Około 19.30, zanim zdążyłem skończyć pizzę i dopić coors light, zadzwonił mój pager: „T-R- I-D-E-N-T-0-1-0-1" Tego rodzaju kod mógł znaczyć: „Jedź do bazy SEAL Team Six". Mógł też informować mnie, przez którą bramę powinienem wejść na teren koszar. Tym razem miałem się udać prosto do samolotu. Mój ekwipunek miał już na mnie czekać na pokładzie. Każdy worek był zaklejony taśmą i oznaczony innym kolorem, w zależności od konkretnej misji. Gdybym wszystkiego poprawnie nie spakował, po prostu bym tego nie miał. Podczas jednej z operacji pewien facet zapomniał izolującej nakładki na śpiwór zapobiegającej przedostawaniu się wody do środka. Nie spało mu się zbyt przyjemnie. W stanie gotowości byliśmy trzymani na „jednogodzinnej smyczy". Nieważne, gdzie bym się, u diabła, podziewał, miałem godzinę na to, żeby wziąć tyłek w troki i znaleźć się na pokładzie, gotowy do odprawy. Teraz zegar już tykał. Wskoczyłem wraz z Blakiem do samochodu, srebrnego pontiaca grand am, i pojechałem do domu. Mieszkałem na tej samej ulicy, gdzie mieściła się pizzeria Ready Room. Laura, moja żona, zapytała: - Dokąd jedziesz? Wzruszyłem ramionami. - Nie wiem. - Czy to będzie naprawdę? - Nie wiem, a gdybym nawet wiedział, nie mógłbym ci powiedzieć. Do zobaczenia. Był to kolejny gwóźdź do trumny naszego małżeństwa - wyjeżdżałem niespodziewanie i nie wiedziałem, kiedy będę z powrotem. 29 CZĘŚĆ PIERWSZA Któż mógł ją winić. Wyglądało, jakbym wziął ślub z Teamem, a nie z nią. Smudge zabrał mnie spod domu i podrzucił na lotnisko bazy lotniczej Oceana należącej do marynarki wojennej. Przyjrzałem się zaciemnionemu C-130 do zadań specjalnych. Niektóre z tych maszyn mają doczepione małe silniki rakietowe, tak zwane butle JATO (jet-assisted
takeoff), wspomagające start, to znaczy pozwalające wystartować z krótkiego pasa i znacznie szybciej wzbić się w powietrze. Fajna rzecz, jeśli ktoś do ciebie strzela. Gdybym zobaczył te butle, wiedziałbym, że cel naszej podróży nie będzie zbyt przyjemny, lecz tym razem ich nie było. Wszedłem na pokład dobrze przed 20.30, nieprzekraczalnym terminem. Wnętrze samolotu było zaciemnione, oświetlone jedynie czerwonym światłem. Upewniłem się, że moje worki są na miejscu oraz że to te właściwe, i zapamiętałem, gdzie dokładnie leżą, żebym wiedział, gdzie ich szukać, kiedy będę musiał przystąpić do wkładania rynsztunku. Dołączyło do mnie trzech snajperów z SEAL: Casanova, Little Big Man (Mały Wielki Człowiek) i Sourpuss (Ponurak). W Teamach wielu facetów nosi przezwiska. Niektórzy nazywali mnie Waz-man. Inni próbowali wołać na mnie Howie, ale się nie przyjęło, bo nie reagowałem. Czasem gość dostaje przezwisko, dlatego że zrobił coś naprawdę głupiego - musi być jakiś powód, że nazywają faceta Drippy (Pierdoła). Kiedy indziej trudne do wymówienia nazwisko takie jak Bryzinski zmienia się w Alphabet. Jednego z moich przyjaciół z Teamu Two nazywali Tripod (Trójnóg). Casanova był moim kumplem od strzelania. Trzymaliśmy się razem od czasów szkoły snajperskiej w Quantico w stanie Wirginia. Był kobieciarzem. Zaliczył więcej majtek niż dywan w sypialni. Little Big Man cierpiał na ciężki przypadek kompleksu 30 ROZDZIAŁ 2. KULĄW PARAPET? niskiego faceta, pewnie dlatego zawsze nosił ten sakramencko wielki nóż Randalla u boku. Wszyscy się z nim droczyli: „Mały człowiek, wielki nóż" Sourpuss, starszy od nas, miał zero osobowości - jedyny w grupie, który nie był typem jajcarza, facetem uwielbiającym zabawę. Zbyt śpieszno mu było do „Kochanej", czyli żony, i wyglądało, że niewiele go obchodzi operacja i to, co mieliśmy do zrobienia. Za to strasznie marudził. Właściwie żaden z nas go nie lubił. Usiedliśmy przed przenośną tablicą w pobliżu kokpitu. Tylko nas czterech. Przypuszczalnie prawdziwa operacja. Nigdy wcześniej nie widziałem faceta, który prowadził odprawę - był to ktoś z JSOC, Połączonegjb Dowództwa Operacji Specjalnych, śmiertelnie poważny gość. Bywa, że podczas odpraw w zespołach jest trochę śmiechu. Gdyby prowadził ją człowiek z SEAL, mógłby rzucić jakiś żart, na przykład o facecie ze słabym pęcherzem: „Okej, będziemy się tędy posuwać w szyku patrolowym przez mniej więcej dwa kilosy. W tym miejscu Jimmy odsika się po raz pierwszy. A tutaj będzie sikał po raz drugi". Teraz nie było żadnych dowcipów. Trzymaliśmy buzie na kłódkę. Po nieudanej przeprowadzonej w 1980 roku próbie odbicia pięćdziesięciu trzech amerykańskich zakładników z ambasady Stanów Zjednoczonych w Iranie stało się jasne, że wojska lądowe, marynarka wojenna, wojska lotnicze i piechota morska nie umieją skutecznie współdziałać podczas operacji specjalnych. W 1987 roku Departament Obrony przeszczepił wszystkie gałęzie wojskowych operacji specjalnych na jedno drzewo - w tym takie elitarne
jednostki jak SEAL Team Six i Delta. Co prawda SEALs i Zielone Berety są jednostkami do zadań specjalnych, ale tylko najlepsi z ich operatorów dostali się na najwyższy poziom: Team Six i Delta. Naszym szefem było JSOC. 31 CZĘŚĆ PIERWSZA Pan JSOC przerzucił arkusz na tablicy, żeby pokazać nam zdjęcie lotnicze. - Okej, panowie, to jest operacja TCS. A zatem generał dywizji William F. Garrison, dowódca JSOC, wezwał nas na operację sprawdzającą standardy (wyszkolenie) bojowe (Task Conditions and Standards). Inaczej mówiąc, generał insynuował, że nasza reputacja jest gówno warta: „Czy rzeczywiście potrafimy zrobić to, co się o nas mówi, czyli wszystko, o każdej porze i w każdych warunkach, na przykład zastrzelić człowieka z odległości 700 metrów?" - Wykonacie nocny skok techniką HALO nad znanym celem -kontynuował ważniak z JSOC. HALO oznacza dużą wysokość, niskie otwarcie: wyskoczymy z samolotu i będziemy swobodnie spadać, otwierając spadochrony dopiero, gdy zbliżymy się do ziemi. Oznaczało to również, że z dołu każdy będzie miał szansę dostrzec lub usłyszeć nasz samolot przelatujący tak blisko celu. Inaczej jest w przypadku HAHO (duża wysokość, wysokie otwarcie). Moglibyśmy wyskoczyć na wysokości 8500 metrów, spadać przez pięć sekund, otworzyć spadochron i szybować na przykład 60 kilometrów w stronę rejonu lądowania, co pozwala łatwiej uniknąć wykrycia. Podczas jednego ze skoków treningowych nad Arizoną, równocześnie nad Phoenix i Tucson odległymi o ponad 160 kilometrów, zaczynaliśmy niemal z tego samego miejsca. Złą stroną HAHO jest przejmujące zimno panujące na wysokości 8500 metrów. Niżej wcale nie robi się dużo cieplej. Po wylądowaniu musiałem wciskać dłonie pod pachy, żeby odtajały. Ponieważ jednak ten skok miał być wykonany techniką HALO, zimno nie będzie istotnym czynnikiem. Pan JSOC pokazał nam trasę przelotu, punkt zrzutu i, co ważniejsze, punkt lądowania, gdzie mieliśmy zostawić spadochrony. 32 ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET? Powiedział, gdzie je mamy umieścić, gdy znajdziemy się na ziemi. Na terytorium nieprzyjaciela wykopalibyśmy jamy, aby je ukryć, ale to była misja szkoleniowa, więc trudno, żebyśmy zakopywali spadochrony warte po parę tysięcy dolarów. - To jest trasa, którą ma przebyć wasz patrol.
Wyznaczył nam dziesięciominutowy przedział czasu, w którym będziemy mieli szansę zlikwidować nasz cel. Jeśli się spóźnimy i nie wstrzelimy się w te dziesięć minut albo spudłujemy, nie będzie drugiej okazji. Jeden strzał, jeden trup. Zrzuciliśmy cywilne ubrania. Podobnie jak wszyscy inni członkowie SEALsów, których znam, przyszedłem na akcję w cywilnych ciuchach, bez bielizny pod spodem. Szykując się do roli snajpera, włożyłem niebieskie polipropylenowe bokserki firmy North Face, usuwające wilgoć z ciała i stosowane także podczas działań bojowych w zimie. Wszyscy włożyliśmy mundury polowe w wersji leśnej, górę i dół w barwach ochronnych. Ja zawsze nosiłem wełniane skarpety. Gdy zaliczyłem z SEAL Team Two szkolenie bojowe w warunkach zimowych, nauczyłem się doceniać dobre skarpety i wydawałem sporo pieniędzy na najlepsze cywilne, jakie mogłem znaleźć. Na skarpety włożyłem buty taktyczne typu Jungle. W jednej z kieszeni miałem kapelusz maskujący używany na patrolu. Taki kapelusz posiada szerokie rondo, a powyżej ma wkoło przyszyte pętelki służące do zatknięcia fragmentów roślin dla kamuflażu. W futerale przy pasie nosiłem szwajcarski nóż oficerski, jedyny, jakiego używałem podczas operacji snajperskich. Później wyjąłem zestaw do kamuflażu, przypominający kieszonkowy komplet do makijażu, żeby pomalować sobie twarz na kolor ciemno- i jasnozielony. Pomalowałem także dłonie, na wypadek, gdybym musiał zdjąć rękawice lotnicze z nomexu, chroniące przed zimnem. Już wcześniej odciąłem w prawej rękawicy kciuk i palec wskazujący do wysokości 33 CZĘŚĆ PIERWSZA pierwszego stawu. Przydawało się to, gdy musiałem delikatnie manipulować palcami, na przykład przy regulowaniu celownika optycznego czy ładowaniu amunicji, i pozwalało lepiej wyczuć spust. W charakterze broni bocznej używałem pistoletu SIG Sauer P-226 Navy kalibru 9 mm. Ma on podzespoły wewnętrzne powleczone warstwą fosforanu zapobiegającą korozji, kontrastowe przyrządy celownicze i kotwicę wygrawerowaną na zamku, a w magazynku mieści się piętnaście naboi. Został zaprojektowany specjalnie dla SEAL i był najlepszym pistoletem, z jakiego kiedykolwiek strzelałem, a strzelałem z niemal wszystkich istniejących pistoletów z górnej półki. Jeden magazynek załadowałem, a dwa umieściłem przy pasie. W skład mojego wyposażenia wchodziła także mapa, kompas i latarka świecąca na czerwono. W trakcie prawdziwych operacji mogliśmy korzystać z GPS-u, ale tym razem generał Garrison nie odpuściłby sobie przetestowania naszych umiejętności czytania mapy i posługiwania się kompasem. Każdy z nas miał przy sobie także indywidualny pakiet medyczny. Podczas tego rodzaju operacji snajperskich w terenie nie nosiliśmy kamizelek kuloodpornych, licząc raczej na to, że będziemy niewidoczni. Gdybyśmy brali udział w akcji w warunkach miejskich, mielibyśmy na sobie kamizelki i hełmy.
Każdy z nas miał tak zwany plecak nawadniający, camelbak, czyli rodzaj elastycznego bukłaka z rurką wyprowadzoną nad ramieniem, przez którą można ssać płyn (wolne ręce), żeby uniknąć odwodnienia. Naszą bronią długą był karabin .300 Winchester Magnum. Jego naboje są mniej podatne na porywy wiatru, tor lotu pocisku jest niższy, a zasięg dalszy. Poza tym ma piekielną siłę rażenia, znacznie lepszą niż inne karabiny. Gdyby trzeba było trafić w twardy obiekt, taki jak blok silnika, wybrałbym broń kalibru .500 cala (12,7 mm), 34 ROZDZIAŁ 2. KULĄ W lecz gdy celem jest człowiek, .300 win mag nie ma sobie równych. Już wcześniej załadowałem do karabinu cztery naboje, piąty włożę do komory, gdy zbliżę się do celu. Przy sobie miałem jeszcze dwadzieścia sztuk. Używałem snajperskiego celownika optycznego Leupold xl0. Im wyższa liczba, tym bliższy wydaje się cel, w tym wypadku dziesięć razy bliższy. Podziałka na celowniku, czyli punkty zwane mil dots, pomagały mi ocenić odległość. Dysponowaliśmy dalmierzami laserowymi, które były niewiarygodnie dokładne, lecz podczas tej operacji nie pozwolono by ich nam używać. Na lunetę Leupold nasunąłem celownik noktowizyjny KN-250. Chociaż snajpejrzy z SEAL Team Six stosują niekiedy amunicję przeciwpancerną oraz przeciwpancerną zapalającą, podczas tej operacji używaliśmy tak zwanych nabojów zapałczanych - pocisków, które specjalnie szlifowano, żeby były dokładnie symetryczne. Kosztowały prawie cztery razy tyle co zwykłe i były pakowane w niczym się niewyróżniające pudełka z napisem „Zapałki". Strzelało się nimi mniej więcej tak samo jak nabojami Win Mag produkowanymi przez firmę Winchester. Podczas innych misji dźwigaliśmy radiostację LST-5 umożliwiającą zaszyfrowaną łączność satelitarną, ale dzisiejsza operacja miała potrwać tylko jedną noc, więc nie musieliśmy składać meldunków, tylko „wpaść, uderzyć i spadać". Mieliśmy natomiast ze sobą radiotelefony MX-300. W tym wypadku litera X nie pochodziła od „excellent" (doskonały), ale od „experimental". Nasze radiotelefony mogły zamoknąć albo zamarznąć, a i tak działały. Ze swoich stanowisk snajperskich mogliśmy mówić cicho do mikrofonu i słyszeć się wzajemnie, a dźwięk był kryształowo czysty. SEAL Team Six zawsze wypróbowywał najnowsze i najlepsze nowinki techniczne. 35 CZĘŚĆ PIERWSZA Jako kierownik skoków musiałem sprawdzić wszystkie spadochrony. To był model MT-1X. Również tym razem X nie oznaczał ,,excellent". - Trzydzieści minut! - krzyknął instruktor pokładowy.
Gdybym musiał oddać mocz, teraz był odpowiedni moment. Służyła do tego specjalna tuba zamontowana w ścianie. Nie musiałem, więc wróciłem do przerwanej drzemki. - Dziesięć minut! Przebudzenie. - Pięć minut! Tylna rampa C-130 została opuszczona. Po raz ostatni rzuciłem okiem na spadochron każdego ze snajperów. Zbliżyliśmy się do rampy, lecz na nią nie weszliśmy. Kiedy rampa była opuszczona, panował zbyt duży hałas, żeby można się było usłyszeć. Wszystko opierało się teraz na sygnałach ręcznych. Gdy pozostały trzy minuty, położyłem się na brzuchu na rampie. Mając w pamięci zdjęcie lotnicze z odprawy, spojrzałem w dół, aby się przekonać, czy samolot znajduje się tam, gdzie powinien. - Minuta! Na ziemi wszystko wyglądało znajomo. Mogłem po prostu zaufać pilotom, ale w przeszłości sporo się nachodziłem, więc wolałem się upewnić co do punktu zrzutu. - Trzydzieści sekund! Samolot nieco zboczył z kursu. Lewą ręką przytrzymałem się rampy, a prawą przekazałem sygnał. Spoglądając w głąb samolotu, wyprostowałem wszystkie palce, a równocześnie kciukiem wykonałem gwałtowny ruch w prawo, dając znak instruktorowi pokładowemu, który znajdował się przede mną. Ten poprosił pilota, żeby skorygował lot o 5 stopni na sterburtę (w prawo). Gdybym 36 ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET? dwukrotnie wyprostował pięć palców, skorygowałby o 10 stopni. Nigdy nie musiałem wprowadzać poprawki większej niż 10 stopni, a przy niektórych skokach wcale nie trzeba było tego robić. Miło było mieć doskonałych pilotów. Światło na rampie zmieniło się z czerwonego na zielone. Teraz od mojej decyzji zależało, czy skoczymy, czy nie. Będzie potrzeba około pięciu sekund, żeby wszyscy znaleźli się poza samolotem. Dałem znak chłopakom. Jako pierwszy na zewnątrz znalazł się Little Big Man - 3600 metrów nad ziemią. Zwykle skakaliśmy w kolejności od najlżejszego do najcięższego, żeby najcięższy skoczek nie wylądował z dala od pozostałych. Następny był Sourpuss, potem Casanova. Ja jkakałem ostatni, ponieważ jako kierownik skoków musiałem się upewnić, że wszyscy opuścili samolot, pomóc się odciąć, gdyby ktoś się zaplątał, itd. W powietrzu nasze
plecaki zwisały na lince przyczepionej do klatki piersiowej. Dawniej bywało, że myślałem: „Naprawdę mam nadzieję, że to gówno zadziała". Prawdopodobnie przez pierwsze sto skoków błagałem: „Boże, proszę, niech się otworzy" Teraz miałem na swoim koncie setki skoków techniką swobodnego spadania i zawsze sam pakowałem swój spadochron. Niektórzy faceci miewali kłopoty z głównym spadochronem i musieli korzystać z zapasowego, mnie jednak nigdy się to nie przytrafiło. Mój spadochron zawsze się otwierał. Nigdy nie odniosłem większej kontuzji niż wybity palec u nogi - nawet po 752 skokach. Przyjąłem taką pozycję, żebym mógł dolecieć bliżej strefy lądowania. Spadałem swobodnie przez niecałą minutę i na wysokości 900 metrów pociągnąłem za uchwyt. 150 metrów niżej miałem czaszę nad głową. Spojrzałem w górę, aby upewnić się, że ze spadochronem wszystko w porządku, i poluźniłem paski przymocowane do plecaka, żeby nie utrudniały krążenia krwi. Sam plecak 37 CZĘŚĆ PIERWSZA przytrzymywałem stopami, próbując w ten sposób zmniejszyć obciążenie. Włączyłem noktowizor. Na tylnej części hełmu każdego z nas jarzyło się podczerwone światło chemiczne. W cywilu nazywa się to pałeczką fluorescencyjną. Wystarczy zgiąć taką pałeczkę, aż pęknie umieszczony wewnątrz pojemniczek z kruchego szkła i wymieszają się dwie substancje chemiczne, które zaczynają wtedy świecić. Niewidoczne gołym okiem podczerwone światełka błyszczały w naszych noktowizorach. Ustawiliśmy czasze spadochronów jedna nad drugą. Nad Little Big Manem, nieco z tyłu opadał Sour-puss, z tyłu nad Sourpussem Casanova, a nad Casanovą ja. Gdy tak lecieliśmy do celu, nasze spadochrony przypominały schody. Gdy zbliżyłem się do ziemi, wyrównałem lot spadochronu, spowalniając opadanie. Poluzowałem plecak, żeby nie zawadzał mi przy lądowaniu. Pierwszy wylądował Little Big Man. Ponieważ nie było najmniejszego podmuchu wiatru, jego czasza o rozpiętości 6,35 metra natychmiast opadła na ziemię. Błyskawiczne wypiął się ze spadochronu i już trzymał broń w pogotowiu, gdy lądował Sour-puss. On również uwolnił się od spadochronu i przyszykował broń. Casanova i ja opadliśmy na spadochrony poprzedników. Wszyscy czterej wylądowaliśmy na powierzchni wielkości dużego pokoju. Little Big Man i Sourpuss przystąpili do obrony okrężnej - każdy z nich pokrywał sektor 180 stopni. W tym czasie ja z Casanovą zdejmowaliśmy spadochrony. Kiedy już wszystkie ukryliśmy, stanąłem na czele pododdziału i wyprowadziłem nas stamtąd. Instruktorzy z JSOC byli gdzieś w pobliżu, żeby przekonać się, czy nie działamy na skróty. Oszukiwanie mogło być kuszące - na przykład gdybyśmy wszyscy czterej odłożyli równocześnie spadochrony, zamiast wystawić dwóch z nas na straży, być może zaoszczędzilibyśmy pięć minut cennego czasu. Nie warto było jednak ryzykować, że zostaniemy przyłapani przez instruktorów. Wiedzieliśmy, że lepiej trzymać się 38 ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET?
takich reguł gry, jakby to było wrogie terytorium, zgodnie z zasadą: im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju. Zacinał deszcz, więc pogoda była idealna, żeby wybaczono nam pewne taktyczne potknięcia - tu jakiś odgłos, tam nagły ruch. Poruszaliśmy się w szyku patrolowym przez niecały kilometr, a potem zatrzymaliśmy się w miejscu zbiórki. Little Big Man i Sourpuss trzymali wartę, podczas gdy Casanova i ja sięgnęliśmy do plecaków, żeby wyciągnąć stroje maskujące, tak zwane ghillie suits, które wyglądają jak gęste liście i są wykonane z luźnych pasków tkaniny jutowej. Każdy z nas zrobił je samodzielnie i był w posiadaniu dwóch takich strojów - jednego przydatnego w zielonych zaroślach, drugiego na pustynię. Tym razem używaliśmy tego zielonego. Zdjąłem kapelusz maskujący i zastąpiłem go czapką stanowiącą element ghillie suit. W wypadku ubrania ważne jest, żeby wtapiało się w otoczenie. W środowisku miejskim kolory stają się ciemniejsze bliżej ziemi, dlatego dobrze się sprawdzają ubrania w dwóch odcieniach - ciemniejsze spodnie maskujące jak do lasu i jaśniejsza góra z kamuflażem pustynnym. Casanova i ja sprawdziliśmy sobie nawzajem barwy wojenne: na dłoniach, szyi, uszach i twarzy. Gdy się maluje skórę, ważne, żeby wyglądać dokładnie odwrotnie niż człowiek: to, co jest ciemne, ma być jasne i na odwrót. Oznacza to, że trzeba dopilnować, aby te części twarzy, które pozostają w cieniu (na przykład wokół oczu) były pomalowane na kolor jasnozielony, a te, które błyszczą (czoło, policzki, nos i podbródek) na ciemnozielony. Jeśli nawet twarz snajpera będzie widoczna, nie powinna przypominać twarzy. Najważniejsze to zniknąć i pozostać niewidzialnym. Podzieliliśmy się na dwa zespoły i obraliśmy dwie różne trasy do celu. Nawet jeśli jedna para zostałaby zdemaskowana, druga w dalszym ciągu miałaby szansę wykonać zadanie. Casanova i ja 39 CZĘŚĆ PIERWSZA skradaliśmy się po ciemku, starając się namacać wysuniętymi do przodu czubkami buta gałązki czy cokolwiek innego, na co w każdej chwili mogliśmy nastąpić. Każdy z nas powoli unosił stopę i wysuwał ją przed siebie, omijając przeszkody. Szedłem krótkimi krokami, na zewnętrznych krawędziach stóp, stawiając powoli najpierw palce, potem piętę i stopniowo przenosząc ciężar ciała do przodu. W chwili gdy uznaliśmy, że do celu pozostało jakieś 800 metrów, wyszliśmy na częściowo otwartą przestrzeń. Położyliśmy się płasko na brzuchu, zachowując pewną odległość od siebie, żeby nie wyglądać jak jakaś pełzająca bezkształtna masa, i zaczęliśmy się czołgać tuż przy ziemi. Musieliśmy się poruszać na tyle wolno, żebyśmy pozostali niezauważeni, ale na tyle szybko, żeby dotrzeć na czas i oddać strzał. Starałem się nie zabrudzić wylotu lufy karabinu ziemią, bo to pogorszyłoby jego celność, ale też broń nie mogła sterczeć zbyt wysoko, żeby nie zdradzić naszego położenia. Wciąż leżałem płasko na brzuchu, podciągając się powoli za pomocą ramion i odpychając się stopami, twarz zaś trzymałem tak nisko, że ryła
w błocie. Za każdym razem posuwałem się o 15 centymetrów. Wtopiłem się w matkę ziemię i pozbyłem wszystkich innych myśli. Podczas podchodzenia zwierzyny często powtarzałem sobie: „Jestem ziemią, jestem częścią tego błota". Gdybym zobaczył cel albo zabłąkany patrol, nie spojrzałbym wprost w jego stronę ani o nim nie myślał. Jeleń parska i uderza w ziemię kopytami, ponieważ czuje twój zapach, ale nie wie, gdzie jesteś. Robi to, próbując zmusić cię do wykonania jakiegoś ruchu, żeby mógł cię zlokalizować. Ludzie nie mają węchu jelenia, mają natomiast szósty zmysł - wiedzą, kiedy ktoś na nich patrzy. Jedni są na to bardziej wyczuleni, inni mniej. Kiedy wydaje ci się, że jesteś obserwowany, i rozglądasz się, żeby sprawdzić, kto ci się przygląda, wykorzystujesz ten właśnie szósty zmysł. Snajper stara się go nie 40 ROZDZIAŁ 2. KULĄW PARAPET? pobudzać, dlatego unika patrzenia wprost na cel. Oczywiście, kiedy przychodzi do oddania strzału, patrzę na cel przez lunetę, ale nawet wtedy koncentruję się na krzyżu celowniczym. Zatrzymałem się na moment, a potem ruszyłem dalej. W końcu, gdy według naszej oceny odległość do celu wynosiła 450 metrów, zajęliśmy docelową pozycję strzelecką. Czas: 2.20. Naciągnąłem zieloną osłonę na celownik, żeby moja twarz nie tworzyła regularnej linii z noktowizorem. Jeśli nigdy nie leżeliście w kałuży przebrani w przesiąknięty wilgocią ghillie suit, w bębniącym deszczu i przy wyjącym wietrze, starając się przez cały czas nie odrywać oka od lunety i próbując wykonać zadanie, ominęło was to, co w życiu najlepsze. Przed nami był jakiś stary dom. Gdzieś w środku znajdował się nasz cel. Przedyskutowałem z Casanovą odległość, widoczność itp. Używaliśmy kodów z nazwami kolorów w odniesieniu do każdej ze stron budynku: biały - przód, czarny - tył, zielony - prawa strona domu, i czerwony - lewa. Kody kolorów na oznaczenie stron wzięły się od statków, bo zielonych świateł używa się dla prawej burty (sterburty), a zielonych dla lewej (bakburty). Alfabet fonetyczny służył do zidentyfikowania każdego piętra: Alpha, Bravo, Charlie, Delta... Okna numerowało się od lewej do prawej: jeden, dwa, trzy... Gdyby ktoś się poruszył we frontowym lewym oknie na drugim piętrze, wskazałbym to okno za pomocą następującego meldunku: biały, Bravo, jeden. W ten sposób skracaliśmy niepotrzebną paplaninę, a przekaz stawał się zwięzły i prosty. Ponadto był powszechnie stosowany wśród strzelców wyborowych z Teamu Six, co pozwalało szybko porozumiewać się z innymi, nawet jeśli wcześniej się z nimi nie pracowało. Prowadziliśmy również dziennik operacyjny, który obejmował siłę przeciwnika, jego działania, lokalizację, jednostkę, czas 41 CZĘŚĆ PIERWSZA
i wyposażenie (w skrócie SALUTE, od słów: size, activity, loca-tion, unit, time, eąuipment). Informacje zdobyte przez patrol są ważne dla zespołu szturmowego, który mógłby na przykład podjąć decyzję o wkroczeniu do akcji natychmiast po powrocie nieprzyjacielskiego patrolu do budynku. Jeśli ten patrol byłby tylko dwuosobowy, zespół szturmowy mógłby postanowić go pojmać, wysyłając własny. Albo trzech snajperów mogłoby równocześnie zastrzelić obu członków patrolu i cel wewnątrz. Gdyby w grę wchodziło przetrzymywanie zakładników, odnotowalibyśmy, gdzie są zakładnicy, a gdzie terroryści i ich przywódcy, jakie są pory posiłków, snu itp. Byliśmy kompletnie przemoczeni, zziębnięci i prezentowaliśmy się żałośnie, ale nie musieliśmy tego lubić, musieliśmy to po prostu wykonać. Skierowałem siatkę celownika na okno. Wiedząc, że typowe okno ma wysokość jednego jarda, pomnożyłem tę wartość przez tysiąc, a następnie podzieliłem przez odpowiednią liczbę punkcików na celowniku, aby ocenić odległość. Pojawił się jeden z instruktorów. - Jaka jest odległość do celu? - 600 jardów (550 metrów) - brzmiała moja zaktualizowana odpowiedź. W oknie pojawiła się postać w kominiarce i szerokim wojskowym trenczu - nasz cel, który był manekinem. Zwykle tylko jeden snajper z pary oddaje strzał, a drugi rejestruje informacje w dzienniku operacyjnym, obserwuje cel i ubezpiecza strzelca. Tym razem mieliśmy strzelać wszyscy czterej. Generał Garrison chciał się przekonać, czy każdy z nas, albo chociaż jeden, potrafi zrobić to, czym się szczyciliśmy. Usłyszałem strzał oddany przez drugą parę. Każdy będzie miał tylko jedno podejście, innymi słowy - zimna lufa. Pierwszy strzał jest zawsze najgorszy, ponieważ pocisk musi 42 ROZDZIAŁ 2. KULĄ W przejść przez zimną lufę karabinu. Gdy ten pierwszy nabój ją rozgrzeje, następny strzał jest celniejszy, ale generał Garrison nie da nam drugiej szansy. Nie inaczej byłoby z nieprzyjacielem. Inny instruktor sprawdził cel, lecz nie powiedział nam, jaki był rezultat. Potem padł drugi strzał i znów mój zespół nie poznał rezultatu. Teraz przyszła kolej na nas. Casanova leżał po mojej prawej stronie, na tyle blisko, że usłyszałbym jego szept, gdyby zaszła taka potrzeba, i również na tyle, żebyśmy mogli razem patrzeć na mapę. Jego pozycja pozwalała mu ponadto dostrzec smugę pary pozostawioną przez nabój w pobliżu celu i ewentualnie zobaczyć, jak pocisk zagłębia się w manekina. Dzięki temu mógłby mi przekazać, jaką mam wziąć poprawkę przy drugim strzale, no ale dzisiaj musieliśmy postawić wszystko na jedną kartę. Pomyśleć, że zaledwie sześć godzin temu jadłem sobie z synem gorącą pizzę w cieplutkim Ready Room. Teraz byłem w zimnym, mokrym lesie na jakimś odludziu, przymierzając się do oddania strzału do celu przez zimną lufę. Większość ludzi nie ma bladego pojęcia, jakiego wyszkolenia i poświęcenia wymaga praca snajpera.
Oparłem mocno kolbę o kieszeń na prawym barku. Lewą ręką trzymałem mocno, aczkolwiek nie sztywno, łoże karabinu, a palcem wskazującym prawej dłoni delikatnie dotykałem spustu. Wysunięty do tyłu łokieć pomagał mi w utrzymaniu równowagi. Przycisnąłem mocno policzek do kolby, a kciuk do uchwytu na łożu i zaczerpnąłem powietrza. Wypuściłem tylko część, po czym wstrzymałem oddech (tak jak to robią płetwonurkowie, którzy doprowadzili tę umiejętność do perfekcji), aby płuca pozostały nieruchome i nie zaburzyły celności strzału. Musiałem wstrzymywać oddech na tyle długo, żeby ustawić krzyż lunety na celu, lecz nie na tyle, żeby doprowadzić do zamglenia wzroku lub napięcia mięśni. Pociągnąłem palcem za spust - bum. 43 CZĘŚĆ PIERWSZA Nadal nie wiedziałem, czy trafiłem, czy nie. Nie wygląda to wcale tak jak na filmach, gdzie strzał zawsze roznosi cel na strzępy. W rzeczywistości kula przebija ciało tak szybko, że niekiedy ludzie nawet nie zdają sobie sprawy, iż zostali postrzeleni. Później, w Somalii, nieraz widziałem na własne oczy, że tak się właśnie działo w przypadku nabojów kalibru 5,56 mm (.223 cala). Gdy już Casanova oddał swój strzał, odczołgaliśmy się stamtąd, obierając inną trasę niż w drodze do celu. Gdyby ktoś trafił na nasze ślady i zaczaił się, licząc, że wrócimy tą samą drogą, mógłby się nieźle naczekać. Wróciliśmy w szyku patrolowym w pobliże wyznaczonej strefy lądowania i czekaliśmy tam aż do świtu. Rankiem udaliśmy się w miejsce, skąd miał nas zabrać śmigłowiec. Jeden z instruktorów nadał zakodowaną wiadomość, że operacja została oficjalnie zakończona: „Tuna, tuna, tuna". Mogliśmy się odprężyć: stać prosto, przeciągać się, wyłamywać palce, ulżyć sobie, pożartować. Śmigłowiec Black Hawk wylądował na otwartej przestrzeni i podrzucił nas na pobliskie lotnisko, gdzie weszliśmy na pokład samolotu. Po powrocie do bazy SEAL Team Six żaden z nas nie mógł się jeszcze udać do domu. Trzeba było najpierw złożyć raport z przebiegu operacji, a potem przejrzeć swój ekwipunek, to znaczy wyczyścić go, sprawdzić, czy nie uległ uszkodzeniu, i w razie konieczności dokonać napraw. Później musieliśmy go spakować i przygotować do następnego alarmu, czy to ćwiczebnego, czy prawdziwego. Po trzech godzinach nasz rynsztunek będzie gotowy do użycia, gdy znów się zrobi gorąco. O 11.00 weszliśmy we czterech do sali odpraw, czując się jak rozjechane kawałki gówna. Przed nami siedział generał Garrison razem z naszym dowódcą SEAL Team Six, naszym szefem 44 ROZDZIAŁ 2. KULĄ W PARAPET?
Red Teamu oraz z naczelnym szefem Red Teamu, w otoczeniu ośmiu czy dziesięciu innych szych. William F. Garrison nie wybrał wojska. To wojsko wybrało jego. Powołany podczas wojny wietnamskiej, służył przez dwa sezony jako oficer. Został odznaczony Brązową Gwiazdą za odwagę i Purpurowym Sercem za odniesione rany. Uczestniczył w Programie Phoenix, mającym na celu zniszczenie infrastruktury dowodzenia Wietkongu. Później pracował dla amerykańskiego wywiadu wojskowego ISA (Intelligence Support Activity), a w latach 1985-1989 służył w Delta Force. Był to wysoki, szczupły mężczyzna z siwymi, przystrzyżonymi na jeża włosami. Żuł połówkę niezapalonego cygara, które zwisało mu z kącika ust. Był najmłodszym w historii generałem amerykańskich wojsk lądowych. Dowódca SEAL Team Six nie zawsze uczestniczył w odprawach po operacjach szkoleniowych, lecz mając okazję gościć papę Gar-risona, chciał się upewnić, że jego komandoskie dzieci z nieprawego łoża dobrze się prezentują i, co ważniejsze, dostaną swój kawałek tortu. Naszym szefem Red Teamu był Denny Chalker, nazywany Wężem, były spadochroniarz 82. Dywizji Powietrznodesantowej wojsk lądowych, który został SEALsem w jednostce antyterrorystycznej Teamu One zwanej Plutonem Echo, a później stał się jednym z pierwszych członków SEAL Team Six - najstarszym weteranem. Złożyliśmy raport, opisując odprawę w samolocie, skok ze spadochronem, całą operację. Instruktorzy ukradkiem obserwowali strefę lądowania, którą nam wyznaczono. Widzieli, że dwaj z nas pełnili straż, podczas gdy dwaj inni zabezpieczali spadochrony. Na szczęście na ćwiczeniach postępowaliśmy tak samo jak w czasie prawdziwej operacji. 45 CZĘŚĆ PIERWSZA Generał Garrison powiedział: - Dobra wiadomość jest taka, że wykazaliście się nadzwyczajnym profesjonalizmem snajperskim podczas skradania się do celu, odnajdywania drogi, wtapiania się w otoczenie. No i oddaliście te swoje strzały. Ale wszystko to jest gówno warte, skoro wszyscy czterej spudłowaliście! Powiedzieliście instruktorowi, że cel znajduje się w odległości 550 metrów, podczas gdy w rzeczywistości wynosiła ona 678 metrów. Jeden z was strzelił tak daleko od celu, że kula trafiła w parapet. Mogliście się tylko pocieszać, że nieprzyjaciel umrze na atak serca, jak się zorientuje, że ktoś do niego strzela. My, snajperzy, popatrzyliśmy na siebie. Skrzywiliśmy się, jakby ktoś nam przykopał w bebechy. Dowódca SEAL Team Six zrobił minę, jakby miał za chwilę eksplodować. Okazało się jednak, że generał Garrison miał przed nami dwie tajemnice. Po pierwsze zataił, że snajperzy z Gold Teamu również spartaczyli zadanie. Kierownik skoków nie zdołał ich posadzić w strefie lądowania. Musieli zasuwać 13 kilometrów przez las, a kiedy dotarli do
celu, było już za późno - ich dziesięciominuto-we okienko czasowe zdążyło się zatrzasnąć. Nawet nie mogli oddać strzału. Druga tajemnica była następująca: zawiodła również własna jednostka generała, Delta Force. Istniał jednak znacznie poważniejszy problem: SEAL Team Six i Delta Force były prowadzone jako dwie odrębne całości. Dlaczego na przykład SEAL Team Six miałby odbijać samolot na pasie startowym, skoro Delta robi to lepiej? Dlaczego Delta miałaby przejmować statek na pełnym morzu, skoro SEAL Team Six robi to lepiej? Najbardziej jaskrawym przykładem istnienia tego poważniejszego problemu był jeden z kilku nieszczęśliwych wypadków 46 ROZDZIAŁ 2. KULĄW PARAPET? z materiałami wybuchowymi w Delcie. Operator Delty podłożył ładunek pod zamknięte drzwi, aby je wysadzić. Użył tak zwanej australijskiej myszy - klepnięcie dłonią uruchamia zapalnik czasowy z pięciosekundowym opóźnieniem, który po upływie tego czasu detonuje spłonkę pobudzającą. Niewielka eksplozja spłonki doprowadza do silniejszego wybuchu ładunku pod drzwiami. Niestety w tym wypadku słabsza eksplozja nastąpiła od razu po uruchomieniu zapalnika czasowego i natychmiast zdetonowała większy ładunek, który urwał operatorowi Delty palce. Chociaż nikt nie zna się lepiej na materiałach wybuchowych niż SEAL Team Six - najnowocześniejsza pod tym względem i najbardziej zaawansowana technicznie jednostka tego rodzaju na świecie (mamy nawet własne wyspecjalizowane służby saperskie, które zajmują się wyłącznie materiałami wybuchowymi) - SEAL Team Six i Delta szkoliły się i przeprowadzały operacje oddzielnie. Generał Garrison zrozumiał również, że SEAL Team Six i Delta będą musiały realistycznie podejść do naszych możliwości. Mówił z typowo teksańskim akcentem: - Nie obchodzi mnie, co potraficie zrobić raz na jakiś czas. Chcę wiedzieć, co możecie zrobić za każdym razem w każdym miejscu na świecie i w każdych warunkach. To właśnie uwielbialiśmy w Garrisonie. SEAL Team Six i Delta musiały się nauczyć współdziałania i zdać egzamin w warunkach bojowych. Zwłaszcza jeśli mieliśmy przeżyć jedną z najkrwawszych bitew od czasu Wietnamu - a ta czaiła się tuż za rogiem. ROZDZIAŁ 3 Piekło jest dla dzieci* ; Gdy byłem mały, nauczyłem się cierpliwie znosić wszystko to, na co nie miałem żadnego wpływu. Matka urodziła mnie, gdy miała szesnaście lat - dziecko urodziło dziecko - 8 listopada 1961 roku, w przychodni Weems Free w miasteczku Boynton Beach na Florydzie.
Nie stać jej było na normalny szpital. Przyszedłem na świat dwa miesiące za wcześnie. Miałem piwne oczy, czarne włosy i ważyłem zaledwie 1420 gramów. Przychodnia była bardzo biedna, więc nie miała inkubatora, którego potrzebowała taka kruszynka jak ja. Urodziłem się taki malutki, że wózek dziecięcy byłby dla mnie o wiele za duży, więc matka dosłownie zabrała mnie do domu w pudełku po butach. Łóżeczko w domu również okazało się zbyt duże, * Tytuł rozdziału nawiązuje do piosenki Heli Is for Children amerykańskiej wokalistki rockowej Pat Benatar. W 1980 roku utwór ten utrzymywał się przez kilka miesięcy w czołówkach list przebojów, a w ostatnich latach doczekał się kilku heavymetalowych przeróbek. Tekst mówi o przemocy wobec dzieci w rodzinie (przyp. tłum.). 49 CZĘŚĆ PIERWSZA więc wyciągnęli szufladę z kredensu, włożyli do środka kocyki i tam właśnie spałem. Moja matka, Millie Kirkman, miała szkockie korzenie i twardo stąpała po ziemi. Nie okazywała żadnych emocji i traktowała życie bardzo serio, harując dzień w dzień w szwalni, żeby utrzymać mnie i moje siostry. Prawdopodobnie po niej odziedziczyłem tę postawę, którą można by streścić słowami: nie odpuszczaj, jeśli uważasz, że masz rację. Taki właśnie jestem - aż do przesady. Kiedy miałem dziewięć lat, powiedziała mi, że Ben Wilbanks, mój biologiczny ojciec, odszedł od niej, opuścił nas. Nienawidziłem go za to. Najwcześniejsze moje wspomnienie z dzieciństwa pochodzi z West Palm Beach na Florydzie. Miałem wtedy cztery lata i zostałem wyrwany ze snu w środku nocy przez ogromnego mężczyznę cuchnącego alkoholem. Miał na imię Leon i był facetem mojej matki. Poznała go, gdy pracowała w przydrożnym barze dla kierowców ciężarówek jako kelnerka. Właśnie wrócili z randki. Leon zrzucił mnie z piętrowego łóżka, wypytując, dlaczego coś źle zrobiłem tamtego dnia. Później zaczął mną poniewierać i okładać mnie po twarzy, aż poczułem smak własnej krwi. W taki właśnie sposób Leon pomagał mojej matce wychować jej męskiego potomka, żeby wyszedł na ludzi. To był dopiero początek. Nie zawsze zdarzało się to w nocy. Niezależnie od tego, kiedy Leon do nas przychodził, brał sobie za punkt honoru, żeby nauczyć mnie moresu. Byłem przerażony. Dosłownie trząsłem się ze strachu na myśl o kolejnej randce mamy. Serce kołatało mi tak mocno, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi. Jak strasznie będzie tym razem? Mogłem dostać lanie, gdy Leon przychodził do domu i czekał, aż moja matka będzie gotowa, albo kiedy wracali razem. Nie był pod tym względem zbyt wybredny, pora nie robiła mu różnicy. 50 ROZDZIAŁ 3. PIEKŁO JEST DLA DZIECI