ALEKSANDER ŁAWROW
W OTCHŁANI IMATRY
Przekład:
Agnieszka Papaj-Żołyńska
Wydawnictwo 12 Posterunek
Spis treści
Karta redakcyjna
Wstęp
I. Nad Imatrą
II. Zagadka
III. Ojciec z córką
IV. Wyznanie
V. Bolesna strata
VI. Niespodziewany gość
VII. Ciężar tęsknoty
VIII. Atak
IX. W cudzym gnieździe
X. Sojusznicy
XI. Kolejna tajemnica
XII. Wokół trupa
XIII. Rozmowa w dorożce
XIV. Niefart
XV. Pierwsze starcie
XVI. Niespodziewana wizyta
XVII. Ciężkie chwile
XVIII. Wyjaśnienie
XIX. Gęstniejący mrok
XX. Tajemniczy majster
XXI. W przededniu klęski
XXII. Nić przewodnia
XXIII. Radosne miraże
XXIV. Fatalny poranek
XXV. Ucieczka
XXVI. Fotografie
XXVII. Po nitce do kłębka
XXVIII. Tajemnica Imatry
K
WSTĘP
ryminały rosyjskie od samego początku prześladował ogromny pech. Niektórzy
twierdzą nawet, że samo określenie „kryminał rosyjski” brzmi nienaturalnie. A już na
pewno nie sposób zliczyć osoby, które uważają go za niegodne uwagi, bulwarowe
czytadło. Badacze prześcigają się w zapewnieniach, że gatunek ten nie rozwinął się na
gruncie rosyjskim i nie znajdzie się tu ani jeden pisarz, którego można by uznać za mistrza
powieści detektywistycznej.
Bardziej krytyczni literaturoznawcy, jak Abram Rejtblat, twierdzą nawet, że czegoś
takiego, jak rodzimy detektiv w ogóle nigdy nie było, a czytelnicy zadowalali się jedynie
przekładami prozy angielskiej i francuskiej pióra Arthura Conan Doyle’a czy Émila
Gaboriau.
Mimo to, chociaż krytycy zaprzeczają ich istnieniu, kryminały rosyjskie nie tylko
powstawały, ale nawet cieszyły się sporą popularnością wśród odbiorców. Szczerze
mówiąc, w drugiej połowie XIX wieku nie było pisarza, który nie odwoływałby się
w żaden sposób do tematów, związanych z ze sferą przestępczości. Wystarczy zajrzeć do
utworów słynnych klasyków, jak Fiodor Dostojewski, Lew Tołstoj czy Anton Czechow.
Jednak to nie ich uważa się za prekursorów gatunku.
Na długo przed rozterkami Raskolnikowa powstawały opowieści o czołowych
ówczesnych szajkach i znanych kryminalistach. Swoje pięć minut przeżywała też
zapożyczona z Hiszpanii powieść łotrzykowska i inspirowane nią utwory. Przykładem
mogą być chociażby przygody Wańki Kaina, humorystyczne szkice autorstwa Matwieja
Komarowa Powieść tę uważa się również za jeden z pierwowzorów rodzimego kryminału.
Pisarz ukazuje w niej losy moskiewskiego złodzieja i rozbójnika, który dzięki swojemu
sprytowi i znajomości przestępczego półświatka zyskuje przychylność władz i, jako
detektyw Iwan Osipow, sam zaczyna ścigać złoczyńców.
Oczywiście nie sposób zaprzeczyć, że wpływ na rozwój nowej gałęzi rosyjskiej
literatury miały przede wszystkim wzorce płynące z Zachodu. Zachwyceni czytelnicy
łapczywie pochłaniali tanie, drukowane na marnym papierze książeczki i z wypiekami na
twarzy śledzili przygody kolejnych słynnych detektywów – Nicka Cartera, Nata Pinkertona
czy wykreowanego przez Gaboriau, Pana Lecoqa. Nie bez przyczyny nawet we
współczesnych rosyjskich powieściach spotyka się określenia: „rosyjski Sherlock
Holmes”, „rosyjski Vidocq” i tym podobne. A i sami pisarze nie od dziś naśladują swoich
zagranicznych kolegów i koleżanki.
Już w drugiej połowie XIX wieku zaczęły pojawiać się opowiadania z cyklu Przygody
Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona w Rosji. Autorzy, duet Nikitin i Orłowiec, stworzyli
wiarygodną, alternatywną wersję historii, w które mogli zostać uwikłani słynni detektywi.
W ślad za tymi utworami powstała cała lawina analogicznych opowiadań, opiewających
czyny rodzimych bohaterów, jak Karl Freyberg czy Iwan Putilin.
O życiu kryminalnym Moskwy i Petersburga snuto najrozmaitsze opowieści. Często
przybierały one formę opowiadań o postępowaniach sądowych, a niejednokrotnie twórcy
korzystali z autentycznych dokumentów i zapisów z ówczesnych rozpraw. Pojawiały się
nawet wątki polskie, jak w Sprawie korneta Jełagina Iwana Bunina. W historii o śmierci
polskiej aktorki, Marii Wisnowskiej, zamordowanej przez oficera gwardii carskiej,
wykorzystane zostały akta procesu, przeprowadzonego w Petersburgu pod koniec XVIII
wieku. To właśnie tam, w mrocznych zaułkach miasta nad Newą, narodziła się moda na
zbrodnię, a co za tym idzie – na jej literacką kreację. Trzeba zaznaczyć, że kryminał, choć
nie najmłodszy, nie schodzi dziś z rosyjskich list bestsellerów i potrafi przyciągnąć nie
tylko czytelników, ale i samych autorów. Na czym polega fenomen tego gatunku? Miłośnicy
Akunina czy Buszkowa na pewno zgodnie stwierdzą, że tajemnica tkwi w stylizacji.
A zatem, czym jest ów osławiony rosyjski kryminał retro? Mianem tym utarło się
określać powieści, których akcja rozgrywa się na terytorium carskiej Rosji, a wszelkie
wydarzenia nie przekraczają rewolucji październikowej. W Europie moda na „starocie”
rozpoczęła się jeszcze w latach 40. XX wieku. Każdy z nas pamięta przynajmniej jedną
książkę, w której obdarzony nieprzeciętnym intelektem detektyw rozwiązuje starożytne,
średniowieczne czy też wiktoriańskie zagadki kryminalne. Wystarczy wspomnieć
zażywnych mnichów z Imienia róży Umberto Eco lub uśmiechnąć się do zakurzonych
pierwszych opowiadań Edgara Allana Poe.
Warto podkreślić, że rosyjskie kryminały, choć czerpały i nadal czerpią z wzorców
brytyjskich i francuskich, mimo wszystko rządzą się swoimi prawami. Wystarczy
zauważyć, że większość z nich została napisana w oparciu o losy prawdziwych śledczych –
naczelników policji. Często nawet sami detektywi spisywali swoje doświadczenia. W ten
sposób powstała chociażby powieść naczelnika petersburskiej policji, Iwana Putilina 40
lat wśród grabieżców i zabójców. Podobne wspomnienia zawarł w swoich szkicach
Arkadij Koszko, szef moskiewskiego wydziału kryminalnego.
Swoją drogą, Putilin zapoczątkował pewną wieloletnią tradycję, by po latach samemu
stać się „rosyjskim Sherlockiem Holmesem” i znaleźć się na kartach powieści
współczesnego autora, Leonida Józefowicza. Nie mówiąc już o tym, że jeszcze za życia
detektywa zaczęły pojawiać się książki z cyklu: Geniusz rosyjskiego śledztwa –
I.D. Putilin autorstwa Romana Dobrego.
Za kolejną typowo rosyjską cechę należy uznać nieszablonową konstrukcję powieści.
W przeciwieństwie do zachodnich autorów, pisarze nie koncentrują swojej uwagi na
samym śledztwie. Często już od pierwszych stron wiemy, kto jest mordercą, natomiast nie
mamy pojęcia, jak doszło do popełnienia zbrodni. Dla autorów najważniejsza jest zatem
motywacja i rys psychologiczny – zachowanie przestępcy, tok myślenia detektywa, emocje,
jakie towarzyszą wykrywaniu sprawcy. W ten sposób został ukazany Porfiry Pietrowicz,
śledczy, który próbował wyjaśnić śmierć starej lichwiarki w Zbrodni i karze.
Jednak największą różnicą, a zarazem zaletą rosyjskich kryminałów jest głębokie
zakorzenienie w kulturze i rodzimych realiach. Niemal w każdej powieści tego gatunku
między wierszami ukryta jest druga, o wiele głębsza historia, nakierowana na współczesną
problematykę. Opisywane wydarzenia i dialogi bohaterów, specyficzny język,
światopogląd, moralność, a także komentarze samego narratora – wszystko to składa się na
zróżnicowany, wieloaspektowy obraz Rosji Carskiej i jej nietuzinkowych mieszkańców.
Zatem śmiało można stwierdzić, że czytelnicy w przedrewolucyjnej Rosji zaczytywali
się powieściami o słynnych detektywach. Książek było wiele, we wszystkich pojawiał się
ten sam główny bohater, a niektóre łączyła nawet jedna linia fabularna. Wówczas takie
historie z kontynuacją utarło się nazywać powieścią w felietonach, w Polsce lepiej znaną,
jako powieść w odcinkach. Felietonem redaktorzy nazywali również całe działy w gazecie,
w których publikowano utwory literackie.
Z czasem pojęcie to wyszło z użycia, lecz serie książek ze znanym, charakterystycznym
bohaterem do dziś nie tracą na popularności. Wystarczy wejść do pierwszej lepszej
księgarni i rzucić okiem na dział „Kryminał”. Akunin, Mankell, Marinina – wszyscy
próbują powtórzyć sukces Christie czy Conan Doyle’a i uczynić ze swojego detektywa
nieśmiertelną ikonę kultury.
Aż dziw, że lubujący się w podróżach Erast Fandorin nigdy nie spotkał na swojej drodze
genialnego żandarma Aleksieja Bestużewa. A przecież ten ostatni, bohater powieści
Aleksandra Buszkowa, rozpracował szereg intryg w dzisiejszym Krasnojarsku, a nawet
powstrzymał zamach na cesarza Austro-Węgier, Franciszka Józefa. A już na pewno któryś
z nich powinien słyszeć o obrotnym studencie prawa Władimirze Uljanowie, który
w wolnych chwilach ścigał przestępców w zapomnianych wioskach guberni samarskiej.
W oceanie rosyjskich konceptów niekiedy trudno wyłowić prawdziwą perłę. Wielu
współczesnych autorów kryminałów powiela, rozszerza lub na siłę udoskonala znane
motywy. A szkoda, gdyż Rosja Carska ma w sobie pewną monumentalną magię, urok,
któremu do dziś nie można się oprzeć.
Jednym z takich pasjonatów, który próbował utrwalić w swych dziełach ten okres, był
Aleksander Krasnicki. O pisarzu mało kto dziś pamięta – został on niesłusznie zapomniany
już w czasach władzy bolszewickiej. A tymczasem na początku XX wieku był on
najpopularniejszym autorem powieści kryminalnej w odcinkach, a jego książki rozchodziły
się w milionowych nakładach. Opublikował on ponad sto powieści, wiele opowiadań,
wierszy, nie mówiąc już o reportażach czy szkicach.
Szczególnym sentymentem autor darzył powieść awanturniczą, a zwłaszcza kryminał. Był
bowiem mistrzem w tworzeniu zmyślnych intryg. Pod pseudonimem A.Ławrow napisał
cykl książek, w których wykreował niezapomnianą postać Metodego Kiryłowicza
Kobyłkina. Ten prostolinijny, wścibski detektyw starej daty, w rzeczywistości był słynnym
na całą Rosję pogromcą przestępców. Na pozór dobroduszny, nieco ekscentryczny dziwak,
to jednocześnie niesamowicie przenikliwy i konsekwentny śledczy, który potrafi rozwikłać
najbardziej skomplikowane, tajemnicze zbrodnie.
W otchłani Imatry to pierwszy tom z cyklu „Caryca hunhuzów”, w którym czytelnik
poznaje nie tylko Kobyłkina, ale i Marię Worobiową – córkę słynnego mandżurskiego
bogacza, Pawła Jegorowicza. Porywająca fabuła, zachwycający, orientalny koloryt,
a przede wszystkim charakter Metodego Kiryłowicza sprawiają, że ta dość wiekowa
powieść jest atrakcyjna również dla współczesnego czytelnika.
Agnieszka Papaj-Żołyńska
B
I. Nad Imatrą
ył cichy czerwcowy wieczór. Dochodziła godzina jedenasta, gdy na peron stacji
Imatra wjechał niewielki, niemal pusty pociąg. Zupełnie nietypowy jak na tę porę
roku chłód lub być może inne wydarzenia, które rozgrywały się w tym czasie w Finlandii,
odstraszały turystów. Dlatego też mało kto odwiedzał tę słynącą z niezwykłej urody
wodospadu miejscowość, która zazwyczaj przyciągała niezliczone tłumy podróżników.
Gospodarze skarżyli się na marne interesy, kelnerzy, z subtelnością petersburskich kupców,
nawoływali i wlekli za sobą nielicznych przyjezdnych.
Z wagonu pierwszej klasy wyszedł młody człowiek średniego wzrostu, o zmęczonej,
smutnej twarzy, na której dało się dostrzec ślady zarówno fizycznego, jak i psychicznego
cierpienia. Mężczyzna nie miał przy sobie żadnego bagażu, w rękach trzymał jedynie
parasol, a przez ramię przerzucił małą torbę podróżną. Żadnego kufra ani walizki – nie
wziął niczego, co zazwyczaj mają przy sobie turyści.
Po wyjściu z wagonu zaczął rozglądać się na wszystkie strony, a minę miał
zdecydowanie bezradną.
– Jeśli potrzebny panu nocleg – podszedł do niego jeden z kelnerów – to mogę
zaproponować...
Przyjezdny ucieszył się jak dziecko.
– O tak! Z nieba mi pan spadł! – odrzekł pośpiesznie – mówi pan po rosyjsku?
– Oczywiście! Tutaj nie ma innego wyjścia – wzruszył ramionami kelner – nad Imatrę
przyjeżdża tylu Rosjan... Proszę za mną! Powóz czeka przy zejściu z peronu. Naszym
turystom gwarantujemy wszelkie udogodnienia...
– A do pańskiego hotelu daleko? – jakby ze strachem zapytał przybysz.
– Wręcz przeciwnie! Raptem parę kroków... Nasz ośrodek znajduje się najbliżej stacji.
– W takim razie pojazd nie będzie potrzebny. Chciałbym jak najszybciej znaleźć się nad
wodospadem. Czy to daleko stąd?
– Proszę się wsłuchać! – odrzekł kelner z uśmiechem.
Rzeczywiście, z oddali dolatywał jakiś huk. Zupełnie jakby w kolosalnej fabryce
puszczono w ruch setki maszyn parowych. Ich miarowy stukot przeistaczał się
w niemilknący zgiełk, z daleka przypominający wściekły ryk ukrytego gdzieś nieopodal,
gigantycznego potwora.
– To właśnie wodospad? – spytał mężczyzna.
– O tak! Mieszkańcy już dawno do niego przywykli i szum w niczym im nie
przeszkadza... Ale turyści, a w szczególności damy... nie to, żeby się bały, o nie! Ale mimo
wszystko Imatra źle wpływa na ich nerwy.
Ostatnie zdanie kelner wypowiadał już w drodze do powozu. Przybysz posłusznie szedł
za nim. Wiedząc, że jest już blisko celu, bez sprzeciwu wsiadł do niewielkiej bryczki.
Zadowolony koń od razu ruszył z miejsca. Kelner szedł obok.
Hotel faktycznie był dosyć blisko. Po trzech minutach powóz stał już przed werandą
jednopiętrowego, drewnianego domku. Dookoła rozpościerał się bujny ogród.
– Proszę obejrzeć pokój! – Gestem zaprosił kelner, otwierając drzwi.
– Wszystko mi jedno, proszę wybrać którykolwiek – padła odpowiedź. – Ja udam się już
nad wodospad...
– W takim razie ostatnia kwestia. Planuje pan zatrzymać się u nas na kilka dni?
– Najprawdopodobniej wyjadę jutro... Ale nie wiem jeszcze którym pociągiem.
Kelner ze zdziwieniem spojrzał na gościa.
– Nie planuje pan udać się nad Małą Imatrę? Zapewniam, że jest na co popatrzeć.
Gość jakby się zmieszał.
– Nie wiem... nie! – rzekł niepewnie. – Zresztą, być może... Zobaczymy.
– Wszyscy turyści bezwzględnie wybierają się nad obie nasze Imatry – pouczył
mężczyznę i wskazał ręką na księgę gości, leżącą na stole między dwiema lampami. Mocne
żarówki oświetlały również wiszące nad stołem lustro. – Uprzejmie proszę się wpisać...
– Do czego? – spytał przybysz z zakłopotaniem.
– Do księgi. Imię, nazwisko, skąd raczył pan przyjechać...
– Czy to naprawdę konieczne?
– Owszem. Takie są przepisy. Bardzo pana proszę.
Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało tak stanowczo, że nie pozostawało nic innego,
jak poddać się prośbie. Gość nachylił się nad księgą, wziął do ręki pióro i, jakby
w zadumie, zaczął obracać je w dłoni. Kelner uważnie spoglądał w lustro, w którym widać
było bladą, wymęczoną twarz nieznajomego. Twarz o głęboko zapadniętych oczach, ostro
zarysowanym nosie i kościach policzkowych, gotowych niemal w każdej chwili przebić
żółtą, woskową skórę mężczyzny.
Przez ramię nieznajomego kelner dostrzegł, jak ten po chwili zastanowienia wyraźnie
wypisał w księdze: Aleksiej Nikołajewicz Kudriński[1], z Petersburga.
– To już wszystko – uśmiechnął się kelner. – Chce pan zobaczyć swój pokój? Numer trzy,
okna z widokiem na ogród...
– Dziękuję bardzo... Jednak mimo wszystko pójdę już nad wodospad. Proszę mi
pokazać, którędy...
– To niedaleko stąd. Pójdzie pan wzdłuż szosy, najpierw trzeba skręcić w lewo, a potem
na prawo. Wtedy dojdzie pan do rzeki Vuoksi. Wystarczy przejść przez most i będzie pan
na miejscu. Wynajmuje pan pokój numer trzy – krzyknął już w ślad za oddalającym się
Kudrińskim. – Będziemy na pana czekać. Nie trzeba dzwonić, zazwyczaj czekamy, dopóki
wszyscy nasi goście nie wrócą do hotelu.
Kudrińskiego już nie było. Kelner wzruszył ramionami, jeszcze raz rzucił okiem na zapis
w księdze gości, pokręcił głową i udał się do właściciela, by zameldować mu o przybyciu
dziwnego osobnika.
W tym czasie Kudriński szedł już wskazaną mu trasą. Było po jedenastej, jednak
panująca nad tą częścią świata biała noc nie rozwiała jeszcze popielatego półmroku.
Aleksiej Nikołajewicz poruszał się bardzo wolno, ledwie powłócząc nogami. Szedł
kilkanaście metrów, zatrzymywał się i odpoczywał. Wyrywającemu się z piersi, ciężkiemu
oddechowi towarzyszyło nieprzyjemne rzężenie. Mężczyzna nabierał sił i znów
rozpoczynał swój marsz.
Ryk wodospadu stawał się coraz głośniejszy. Szosa gwałtownie skręciła w lewo,
omijając okoloną wysokimi drzewami polanę. Potem, zawijając w przeciwną stronę,
pomknęła całkiem prosto, docierając do wysokiego mostu, garbiącego się nad jakąś, póki
co niedostrzegalną przepaścią.
Kudriński wspiął się na most. W tym miejscu Vuoksi osuwała się w dół z ustępu, mknąc
przed siebie z oszałamiającą prędkością. Aż do samego mostu, nad całą tą wodną masą
roztaczała się biała pierzyna, jak gdyby narzuciła ją ręka jakiegoś mocarnego tytana. To tu,
to tam na białej pokrywie, niczym oczy tego ryczącego potwora, czerniły się kamienie. Fale
z szaleńczą wściekłością rzucały się na nie i w tejże chwili odskakiwały do tyłu. Rozbijały
się, oblewając całą powierzchnię obłokami wodnego pyłu i, pochłaniane przez kolejne
potoki, mieszały się z nimi, ponownie rzucając się na kamienie i ponownie, z łoskotem,
jękiem, szalonym chichotem i świstem rozbijając się o nie. Ostatecznie, pokonane
w nierównej walce, ze wstydem ustępowały i opływały nieprzystępną skałę tysiącami
szemrzących strug.
Kudriński stał i z zachwytem wpatrywał się w tę wściekle żywą masę. Czuł, że nie może
oderwać wzroku od dzikiego obrazu. Przeszywał go dreszcz, przeraźliwa wilgoć
przenikała do samych kości. Aleksiej trząsł się całym ciałem, lecz nie ruszył się z miejsca.
Jego nogi jak gdyby przyrosły do desek mostu. Oddał się obserwacji.
Na lewym brzegu, nad mostem, niemal na skraju tych szaleńczych fal stała malutka
chatka. Najwidoczniej należała do stróża, który razem z żoną całe życie spędził wśród tego
nieustającego, piekielnego huku.
Wizja takiego życia, w sąsiedztwie z nieposkromionym żywiołem doprowadziła
Aleksieja do przytomności. Na moment jego zachwyt zniknął. Kudriński przeszedł na drugą
stronę mostu i spojrzał z góry w kipiącą otchłań. W dole, pod jego nogami kłębiły się
obłoki białej piany.
Aleksiej Nikołajewicz zszedł z mostu i zbliżył się do furtki, od której po niemal
pionowej skarpie do samego brzegu wiodły strome, drewniane schody. Otwierając furtkę,
Kudriński zawahał się na chwilę, po jego twarzy przemknął cień, usta zadrżały dziwnie,
jakby zawładnął nim jakiś niepokój. Zdjął kapelusz, otarł krople potu, które pomimo
chłodu wystąpiły mu na czoło i ciężko, ciężko westchnął.
– Tak trzeba... zło konieczne! – wyszeptał zupełnie cicho. – Istne piekło... do piekła...
z piekła do piekła!..
Pokonawszy chwilowe zdenerwowanie, równym, pewnym krokiem, nie trzymając się
nawet poręczy, zszedł ze schodów i śmiało podszedł do brzegu wodospadu. Imatra
powitała go ogłuszającym rykiem. Z dołu wyglądała ona zupełnie inaczej niż z mostu.
W tym miejscu wodospad ukazał się w pełnej, dzikiej krasie. Masa wody z wściekłością
pędziła na lewy brzeg. W ślad za nią, rycząc i świszcząc, mknęła kolejna.
Kudriński szedł wzdłuż brzegu, nie odrywając wzroku od wirujących i pieniących się
fal.
Aleksiej Nikołajewicz dwukrotnie przeszedł tę samą trasę do miejsca, gdzie Imatra
wyraźnie traciła impet i Vuoksi płynęła już nieporównywalnie ciszej.
Za trzecim razem mężczyzna zatrzymał się na środku brzegu. Wychylił się nad drewnianą
balustradą, kończącą się daleko, nad samą kipielą szalejącej wodnej masy. Kręciło mu się
w głowie od tej wściekłej, dzikiej szarży. Nieposkromiony, potężny żywioł wciągał go za
balustradę. Ryczący potwór rozpościerał piekielne ramiona i przyzywał go w swoje
objęcia.
S
II. Zagadka
ługa, który przywiózł Kudrińskiego do hotelu, długo nie kładł się spać. Nowy lokator,
udając się nad wodospad, wsunął mu w dłoń na tyle hojny napiwek, że nawet
przywykły do solidnych wynagrodzeń Fin poczuł niewiarygodną sympatię do tego
Rosjanina. Dlatego też postanowił poczekać, aż gość wróci ze spaceru.
Usadowił się na drewnianej kanapie w przedpokoju i zapadł w czujną drzemkę, w której
zazwyczaj pogrążają się ludzie śpiący tylko wtedy, gdy nadarza się ku temu sposobność.
Z tego stanu wyrwał go zgrzyt otwieranej furtki. Sługa ocknął się błyskawicznie, jednak
senność nie opuściła go od razu i z trudem udało mu się rozewrzeć powieki. W półmroku
zarysowała się przed nim męska sylwetka, stojąca w drzwiach przedpokoju.
– O proszę, doczekałem się pana... – zakrzątnął się kelner – mam przy sobie klucz do
pańskiego pokoju. Proszę za mną.
– Nie ma takiej potrzeby! – zabrzmiała odpowiedź. – Czy mogę od razu wynająć powóz?
Kelner z ogromnym zdumieniem spojrzał na rozmówcę. Głos mężczyzny wydał mu się
nieco zmieniony. Brzmiał twardo, mimo iż sługa doskonale pamiętał, że wcześniej
Kudriński mówił drżącym głosem znamionującym przewlekłą chorobę. Jednak myśl ta
zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, gdy kelner poczuł w dłoni ciężar monety.
– Chciałbym zobaczyć Małą Imatrę o wschodzie słońca – kontynuował gość tonem
niedopuszczającym sprzeciwu. – Dlatego też powinienem wyruszyć jak najszybciej.
– Ale jest już tak późno!.. – wymamrotał kelner.
– I co w związku z tym? Zapłacę – padła odpowiedź.
– Sam nie wiem, spróbuję...
–- Nie musi pan niczego wiedzieć i niczego próbować, proszę tylko obudzić woźnicę
i jak najszybciej przygotować powóz.
Kolejna moneta ostatecznie rozbudziła sługę.
– Co prawda będzie to trudne, wręcz niemożliwe – wyrzucał z siebie kelner, kłaniając
się w pas – ale zrobię, co w mojej mocy.
– Zapłacę podwójnie, ba! Nawet potrójnie, do diaska! – krzyknął gość. – Idźże pan już!
– A pan gdzie będzie?
– Poczekam w ogrodzie...
Kelner pobiegł wypełniać niespodziewane polecenie. Łapówka, jak na całym świecie,
tak i tutaj zdziałała cuda. Nie minęło nawet dziesięć minut, jak zaprzężony w jednego konia
powóz był już gotowy. Zaspany, ziewający pełną gębą woźnica, wyrwany ze snu obietnicą
szczodrego napiwku, wiercił się na koźle w oczekiwaniu na niezwykłego nocnego
pasażera.
Ten ostatni siedział przy drewnianym stole w ogrodzie. Głowę oparł na dłoni prawej
ręki. Poza ta wyrażała skrajne zamyślenie, z którego wyrwało go dopiero przybycie
kelnera.
– Powóz już czeka! – rzekł sługa.
– Świetnie – zabrzmiała odpowiedź. – Ile jestem panu winien?
Kelner zawahał się.
„Jak gdyby zupełnie inny człowiek!” – wzruszył ramionami sługa, spoglądając na gościa.
– „Tamten mamlał dziwacznie, a ten...”
– No, w czym problem? – rozległ się okrzyk.
– Nie wiem, jak policzyć panu za pokój.
– Jak to? Dlaczego pan nie wie?
– Raczył pan zająć pomieszczenie, ale nie skorzystał pan z niego!..
– A to już moja sprawa. Za wynajem zapłacę... Proszę, wystarczy za wszystko?
To powiedziawszy mężczyzna wyciągnął fiński banknot o wysokim nominale.
– Ależ skądże, to zdecydowanie za dużo! – zakrzątnął się sługa.
– Proszę się podzielić z woźnicą... A zatem, na mnie już czas. Być może wrócę do was,
a może od razu pojadę pociągiem do Petersburga. Tak czy inaczej, żegnam pana!
Z lekkością wskoczył do kolaski.
– Jeszcze tylko jedna sprawa... – zatrzymał go kelner.
– Co takiego?
– Proszę wybaczyć... Niestety zapomniałem, a muszę wpisać do księgi... Pana godność?
– A! Nazywam się Aleksiej Nikołajewicz Kudriński. Słyszy pan? Aleksiej
Nikołajewicz, nazwisko: Kudriński. Z Petersburga. Zapamiętał pan? No to już, w drogę!
Woźnica, zobaczywszy jak łaskawie gość rozdaje napiwki, rozbudził się całkowicie
i żwawo pogonił konia. Powóz zadrżał i koła potoczyły się po ścieżce. Sługa pozostał na
werandzie i długo spoglądał w ślad za odjeżdżającymi. Najwidoczniej jakaś myśl nie
dawała mu spokoju. W końcu dał za wygraną i energicznie machnął ręką w stronę zakrętu,
za którym skryła się kolaska.
Powlókł się do hotelu i wkrótce gospoda pogrążyła się w cichym śnie.
Jednak cisza ta trwała dość krótko. Pierwsze promienie wschodzącego słońca zastały
w willi wszystkich, oczywiście oprócz tych, którzy od bladego świtu byli już na nogach.
Najpóźniej ze wszystkich obudził się Johann Ivinen – kelner, który niemal do samego
rana zajmował się przybyszem, w dość ekscentryczny sposób wyrażającym zachwyt nad
urokami Imatry. Tego dnia z trudem udało mu się wstać. Obudził się z ogromną migreną.
Jego głowa była tak ciężka, jakby ktoś nalał do niej ołowiu. Z jakiegoś powodu – Ivinen
sam nie mógł zrozumieć dlaczego – wczorajszy gość nie opuszczał jego myśli. Dlatego też
pierwsze pytanie, które padło z jego ust w stronę towarzyszy brzmiało:
– Czy Karl Siitonen już wrócił?
Chodziło oczywiście o woźnicę, który w nocy zabrał Kudrińskiego nad Małą Imatrę.
– Jeszcze nie – brzmiała odpowiedź. – To ty go wysłałeś?
– Tak, nasz gość był bardzo szczodry... Karl na pewno będzie zadowolony!
– A Ty, Johann?
– Dostałem tyle, ile mi się należało – podkreślił zdecydowanie.
Nie zadawano mu więcej pytań.
Natomiast sam Ivinen parokrotnie sprawdzał tego ranka, czy Karl już wrócił. Co
prawda, nie martwił się o woźnicę, jednak nie można powiedzieć, żeby nie męczyła go
ciekawość. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że nocny gość przeszedł jakąś niewyjaśnioną,
dziwną metamorfozę. Niemożliwe przecież, żeby w ciągu dwóch-trzech godzin spędzonych
nad Imatrą do tego stopnia wyzdrowiał i zmężniał. Bez wątpienia, jest to piękny zakątek
i może zachwycić swoim urokiem, jednak to wciąż za mało, żeby niemal momentalnie
przywracać siły cherlawym ludziom, a osłabionych, ledwie powłóczących nogami
przeistaczać w dziarskich i nad wyraz wesołych.
Ivinen z zakłopotaniem kręcił głową. Nie mógł znaleźć klucza do tej zagadki, a czuł, że
rozwiązanie ma przed sobą na wyciągnięcie ręki.
W końcu wrócił Siitonen. Z jego uśmiechniętej twarzy, zanim jeszcze woźnica zdążył się
odezwać choćby jednym słowem, Johann wywnioskował, że wyprawa nad Małą Imatrę
była dla Karla niezwykle owocna.
– Zawiozłeś? – Ivinen nie dał mu nawet zejść z kozła.
Karl skinął głową potwierdzająco.
– Nie zauważyłeś niczego szczególnego? – zabrzmiało kolejne pytanie.
– A jeszcze jak, zauważyłem! – odrzekł woźnica, prowadząc konia w stronę stajni.
– Co takiego?
– Że w żadnym wypadku nie powinniśmy zajmować się polityką... Nasza ojczyzna jest
ogromna, ale jeśli ci Rosjanie będą dalej tak dobrze płacić, to wszystkim nam będzie się
żyło całkiem przyzwoicie!
Ivinen machnął ręką z niezadowoleniem.
– Nie o to cię pytam, Karl – krzyknął. – Powiedz mi lepiej czy nie dostrzegłeś nic
dziwnego w tym osobniku?
– Zauważyłem... Dziesięć marek. A potem jeszcze pięć, które najpierw należały do
niego, a teraz należą do mnie. Pomyśl, Ivinen! Spotkałeś kiedykolwiek wcześniej turystów,
nawet naszych rodaków, którzy byliby bardziej hojni niż ten rosyjski jegomość?
Najwidoczniej nie było sensu wymagać więcej od chłopaka, zachwyconego łaskawością
nocnego gościa.
– Co robił twój pasażer po przybyciu nad Małą Imatrę? – spróbował od drugiej strony
Ivinen.
– Podziwiał wodospad o wschodzie słońca.
–A potem?
– Dał mi pięć marek i powiedział, że mogę sobie pozwolić na dowolną przyjemność.
Kazał się odwieźć nad jezioro Saimaa. Potem zapewnił, że mogę jechać z powrotem, bo on
wróci koleją.
– Czyli rozstaliście się nad jeziorem?
– Tak, inaczej nie wróciłbym tak szybko.
– A sam jeszcze tam został?
– Tam został – jak echo powtórzył Siitonen, po czym zapalił fajkę i zaczął wyprzęgać
konia.
Ivinen w zamyśleniu kiwał głową. Jakieś niejasne, dziwne podejrzenia zalęgły się
w jego umyśle. Hojność czy też nagła dobroć wobec niego zdecydowanie nie były
normalnym zjawiskiem. Jeśli całkowicie obcemu człowiekowi daje się nagle tak dużą
sumę pieniędzy, to zazwyczaj robi się to w zamian za coś. Nikt za darmo na lewo i prawo
z własnej kieszeni groszem nie sypie. A być może za to, co on teraz dostał, ktoś zażyczy
sobie potem jakiejś przysługi, wypełnienie której okaże się dość niewygodne? Co wtedy?
Oczywiście, teraz jest już za późno, żeby zwrócić pieniądze. Trzeba jednak wziąć pod
uwagę wszystkie okoliczności i przemyśleć je odpowiednio wcześniej.
Podobne myśli przez cały dzień nie opuszczały Johanna. Kiedy wskazówki zegara
przybliżyły się do godziny ósmej, Ivinen zostawił wszystko i zarzucił na ramiona swój
wyjściowy płaszcz.
– A dokąd to? – spytał zarządca, zauważywszy, że sługa kieruje się do wyjścia.
– Na dworzec! – odrzekł kelner.
Kiedy pojawił się na stacji, pociąg właśnie wjeżdżał na peron. Johann stanął w miejscu,
z którego mógł obserwować wszystkie wagony. Skład był niewielki – raptem cztery
wagony, łącznie z bagażowym. Kiedy maszyna pomknęła obok Ivinena, ten zauważył, że
w pociągu nie ma ani jednego pasażera.
– Zdaje się, że nikogo tam nie ma? – spytał zaspanego konduktora, który szedł właśnie
złożyć raport dyżurnemu stacji.
– A od kiedy to ktoś stamtąd jedzie? – wzruszył ten ramionami.
Widocznie nie miał czasu na rozmowę. Ivinen postanowił sam sprawdzić wagony.
Wszystkie były puste. Wyszedł z pociągu i dla pewności postanowił porozmawiać jeszcze
z którymś ze znajomych konduktorów.
– Poczekaj! – zagadnął jednego z nich. – Nie zauważyłeś żadnych turystów na stacji
Vuoksenniska?
– Nie, nikogo – padła odpowiedź. – Zresztą, chwila! Dziś w nocy przypadkiem ktoś stąd
nie przyjechał? No przecież! Co się głupio pytasz? Wasz Karl Siitonen go przywiózł.
– Dlatego właśnie pytam. Miał wrócić dziś pociągiem.
– A co? Nie zapłacił wam za nocleg?
– Zapłacił. Nawet dość hojnie.
– To co się martwisz?
– Myślałem, że zostanie u nas na dłużej.
Wibrujący gwizdek przerwał ich rozmowę. Konduktor wskoczył do wagonu i krzyknął,
póki pociąg jeszcze nie ruszył:
– Twój gość już nie wróci, Johann. Na pewno wraca już kanałem do Wyborga. Ja to
wiem, uwierz. Do zobaczenia!
Ostatnie zdanie dobiegło już z oddali – pociąg zdążył odjechać. Ivinen jeszcze przez
chwilę postał na peronie, kręcąc w zamyśleniu głową. Potem ruszył z powrotem do hotelu.
W zajeździe wrzało jak w ulu. Jak tylko pojawił się Johann, wszyscy zarzucili go
gradem pytań. On jednak niezbyt chętnie udzielał odpowiedzi. Wolał jeszcze pomilczeć. Do
czasu.
Za to Karl Siitonen wręcz odwrotnie. Ze szczegółami opisywał wygląd hojnego gościa,
jego fizjonomię, garnitur, maniery. Ivinen, sam zachowując ponure milczenie, bacznie
przysłuchiwał się paplaninie kolegi i patrzył na niego spode łba. Jakieś niezrozumiałe
zdziwienie rosło w jego sercu. Słuchał Karla i sam nie wierzył swoim uszom.
– Ty na pewno jego widziałeś? – nie wytrzymał w końcu.
Karl ze zdumieniem spojrzał na towarzysza.
– Jak to – jego? – spytał.
– No tego rosyjskiego turystę!
– O czym ty mówisz? – roześmiał się Siitonen. – Przecież sam byłeś przy naszym
odjeździe.
– No i co z tego, że byłem? W naszych czasach wszystko może się wydarzyć. Jedziesz
z jednym, wracasz z drugim... Co w tym dziwnego?!
– Żeś wymyślił... I co chcesz przez to powiedzieć?
Ivinen wzruszył ramionami.
– Sam nie wiem – rzekł. – Wszystko się może zdarzyć... i tyle.
Następnego dnia pracownicy hotelu od rana krzątali się wokół swoich spraw. Dyskusje
o hojnym Rosjaninie nie ustawały, jednak powoli traciły swój impet.
Zbliżało się południe. Johann wykąpał się, zmienił ubranie i, jak co dzień, przygotował
się do wyprawy na dworzec. O tej porze przyjeżdżał pociąg z Wyborga. Karl zaprzągł już
powóz i gotów był pojechać, jak tylko Ivinen wyjdzie z hotelu. Ten wkrótce pojawił się na
ganku.
Obaj Finowie w milczeniu dotarli na dworzec. Zresztą o czym mieli dyskutować, skoro
wszystko już zostało powiedziane? Ivinen ze zwykłym, beznamiętnym wyrazem twarzy
wszedł na peron i zaczął spacerować w tę i z powrotem.
Nagle zauważył, że wokół panuje niezwykły ruch. Naczelnik stacji, pracownicy, żandarm
i dyżurny policjant – wszyscy byli bardzo zdenerwowani. Krzątali się jakoś tak zupełnie
nienaturalnie, jak nigdy dotąd, nawet przed przyjazdem ważnych osobistości.
Pogrążony we własnych myślach Ivinen, początkowo nie zwrócił uwagi na to zbiorowe
szaleństwo, które zadawało się nie mieć żadnej widocznej przyczyny. Dopiero na krzyk
Karla wzdrygnął się i odwrócił.
– Johann! - wrzasnął woźnica. – Słyszałeś?! Gdzie twoje uszy? Chodź tu szybko!
Ivinen leniwie podszedł do towarzysza.
– No co? – spytał.
– Jak to, co? Nic nie słyszałeś? – Karl wskazał na peron. – Znaleźli ciało! Wodospad
wyrzucił je na brzeg...
Johann aż przysiadł, przygnieciony tą nagła wieścią.
– Ciało? Jak? – mamrotał, nie rozumiejąc, o co chodzi. – Jakie? Czyje?
– Czyje, czyje... Ludzkie! Trupa znaleźli... Co żeś tak zbladł? Patrz, pociąg...
Ivinen pobiegł z powrotem na peron. Z wagonów wysiadło paru turystów. O czymś
z nimi rozmawiał, ale sam nie zdawał sobie z tego sprawy. W tej chwili nic do niego nie
docierało. Widocznie wypowiadał wyuczone na pamięć formułki, jednak myślami był
daleko stąd.
„Ciało, trup... No i co z tego? Jak to się stało? Co robić? Co robić?...”
Ostatnie pytanie zdawało się najbardziej niepokoić Johanna. Wewnętrzny głos
podpowiadał mu, że powinien natychmiast podzielić się z kimś swoimi podejrzeniami.
Jednak jednocześnie wrodzona ostrożność i strach powstrzymywały go przed mieszaniem
się w nie swoje sprawy.
Ulokowawszy nowych gości w hotelu, zwolnił się u zarządcy i pędem pognał w to
miejsce, gdzie zgromadziło się już prawie całe miasteczko. Imatra wyrzuciła ciało na
prawy brzeg, dokładnie tam, gdzie piekielny prąd wodospadu jest jakby nieco słabszy.
Trup leżał na bryłach przybrzeżnych głazów. Była to bezkształtna masa połamanych,
pogruchotanych kości, rozszarpanych mięśni i podartej na strzępy odzieży.
Imatra zrobiła swoje. Nic ludzkiego nie dało się dostrzec w tych bladych, pozbawionych
krwi szczątkach, które nie tak dawno stanowiły jeszcze żywą istotę. Dookoła tłoczyli się
ludzie, w milczeniu obserwując niecodzienne zjawisko. Każdy z nich zadawał sobie
pytanie czy kiedykolwiek uda się wyjaśnić to, co wydarzyło się w tę piekielną noc...
P
III. Ojciec z córką
ociąg pośpieszny Kolei Nikołajewskiej ze świstem, sykiem i łoskotem mknął po
stalowym torowisku. Petersburg był już całkiem blisko, tabor zbliżał się do Lubania.
Pasażerowie w wagonach nieco się ożywili – w bufecie na stacji można było napić się
herbaty i pospacerować wzdłuż peronu.
W jednym z przedziałów siedziało dwoje podróżnych – starszy mężczyzna o wyrazistej
fizjonomii i młodziutka dziewczyna. Mężczyzna był wysoki i postawny. Szerokie ramiona
wzbijały się niemal ponad szyję, a długie ręce zakończone były ogromnymi dłońmi
o grubych, jakby ociosanych palcach. Tułów również był masywny. Za to
nieproporcjonalnie krótkie nogi przypominały nieco kłody. Oczy mężczyzny były malutkie,
bezbarwne, z nerwowo biegającymi źrenicami. Cała twarz sprawiała wrażenie przesadnie
nalanej – nos i usta były wyjątkowo wydatne, a policzki obwisłe. Na jednym z nich
pyszniła się stara, dawno już zabliźniona szrama, ciągnąca się od ucha do kącika ust. Mimo
to w posturze tego człowieka było coś pociągającego, atrakcyjnego. Biła z niego
niesamowita moc, którą napełniona była cała jego istota. Mimowolnie wyczuwało się
w nim siłę, niezwyciężoną energię, potężną wolę, a zarazem całkowitą dobroduszność, tak
charakterystyczną dla wszystkich naprawdę wpływowych ludzi.
Młodziutka towarzyszka starszego człowieka była jego córką. Co prawda figurę miała
zgrabną i pełną wdzięku, jednak podobieństwo między nią a ojcem dało się zauważyć
w rysach twarzy. Nie były może one tak wyraźne, wręcz przeciwnie – zdawały się
niezwykle regularne i harmonijne. Jednak mimo wszystko były to te same rysy, które, choć
bardziej kanciaste, można było dostrzec u mężczyzny. Łączył ich nawet wyraz niezłomnej
woli i niespożytej energii, chociaż u dziewczyny cechy te przejawiały się bardziej miękko.
Oboje ubrani byli dość skromnie, lecz w tej prostocie skrywało się coś szczególnego.
Coś, co świadczyło o tym, że ludzie ci mogą otoczyć się wszelkim luksusem, jaki tylko
można sobie wyobrazić.
Pociąg wjechał na stację.
– Tatku, napiłabym się herbaty! – rzekła dziewczyna, podnosząc się z kanapy.
– I cóż? Nie mam nic przeciwko. Zaraz wyzwę służącego – odezwał się starszy
mężczyzna.
– Nie, tatku, wolałabym się przejść. Ranek jest taki piękny.
– Zatem chodźmy – zgodził się ojciec.
Mężczyzna podążył za córką. Drzwi do przedziału pozostały lekko uchylone.
Przedziały po obu stronach również były zajęte. Przechodząc obok, starszy pan zajrzał
do pierwszego z nich. W środku siedziały dwie osoby – mężczyzna i kobieta.
Najprawdopodobniej woleli oni pozostać w pociągu. Oboje uważnie przyjrzeli się
przechodzącym i nawet wymienili się spojrzeniami.
Pojawienie się starszego mężczyzny z córką wywołało pewne poruszenie na peronie.
Zwierzchnicy jakoś tak z przesadnym szacunkiem rozstępowali się przed nimi, zdejmując
z głów swoje czerwone czapki. Wysoki, nalany kolejarz, o wyglądzie emerytowanego
grajka, stanął nawet na baczność, kiedy starszy pan, nie zauważywszy jego usilnych starań,
minął go, kierując się w stronę poczekalni pierwszej klasy.
– Wiesz kto to był? – rzekł kolejarz do swojego pomocnika, wskazując na ojca z córką.
– Nie mam pojęcia. Kto?
– Nigdy nie zgadniesz... Taki skromny, niemal jak biedak, a tymczasem...
– Ale któż to taki? Strasznie mnie pan zaintrygował, Wiktorze Pawłowiczu...
– Wiedz zatem, że to Jegor Pawłowicz Worobiow we własnej osobie. A ta niewiasta,
Maria Jegorowna, jest jego córką.
– No ale kimże oni są? Pojęcia nie mam! Mało to Worobiowów? Nie jednemu psu Burek
– zażartował ten.
Wiktor Pawłowicz spojrzał na niego z politowaniem.
– Naprawdę nie słyszałeś nigdy o Worobiowie?! O syberyjskim Worobiowie? –
krzyknął. – Jegor Pawłowicz to najprawdziwszy rosyjski nabab! Ty wiesz w ogóle, kto to
jest nabab? To przecież... przecież!... Uprzedzali mnie, pisali, że ma przyjechać.
Wyjaśnienia zwierzchnika przerwał starszy konduktor, który podszedł, żeby złożyć
raport.
– Później ci to wytłumaczę, po pracy! – krzyknął, wsłuchując się jednocześnie
w sprawozdanie.
Tymczasem Worobiow z córką zdążyli już napić się herbaty i z powrotem wyszli na
peron.
– Jeszcze półtorej godziny, Maszeńko – rzekł starszy mężczyzna. – I będziemy
w Petersburgu. Jestem pewien, że on już na nas czeka.
Ni to smutek, ni to żal przemknął przez twarz dziewczyny.
– Dziwna sytuacja, tatku – powiedziała. – Zgodzisz się przecież. Jedziemy z drugiego
końca świata! Zza siedmiu gór, zza siedmiu lasów, z najodleglejszego królestwa... i po co?
Ty jedziesz, żeby wydać mnie za mąż, a ja, żeby zostać żoną... i to czyją? Człowieka,
którego nie dość, że nie znam, to jeszcze nigdy go nie widziałam i po prawdzie szczerze go
nienawidzę!
Jegor Pawłowicz westchnął ciężko.
– Tak trzeba, córko – rzekł.
– Cały czas to powtarzasz. Ale nigdy nie raczyłeś mi wyjaśnić, dlaczego właśnie tak
trzeba.
– W swoim czasie, Maszo. Wszystkiego się dowiesz.
– To też już mówiłeś. Ale jaką mam gwarancję na to, że twoje wyjaśnienia nie okażą się
głupstwem, błahostką? A straconego życia nikt mi już wtedy nie zwróci! Nie pomyślałeś
nigdy wcześniej, że właśnie ciebie będę winić za to wszystko?
– Tak trzeba córciu... tak trzeba! – powtórzył starszy pan.
– Pora wracać do pociągu, tatku – westchnęła Maria Jegorowna i wzięła ojca pod rękę.
Weszli do wagonu, gdzie Masza dalej wypytywała o swojego przyszłego męża,
Aleksieja Nikołajewicza Kudrińskiego. Jednak Jegor Pawłowicz dał z siebie wyciągnąć
jedynie to, że młody mężczyzna jest słabego zdrowia. Ponoć choruje na gruźlicę.
Tymczasem pociąg mknął z taką prędkością, że wiatr, wdzierający się przez otwarte
okno, targał gęste, siwe włosy starca. Córka wstała i położyła dłoń na jego ramieniu,
jednak mężczyzna nie poruszył się.
Minęło parę chwil. W przedziale zapanowała kompletna cisza, nie licząc miarowego
łoskotu pędzącego pociągu. Nagle rozległ się cienki, przenikliwy świst, przypominający
dźwięk, który można usłyszeć, gdy ktoś przeciągnie igłą po gładko wypolerowanym szkle.
Usłyszawszy to, Worobiow zadrżał cały i gwałtownie pobladł. W szeroko otwartych
oczach dało się dostrzec nieskrywane zdumienie i strach.
– Co to takiego? – krzyknął. – Skąd on się tu wziął?
– Co za on, tatku?
– Słyszałaś ten świst?
– Słyszałam. To pewnie dźwięk hamulców... Co cię tak zdziwiło? Wyglądasz, jakbyś
zobaczył ducha...
– Hamulce... hamulce! Nie, to było coś innego...
Maria Jegorowna zaniosła się dźwięcznym śmiechem.
– Zaczynasz majaczyć, tatku! – rzekła. – W przedziale nie ma nikogo, oprócz nas. Nawet
drzwi są zamknięte na zamek.
Starszy pan powiódł dookoła mętnym wzrokiem.
– Tak, tak! Pewnie masz rację – wyszeptał, próbując zagłuszyć zdenerwowanie. –
Rzeczywiście jesteśmy sami. Tylko, wydawało mi się, że... Przeklęte nerwy! Jednak...
wcześniej niczego nie słyszałaś?
– Co masz na myśli, tatku?
– No, taki świst, jak przed chwilą?
– Nic nie zwróciło mojej uwagi. Chociaż w nocy, kiedy na moment się przebudziłam...
Maria zamilkła i teraz sama z pewnym przestrachem spojrzała na ojca. Faktycznie, do jej
uszu doleciał jakiś dziwaczny odgłos. Co prawda słaby – zagłuszał go łoskot kół, jednak
dziewczyna mogła przysiąc, że nie był dźwięk pociągu. Spojrzała na ojca. Jegor
Pawłowicz zdążył już ochłonąć. Widocznie nie słyszał niepokojącego odgłosu.
„Nie będę mu nic mówić” – zdecydowała Maria. – „I tak wygląda na zdenerwowanego”.
– No co tak zamilkłaś? – spytał Worobiow. – Co takiego słyszałaś w nocy?
– Wydawało mi się, że słyszę zgrzyt piły. Jakby gdzieś w pobliżu ktoś coś piłował.
– To dlaczego mnie nie obudziłaś?
– Miałeś twardy sen. A potem sama doszłam do wniosku, że mi się to przyśniło. Zresztą
na pewno się przesłyszałam. Komu by przyszło do głowy piłować coś w nocy, w pociągu?
Jegor Pawłowicz bez słowa podniósł się, podszedł do drzwi i głośno zawołał
konduktora.
– Czy mógłby pan obejrzeć nasz przedział? Zdaje się, że coś tu jest nie w porządku!
Konduktor ze zdziwieniem spojrzał na pobladłą twarz pasażera.
– Proszę się nie martwić – wymruczał. – Co mogłoby być nie tak?
– Mimo wszystko chciałbym, żeby sprawdził pan przedział. Nalegam!
W głosie starszego człowieka brzmiała irytacja i niepokój.
– Niczego tu nie ma! – odrzekł konduktor.
– A pod kanapą? Proszę zapalić świecę i sprawdzić dokładniej! – zażądał Worobiow.
Konduktor uklęknął i potarł zapałkę.
– Niech pan sam spojrzy, nic tu nie ma – rzekł.
Worobiow nachylił się, zajrzał pod obie kanapy i westchnął z ulgą.
– Faktycznie... Musiało mi się wydawać – wymamrotał, wsuwając jakieś drobniaki
w dłoń konduktora.
Przez cały ten czas Maria Jegorowna z niepokojem przyglądała się ojcu.
„Co go tak przeraziło? Jest strasznie spięty!” – myślała. – „Kochany, biedny tatko! Na
całym świecie on jeden mi został... tylko on... A ja go jeszcze denerwuję moimi pytaniami.
Nie, lepiej niech już nic nie mówi. Wszystko jedno, co ma być, to będzie. Zrobię to, czego
sobie zażyczył. Cóż... wyjdę za tego Kudrińskiego. Może to wcale nie jest taki zły
człowiek?..”
Masza z rozrzewnieniem spojrzała na ojca. Jegor Pawłowicz rozchmurzył się nieco.
Oględziny przedziału podziałały na niego uspokajająco. Wyjął papierośnicę, wyciągnął
z niej cygaro i zapalił je starannie. Potem spojrzał na zegarek.
– No, Maszeńko. Została nam niecała godzina – rzekł. – I wiesz co?
– Co, tatku?
– Myślę, że masz rację... Nie mogę wymagać od ciebie ofiary, nie mówiąc, do czego jest
ona potrzebna.
W oczach Marii zaigrały wesołe ogniki.
– Nareszcie, tatku! – krzyknęła. – Opowiesz mi wszystko?
– Wszystko, Maszeńko. Ciężko mi o tym mówić, ale lepiej raz na zawsze skończyć z tymi
sekretami. Jak zwykle masz rację, może przyniesie mi to ulgę... Słuchaj mnie, córciu,
słuchaj!
Worobiow zaciągnął się cygarem. W tym czasie pociąg przemknął obok jakiejś stacji.
Starzec poczekał, póki w oknie znów nie pojawią się strzeliste drzewa i bezkresne
równiny.
ALEKSANDER ŁAWROW W OTCHŁANI IMATRY Przekład: Agnieszka Papaj-Żołyńska Wydawnictwo 12 Posterunek
Spis treści Karta redakcyjna Wstęp I. Nad Imatrą II. Zagadka III. Ojciec z córką IV. Wyznanie V. Bolesna strata VI. Niespodziewany gość VII. Ciężar tęsknoty VIII. Atak IX. W cudzym gnieździe X. Sojusznicy XI. Kolejna tajemnica XII. Wokół trupa XIII. Rozmowa w dorożce XIV. Niefart XV. Pierwsze starcie XVI. Niespodziewana wizyta XVII. Ciężkie chwile XVIII. Wyjaśnienie XIX. Gęstniejący mrok XX. Tajemniczy majster XXI. W przededniu klęski XXII. Nić przewodnia XXIII. Radosne miraże XXIV. Fatalny poranek XXV. Ucieczka XXVI. Fotografie XXVII. Po nitce do kłębka XXVIII. Tajemnica Imatry
Nota o autorze Przypisy Kolejne książki w serii
Tytuł oryginalny: ПОД ВОЛНАМИ ИМАТРЫ Seria: Przygody detektywa Metodego Kobyłkina, tom 1 Przekład: AGNIESZKA PAPAJ-ŻOŁYŃSKA Redaktor prowadzący: ŁUKASZ ŚMIGIEL Redakcja: TOMASZ SMEJLIS Korekta: TOMASZ SMEJLIS, KRZYSZTOF WICHARY, MICHAŁ KARKUCIŃSKI, KATARZYNA GODYCKA Projekt graficzny okładki: DOMINIK SZUSTAKOWSKI W otchłani Imatry Copyright © by Wydawnictwo 12 Posterunek Под волнами Иматры Copyright © by Aleksander Ławrow Wydanie nowe, poprawione Warszawa 2015 ISBN 978-83-63737-21-4 www.12posterunek.pl kontakt@12posterunek.pl Konwersja: eLitera s.c.
K WSTĘP ryminały rosyjskie od samego początku prześladował ogromny pech. Niektórzy twierdzą nawet, że samo określenie „kryminał rosyjski” brzmi nienaturalnie. A już na pewno nie sposób zliczyć osoby, które uważają go za niegodne uwagi, bulwarowe czytadło. Badacze prześcigają się w zapewnieniach, że gatunek ten nie rozwinął się na gruncie rosyjskim i nie znajdzie się tu ani jeden pisarz, którego można by uznać za mistrza powieści detektywistycznej. Bardziej krytyczni literaturoznawcy, jak Abram Rejtblat, twierdzą nawet, że czegoś takiego, jak rodzimy detektiv w ogóle nigdy nie było, a czytelnicy zadowalali się jedynie przekładami prozy angielskiej i francuskiej pióra Arthura Conan Doyle’a czy Émila Gaboriau. Mimo to, chociaż krytycy zaprzeczają ich istnieniu, kryminały rosyjskie nie tylko powstawały, ale nawet cieszyły się sporą popularnością wśród odbiorców. Szczerze mówiąc, w drugiej połowie XIX wieku nie było pisarza, który nie odwoływałby się w żaden sposób do tematów, związanych z ze sferą przestępczości. Wystarczy zajrzeć do utworów słynnych klasyków, jak Fiodor Dostojewski, Lew Tołstoj czy Anton Czechow. Jednak to nie ich uważa się za prekursorów gatunku. Na długo przed rozterkami Raskolnikowa powstawały opowieści o czołowych ówczesnych szajkach i znanych kryminalistach. Swoje pięć minut przeżywała też zapożyczona z Hiszpanii powieść łotrzykowska i inspirowane nią utwory. Przykładem mogą być chociażby przygody Wańki Kaina, humorystyczne szkice autorstwa Matwieja Komarowa Powieść tę uważa się również za jeden z pierwowzorów rodzimego kryminału. Pisarz ukazuje w niej losy moskiewskiego złodzieja i rozbójnika, który dzięki swojemu sprytowi i znajomości przestępczego półświatka zyskuje przychylność władz i, jako detektyw Iwan Osipow, sam zaczyna ścigać złoczyńców. Oczywiście nie sposób zaprzeczyć, że wpływ na rozwój nowej gałęzi rosyjskiej literatury miały przede wszystkim wzorce płynące z Zachodu. Zachwyceni czytelnicy łapczywie pochłaniali tanie, drukowane na marnym papierze książeczki i z wypiekami na twarzy śledzili przygody kolejnych słynnych detektywów – Nicka Cartera, Nata Pinkertona czy wykreowanego przez Gaboriau, Pana Lecoqa. Nie bez przyczyny nawet we współczesnych rosyjskich powieściach spotyka się określenia: „rosyjski Sherlock Holmes”, „rosyjski Vidocq” i tym podobne. A i sami pisarze nie od dziś naśladują swoich zagranicznych kolegów i koleżanki. Już w drugiej połowie XIX wieku zaczęły pojawiać się opowiadania z cyklu Przygody
Sherlocka Holmesa i Nata Pinkertona w Rosji. Autorzy, duet Nikitin i Orłowiec, stworzyli wiarygodną, alternatywną wersję historii, w które mogli zostać uwikłani słynni detektywi. W ślad za tymi utworami powstała cała lawina analogicznych opowiadań, opiewających czyny rodzimych bohaterów, jak Karl Freyberg czy Iwan Putilin. O życiu kryminalnym Moskwy i Petersburga snuto najrozmaitsze opowieści. Często przybierały one formę opowiadań o postępowaniach sądowych, a niejednokrotnie twórcy korzystali z autentycznych dokumentów i zapisów z ówczesnych rozpraw. Pojawiały się nawet wątki polskie, jak w Sprawie korneta Jełagina Iwana Bunina. W historii o śmierci polskiej aktorki, Marii Wisnowskiej, zamordowanej przez oficera gwardii carskiej, wykorzystane zostały akta procesu, przeprowadzonego w Petersburgu pod koniec XVIII wieku. To właśnie tam, w mrocznych zaułkach miasta nad Newą, narodziła się moda na zbrodnię, a co za tym idzie – na jej literacką kreację. Trzeba zaznaczyć, że kryminał, choć nie najmłodszy, nie schodzi dziś z rosyjskich list bestsellerów i potrafi przyciągnąć nie tylko czytelników, ale i samych autorów. Na czym polega fenomen tego gatunku? Miłośnicy Akunina czy Buszkowa na pewno zgodnie stwierdzą, że tajemnica tkwi w stylizacji. A zatem, czym jest ów osławiony rosyjski kryminał retro? Mianem tym utarło się określać powieści, których akcja rozgrywa się na terytorium carskiej Rosji, a wszelkie wydarzenia nie przekraczają rewolucji październikowej. W Europie moda na „starocie” rozpoczęła się jeszcze w latach 40. XX wieku. Każdy z nas pamięta przynajmniej jedną książkę, w której obdarzony nieprzeciętnym intelektem detektyw rozwiązuje starożytne, średniowieczne czy też wiktoriańskie zagadki kryminalne. Wystarczy wspomnieć zażywnych mnichów z Imienia róży Umberto Eco lub uśmiechnąć się do zakurzonych pierwszych opowiadań Edgara Allana Poe. Warto podkreślić, że rosyjskie kryminały, choć czerpały i nadal czerpią z wzorców brytyjskich i francuskich, mimo wszystko rządzą się swoimi prawami. Wystarczy zauważyć, że większość z nich została napisana w oparciu o losy prawdziwych śledczych – naczelników policji. Często nawet sami detektywi spisywali swoje doświadczenia. W ten sposób powstała chociażby powieść naczelnika petersburskiej policji, Iwana Putilina 40 lat wśród grabieżców i zabójców. Podobne wspomnienia zawarł w swoich szkicach Arkadij Koszko, szef moskiewskiego wydziału kryminalnego. Swoją drogą, Putilin zapoczątkował pewną wieloletnią tradycję, by po latach samemu stać się „rosyjskim Sherlockiem Holmesem” i znaleźć się na kartach powieści współczesnego autora, Leonida Józefowicza. Nie mówiąc już o tym, że jeszcze za życia detektywa zaczęły pojawiać się książki z cyklu: Geniusz rosyjskiego śledztwa – I.D. Putilin autorstwa Romana Dobrego. Za kolejną typowo rosyjską cechę należy uznać nieszablonową konstrukcję powieści. W przeciwieństwie do zachodnich autorów, pisarze nie koncentrują swojej uwagi na samym śledztwie. Często już od pierwszych stron wiemy, kto jest mordercą, natomiast nie mamy pojęcia, jak doszło do popełnienia zbrodni. Dla autorów najważniejsza jest zatem
motywacja i rys psychologiczny – zachowanie przestępcy, tok myślenia detektywa, emocje, jakie towarzyszą wykrywaniu sprawcy. W ten sposób został ukazany Porfiry Pietrowicz, śledczy, który próbował wyjaśnić śmierć starej lichwiarki w Zbrodni i karze. Jednak największą różnicą, a zarazem zaletą rosyjskich kryminałów jest głębokie zakorzenienie w kulturze i rodzimych realiach. Niemal w każdej powieści tego gatunku między wierszami ukryta jest druga, o wiele głębsza historia, nakierowana na współczesną problematykę. Opisywane wydarzenia i dialogi bohaterów, specyficzny język, światopogląd, moralność, a także komentarze samego narratora – wszystko to składa się na zróżnicowany, wieloaspektowy obraz Rosji Carskiej i jej nietuzinkowych mieszkańców. Zatem śmiało można stwierdzić, że czytelnicy w przedrewolucyjnej Rosji zaczytywali się powieściami o słynnych detektywach. Książek było wiele, we wszystkich pojawiał się ten sam główny bohater, a niektóre łączyła nawet jedna linia fabularna. Wówczas takie historie z kontynuacją utarło się nazywać powieścią w felietonach, w Polsce lepiej znaną, jako powieść w odcinkach. Felietonem redaktorzy nazywali również całe działy w gazecie, w których publikowano utwory literackie. Z czasem pojęcie to wyszło z użycia, lecz serie książek ze znanym, charakterystycznym bohaterem do dziś nie tracą na popularności. Wystarczy wejść do pierwszej lepszej księgarni i rzucić okiem na dział „Kryminał”. Akunin, Mankell, Marinina – wszyscy próbują powtórzyć sukces Christie czy Conan Doyle’a i uczynić ze swojego detektywa nieśmiertelną ikonę kultury. Aż dziw, że lubujący się w podróżach Erast Fandorin nigdy nie spotkał na swojej drodze genialnego żandarma Aleksieja Bestużewa. A przecież ten ostatni, bohater powieści Aleksandra Buszkowa, rozpracował szereg intryg w dzisiejszym Krasnojarsku, a nawet powstrzymał zamach na cesarza Austro-Węgier, Franciszka Józefa. A już na pewno któryś z nich powinien słyszeć o obrotnym studencie prawa Władimirze Uljanowie, który w wolnych chwilach ścigał przestępców w zapomnianych wioskach guberni samarskiej. W oceanie rosyjskich konceptów niekiedy trudno wyłowić prawdziwą perłę. Wielu współczesnych autorów kryminałów powiela, rozszerza lub na siłę udoskonala znane motywy. A szkoda, gdyż Rosja Carska ma w sobie pewną monumentalną magię, urok, któremu do dziś nie można się oprzeć. Jednym z takich pasjonatów, który próbował utrwalić w swych dziełach ten okres, był Aleksander Krasnicki. O pisarzu mało kto dziś pamięta – został on niesłusznie zapomniany już w czasach władzy bolszewickiej. A tymczasem na początku XX wieku był on najpopularniejszym autorem powieści kryminalnej w odcinkach, a jego książki rozchodziły się w milionowych nakładach. Opublikował on ponad sto powieści, wiele opowiadań, wierszy, nie mówiąc już o reportażach czy szkicach. Szczególnym sentymentem autor darzył powieść awanturniczą, a zwłaszcza kryminał. Był bowiem mistrzem w tworzeniu zmyślnych intryg. Pod pseudonimem A.Ławrow napisał cykl książek, w których wykreował niezapomnianą postać Metodego Kiryłowicza
Kobyłkina. Ten prostolinijny, wścibski detektyw starej daty, w rzeczywistości był słynnym na całą Rosję pogromcą przestępców. Na pozór dobroduszny, nieco ekscentryczny dziwak, to jednocześnie niesamowicie przenikliwy i konsekwentny śledczy, który potrafi rozwikłać najbardziej skomplikowane, tajemnicze zbrodnie. W otchłani Imatry to pierwszy tom z cyklu „Caryca hunhuzów”, w którym czytelnik poznaje nie tylko Kobyłkina, ale i Marię Worobiową – córkę słynnego mandżurskiego bogacza, Pawła Jegorowicza. Porywająca fabuła, zachwycający, orientalny koloryt, a przede wszystkim charakter Metodego Kiryłowicza sprawiają, że ta dość wiekowa powieść jest atrakcyjna również dla współczesnego czytelnika. Agnieszka Papaj-Żołyńska
B I. Nad Imatrą ył cichy czerwcowy wieczór. Dochodziła godzina jedenasta, gdy na peron stacji Imatra wjechał niewielki, niemal pusty pociąg. Zupełnie nietypowy jak na tę porę roku chłód lub być może inne wydarzenia, które rozgrywały się w tym czasie w Finlandii, odstraszały turystów. Dlatego też mało kto odwiedzał tę słynącą z niezwykłej urody wodospadu miejscowość, która zazwyczaj przyciągała niezliczone tłumy podróżników. Gospodarze skarżyli się na marne interesy, kelnerzy, z subtelnością petersburskich kupców, nawoływali i wlekli za sobą nielicznych przyjezdnych. Z wagonu pierwszej klasy wyszedł młody człowiek średniego wzrostu, o zmęczonej, smutnej twarzy, na której dało się dostrzec ślady zarówno fizycznego, jak i psychicznego cierpienia. Mężczyzna nie miał przy sobie żadnego bagażu, w rękach trzymał jedynie parasol, a przez ramię przerzucił małą torbę podróżną. Żadnego kufra ani walizki – nie wziął niczego, co zazwyczaj mają przy sobie turyści. Po wyjściu z wagonu zaczął rozglądać się na wszystkie strony, a minę miał zdecydowanie bezradną. – Jeśli potrzebny panu nocleg – podszedł do niego jeden z kelnerów – to mogę zaproponować... Przyjezdny ucieszył się jak dziecko. – O tak! Z nieba mi pan spadł! – odrzekł pośpiesznie – mówi pan po rosyjsku? – Oczywiście! Tutaj nie ma innego wyjścia – wzruszył ramionami kelner – nad Imatrę przyjeżdża tylu Rosjan... Proszę za mną! Powóz czeka przy zejściu z peronu. Naszym turystom gwarantujemy wszelkie udogodnienia... – A do pańskiego hotelu daleko? – jakby ze strachem zapytał przybysz. – Wręcz przeciwnie! Raptem parę kroków... Nasz ośrodek znajduje się najbliżej stacji. – W takim razie pojazd nie będzie potrzebny. Chciałbym jak najszybciej znaleźć się nad wodospadem. Czy to daleko stąd? – Proszę się wsłuchać! – odrzekł kelner z uśmiechem. Rzeczywiście, z oddali dolatywał jakiś huk. Zupełnie jakby w kolosalnej fabryce puszczono w ruch setki maszyn parowych. Ich miarowy stukot przeistaczał się w niemilknący zgiełk, z daleka przypominający wściekły ryk ukrytego gdzieś nieopodal, gigantycznego potwora. – To właśnie wodospad? – spytał mężczyzna. – O tak! Mieszkańcy już dawno do niego przywykli i szum w niczym im nie
przeszkadza... Ale turyści, a w szczególności damy... nie to, żeby się bały, o nie! Ale mimo wszystko Imatra źle wpływa na ich nerwy. Ostatnie zdanie kelner wypowiadał już w drodze do powozu. Przybysz posłusznie szedł za nim. Wiedząc, że jest już blisko celu, bez sprzeciwu wsiadł do niewielkiej bryczki. Zadowolony koń od razu ruszył z miejsca. Kelner szedł obok. Hotel faktycznie był dosyć blisko. Po trzech minutach powóz stał już przed werandą jednopiętrowego, drewnianego domku. Dookoła rozpościerał się bujny ogród. – Proszę obejrzeć pokój! – Gestem zaprosił kelner, otwierając drzwi. – Wszystko mi jedno, proszę wybrać którykolwiek – padła odpowiedź. – Ja udam się już nad wodospad... – W takim razie ostatnia kwestia. Planuje pan zatrzymać się u nas na kilka dni? – Najprawdopodobniej wyjadę jutro... Ale nie wiem jeszcze którym pociągiem. Kelner ze zdziwieniem spojrzał na gościa. – Nie planuje pan udać się nad Małą Imatrę? Zapewniam, że jest na co popatrzeć. Gość jakby się zmieszał. – Nie wiem... nie! – rzekł niepewnie. – Zresztą, być może... Zobaczymy. – Wszyscy turyści bezwzględnie wybierają się nad obie nasze Imatry – pouczył mężczyznę i wskazał ręką na księgę gości, leżącą na stole między dwiema lampami. Mocne żarówki oświetlały również wiszące nad stołem lustro. – Uprzejmie proszę się wpisać... – Do czego? – spytał przybysz z zakłopotaniem. – Do księgi. Imię, nazwisko, skąd raczył pan przyjechać... – Czy to naprawdę konieczne? – Owszem. Takie są przepisy. Bardzo pana proszę. Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało tak stanowczo, że nie pozostawało nic innego, jak poddać się prośbie. Gość nachylił się nad księgą, wziął do ręki pióro i, jakby w zadumie, zaczął obracać je w dłoni. Kelner uważnie spoglądał w lustro, w którym widać było bladą, wymęczoną twarz nieznajomego. Twarz o głęboko zapadniętych oczach, ostro zarysowanym nosie i kościach policzkowych, gotowych niemal w każdej chwili przebić żółtą, woskową skórę mężczyzny. Przez ramię nieznajomego kelner dostrzegł, jak ten po chwili zastanowienia wyraźnie wypisał w księdze: Aleksiej Nikołajewicz Kudriński[1], z Petersburga. – To już wszystko – uśmiechnął się kelner. – Chce pan zobaczyć swój pokój? Numer trzy, okna z widokiem na ogród... – Dziękuję bardzo... Jednak mimo wszystko pójdę już nad wodospad. Proszę mi pokazać, którędy... – To niedaleko stąd. Pójdzie pan wzdłuż szosy, najpierw trzeba skręcić w lewo, a potem na prawo. Wtedy dojdzie pan do rzeki Vuoksi. Wystarczy przejść przez most i będzie pan
na miejscu. Wynajmuje pan pokój numer trzy – krzyknął już w ślad za oddalającym się Kudrińskim. – Będziemy na pana czekać. Nie trzeba dzwonić, zazwyczaj czekamy, dopóki wszyscy nasi goście nie wrócą do hotelu. Kudrińskiego już nie było. Kelner wzruszył ramionami, jeszcze raz rzucił okiem na zapis w księdze gości, pokręcił głową i udał się do właściciela, by zameldować mu o przybyciu dziwnego osobnika. W tym czasie Kudriński szedł już wskazaną mu trasą. Było po jedenastej, jednak panująca nad tą częścią świata biała noc nie rozwiała jeszcze popielatego półmroku. Aleksiej Nikołajewicz poruszał się bardzo wolno, ledwie powłócząc nogami. Szedł kilkanaście metrów, zatrzymywał się i odpoczywał. Wyrywającemu się z piersi, ciężkiemu oddechowi towarzyszyło nieprzyjemne rzężenie. Mężczyzna nabierał sił i znów rozpoczynał swój marsz. Ryk wodospadu stawał się coraz głośniejszy. Szosa gwałtownie skręciła w lewo, omijając okoloną wysokimi drzewami polanę. Potem, zawijając w przeciwną stronę, pomknęła całkiem prosto, docierając do wysokiego mostu, garbiącego się nad jakąś, póki co niedostrzegalną przepaścią. Kudriński wspiął się na most. W tym miejscu Vuoksi osuwała się w dół z ustępu, mknąc przed siebie z oszałamiającą prędkością. Aż do samego mostu, nad całą tą wodną masą roztaczała się biała pierzyna, jak gdyby narzuciła ją ręka jakiegoś mocarnego tytana. To tu, to tam na białej pokrywie, niczym oczy tego ryczącego potwora, czerniły się kamienie. Fale z szaleńczą wściekłością rzucały się na nie i w tejże chwili odskakiwały do tyłu. Rozbijały się, oblewając całą powierzchnię obłokami wodnego pyłu i, pochłaniane przez kolejne potoki, mieszały się z nimi, ponownie rzucając się na kamienie i ponownie, z łoskotem, jękiem, szalonym chichotem i świstem rozbijając się o nie. Ostatecznie, pokonane w nierównej walce, ze wstydem ustępowały i opływały nieprzystępną skałę tysiącami szemrzących strug. Kudriński stał i z zachwytem wpatrywał się w tę wściekle żywą masę. Czuł, że nie może oderwać wzroku od dzikiego obrazu. Przeszywał go dreszcz, przeraźliwa wilgoć przenikała do samych kości. Aleksiej trząsł się całym ciałem, lecz nie ruszył się z miejsca. Jego nogi jak gdyby przyrosły do desek mostu. Oddał się obserwacji. Na lewym brzegu, nad mostem, niemal na skraju tych szaleńczych fal stała malutka chatka. Najwidoczniej należała do stróża, który razem z żoną całe życie spędził wśród tego nieustającego, piekielnego huku. Wizja takiego życia, w sąsiedztwie z nieposkromionym żywiołem doprowadziła Aleksieja do przytomności. Na moment jego zachwyt zniknął. Kudriński przeszedł na drugą stronę mostu i spojrzał z góry w kipiącą otchłań. W dole, pod jego nogami kłębiły się obłoki białej piany. Aleksiej Nikołajewicz zszedł z mostu i zbliżył się do furtki, od której po niemal
pionowej skarpie do samego brzegu wiodły strome, drewniane schody. Otwierając furtkę, Kudriński zawahał się na chwilę, po jego twarzy przemknął cień, usta zadrżały dziwnie, jakby zawładnął nim jakiś niepokój. Zdjął kapelusz, otarł krople potu, które pomimo chłodu wystąpiły mu na czoło i ciężko, ciężko westchnął. – Tak trzeba... zło konieczne! – wyszeptał zupełnie cicho. – Istne piekło... do piekła... z piekła do piekła!.. Pokonawszy chwilowe zdenerwowanie, równym, pewnym krokiem, nie trzymając się nawet poręczy, zszedł ze schodów i śmiało podszedł do brzegu wodospadu. Imatra powitała go ogłuszającym rykiem. Z dołu wyglądała ona zupełnie inaczej niż z mostu. W tym miejscu wodospad ukazał się w pełnej, dzikiej krasie. Masa wody z wściekłością pędziła na lewy brzeg. W ślad za nią, rycząc i świszcząc, mknęła kolejna. Kudriński szedł wzdłuż brzegu, nie odrywając wzroku od wirujących i pieniących się fal. Aleksiej Nikołajewicz dwukrotnie przeszedł tę samą trasę do miejsca, gdzie Imatra wyraźnie traciła impet i Vuoksi płynęła już nieporównywalnie ciszej. Za trzecim razem mężczyzna zatrzymał się na środku brzegu. Wychylił się nad drewnianą balustradą, kończącą się daleko, nad samą kipielą szalejącej wodnej masy. Kręciło mu się w głowie od tej wściekłej, dzikiej szarży. Nieposkromiony, potężny żywioł wciągał go za balustradę. Ryczący potwór rozpościerał piekielne ramiona i przyzywał go w swoje objęcia.
S II. Zagadka ługa, który przywiózł Kudrińskiego do hotelu, długo nie kładł się spać. Nowy lokator, udając się nad wodospad, wsunął mu w dłoń na tyle hojny napiwek, że nawet przywykły do solidnych wynagrodzeń Fin poczuł niewiarygodną sympatię do tego Rosjanina. Dlatego też postanowił poczekać, aż gość wróci ze spaceru. Usadowił się na drewnianej kanapie w przedpokoju i zapadł w czujną drzemkę, w której zazwyczaj pogrążają się ludzie śpiący tylko wtedy, gdy nadarza się ku temu sposobność. Z tego stanu wyrwał go zgrzyt otwieranej furtki. Sługa ocknął się błyskawicznie, jednak senność nie opuściła go od razu i z trudem udało mu się rozewrzeć powieki. W półmroku zarysowała się przed nim męska sylwetka, stojąca w drzwiach przedpokoju. – O proszę, doczekałem się pana... – zakrzątnął się kelner – mam przy sobie klucz do pańskiego pokoju. Proszę za mną. – Nie ma takiej potrzeby! – zabrzmiała odpowiedź. – Czy mogę od razu wynająć powóz? Kelner z ogromnym zdumieniem spojrzał na rozmówcę. Głos mężczyzny wydał mu się nieco zmieniony. Brzmiał twardo, mimo iż sługa doskonale pamiętał, że wcześniej Kudriński mówił drżącym głosem znamionującym przewlekłą chorobę. Jednak myśl ta zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, gdy kelner poczuł w dłoni ciężar monety. – Chciałbym zobaczyć Małą Imatrę o wschodzie słońca – kontynuował gość tonem niedopuszczającym sprzeciwu. – Dlatego też powinienem wyruszyć jak najszybciej. – Ale jest już tak późno!.. – wymamrotał kelner. – I co w związku z tym? Zapłacę – padła odpowiedź. – Sam nie wiem, spróbuję... –- Nie musi pan niczego wiedzieć i niczego próbować, proszę tylko obudzić woźnicę i jak najszybciej przygotować powóz. Kolejna moneta ostatecznie rozbudziła sługę. – Co prawda będzie to trudne, wręcz niemożliwe – wyrzucał z siebie kelner, kłaniając się w pas – ale zrobię, co w mojej mocy. – Zapłacę podwójnie, ba! Nawet potrójnie, do diaska! – krzyknął gość. – Idźże pan już! – A pan gdzie będzie? – Poczekam w ogrodzie... Kelner pobiegł wypełniać niespodziewane polecenie. Łapówka, jak na całym świecie, tak i tutaj zdziałała cuda. Nie minęło nawet dziesięć minut, jak zaprzężony w jednego konia powóz był już gotowy. Zaspany, ziewający pełną gębą woźnica, wyrwany ze snu obietnicą
szczodrego napiwku, wiercił się na koźle w oczekiwaniu na niezwykłego nocnego pasażera. Ten ostatni siedział przy drewnianym stole w ogrodzie. Głowę oparł na dłoni prawej ręki. Poza ta wyrażała skrajne zamyślenie, z którego wyrwało go dopiero przybycie kelnera. – Powóz już czeka! – rzekł sługa. – Świetnie – zabrzmiała odpowiedź. – Ile jestem panu winien? Kelner zawahał się. „Jak gdyby zupełnie inny człowiek!” – wzruszył ramionami sługa, spoglądając na gościa. – „Tamten mamlał dziwacznie, a ten...” – No, w czym problem? – rozległ się okrzyk. – Nie wiem, jak policzyć panu za pokój. – Jak to? Dlaczego pan nie wie? – Raczył pan zająć pomieszczenie, ale nie skorzystał pan z niego!.. – A to już moja sprawa. Za wynajem zapłacę... Proszę, wystarczy za wszystko? To powiedziawszy mężczyzna wyciągnął fiński banknot o wysokim nominale. – Ależ skądże, to zdecydowanie za dużo! – zakrzątnął się sługa. – Proszę się podzielić z woźnicą... A zatem, na mnie już czas. Być może wrócę do was, a może od razu pojadę pociągiem do Petersburga. Tak czy inaczej, żegnam pana! Z lekkością wskoczył do kolaski. – Jeszcze tylko jedna sprawa... – zatrzymał go kelner. – Co takiego? – Proszę wybaczyć... Niestety zapomniałem, a muszę wpisać do księgi... Pana godność? – A! Nazywam się Aleksiej Nikołajewicz Kudriński. Słyszy pan? Aleksiej Nikołajewicz, nazwisko: Kudriński. Z Petersburga. Zapamiętał pan? No to już, w drogę! Woźnica, zobaczywszy jak łaskawie gość rozdaje napiwki, rozbudził się całkowicie i żwawo pogonił konia. Powóz zadrżał i koła potoczyły się po ścieżce. Sługa pozostał na werandzie i długo spoglądał w ślad za odjeżdżającymi. Najwidoczniej jakaś myśl nie dawała mu spokoju. W końcu dał za wygraną i energicznie machnął ręką w stronę zakrętu, za którym skryła się kolaska. Powlókł się do hotelu i wkrótce gospoda pogrążyła się w cichym śnie. Jednak cisza ta trwała dość krótko. Pierwsze promienie wschodzącego słońca zastały w willi wszystkich, oczywiście oprócz tych, którzy od bladego świtu byli już na nogach. Najpóźniej ze wszystkich obudził się Johann Ivinen – kelner, który niemal do samego rana zajmował się przybyszem, w dość ekscentryczny sposób wyrażającym zachwyt nad urokami Imatry. Tego dnia z trudem udało mu się wstać. Obudził się z ogromną migreną.
Jego głowa była tak ciężka, jakby ktoś nalał do niej ołowiu. Z jakiegoś powodu – Ivinen sam nie mógł zrozumieć dlaczego – wczorajszy gość nie opuszczał jego myśli. Dlatego też pierwsze pytanie, które padło z jego ust w stronę towarzyszy brzmiało: – Czy Karl Siitonen już wrócił? Chodziło oczywiście o woźnicę, który w nocy zabrał Kudrińskiego nad Małą Imatrę. – Jeszcze nie – brzmiała odpowiedź. – To ty go wysłałeś? – Tak, nasz gość był bardzo szczodry... Karl na pewno będzie zadowolony! – A Ty, Johann? – Dostałem tyle, ile mi się należało – podkreślił zdecydowanie. Nie zadawano mu więcej pytań. Natomiast sam Ivinen parokrotnie sprawdzał tego ranka, czy Karl już wrócił. Co prawda, nie martwił się o woźnicę, jednak nie można powiedzieć, żeby nie męczyła go ciekawość. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że nocny gość przeszedł jakąś niewyjaśnioną, dziwną metamorfozę. Niemożliwe przecież, żeby w ciągu dwóch-trzech godzin spędzonych nad Imatrą do tego stopnia wyzdrowiał i zmężniał. Bez wątpienia, jest to piękny zakątek i może zachwycić swoim urokiem, jednak to wciąż za mało, żeby niemal momentalnie przywracać siły cherlawym ludziom, a osłabionych, ledwie powłóczących nogami przeistaczać w dziarskich i nad wyraz wesołych. Ivinen z zakłopotaniem kręcił głową. Nie mógł znaleźć klucza do tej zagadki, a czuł, że rozwiązanie ma przed sobą na wyciągnięcie ręki. W końcu wrócił Siitonen. Z jego uśmiechniętej twarzy, zanim jeszcze woźnica zdążył się odezwać choćby jednym słowem, Johann wywnioskował, że wyprawa nad Małą Imatrę była dla Karla niezwykle owocna. – Zawiozłeś? – Ivinen nie dał mu nawet zejść z kozła. Karl skinął głową potwierdzająco. – Nie zauważyłeś niczego szczególnego? – zabrzmiało kolejne pytanie. – A jeszcze jak, zauważyłem! – odrzekł woźnica, prowadząc konia w stronę stajni. – Co takiego? – Że w żadnym wypadku nie powinniśmy zajmować się polityką... Nasza ojczyzna jest ogromna, ale jeśli ci Rosjanie będą dalej tak dobrze płacić, to wszystkim nam będzie się żyło całkiem przyzwoicie! Ivinen machnął ręką z niezadowoleniem. – Nie o to cię pytam, Karl – krzyknął. – Powiedz mi lepiej czy nie dostrzegłeś nic dziwnego w tym osobniku? – Zauważyłem... Dziesięć marek. A potem jeszcze pięć, które najpierw należały do niego, a teraz należą do mnie. Pomyśl, Ivinen! Spotkałeś kiedykolwiek wcześniej turystów, nawet naszych rodaków, którzy byliby bardziej hojni niż ten rosyjski jegomość?
Najwidoczniej nie było sensu wymagać więcej od chłopaka, zachwyconego łaskawością nocnego gościa. – Co robił twój pasażer po przybyciu nad Małą Imatrę? – spróbował od drugiej strony Ivinen. – Podziwiał wodospad o wschodzie słońca. –A potem? – Dał mi pięć marek i powiedział, że mogę sobie pozwolić na dowolną przyjemność. Kazał się odwieźć nad jezioro Saimaa. Potem zapewnił, że mogę jechać z powrotem, bo on wróci koleją. – Czyli rozstaliście się nad jeziorem? – Tak, inaczej nie wróciłbym tak szybko. – A sam jeszcze tam został? – Tam został – jak echo powtórzył Siitonen, po czym zapalił fajkę i zaczął wyprzęgać konia. Ivinen w zamyśleniu kiwał głową. Jakieś niejasne, dziwne podejrzenia zalęgły się w jego umyśle. Hojność czy też nagła dobroć wobec niego zdecydowanie nie były normalnym zjawiskiem. Jeśli całkowicie obcemu człowiekowi daje się nagle tak dużą sumę pieniędzy, to zazwyczaj robi się to w zamian za coś. Nikt za darmo na lewo i prawo z własnej kieszeni groszem nie sypie. A być może za to, co on teraz dostał, ktoś zażyczy sobie potem jakiejś przysługi, wypełnienie której okaże się dość niewygodne? Co wtedy? Oczywiście, teraz jest już za późno, żeby zwrócić pieniądze. Trzeba jednak wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności i przemyśleć je odpowiednio wcześniej. Podobne myśli przez cały dzień nie opuszczały Johanna. Kiedy wskazówki zegara przybliżyły się do godziny ósmej, Ivinen zostawił wszystko i zarzucił na ramiona swój wyjściowy płaszcz. – A dokąd to? – spytał zarządca, zauważywszy, że sługa kieruje się do wyjścia. – Na dworzec! – odrzekł kelner. Kiedy pojawił się na stacji, pociąg właśnie wjeżdżał na peron. Johann stanął w miejscu, z którego mógł obserwować wszystkie wagony. Skład był niewielki – raptem cztery wagony, łącznie z bagażowym. Kiedy maszyna pomknęła obok Ivinena, ten zauważył, że w pociągu nie ma ani jednego pasażera. – Zdaje się, że nikogo tam nie ma? – spytał zaspanego konduktora, który szedł właśnie złożyć raport dyżurnemu stacji. – A od kiedy to ktoś stamtąd jedzie? – wzruszył ten ramionami. Widocznie nie miał czasu na rozmowę. Ivinen postanowił sam sprawdzić wagony. Wszystkie były puste. Wyszedł z pociągu i dla pewności postanowił porozmawiać jeszcze z którymś ze znajomych konduktorów.
– Poczekaj! – zagadnął jednego z nich. – Nie zauważyłeś żadnych turystów na stacji Vuoksenniska? – Nie, nikogo – padła odpowiedź. – Zresztą, chwila! Dziś w nocy przypadkiem ktoś stąd nie przyjechał? No przecież! Co się głupio pytasz? Wasz Karl Siitonen go przywiózł. – Dlatego właśnie pytam. Miał wrócić dziś pociągiem. – A co? Nie zapłacił wam za nocleg? – Zapłacił. Nawet dość hojnie. – To co się martwisz? – Myślałem, że zostanie u nas na dłużej. Wibrujący gwizdek przerwał ich rozmowę. Konduktor wskoczył do wagonu i krzyknął, póki pociąg jeszcze nie ruszył: – Twój gość już nie wróci, Johann. Na pewno wraca już kanałem do Wyborga. Ja to wiem, uwierz. Do zobaczenia! Ostatnie zdanie dobiegło już z oddali – pociąg zdążył odjechać. Ivinen jeszcze przez chwilę postał na peronie, kręcąc w zamyśleniu głową. Potem ruszył z powrotem do hotelu. W zajeździe wrzało jak w ulu. Jak tylko pojawił się Johann, wszyscy zarzucili go gradem pytań. On jednak niezbyt chętnie udzielał odpowiedzi. Wolał jeszcze pomilczeć. Do czasu. Za to Karl Siitonen wręcz odwrotnie. Ze szczegółami opisywał wygląd hojnego gościa, jego fizjonomię, garnitur, maniery. Ivinen, sam zachowując ponure milczenie, bacznie przysłuchiwał się paplaninie kolegi i patrzył na niego spode łba. Jakieś niezrozumiałe zdziwienie rosło w jego sercu. Słuchał Karla i sam nie wierzył swoim uszom. – Ty na pewno jego widziałeś? – nie wytrzymał w końcu. Karl ze zdumieniem spojrzał na towarzysza. – Jak to – jego? – spytał. – No tego rosyjskiego turystę! – O czym ty mówisz? – roześmiał się Siitonen. – Przecież sam byłeś przy naszym odjeździe. – No i co z tego, że byłem? W naszych czasach wszystko może się wydarzyć. Jedziesz z jednym, wracasz z drugim... Co w tym dziwnego?! – Żeś wymyślił... I co chcesz przez to powiedzieć? Ivinen wzruszył ramionami. – Sam nie wiem – rzekł. – Wszystko się może zdarzyć... i tyle. Następnego dnia pracownicy hotelu od rana krzątali się wokół swoich spraw. Dyskusje o hojnym Rosjaninie nie ustawały, jednak powoli traciły swój impet. Zbliżało się południe. Johann wykąpał się, zmienił ubranie i, jak co dzień, przygotował
się do wyprawy na dworzec. O tej porze przyjeżdżał pociąg z Wyborga. Karl zaprzągł już powóz i gotów był pojechać, jak tylko Ivinen wyjdzie z hotelu. Ten wkrótce pojawił się na ganku. Obaj Finowie w milczeniu dotarli na dworzec. Zresztą o czym mieli dyskutować, skoro wszystko już zostało powiedziane? Ivinen ze zwykłym, beznamiętnym wyrazem twarzy wszedł na peron i zaczął spacerować w tę i z powrotem. Nagle zauważył, że wokół panuje niezwykły ruch. Naczelnik stacji, pracownicy, żandarm i dyżurny policjant – wszyscy byli bardzo zdenerwowani. Krzątali się jakoś tak zupełnie nienaturalnie, jak nigdy dotąd, nawet przed przyjazdem ważnych osobistości. Pogrążony we własnych myślach Ivinen, początkowo nie zwrócił uwagi na to zbiorowe szaleństwo, które zadawało się nie mieć żadnej widocznej przyczyny. Dopiero na krzyk Karla wzdrygnął się i odwrócił. – Johann! - wrzasnął woźnica. – Słyszałeś?! Gdzie twoje uszy? Chodź tu szybko! Ivinen leniwie podszedł do towarzysza. – No co? – spytał. – Jak to, co? Nic nie słyszałeś? – Karl wskazał na peron. – Znaleźli ciało! Wodospad wyrzucił je na brzeg... Johann aż przysiadł, przygnieciony tą nagła wieścią. – Ciało? Jak? – mamrotał, nie rozumiejąc, o co chodzi. – Jakie? Czyje? – Czyje, czyje... Ludzkie! Trupa znaleźli... Co żeś tak zbladł? Patrz, pociąg... Ivinen pobiegł z powrotem na peron. Z wagonów wysiadło paru turystów. O czymś z nimi rozmawiał, ale sam nie zdawał sobie z tego sprawy. W tej chwili nic do niego nie docierało. Widocznie wypowiadał wyuczone na pamięć formułki, jednak myślami był daleko stąd. „Ciało, trup... No i co z tego? Jak to się stało? Co robić? Co robić?...” Ostatnie pytanie zdawało się najbardziej niepokoić Johanna. Wewnętrzny głos podpowiadał mu, że powinien natychmiast podzielić się z kimś swoimi podejrzeniami. Jednak jednocześnie wrodzona ostrożność i strach powstrzymywały go przed mieszaniem się w nie swoje sprawy. Ulokowawszy nowych gości w hotelu, zwolnił się u zarządcy i pędem pognał w to miejsce, gdzie zgromadziło się już prawie całe miasteczko. Imatra wyrzuciła ciało na prawy brzeg, dokładnie tam, gdzie piekielny prąd wodospadu jest jakby nieco słabszy. Trup leżał na bryłach przybrzeżnych głazów. Była to bezkształtna masa połamanych, pogruchotanych kości, rozszarpanych mięśni i podartej na strzępy odzieży. Imatra zrobiła swoje. Nic ludzkiego nie dało się dostrzec w tych bladych, pozbawionych krwi szczątkach, które nie tak dawno stanowiły jeszcze żywą istotę. Dookoła tłoczyli się ludzie, w milczeniu obserwując niecodzienne zjawisko. Każdy z nich zadawał sobie
pytanie czy kiedykolwiek uda się wyjaśnić to, co wydarzyło się w tę piekielną noc...
P III. Ojciec z córką ociąg pośpieszny Kolei Nikołajewskiej ze świstem, sykiem i łoskotem mknął po stalowym torowisku. Petersburg był już całkiem blisko, tabor zbliżał się do Lubania. Pasażerowie w wagonach nieco się ożywili – w bufecie na stacji można było napić się herbaty i pospacerować wzdłuż peronu. W jednym z przedziałów siedziało dwoje podróżnych – starszy mężczyzna o wyrazistej fizjonomii i młodziutka dziewczyna. Mężczyzna był wysoki i postawny. Szerokie ramiona wzbijały się niemal ponad szyję, a długie ręce zakończone były ogromnymi dłońmi o grubych, jakby ociosanych palcach. Tułów również był masywny. Za to nieproporcjonalnie krótkie nogi przypominały nieco kłody. Oczy mężczyzny były malutkie, bezbarwne, z nerwowo biegającymi źrenicami. Cała twarz sprawiała wrażenie przesadnie nalanej – nos i usta były wyjątkowo wydatne, a policzki obwisłe. Na jednym z nich pyszniła się stara, dawno już zabliźniona szrama, ciągnąca się od ucha do kącika ust. Mimo to w posturze tego człowieka było coś pociągającego, atrakcyjnego. Biła z niego niesamowita moc, którą napełniona była cała jego istota. Mimowolnie wyczuwało się w nim siłę, niezwyciężoną energię, potężną wolę, a zarazem całkowitą dobroduszność, tak charakterystyczną dla wszystkich naprawdę wpływowych ludzi. Młodziutka towarzyszka starszego człowieka była jego córką. Co prawda figurę miała zgrabną i pełną wdzięku, jednak podobieństwo między nią a ojcem dało się zauważyć w rysach twarzy. Nie były może one tak wyraźne, wręcz przeciwnie – zdawały się niezwykle regularne i harmonijne. Jednak mimo wszystko były to te same rysy, które, choć bardziej kanciaste, można było dostrzec u mężczyzny. Łączył ich nawet wyraz niezłomnej woli i niespożytej energii, chociaż u dziewczyny cechy te przejawiały się bardziej miękko. Oboje ubrani byli dość skromnie, lecz w tej prostocie skrywało się coś szczególnego. Coś, co świadczyło o tym, że ludzie ci mogą otoczyć się wszelkim luksusem, jaki tylko można sobie wyobrazić. Pociąg wjechał na stację. – Tatku, napiłabym się herbaty! – rzekła dziewczyna, podnosząc się z kanapy. – I cóż? Nie mam nic przeciwko. Zaraz wyzwę służącego – odezwał się starszy mężczyzna. – Nie, tatku, wolałabym się przejść. Ranek jest taki piękny. – Zatem chodźmy – zgodził się ojciec. Mężczyzna podążył za córką. Drzwi do przedziału pozostały lekko uchylone.
Przedziały po obu stronach również były zajęte. Przechodząc obok, starszy pan zajrzał do pierwszego z nich. W środku siedziały dwie osoby – mężczyzna i kobieta. Najprawdopodobniej woleli oni pozostać w pociągu. Oboje uważnie przyjrzeli się przechodzącym i nawet wymienili się spojrzeniami. Pojawienie się starszego mężczyzny z córką wywołało pewne poruszenie na peronie. Zwierzchnicy jakoś tak z przesadnym szacunkiem rozstępowali się przed nimi, zdejmując z głów swoje czerwone czapki. Wysoki, nalany kolejarz, o wyglądzie emerytowanego grajka, stanął nawet na baczność, kiedy starszy pan, nie zauważywszy jego usilnych starań, minął go, kierując się w stronę poczekalni pierwszej klasy. – Wiesz kto to był? – rzekł kolejarz do swojego pomocnika, wskazując na ojca z córką. – Nie mam pojęcia. Kto? – Nigdy nie zgadniesz... Taki skromny, niemal jak biedak, a tymczasem... – Ale któż to taki? Strasznie mnie pan zaintrygował, Wiktorze Pawłowiczu... – Wiedz zatem, że to Jegor Pawłowicz Worobiow we własnej osobie. A ta niewiasta, Maria Jegorowna, jest jego córką. – No ale kimże oni są? Pojęcia nie mam! Mało to Worobiowów? Nie jednemu psu Burek – zażartował ten. Wiktor Pawłowicz spojrzał na niego z politowaniem. – Naprawdę nie słyszałeś nigdy o Worobiowie?! O syberyjskim Worobiowie? – krzyknął. – Jegor Pawłowicz to najprawdziwszy rosyjski nabab! Ty wiesz w ogóle, kto to jest nabab? To przecież... przecież!... Uprzedzali mnie, pisali, że ma przyjechać. Wyjaśnienia zwierzchnika przerwał starszy konduktor, który podszedł, żeby złożyć raport. – Później ci to wytłumaczę, po pracy! – krzyknął, wsłuchując się jednocześnie w sprawozdanie. Tymczasem Worobiow z córką zdążyli już napić się herbaty i z powrotem wyszli na peron. – Jeszcze półtorej godziny, Maszeńko – rzekł starszy mężczyzna. – I będziemy w Petersburgu. Jestem pewien, że on już na nas czeka. Ni to smutek, ni to żal przemknął przez twarz dziewczyny. – Dziwna sytuacja, tatku – powiedziała. – Zgodzisz się przecież. Jedziemy z drugiego końca świata! Zza siedmiu gór, zza siedmiu lasów, z najodleglejszego królestwa... i po co? Ty jedziesz, żeby wydać mnie za mąż, a ja, żeby zostać żoną... i to czyją? Człowieka, którego nie dość, że nie znam, to jeszcze nigdy go nie widziałam i po prawdzie szczerze go nienawidzę! Jegor Pawłowicz westchnął ciężko. – Tak trzeba, córko – rzekł.
– Cały czas to powtarzasz. Ale nigdy nie raczyłeś mi wyjaśnić, dlaczego właśnie tak trzeba. – W swoim czasie, Maszo. Wszystkiego się dowiesz. – To też już mówiłeś. Ale jaką mam gwarancję na to, że twoje wyjaśnienia nie okażą się głupstwem, błahostką? A straconego życia nikt mi już wtedy nie zwróci! Nie pomyślałeś nigdy wcześniej, że właśnie ciebie będę winić za to wszystko? – Tak trzeba córciu... tak trzeba! – powtórzył starszy pan. – Pora wracać do pociągu, tatku – westchnęła Maria Jegorowna i wzięła ojca pod rękę. Weszli do wagonu, gdzie Masza dalej wypytywała o swojego przyszłego męża, Aleksieja Nikołajewicza Kudrińskiego. Jednak Jegor Pawłowicz dał z siebie wyciągnąć jedynie to, że młody mężczyzna jest słabego zdrowia. Ponoć choruje na gruźlicę. Tymczasem pociąg mknął z taką prędkością, że wiatr, wdzierający się przez otwarte okno, targał gęste, siwe włosy starca. Córka wstała i położyła dłoń na jego ramieniu, jednak mężczyzna nie poruszył się. Minęło parę chwil. W przedziale zapanowała kompletna cisza, nie licząc miarowego łoskotu pędzącego pociągu. Nagle rozległ się cienki, przenikliwy świst, przypominający dźwięk, który można usłyszeć, gdy ktoś przeciągnie igłą po gładko wypolerowanym szkle. Usłyszawszy to, Worobiow zadrżał cały i gwałtownie pobladł. W szeroko otwartych oczach dało się dostrzec nieskrywane zdumienie i strach. – Co to takiego? – krzyknął. – Skąd on się tu wziął? – Co za on, tatku? – Słyszałaś ten świst? – Słyszałam. To pewnie dźwięk hamulców... Co cię tak zdziwiło? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha... – Hamulce... hamulce! Nie, to było coś innego... Maria Jegorowna zaniosła się dźwięcznym śmiechem. – Zaczynasz majaczyć, tatku! – rzekła. – W przedziale nie ma nikogo, oprócz nas. Nawet drzwi są zamknięte na zamek. Starszy pan powiódł dookoła mętnym wzrokiem. – Tak, tak! Pewnie masz rację – wyszeptał, próbując zagłuszyć zdenerwowanie. – Rzeczywiście jesteśmy sami. Tylko, wydawało mi się, że... Przeklęte nerwy! Jednak... wcześniej niczego nie słyszałaś? – Co masz na myśli, tatku? – No, taki świst, jak przed chwilą? – Nic nie zwróciło mojej uwagi. Chociaż w nocy, kiedy na moment się przebudziłam... Maria zamilkła i teraz sama z pewnym przestrachem spojrzała na ojca. Faktycznie, do jej uszu doleciał jakiś dziwaczny odgłos. Co prawda słaby – zagłuszał go łoskot kół, jednak
dziewczyna mogła przysiąc, że nie był dźwięk pociągu. Spojrzała na ojca. Jegor Pawłowicz zdążył już ochłonąć. Widocznie nie słyszał niepokojącego odgłosu. „Nie będę mu nic mówić” – zdecydowała Maria. – „I tak wygląda na zdenerwowanego”. – No co tak zamilkłaś? – spytał Worobiow. – Co takiego słyszałaś w nocy? – Wydawało mi się, że słyszę zgrzyt piły. Jakby gdzieś w pobliżu ktoś coś piłował. – To dlaczego mnie nie obudziłaś? – Miałeś twardy sen. A potem sama doszłam do wniosku, że mi się to przyśniło. Zresztą na pewno się przesłyszałam. Komu by przyszło do głowy piłować coś w nocy, w pociągu? Jegor Pawłowicz bez słowa podniósł się, podszedł do drzwi i głośno zawołał konduktora. – Czy mógłby pan obejrzeć nasz przedział? Zdaje się, że coś tu jest nie w porządku! Konduktor ze zdziwieniem spojrzał na pobladłą twarz pasażera. – Proszę się nie martwić – wymruczał. – Co mogłoby być nie tak? – Mimo wszystko chciałbym, żeby sprawdził pan przedział. Nalegam! W głosie starszego człowieka brzmiała irytacja i niepokój. – Niczego tu nie ma! – odrzekł konduktor. – A pod kanapą? Proszę zapalić świecę i sprawdzić dokładniej! – zażądał Worobiow. Konduktor uklęknął i potarł zapałkę. – Niech pan sam spojrzy, nic tu nie ma – rzekł. Worobiow nachylił się, zajrzał pod obie kanapy i westchnął z ulgą. – Faktycznie... Musiało mi się wydawać – wymamrotał, wsuwając jakieś drobniaki w dłoń konduktora. Przez cały ten czas Maria Jegorowna z niepokojem przyglądała się ojcu. „Co go tak przeraziło? Jest strasznie spięty!” – myślała. – „Kochany, biedny tatko! Na całym świecie on jeden mi został... tylko on... A ja go jeszcze denerwuję moimi pytaniami. Nie, lepiej niech już nic nie mówi. Wszystko jedno, co ma być, to będzie. Zrobię to, czego sobie zażyczył. Cóż... wyjdę za tego Kudrińskiego. Może to wcale nie jest taki zły człowiek?..” Masza z rozrzewnieniem spojrzała na ojca. Jegor Pawłowicz rozchmurzył się nieco. Oględziny przedziału podziałały na niego uspokajająco. Wyjął papierośnicę, wyciągnął z niej cygaro i zapalił je starannie. Potem spojrzał na zegarek. – No, Maszeńko. Została nam niecała godzina – rzekł. – I wiesz co? – Co, tatku? – Myślę, że masz rację... Nie mogę wymagać od ciebie ofiary, nie mówiąc, do czego jest ona potrzebna. W oczach Marii zaigrały wesołe ogniki.
– Nareszcie, tatku! – krzyknęła. – Opowiesz mi wszystko? – Wszystko, Maszeńko. Ciężko mi o tym mówić, ale lepiej raz na zawsze skończyć z tymi sekretami. Jak zwykle masz rację, może przyniesie mi to ulgę... Słuchaj mnie, córciu, słuchaj! Worobiow zaciągnął się cygarem. W tym czasie pociąg przemknął obok jakiejś stacji. Starzec poczekał, póki w oknie znów nie pojawią się strzeliste drzewa i bezkresne równiny.