Spis treści
Karta redakcyjna
I. Mandżurskie złoto
II. Krwawe wspomnienia
III. W ciemnościach
IV. Debiut
V. Niegdysiejszy sokół
VI. Pośród efektów
VII. Gwóźdź niedzielnego «Pocztyliona»
VIII. Narada
IX. Na zwiady
X. Przyjacielska pogawędka
XI. Notatka
XII. W oczekiwaniu na koniec
XIII. Bezcenny pierścionek
XIV. Przygody Nastii
XV. Nieprzypadkowy zbieg okoliczności
XVI. Nieprzewidziana przeszkoda
XVII. Niespodziewany gość
XVIII. Atak
XIX. Niewolnik na wolności
XX. Sprytny wypad
XXI. Ucieczka przed losem
XXII. Wzlot i upadek
XXIII. Nowe zagadki
XXIV. W ogniu
XXV. Zamiast epilogu
Nota o autorze
Przypisy
.
Redaktor naczelny stołecznej gazety „Pocztylion Codzienny”, niejaki Grochotow, wzywa
do siebie jednego z reporterów – Antona Romanowicza Rumpela – i każe mu za wszelką
cenę wynaleźć jakiś sensacyjny materiał do porannego wydania. Dziennikarz, wziąwszy 20
rubli zaliczki na poczet przyszłego honorarium, udaje się do restauracji „Paryż”, gdzie
spotyka Konstantego Pietrowicza Miodowa, reportera konkurencyjnej gazety „Stołeczna
Abrakadabra”.
Konstanty Pietrowicz łaskawie wyraża zgodę, by młodszy kolega ugościł go trunkiem
i w zamian odwdzięcza się opowieścią o tajemniczym śledztwie, nad którym pracował
wraz ze słynnym detektywem, Metodym Kobyłkinem...
M
I. MANDŻURSKIE ZŁOTO
iodow pomilczał przez chwilę, próbując zgromadzić w pamięci wszystkie elementy
tej historii. Duszkiem opróżnił kufel piwa, dolał sobie i wypił ponownie. Następnie
wezwał sługę i zażądał, by przyniesiono lepiej schłodzony alkohol. Wreszcie, rozparłszy
się wygodnie, Konstanty Pietrowicz rozpoczął swój monolog.
– Widzisz, przyjacielu... historia, którą chcę ci opowiedzieć, ma swój początek w tak
dalekiej przeszłości, że nawet ja sam nie mam pojęcia, od czego się to wszystko zaczęło...
W tej kwestii będziesz musiał zasięgnąć języka u kogoś innego.
– U kogo? – zaciekawił się Rumpel.
– Możesz się zwrócić do samego Metodego Kobyłkina. Cóż to za wspaniały człowiek!
Dlaczegóż porzucił swoje ulubione zajęcie? Nikt tego nie wie, prawdziwy był z niego
Lecoq[1]! Hmm, możesz też udać się do jego przyjaciela i następcy, Panteleja Rakity... Oni
opowiedzą ci o początkach, a ja rozpocznę gdzieś tak od połowy... Pewnego razu – nie
pamiętam dokładnie kiedy – zdarzyło się w Pitrze coś bardzo dziwnego. A widzisz, chyba
jednak muszę zacząć nieco wcześniej... Otóż, przy jednej z uliczek niedaleko Newy
znajdował się stary klasztor lamaistyczny. Wiesz na pewno, kim są lamaiści. Słyszałeś
o Dalajlamie?
Rumpel kiwnął głową przytakująco.
– Wspaniale! Prawdę mówiąc, trudno to nawet nazwać klasztorem, budynek bardziej
przypominał internat. Mnichów-lam jak gdyby w ogóle tam nie było. Prędzej nazwałbym to
kolonią lamaistów. Żyli tam sobie w ciszy i spokoju. Aż tu pewnego razu do naszego
miejscowego „argusowego oka” zawitał przewodniczący kolonii, niejaki Piotr Kawrajew.
Fizis tego człowieka w niczym nie przypominała prawosławnej, już raczej mongolską. I nie
jakieś tam korzenie tatarskie, a Mongoł czystej krwi – oczy wąziutkie jak szczeliny,
z nosem poniżej nasady się spotykają, a stamtąd pod kątem wędrują do skroni. Kości
policzkowe – istne szkiery w Zatoce Fińskiej, a cała twarz sprawiała wrażenie, jakby kto
w nią z dłoni wyrżnął i jeszcze przypłaszczył dla efektu. Ale mimo to trzeba przyznać, iż
człowiek ten był niczego sobie, rzekłbym, nawet całkiem przystojny. A do tego
wykształcony – podobno ukończył jakiś zagraniczny uniwersytet. Jednakże nie o niego tu
chodzi. Rzeczony Kawrajew oznajmił, że spodziewają się gości z samego Tybetu czy
gdzieś tam z okolic. Jednym słowem, ni to z Mongolii, ni to z Mandżurii. Nie byli to jednak
zwykli goście, a starsi lamowie, niemalże święci, po ichniemu zwani „Gelugpami”. Jadą
więc oni i jadą, a tu wszyscy jak na szpilkach – takie persony! A tak się składa, że ja z tym
naszym „argusowym okiem”, innymi słowy, z komisarzem policji byłem w przyjacielskich
stosunkach. Wysyłałem mu bezpłatnie naszą „Abrakadabrę”. No i proszę, otrzymuję ja ci
wiadomość, że niby to tego a tego dnia, taką a taką koleją, takim a takim pociągiem do
naszej zapyziałej stolicy przyjadą mandżurscy święci. Udałem się zatem na dworzec i masz
– „gwóźdź” jak się patrzy! Wasz „Pocztylion” przegapił całe zdarzenie. Ale to jeszcze nie
koniec. Na tymże dworcu wpadła mi w ręce kolejna sensacja. Była tu w swoim czasie
jedna panienka, Maria Jegorowna Worobiowa. Córka syberyjskiego bogacza. Stary
Worobiow był właścicielem licznych kopalni złota nie tyle może na Syberii, co
w Mandżurii. Zginął on w dość tajemniczych okolicznościach... I właśnie o tej pannie coś
niecoś obiło mi się o uszy. Kobyłkin mimochodem wspomniał o niej w jednej rozmowie...
Zwali ją „mandżurską księżniczką”. Rozumiesz, jakiż to miałem fart, hę? Z jednej strony
mandżurscy święci, z drugiej – mandżurska dziedziczka! Można było liczyć na sensację,
mając takie „gwoździe”? Jak myślisz, przyjacielu?
– Z tysiąc wierszy, jak nic! – zauważył Rumpel.
– I z nadzieją na ciąg dalszy, mój drogi! – potwierdził Miodow z przekonaniem. – Ale to
jeszcze nie wszystko, przyjacielu. Mianowicie, w tym samym momencie, gdy mandżurscy
mnisi przekraczali bramę swojego monasteru, doszło do pewnego przykrego zdarzenia.
Otóż z czwartego piętra owego klasztoru pewna... dama czy też panienka – kto ją tam wie –
gruchnęła na ziemię. Dosłownie w tej samej chwili. Karety ze świętymi jadą przez bramę,
a ona – bęc o bruk! Trup na miejscu, oczywiście... „Oj” nawet nie zdążyła krzyknąć. I co ty
na to? Ile byś wierszy naskrobał, hę?
Rumpel wzruszył ramionami.
– Zbadać by trzeba wszystko dokładnie, zebrać do kupy – rzekł w końcu. – Mandżurską
księżniczkę zachowałbym na później, a całą resztę przedstawił jako fakty. No i zacząłbym
kopać głębiej... niezgorszy materiał, parę tysięcy, ot co!
– W rzeczy samej – zgodził się Miodow. – Ale i to jeszcze nie wszystko! Roztrzaskała
się jakaś osóbka – wielkie mi rzeczy. Zwykły wypadek i tyle... Kobiety grzeszą zbytnią
ciekawością – to fakt znany nie od dziś. Ale zaraz pojawił się pierwszy szkopuł. Otóż,
nieboszczka – a raczej to, co z niej zostało – wcale nie była Mandżurką, a stuprocentową
Rosjanką! Nasz znakomity Lecoq od razu zwęszył, że kroi się jakaś grubsza sprawa. Rakitę
wysłał, Panteleja Iwanowicza znaczy się... Ach, co to za zuch chłopak, mówię ci, Rumpel,
gdyby nie Kobyłkin, do dziś byłby zwykłym dzielnicowym... W każdym razie, Metody
Kiryłowicz kazał mu śledzić mandżurskich gości. Na początku nic z tych obserwacji nie
wynikło. Przełom nastąpił później i zupełnie gdzie indziej. Nieszczęsną kobietę
przywieziono do szpitala, żeby wykonać sekcję zwłok. Był tam taki jeden stażysta,
przyjaciel Kobyłkina. Przyznam, że i do mnie odnosił się dość życzliwie, aczkolwiek dziki
był jak nieoswojony kot. Zwał się Kołokoleński. Człowiek ten zajmował się jakimiś
doświadczeniami, pracę doktorską pisał czy coś w ten deseń – sam dokładnie nie wiem.
Zdjął on denatce siatkówkę z oka, spreparował ją po swojemu i przy pomocy latarni
czarodziejskiej rzucił obraz na ekran... wiesz po co?
– A jakże! Mówi się, że ludzkie oko to nic innego jak klisza fotograficzna – zauważył
Rumpel.
– Otóż to... odtwarza i utrwala wszystko, co widzi człowiek w ostatniej chwili swojego
życia... Kołokoleński przeprowadził doświadczenie. W tym czasie był u niego Kobyłkin.
Jednak okazało się, że biedny detektyw poważnie się rozchorował – dopadł go tyfus.
Staruszek stracił przytomność i w takim stanie przeniesiono go na oddział. Lecz w ostatnim
świadomym momencie zdążył dostrzec, że martwe oko odtworzyło na ekranie sylwetkę
mężczyzny – jak się później okazało – doskonale mu znanego. Tak doskonale, iż bardziej
już się chyba nie da! Cóż drogi przyjacielu, domyślasz się, jak nazwałem swój tekst?
„Tajemnica martwego spojrzenia”... Czyż nie wspaniały?
– Nie przypominam sobie takiego nagłówka – zaprzeczył Rumpel z niedowierzaniem.
– No tak, przecież mówiłem ci już, że przy tej okazji sam omal nie pożegnałem się z tym
światem... Wygadałem się tam, gdzie nie trzeba i komuś moja wiedza była bardzo nie na
rękę. Zmusili mnie do wycofania tekstu... I w ten oto sposób moje sensacje przepadły dla
potomnych. Ale nic to, Kobyłkin próbował mnie później pocieszać, że będę mógł
opublikować swoje wspomnienia w „Russkoj Starinie”[2] i w ten sposób zyskam
wdzięczność przyszłych pokoleń. Ot, koniec moich przygód.
– I to już wszystko? – zdziwił się Rumpel z rozczarowaniem.
– A czegóż byś chciał więcej?!
M
II. KRWAWE WSPOMNIENIA
iodow zerknął z ukosa na swojego rozmówcę. Zrezygnowany Rumpel
z roztargnieniem rozglądał się dookoła.
– Nie chcesz mnie jeszcze o coś zapytać? – Konstanty Pietrowicz obrzucił towarzysza
bacznym spojrzeniem.
Myślami Rumpel był daleko stąd, jednak, aby podtrzymać konwersację, rzucił od
niechcenia, nie czekając nawet na odpowiedź:
– A ten jegomość w „Martwym spojrzeniu”, co on ma z tym wszystkim wspólnego?
Miodow aż poderwał się z miejsca.
– Antoszka, czorcie jeden! – krzyknął z zachwytem. – A niech cię diabli, nosa to ty masz
jak mało kto!
– A co? – ożywił się Rumpel.
– A to, że w owym jegomościu tkwi sedno sprawy. Samo sedno, rozumiesz? Nie
spytałbyś mnie o niego, to słowem bym się nie zająknął!
– No to mówże prędko! – zakrzyknął dziennikarz. – Dość już mnie umęczyłeś...
– Słuchaj, zapamiętuj i analizuj! – rzekł Miodow uroczyście. – Mandżurska księżniczka,
innymi słowy Worobiowa, odziedziczyła po ojcu bajeczny majątek – rozległe złoża złota na
Dalekim Wschodzie. Dziedzictwo to było jednak dość złudne. Otóż, otrzymanie spadku
było całkowicie uzależnione od lamów, którzy przyjechali do Kawrajewa. A przybyli oni
po to, by przekonać się czy Worobiowa faktycznie jest córką swojego ojca. Widzisz
przyjacielu, tam na Dalekim Wschodzie uczciwi ludzie jeszcze nie wyginęli, nie to, co
u nas...
– Do rzeczy Kostia, błagam, do rzeczy! – przerwał mu Rumpel, wsłuchując się
zachłannie w każde słowo. – Do diabła z uczciwymi ludźmi ze Wschodu!
– Niech ci będzie! Zatem Worobiowa otrzymała w spadku liczne kopalnie złota. A jako,
że jest to osoba płci pięknej, oczywiście nie mogło się obejść bez wątków miłosnych.
Znalazła sobie wybranka i to jakiego... największy łotr jakiego ziemia nosiła! Już raz tak ją
omotał, że gdyby nie Kobyłkin, ożeniłby się gagatek ze złotodajnym majątkiem...
– Chciałeś powiedzieć, z Worobiową – Rumpel poprawił przejętego opowieścią
rozmówcę.
– A tam, z Worobiową! Do czego mu ona niby potrzebna? Ślub z głupiutką panną
ułatwiłby mu tylko dostęp do mandżurskiego złota i nic ponadto... Zwali tego urwisa ni to
Hirsz, ni to Heinrich Edelman...
– Żyd?
– A kto go tam wie... mieszaniec jakiś. Próbował podsunąć Kawrajewowi fałszywą
Worobiową... Tak właśnie! Pochwycił pierwszą lepszą dziewuchę i odstawił istny
wodewil, który szybko przekształcił się w dramat. Mówiłem ci przecież, że ów człowiek
już wcześniej wpadł w ręce Kobyłkina i był zamieszany w jakieś machlojki. Kawrajew
szybko się na nim poznał – przydybał u siebie w domu i Edelmana, i jego podstawioną
przyjaciółkę. Tej ostatniej szybko jednak uprzykrzyło się siedzieć w zamknięciu, zagroziła
Hirszowi, że opowie wszystkim całą prawdę. I wtedy on... rozumiesz...
– Wyrzucił ją przez okno?
– Otóż to! A sam w czasie całego zamieszania znalazł sposób na to, by uciec z klasztoru.
A ile przy tym narozrabiał... strach mówić!
– Co takiego narobił?
– Zacznijmy od tego, że nie działał sam. Miał towarzysza, niejakiego Schulza. I tak oto,
znalazłszy się na wolności, Edelman najpierw ukrył się u owego człowieka, a następnie
zjawił się u Worobiowej. Potrafił bowiem – sprytna kanalia! – nadać sprawom taki obrót,
że łatwowierna spadkobierczyni mandżurskiego złota po długiej rozłące wręcz zapłonęła
namiętnością i dla swojego Hirsza była gotowa niemal na wszystko. Nie mógł tu jednak
zabawić zbyt długo – co prawda Kobyłkin wciąż był chory, jednakże miał on jeszcze,
oprócz Rakity, dwóch świetnie wyszkolonych zuchów o cudacznych nazwiskach – Sawczuk
i Piskar. Genialne chłopaki.
– Chachły? – spytał Rumpel.
– Owszem, z Chachlandii.[3] Kobyłkin zawsze miał słabość do Kozaków. Sprytny to
naród, prawdziwe szelmy – nie to co nasze wielkopańskie niezdary – i skoczni, i wnioski
wyciągną, a kiedy trzeba to i sami ruszą mózgownicą. Edelman znał ich doskonale. Mając
na karku tych junaków musiał wynajdywać sobie takie kryjówki, żeby ani Kobyłkin, ani
Piskar, ani Sawczuk, ani nawet Rakita nie mogli do niego dotrzeć. Nie było to łatwe,
zwłaszcza, że jednocześnie musiał mieć na oku mandżurską księżniczkę. Bez niej ani rusz!
Wymyślił więc taki oto plan: Worobiową przekonał, by wyjechała z Petersburga. Nie
pamiętam dokąd konkretnie – do Bremy czy Hamburga – w każdym razie tam, skąd można
bez problemu wsiąść na statek i przepłynąć przez ocean. Edelman chciał od razu chwycić
dwie sroki za ogon – oddalić się od Kobyłkina i przybliżyć do mandżurskiego złota.
A głupiutka dziedziczka, jak już wspomniałem, przez te swoje amory zrobiła się posłuszna
jak owieczka. Wyjechała bez zastanowienia, a pilnował jej nie kto inny, jak wierny kompan
Hirsza, Schulz. Sam spryciarz planował wyjechać następnego dnia. Liczył na to, że
wszyscy pognają za Worobiową. Ukrył się w mieszkaniu Niemca.
– Chwila! – przerwał mu Anton Romanowicz. – Czyli to jego odbicie zarysowało się na
ekranie u doktora?
– Nie inaczej, przyjacielu! Martwy wzrok wyjawił doktorkowi całą tajemnicę...
Rozumiesz? A teraz słuchaj, co było dalej. Piskar i Sawczuk znaleźli gagatka... Pokojówka
Worobiowej – ta, która została tu na miejscu – przyznała, że niby to był u panienki taki
a taki mężczyzna. Opisała go dokładnie, no a wyszkolonym zuchom więcej nie trzeba.
Szybko dotarli do Edelmana, a ten od razu rzucił się do ucieczki. Sprawa miała miejsce
wieczorem, ciemno jak diabli. Spryciarz jednym strzałem położył Piskara, ranił jakiegoś
innego agenta, po czym przepadł jak kamień w wodę. Chociaż na dobre mu to nie wyszło...
Widocznie samo fatum z jakiejś przyczyny postanowiło zatrzymać go na miejscu. Ukrył się
w piwnicy domu przeznaczonego do rozbiórki. Pech chciał, że lokum to upatrzył sobie
wcześniej jeden obdartus. Drań jakich mało i do tego opój – od wódki nie stronił. No
i jakoś tak nie znaleźli wspólnego języka, doszło do bójki... Ach! A trzeba dodać, że
podczas ucieczki Edelman zwichnął nogę i to właśnie ten pijus zabrał go do siebie. No
i wyobraź sobie, w piwnicy ciemno, jedyne co mieli, to marny kawałek świecy, którą
zgasili niechcący podczas utarczki. I w tej ciemnicy Edelman zadźgał swojego wybawcę
nożem. Oczywiście był to czysty instynkt samozachowawczy, zwykła samoobrona.
Niemniej, los nie oszczędził mu kary. Zapałek biedak nie miał, wokół ciemno choć oko
wykol, a na zwichniętej nodze stanąć nie da rady... No i ostatecznie nie udało mu się
opuścić piwnicy. A tu i szczury zaczęły się schodzić, i ten nieszczęsny trup... Możesz to
sobie wyobrazić?
– Oj mogę! – krzyknął Rumpel. – Ten Edelman rozumu nie stracił?
– A jakże! Spróbuj postawić się na jego miejscu... Święty by zwariował...
– I trafił do zakładu?
– Prościutko. Trzymano go tam pod ścisłym nadzorem.
– A mimo to zbiegł...
– Owszem.
– Zdrowy? Czy niezbyt?
– Kto go tam wie... Lekarze twierdzili, że nie było szans na poprawę, znaczy, pewnie
wariat.
– Czyli to jest właśnie ten uciekinier, o którym niechcący wygadałeś się naszemu
Grochotowowi?
– W rzeczy samej! Zdajesz sobie sprawę, jaki „gwóźdź” przepadł? Jeśli, dajmy na to,
jutro w „Abrakadabrze” pojawiłby się nagłówek: „Szalony grabieżca w pogoni za
mandżurskim złotem”... nasz Mitrofanycz wypuściłby numer w potrójnym nakładzie!
– Fakt, „gwóźdź” jakich mało! – zgodził się Rumpel. – Ale to chyba nie koniec? A co
z mandżurską księżniczką?
– A księżniczka, jeśli nie ma jej na Sachalinie, to pewnie przebywa w miejscach nie tak
– a może nawet i tak – oddalonych...[4]
– No co ty? Jakże to tak? Nie zagalopowałeś się trochę, Kostia?
Rumpel spojrzał podejrzliwie na Konstantego Pietrowicza.
– Może troszeczkę – odparł ten dobrodusznie. – Worobiowa w pociągu starła się
z Schulzem. A jemu do Edelmana daleko – głupi i tyle. Wydało mu się, że ma wróbelka
w garści[5], rozumiesz? Zaczął zachowywać się dość bezczelnie... No i panienka wpadła
w szał i ciach go kindżałem! Zgon na miejscu. Konduktorzy próbowali ją zatrzymać, trzeba
dodać, iż niezbyt delikatnie, i wtedy ona – wciąż jeszcze w amoku – wysłała jednego z nich
na tamten świat. Oczywiście później strasznie tego żałowała! Nawet oddała rodzinie
nieszczęśnika cały swój majątek – ludzie są teraz bogaci, że ho ho! No ale, koniec końców,
została skazana. Przysięgli byli nieugięci – za przelaną krew należy się surowa kara.
– No dobrze, ale jak to możliwe, że nikt o tym wszystkim nie słyszał? – dziwił się Anton
Romanowicz.
Wszystko odbyło się w sądzie prowincjonalnym, a później Kobyłkin zatuszował
sprawę... I nie tylko tę jedną. Wyobraź sobie, że Pantelej Iwanowicz mimo wszystko
przedostał się do mandżurskiego klasztoru i... wpadł prosto w szpony tygrysa bengalskiego!
– Chyba żartujesz! – Rumpel aż zamachał rękoma. – I wszystko to w naszej stolicy!
– A cóż w tym takiego niezwykłego? Nasz Piter to taka wielka wioska, że wszelkich
cudów można się tu spodziewać. Oczywiście nie wszystkie wychodzą na jaw, ale gdyby tak
było, to sama Szeherezada pękłaby z zazdrości! Takich dziwów to nie tylko na jawie, ale
nawet we śnie nie uświadczysz – Miodow przerwał na chwilę, opróżnił kufel i dodał: –
No, teraz to już wszystko. Jeśli chcesz wiedzieć więcej – musisz poszukać gdzie indziej.
Biegnij w te pędy do swojego Grochotowa i opowiedz mu całą historię. A jak ci nie
uwierzy, to niech spyta Rakitę, ten po znajomości na pewno potwierdzi. Ot, tylko jedna
rzecz nie daje mi spokoju: otóż wkrótce po całym zajściu Metody Kobyłkin porzucił
wszystkie swoje sprawy i odszedł ze służby. Żyje jak pustelnik... Myślę, że ta historia
wywarła na nim ogromne wrażenie. I pewnie do tej pory obwinia się za śmierć biednego
Piskara...
– Wie pan, Miodow, to ja już będę leciał! – rzekł Rumpel podnosząc się z krzesła.
– A leć, życzę szczęścia! Opowiesz mi jutro jak poszło i czy można pogratulować
pierwszej strony.
Pożegnawszy się szybko z towarzyszem, Anton Romanowicz niemalże sprintem wybiegł
z „Paryża”. Miodow usłyszał, jak zaskrzypiały koła dorożki i uśmiechnął się
z zadowoleniem.
– Cóż, niech się chłopak pnie po szczeblach! – wyszeptał. – Zdaje się, że ma łeb na
karku. A ja się chyba starzeję... Stary, samotny... Trzeba czasem komuś jakąś przysługę
wyświadczyć. Przynajmniej jak umrę, to chociaż jeden człowiek będzie mnie dobrze
wspominać. Żył raz na świecie pewien Miodow. Żył i umarł – niech mu ziemia lekką
będzie!
K
III. W CIEMNOŚCIACH
onstanty Pietrowicz spojrzał na zegarek. Dochodziła północ. Miodow był nocnym
markiem, dlatego uznał, że nie jest to zbyt późna pora, aby złożyć komuś wizytę.
Wcześniej – pamiętał to doskonale – Metody Kiryłowicz Kobyłkin, profesjonalny
detektyw, stojący na czele wiadomej instytucji, przyjmował przyjaciela nie tylko po
północy, ale nawet o świcie. I to bez względu na to, w jakim stanie był Miodow – trzeźwy
czy pijany jak bela. Dziennikarz miał więc nadzieję, że i tym razem samotny starzec
przywita go z otwartymi ramionami.
Szybko uregulował rachunek i opuścił swój brudny „Paryż”.
Noc otuliła go paskudną wręcz wilgocią, od strony zatoki wiał porywisty wiatr. Na
wysokości Admiralicji, niczym złowrogie ślepia skrywającego się w mroku potwora,
migotały czerwone światła latarni, ostrzegające przed wzrostem poziomu wód przy ujściu
Newy.
Nocne powietrze przeszył głuchy wystrzał armatni z Twierdzy Pietropawłowskiej.
Miodow zatrzymał nadjeżdżającą dorożkę i usadowił się w środku. Powóz pomknął
wzdłuż ciemnych ulic, które stawały się coraz bardziej opustoszałe. Stopniowo znikały
gazowe latarnie, ustępując miejsca naftowym, nieznacznie rozświetlającym
wszechogarniający mrok.
Dookoła nie było żywego ducha. Naciągał sztorm, a wraz z nim – powódź, nawiedzająca
stolicę każdej jesieni.
– Stój, waćpan, dalej nie jadę! – zatrzymał się nagle woźnica.
– A to niby dlaczego? – zdziwił się Konstanty Pietrowicz.
– Straszno... Patrzcie ino, jaka pogoda się rozpętała... Kompletnie nic nie widać i wiatr
huczy! Jak pan sobie chce, ale ja nie jadę!
– No i do diabła z tobą! – krzyknął Miodow, wyskakując z kolaski. – Masz, zabieraj
swoje miedziaki, napiwku nie będzie!
Niespodziewana przeszkoda tylko rozpaliła Konstantego Pietrowicza. W tej chwili nic
by go nie powstrzymało, no chyba że Newa raczyłaby wystąpić z brzegów i zmusiłaby go
do odwrotu.
Miodow nieśpiesznie odliczał drobne woźnicy, starając się wybierać takie monety, żeby
nie trzeba było wydawać reszty. W ciemnościach dało się je wygrzebać tylko na dotyk.
– Nie masz pan zapałek? – spytał dorożkarza.
– A jakże, znajdą się! – ten zaczął gmerać w kieszeni, ale w tym momencie w mroku
rozległ się niski, głęboki, nieco sepleniący damski głos:
– Woźnico! Czy jest pan wolny?
– Zaraz podjadę, panienko! – krzyknął Pankracy podawszy Miodowowi zapałkę i już
miał smagnąć konia, kiedy ten sam głos odezwał się ponownie z ciemności:
– Nie trzeba, sama podejdę! Proszę zostać na miejscu.
Usłyszawszy te dźwięki, Konstanty Pietrowicz wzdrygnął się i nastawił uszu. Głos
wydał mu się znajomy.
– Dokąd pani sobie życzy? – dopytywał się woźnica.
Dama wymieniła jakąś nazwę na obrzeżach, całkowicie po drugiej stronie stolicy
i usiadła, nie targując się.
„Co się ze mną dzieje! – nieomal na głos zgromił się Miodow. – Zapałki w dłoni, a ja
co...”
I, chwyciwszy kilka zapałek, potarł wszystkie naraz o pudełko. Na moment zapłonął
błękitny płomień i rozświetlił słabym refleksem twarz sadowiącej się do powozu damy.
W tej samej chwili z rąk Konstantego Pietrowicza wypadły i zapałki, i wszystkie drobne...
Jego myśli urwały się gwałtownie, zastygły, zupełnie jakby ktoś opuścił mu przed nosem
szczelną, żelazną kurtynę. Dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem i wcale nie z zimna,
a z jakiegoś ni to strachu, ni to osłupienia, które zawładnęło nim niespodziewanie...
Miodow stał, obróciwszy się w stronę, z której dobiegał turkot kół oddalającego się
powozu.
„Ileż to ja wypiłem? – przebiegło mu przez myśl. – Zanim przyszedł Rumpel...
Z Rumpelem... Nie tyle przecież, żeby wpaść w trans, a tu roją mi się jakieś majaki... Tfu!”
Postał tak jeszcze przez chwilę, pokręcił głową, rozejrzał się, jakby faktycznie można
było coś dostrzec w tych egipskich ciemnościach i cicho, ledwie poruszając nogami,
powlókł się dalej.
Noc rozświetliły ogniki i na ich tle zarysowała się – dość jaskrawo dla przywykłych do
mroku oczu – ciemna masa jakiejś budowli, słychać było głuchy odgłos uginających się
konarów i kołyszących się z boku na bok drzew. Konstanty Pietrowicz natrafił dłonią na
jakiś płot.
– Zdaje się, że znalazłem – rzekł – dotarłem do legowiska samego Lecoqa!
Miodow był nawet w dobrym humorze i teraz myślał tylko o tym, jak zadziwi swoimi
odkryciami emerytowanego – dobrowolnie, ale zawsze – Metodego Kiryłowicza
Kobyłkina, „rosyjskiego geniusza kunsztu detektywistycznego”, jak zwykł go nazywać
w swoich licznych „gwoździach” i „sensacjach”.
Wspiął się energicznie na ganek i zadzwonił.
Z
IV. DEBIUT
godnie z dyspozycją Rumpela woźnica zawrócił i, chłostając usilnie, pognał konia
licząc na spory napiwek. Anton Romanowicz przykazał jechać wzdłuż brzegu. Ani na
Gagarińskiej, ani na Nabrzeżu Pałacowym nie działo się nic szczególnego. Rzeka huczała,
łomocząc falami, które z łoskotem rozbijały się o granit. Woźnica przestał poganiać
kobyłkę i wlókł się cichym truchtem. Od czasu do czasu mijali grupy przechodniów – byli
to głównie robotnicy portowi, którzy zeszli na suchy ląd i teraz cierpliwie czekali na
brzask poranka, by przekonać się, gdzie znajdują się ich statki.
Rumpel kazał woźnicy zatrzymać się obok jednego z takich zbiorowisk. Mężczyźni byli
czymś poruszeni, dała się słyszeć ożywiona wymiana zdań. Każdy próbował przekrzyczeć
sąsiada i dziennikarz odniósł wrażenie, że w ich słowach pobrzmiewa jakiś niepokój.
– Co się stało, panowie? – krzyknął z dorożki.
Anton Romanowicz głos miał donośny, mówił pewnie, z władczym tonem, który to
opanował do perfekcji.
Tym razem okrzyk również wywołał pożądane wrażenie.
– Mamy kłopot! – padła odpowiedź.
– Coś ty za jeden? Podejdź no tu! – zakomenderował Rumpel.
Od razu otoczyła go grupa ludzi.
– O co chodzi? – zaczął tym samym władczym tonem. – Co za kłopot?
– Nie tyle kłopot, panie, co prawdziwe nieszczęście! – z grupy wystąpił jakiś chłopak.
Na słowo „nieszczęście” Rumpel aż się zapalił!
– Jakie? Z kim? – spytał przerywanym głosem.
– Znaleźliśmy topielicę...
– Topielicę? Któż to taki? Gdzie ona jest?
Robotnicy zmieszali się.
W tym czasie Rumpel zeskoczył z powozu i wmieszał się w tłum. Miał przeczucie, że
właśnie trafił na jakąś aferę, która od razu pomoże mu zdobyć uznanie Grochotowa.
– Nie wstydź się druhu – mówił – nie bój się! Gdzie ta topielica? Odesłaliście ją do
izby przyjęć czy jak?
– Do jakiej znów izby! U nas tu, w stróżówce na brzegu leży...
– Dlaczego jej nie odesłaliście?
– A po co? Stróż tutaj srogi, że hej... strach się bać! – wykrzyknął Wańka tonem znawcy.
– Żeby to chociaż martwe ciało było! – zauważył trzeźwo Nikita. – A oni cali i zdrowi,
gołąbeczki.
– Oni? – zdziwił się dziennikarz. – A więc topielica nie była sama? Było ich więcej?
– W tym rzecz, że nie sama, a z kawalerem!
– Panowie, dość tego gadania – zarządził Rumpel kierowniczym tonem. – Prowadźcie
mnie do stróżówki!
– Tylko nas waćpan nie wydaj! – wysunął się do przodu Nikita. – My jesteśmy prości
ludzie, każdy może nam biedy napytać... Jak zobaczysz pan stróża, to ani pary z ust!...
– Bądźcie spokojni! – zapewnił prędko Anton Romanowicz.
– Pozwólcie tędy, tylko racz się pan schylić, a to nie daj Bóg jeszcze i waść się
pokaleczy! – i przewodnik uchylił przed Rumpelem żałośnie poskrzypujące drzwi, ledwie
wiszące na zardzewiałych zawiasach. – A oto i nasza topielica.
Wnętrze stróżówki oświetlał jeden lampion, w którym niewyraźnym blaskiem tliła się
dogasająca świeczka. Oprócz stołu i zydelka nie było tu żadnych mebli, a na podłodze, pod
stertą kożuchów Anton Romanowicz dostrzegł wspomnianą kobietę.
– Poświeć no tutaj, Osip! – zakomenderował.
Ruchliwy człowieczyna rzucił się w jego stronę, ściągnął lampę ze ściany i oświetlił nią
twarz leżącej.
Kobieta była bardzo młoda, o pięknych, delikatnych rysach i charakterystycznym dla
pospólstwa, zadartym nosku. Włosy miała mokre. Na pierwszy rzut oka Rumpelowi udało
się stwierdzić, że kobieta żyje, tylko straciła przytomność. Jej pierś unosiła się miarowo,
nozdrza i usta poruszały się, nawet oddech wydawał się w miarę równy.
– A cóż to za topielica! – rzekł z lekkim rozdrażnieniem. – Oddycha, a serce bije jak
dzwon...
– W rzeczy samej, z płucami zdaje się wszystko w porządku – parsknął Osip, rzucając
łobuzerskie spojrzenie na obfity biust leżącej. – A dopiero żeśmy ją z samej Newy
wyłowili, jak zwykłą sieję, albo leszcza...
– A gdzie się podział ten drugi? – spytał Anton Romanowicz, rozglądając się na boki.
– Jej kawaler, znaczy się?
– Właśnie, właśnie! Ten sam!
– Muzułmanin jakiś...
– Muzułmanin?
– Ano podobny, to li muzułmanin, to li jakaś małpa... Uciekł...
– Jak to? – zdziwił się Rumpel. – Topielec i uciekł?
– No, bo on taki niezupełnie utopiony był... Nie na śmierć, znaczy się.. Prawdę mówiąc,
to on ją wyłowił, a my tylko pomogliśmy im wydostać się na brzeg...
– No i gdzie on teraz jest?
– No przecież mówię, jaśnie panie, że uciekł. Jak tylko ich wyciągnęliśmy z wody
i zanieśliśmy tutaj, to zaczął nam wydawać polecenia. Najpierw, jak jakiś doktór, serca
topielicy posłuchał. Myśmy chcieli potrząsnąć i wodę wypompować, ale ten nie pozwolił
i kazał ją ukryć. „Będzie żyć!” – zapewnił. A u nas od razu podejrzenie: skąd to się razem
w Newie znaleźli? Przestępstwem jakimś tu śmierdzi! Chcieliśmy go capnąć i do stróża
zaprowadzić – ale gdzieżby! Zbliżyć się nie dał. Tak mi w ucho przydzwonił, że aż iskry
z oczu poleciały, a nasz Wańka, chłop jak dąb, ledwie się zbliżył i odleciał jak piłka.
Muzułmaniec przeklęty trafił go pod żebro i zwiał, niegodziwiec... Krzepki, niech go
dunder świśnie, tak się z naszymi rozprawił, we krwi upaprał...
– Dlaczego we krwi? – krzyknął Rumpel.
– A kto go tam wie... Łeb miał rozbity, pewnie w wodzie o coś uderzył... Sam niech pan
spojrzy!
Osip zrobił krok do przodu i uniósł lampę nad podłogą. Rumpel pochylił się i dostrzegł
na brudnych deskach krwawe plamy. Było ich kilka i zdawały się dość spore.
Anton Romanowicz nie miał wątpliwości, że fortuna zsyła mu „gwóźdź” na pierwszym
kroku jego dziennikarskiej kariery i teraz myślał już tylko o tym, jak wykorzystać tę okazję.
Odrzucił płaszcz przykrywający biedaczkę i zobaczył, że kobieta ma na sobie jesienną
kurtkę, która zaczyna już wysychać.
– Niezła zagwozdka... – stwierdził na głos.
– Kto jak kto, ale jaśnie pan to nas chyba w biedzie nie zostawi? – rzekł Osip
przymilnie. – Bądź pan człowiek, poradźże coś chociaż...
– A to mogę. Trzeba ją stąd zabrać, ot co! A potem siedzieć cicho, nikomu ani słowa, oto
moja rada!
– Ale dokąd zabrać? – spytał Osip z rozczarowaniem. – A cóż my takiego możemy?
Z powrotem do Newy – żaden problem. Ale żeby gdzieś dalej... trudna sprawa.
– Ach tak? – Rumpel udał zmartwienie, ale serce biło mu jak oszalałe. – W takim razie
nie ma wyjścia, muszę panom pomóc! Zabiorę ja tę waszą topielicę, co wy na to?
– A jak tylko pan sobie życzy! – wykrzyknął radośnie Osip. – A choćby i za siódme
morze!
– W takim razie idź, powiadom towarzyszy. Nawiasem mówiąc, woźnica już na mnie
czeka.
– Już pędzę... Ale nie ma o czym mówić. Proszę ją brać, ja pomogę...
– Nie, lepiej najpierw im powiedz – nalegał Anton Romanowicz.
Osip wybiegł. Za drzwiami stróżówki niemal od razu dał się słyszeć szum głosów. Gdy
tylko ucichł, robotnik znów znalazł się obok dziennikarza.
– Nie mają nic przeciwko, ale waćpan na jednego nam chyba nie pożałujesz? –
oświadczył Osip, po swojemu interpretując zamiary Antona Romanowicza. – Taki łakomy
kąsek! Gdyby nie to, że w domu czeka własna małżonka...
– Dobrze, już dobrze! – przerwał mu Rumpel. – Ej, pomóżcie żesz!
Na progu pojawiło się jeszcze dwóch osiłków. Podnieśli kobietę niczym piórko
i zanieśli ją do dorożki. Niedoszła topielica pojękiwała słabo, chociaż nie odzyskała
jeszcze przytomności.
Rumpel umościł się obok niej w powozie, przytrzymując kobietę za talię.
– A to za fatygę, panowie – wsunął garść monet do ręki jednego z robotników. – Na
zdrowie! I pamiętajcie – nikomu ani słowa!
– Pokorne dzięki, nic nie powiemy! Możecie być spokojni! – chór zapewnień odbił się
echem w ślad za odjeżdżającą parą.
M
V. NIEGDYSIEJSZY SOKÓŁ
iodow nie od razu doczekał się reakcji na dzwonek. Gdyby nie światło w oknach,
już dawno by sobie poszedł.
Wreszcie rozległ się odgłos otwieranych drzwi, w szczelinie zamka mignął słaby błysk
i donośny, ale bez wątpienia starczy głos, w którym dziennikarz od razu rozpoznał
Kobyłkina, spytał:
– Kogo tam diabli niosą?
– Metody Kiryłowiczu! To ja, Miodow! – wykrzyknął Konstanty Pietrowicz. – Do pana!
– A-a, wszelki duch Pana Boga chwali! – rozległo się zza drzwi.
Głos brzmiał życzliwie. Szczęknęła zasuwa, potem klucz w zamku, drzwi uchyliły się
i przed Miodowem wyrosła sylwetka niewysokiego, pulchnego staruszka w czarnym
surducie, spod którego wystawała wykrochmalona koszula.
– Och, na pewno dokądś się pan wybiera, Metody Kiryłowiczu! – zakrzyknął
dziennikarz. – Taki elegancki! Może w czymś przeszkodziłem?..
– Nikomu, ani w niczym! – zapewnił Kobyłkin. – Ależ proszę, niech pan wejdzie i się
rozgości. Miło pana widzieć... Nie będziemy się witać przez próg, na starość zrobiłem się
przesądny!
Konstanty Pietrowicz skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Nie umknęło jego uwadze, że
były detektyw musiał mieć gości. Skojarzenie od razu doprowadziło go do damy, spotkanej
chwilę wcześniej w nocnych ciemnościach. Jednak spytany o nieznajomą Kobyłkin zbył go
żartem i dla niepoznaki zaczął nakrywać do stołu. W międzyczasie redaktor streścił mu
swoją niedawną rozmowę z Rumpelem o smutnych losach mandżurskiej dziedziczki.
W zachowaniu Metodego Kiryłowicza nagle dało się dostrzec niezrozumiałą zmianę.
Dość długo próbował przekonać Miodowa, że gdyby proces Marii Worobiowej odbył się
zgodnie z procedurą, to rozprawa miałaby miejsce w Petersburgu. Niestety, oskarżona
została skazana i zesłana bez szczegółowego rozpatrzenia sprawy.
Wkrótce potem, pod pretekstem poprawy zdrowia po przebytej chorobie, Kobyłkin
wziął długoterminowy urlop i zniknął z Petersburga. Gdzie się podziewał, tego nie
wiedzieli nawet jego najbliżsi przyjaciele i współpracownicy. Jednak kiedy wrócił,
niezwłocznie zrezygnował z piastowanego urzędu i przeszedł w stan spoczynku. Mimo
licznych próśb, kategorycznie odmówił dalszej pracy, tłumacząc swoją decyzję wiekiem,
zmęczeniem i utratą zdolności śledczych. I chociaż nikt mu nie wierzył, to przełożeni byli
zmuszeni ustąpić.
Niegdysiejszy sokół odszedł, ale pozostawił po sobie następcę, który z powodzeniem
mógłby uchodzić za jego sobowtóra. Był to nie kto inny, a Pantelej Iwanowicz Rakita –
ulubiony wychowanek i towarzysz Metodego Kiryłowicza, wraz z którym rozwiązał wiele
trudnych spraw. Kobyłkin sporo się przy nim nakrzątał i gdy Rakita w końcu zajął
powierzone mu stanowisko, pracownicy wiadomej instytucji jednogłośnie stwierdzili, że
„duch Metodego będzie odtąd niedostrzegalnie unosić się nad całym urzędem...”
– N
VI. POŚRÓD EFEKTÓW
iech mi pan powie – zaczął Miodow nieśpiesznie. – A o mandżurskiej księżniczce
niczego pan przypadkiem nie słyszał? Ależ co się z panem dzieje?
Efekt, na który liczył Konstanty Pietrowicz, przerósł jego oczekiwania: Kobyłkin, mimo
całego swojego opanowania, nie wytrzymał. Jego twarz przybrała trupio blady odcień
a w spojrzeniu pojawił się strach. Mężczyzna uniósł się nawet nieco w fotelu i spytał
urywanym głosem:
– Widział ją pan?
– Naszą dziedziczkę?
– Tak.. Ee...
Miodow roześmiał się dźwięcznie.
– Ależ z pana żartowniś, Metody Kiryłowiczu! – stwierdził, przestając się śmiać. – Już
z dziesięć lat nie byłem w pobliżu Nowej Wsi, Leśnego, Ozierków czy Rybackiego, a co
dopiero w miejscach tak czy też nie tak oddalonych. Gdzie niby miałbym ją spotkać?
Powiedział to wszystko szczerym, nie wzbudzającym podejrzeń tonem.
– Ależ mnie pan przestraszył! – odparł detektyw z wyraźną ulgą. – A ja już myślałem, że
Bóg jeden wie co się stało...
– A co mogłoby się stać?
Kobyłkin wzruszył ramionami.
– A kto wie, czego się można spodziewać po tej niespełna rozumu istocie? Pan, mój
drogi, okazał się dość ważną postacią w całym tym dramacie, który rozegrał się wokół tej
kobiety.... Mogła przecież uciec z Syberii, znaleźć się tutaj... Jest mi jej bardzo żal, proszę
mi wierzyć, dlatego pomyślałem, że może pojawiła się w Petersburgu i została
aresztowana.
– Nie, nic mi o tym nie wiadomo... Nastraszyłem pana?
– Nie przeczę!..
– To niech pan słucha, przestraszę pana jeszcze bardziej.
– Ach tak? Mam wrażenie, że ma pan ogromny zapas najróżniejszych potworności,
przeznaczonych specjalnie dla moich uszu.
– Edelman jest na wolności!
– Co takiego?! Na wolności? – rozległ się ochrypły krzyk.
– Oho! Podziałało! – uśmiechnął się Konstanty Pietrowicz. – Z tą właśnie wieścią
przybyłem do pana, nie bacząc na to, co dzieje się za oknem. A proszę mi wierzyć, nie jest
to zwykła mżawka.
Kobyłkin aż przysiadł. Jego twarz była cała czerwona od napływającej do głowy krwi.
– A już się bałem, że nie uda mi się odkryć Ameryki – ciągnął Miodow, delektując się
uzyskanym efektem. – Myślałem, że Pantelej Iwanowicz już zdążył pana uprzedzić
o ucieczce Edelmana, ale widzę, że jednak byłem pierwszą jaskółką... Ta-ak! Edelman
znów jest na wolności! Uciekł ze szpitala dla umysłowo chorych i nie dotarły do mnie
żadne informacje o jego zatrzymaniu. Chociaż, być może już zdążyli go schwytać, kto wie...
– Jak się pan o tym dowiedział? – spytał Metody Kiryłowicz, z trudem łapiąc oddech.
Miodow uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Dwadzieścia lat w zawodzie, cóż to dla mnie! – krzyknął. – Najpierw, oczywiście,
z własnych źródeł, a potem zaszedłem do Rakity, żeby się upewnić.
– I co na to Pantelej?
Metody Kiryłowicz aż nachylił się do przodu, chciwie wsłuchując się w odpowiedź.
– A on mi łaskawie zaserwował tak niespodziewaną reprymendę, że aż mi w pięty
poszło...
– A czemuż to?
– Zabronił cokolwiek mówić... Jakże tak można! Taki „gwóźdź” przeszedł mi koło nosa!
A on na tym nie poprzestał! Obdzwonił wszystkie redakcje, żeby nigdzie ani jeden wiersz
o tej sprawie się nie pojawił. Solidnie się postarał – ani słowa nikt jutro o tym nie piśnie!
– Czyli Pantelej wszystko wie...
– Myślę, że ze szczegółami.
– I nic mi nie powiedział!
Otrząsnąwszy się z pierwszego zaskoczenia, Kobyłkin pokręcił głową ze smutkiem.
– Zapewne Pantelej Iwanowicz planuje pochwycić Edelamaszkę zanim wieść się
rozniesie – wysnuł swoje przypuszczenie Konstanty Pietrowicz. – Inaczej na pewno by
pana zawiadomił... Poza tym nie za bardzo ma gdzie się ukryć, niegodziwiec jeden! Już
wcześniej paru umysłowo chorym udało się uciec ze szpitala, ale zbyt długo na wolności
nie pohulali...
– Umysłowo chorym... – Detektyw posmutniał jeszcze bardziej. – A jeśli Edelman jest
zdrowy? A co, jeżeli już dawno wyzdrowiał i przez ten cały czas tylko udawał... Przecież
po takim człowieku można się wszystkiego spodziewać... Sam pan wie, co to za typ.
– Co też pan wygaduje! – zaoponował Miodow. – Przecież lekarze nie są ślepi...
– Ach, ci nasi lekarze! – zdenerwował się gospodarz. – Znam ci ja ich nie od dziś!
Gryzipiórki i nic więcej.... Żeby tylko się nie narobić.. Wszyscy są szyci na jedną miarę!
Byle do pierwszego i nic poza tym... Ale cóż to ja tak? – opamiętał się nagle. – Gadam
i gadam, ale o telefonie to już nie pamiętam.... Zaraz zadzwonimy do Panteleja
i wszystkiego się dowiemy...
Wybiegł pośpiesznie z salonu i już po chwili w sąsiednim pomieszczeniu rozległ się
dzwonek telefonu.
Miodow pogrążył się we własnych myślach. Jednak już po chwili z refleksji wyrwał go
powrót Metodego Kiryłowicza. Na ustach detektywa błądził pełen zakłopotania uśmiech.
– Miał pan rację, mój drogi przyjacielu – rzekł staruszek.
– W jakiej kwestii? – spytał Miodow wracając do rzeczywistości.
– I z ucieczką Edelmana, i z tym, że Rakita chce go szybko zatrzymać... Dlatego też
jakoby o niczym mnie nie uprzedził... Powiedział, że i on dowiedział się o zbiegu od
pana...
– Czyli jeszcze nie schwytali nicponia?
– Niestety nie... Pantelej prosił, żeby do rana nie podejmować żadnych kroków... Ale
obiecał, że zajdzie do nas skoro świt. Wie pan co, mam pomysł!
– Jaki, Metody Kiryłowiczu?
– Nigdzie się pan nie śpieszy?
– Nie...
– Ani do drukarni, ani do żadnej jaskini rozpusty?
– Dzięki pańskiemu Rakicie do drukarni mi nie po drodze, a cała reszta zbrzydła mi
okropnie... Nie ciągnie mnie już.
– Doskonale! W takim razie przenocuje pan u mnie. Pantelej Iwanowicz wie, że pan tu
jest. Pojawi się tu pewnie z całym zapasem wszelkich nowinek... Będzie pan miał
„gwoździ” po samą szyję, co pan na to?
– Wspaniale! – zgodził się Kontanty Pietrowicz. – Szczerze mówiąc, droga powrotna
bardziej mnie przeraża niż pana ucieczka Edelmana, a tu jeszcze jest szansa na miłą
pogawędkę z Pantelejem Iwanowiczem...
– No to postanowione! Mój sługa pościeli panu w gabinecie, będzie pan spał jak
niemowlę... Zaraz wydam polecenie, a pan niech się trochę posili, na zdrowie! Ach,
byłbym zapomniał! Jeszcze jedno pytanie: czy znane są panu szczegóły ucieczki?
– Nic, oprócz samego faktu.
– No widzi pan, Pantelej na pewno i w tej kwestii nie poskąpi informacji... A potem...
Potem i ja chciałbym z panem o czymś pomówić. Przyszła mi do głowy pewna myśl
i muszę się nią z kimś podzielić.
„S
VII. GWÓŹDŹ NIEDZIELNEGO „POCZTYLIONA”
tarzec zupełnie zwariował! – rozmyślał Miodow nad ranem. – To całe mandżurskie
złoto padło mu w końcu na głowę! Ale w sumie, cóż z tego? Każdy z nas ma fioła na
jakimś punkcie. Ja mam swoje reporterskie sensacje, a on – złoto... Ech, chyba już pora
wstawać... Nie zaszkodziłoby też wrzucić coś na ząb...”
Wciąż rozmyślając o niedawnej rozmowie z Kobyłkinem, Konstanty Pietrowicz zaczął
nieśpiesznie zakładać na siebie poszczególne części garderoby.
„Potrzebuje mojej pomocy – przemknęło mu przez myśl. – Toż to prawdziwy
komplement, ot co! Nie bez powodu koledzy mówią, że mam nosa... Już ja potrafię
zwietrzyć, gdzie się skrywają przeróżne sekrety i „gwoździe”. Będę godnym kompanem dla
Metodego, bez dwóch zdań!..”
– Proszę wybaczyć – na progu pojawił się służący Andriej. – Śniadanie już na stole...
– Sekundkę! Już prawie skończyłem! – odparł Miodow.
Dziennikarz umył się, po czym bez pośpiechu dokończył poranną toaletę. Następnie udał
się do niewielkiej jadalni i zasiadł do nakrytego stołu.
– Macie gdzieś jakąś niedzielną prasę? – spytał Andrieja.
– Właśnie przyniesiono – odrzekł służący. – Jaki tytuł pan sobie życzy? Mamy chyba
wszystkie...
– Dawaj je tu, przyjacielu... Tylko prędko, jeśli można...
Miodow wyciągnął ze sterty „Pocztyliona” i zagłębił się w lekturze.
– A cóż to za cuda? – wymamrotał z zakłopotaniem, przeczytawszy najnowszą sensację
Rumpela. – Przecież niczego mu nie mówiłem! Celowo przemilczałem tę kwestię, a on...
Skąd on się o tym dowiedział?!.. Taki hit w „Pocztylionie”, a ja, stary wyga, nic nie mam!
Miodow aż stęknął.
– I cóż ja mam teraz począć? – zerwał się z fotela. – Co robić?
Mężczyzna zaczął biegać z kąta w kąt, jak jakieś dzikie zwierzę w klatce.
– Aha! Już wiem! Najpierw trzeba to pokazać Kobyłkinowi... Przecież on też o niczym
nie wie!
Z tymi słowy Miodow schwycił najnowszy numer „Pocztyliona” i pędem wybiegł
z jadalni.
– Gdzie jest Metody Kiryłowicz? – spytał Andrieja drżącym z emocji głosem.
– Panowie są zajęci! – padła odpowiedź.
– Kto?
– Przyszedł Pantelej Iwanowicz Rakita... Zdaje się, że jakaś poważna rozmowa...
– Wszystko jedno! Rakita to swój człowiek... A ja muszę się natychmiast zobaczyć
z Metodym Kiryłowiczem!
Spojrzawszy na wzburzone oblicze Miodowa Andriej zrozumiał, że sprawa jest
poważna.
– Tędy proszę – powiedział, wskazując dłonią na małe, ledwo zauważalne drzwi.
Miodow wpadł przez nie jak burza.
Znalazł się w przestronnym, aczkolwiek skromnie umeblowanym pokoju. Po obu
stronach znajdowały się wysokie meblościanki, a w lukach między nimi ktoś powiesił
ogromne, zdobione lustra. Na środku pomieszczenia dziennikarz dostrzegł Kobyłkina
i wysokiego, dobrze zbudowanego, barczystego blondyna o twarzy z wyraźnymi śladami po
przebytej ospie.
Był to Rakita we własnej osobie. Konstanty Pietrowicz znał go niemal tak dobrze jak
samego Kobyłkina. Komisarz był przecież zastępcą i najlepszym przyjacielem detektywa.
– Metody Kiryłowiczu, Panteleju Iwanowiczu! – wykrzyczał Miodow, potrząsając
gazetą. – Proszę się nie gniewać... O, niech panowie spojrzą...
Mężczyzna wyciągnął odpowiedni arkusz.
– Taka sprawa... taka sprawa!...
– W czym problem, przyjacielu? – Kobyłkin momentalnie znalazł się za jego plecami. –
Ależ pan zdenerwowany, proszę się uspokoić! Co pan takiego znalazł w tym
„Pocztylionie”?
– Niech pan sam zobaczy! – Konstanty Pietrowicz zaskomlał jak zbity pies. Następnie
rozłożył gazetę na stole i z triumfem wskazał palcem na wydrukowany tłustą czcionką
nagłówek: „Pierścień węża, czyli tajemnicze przygody pewnej młodej damy”.
Kobyłkin wydał z siebie cichy okrzyk. Jego twarz przybrała wyraz ni to zdumienia, ni to
przestrachu.
– I co panowie na to? – spytał Miodow, z pewną dumą spoglądając na swoich
współrozmówców.
– Cóż to takiego? – Rakita zbliżył się do towarzyszy. Na ułamek sekundy komisarz
pochylił się nad gazetą, po czym momentalnie odskoczył i z zakłopotaniem skierował
wzrok najpierw na Miodowa, potem na Metodego Kiryłowicza. Ten ostatni wciąż jeszcze
pożerał wzrokiem artykuł. Komisarz rozłożył bezradnie ręce i rzekł:
– Ależ nam się dzień przytrafił... niespodzianka za niespodzianką i jedna wcale nie
lepsza od drugiej...
– W rzeczy samej, drogi Panteleju Iwanowiczu, niespodzianki jak się patrzy! –
w gorączkowym pośpiechu przemówił Miodow. – Takie, co to się ich faktycznie nikt nie
Spis treści Karta redakcyjna I. Mandżurskie złoto II. Krwawe wspomnienia III. W ciemnościach IV. Debiut V. Niegdysiejszy sokół VI. Pośród efektów VII. Gwóźdź niedzielnego «Pocztyliona» VIII. Narada IX. Na zwiady X. Przyjacielska pogawędka XI. Notatka XII. W oczekiwaniu na koniec XIII. Bezcenny pierścionek XIV. Przygody Nastii XV. Nieprzypadkowy zbieg okoliczności XVI. Nieprzewidziana przeszkoda XVII. Niespodziewany gość XVIII. Atak XIX. Niewolnik na wolności XX. Sprytny wypad XXI. Ucieczka przed losem XXII. Wzlot i upadek XXIII. Nowe zagadki XXIV. W ogniu XXV. Zamiast epilogu Nota o autorze Przypisy
Seria: Przygody detektywa Metodego Kobyłkina, tom 2 Tytuł oryginalny: ЗМЕЯ В КОЛЬЦЕ Przekład: AGNIESZKA PAPAJ-ŻOŁYŃSKA Korekta: KATARZYNA GODYCKA Projekt okładki: DOMINIK SZUSTAKOWSKI Skład i łamanie: 12 Posterunek Pierścień węża Copyright © by Wydawnictwo 12 Posterunek Змея в кольце Copyright © by Aleksander Ławrow Wydanie I Warszawa 2016 ISBN 978-83-63737-28-3 www.12posterunek.pl kontakt@12posterunek.pl Konwersja: eLitera s.c.
. Redaktor naczelny stołecznej gazety „Pocztylion Codzienny”, niejaki Grochotow, wzywa do siebie jednego z reporterów – Antona Romanowicza Rumpela – i każe mu za wszelką cenę wynaleźć jakiś sensacyjny materiał do porannego wydania. Dziennikarz, wziąwszy 20 rubli zaliczki na poczet przyszłego honorarium, udaje się do restauracji „Paryż”, gdzie spotyka Konstantego Pietrowicza Miodowa, reportera konkurencyjnej gazety „Stołeczna Abrakadabra”. Konstanty Pietrowicz łaskawie wyraża zgodę, by młodszy kolega ugościł go trunkiem i w zamian odwdzięcza się opowieścią o tajemniczym śledztwie, nad którym pracował wraz ze słynnym detektywem, Metodym Kobyłkinem...
M I. MANDŻURSKIE ZŁOTO iodow pomilczał przez chwilę, próbując zgromadzić w pamięci wszystkie elementy tej historii. Duszkiem opróżnił kufel piwa, dolał sobie i wypił ponownie. Następnie wezwał sługę i zażądał, by przyniesiono lepiej schłodzony alkohol. Wreszcie, rozparłszy się wygodnie, Konstanty Pietrowicz rozpoczął swój monolog. – Widzisz, przyjacielu... historia, którą chcę ci opowiedzieć, ma swój początek w tak dalekiej przeszłości, że nawet ja sam nie mam pojęcia, od czego się to wszystko zaczęło... W tej kwestii będziesz musiał zasięgnąć języka u kogoś innego. – U kogo? – zaciekawił się Rumpel. – Możesz się zwrócić do samego Metodego Kobyłkina. Cóż to za wspaniały człowiek! Dlaczegóż porzucił swoje ulubione zajęcie? Nikt tego nie wie, prawdziwy był z niego Lecoq[1]! Hmm, możesz też udać się do jego przyjaciela i następcy, Panteleja Rakity... Oni opowiedzą ci o początkach, a ja rozpocznę gdzieś tak od połowy... Pewnego razu – nie pamiętam dokładnie kiedy – zdarzyło się w Pitrze coś bardzo dziwnego. A widzisz, chyba jednak muszę zacząć nieco wcześniej... Otóż, przy jednej z uliczek niedaleko Newy znajdował się stary klasztor lamaistyczny. Wiesz na pewno, kim są lamaiści. Słyszałeś o Dalajlamie? Rumpel kiwnął głową przytakująco. – Wspaniale! Prawdę mówiąc, trudno to nawet nazwać klasztorem, budynek bardziej przypominał internat. Mnichów-lam jak gdyby w ogóle tam nie było. Prędzej nazwałbym to kolonią lamaistów. Żyli tam sobie w ciszy i spokoju. Aż tu pewnego razu do naszego miejscowego „argusowego oka” zawitał przewodniczący kolonii, niejaki Piotr Kawrajew. Fizis tego człowieka w niczym nie przypominała prawosławnej, już raczej mongolską. I nie jakieś tam korzenie tatarskie, a Mongoł czystej krwi – oczy wąziutkie jak szczeliny, z nosem poniżej nasady się spotykają, a stamtąd pod kątem wędrują do skroni. Kości policzkowe – istne szkiery w Zatoce Fińskiej, a cała twarz sprawiała wrażenie, jakby kto w nią z dłoni wyrżnął i jeszcze przypłaszczył dla efektu. Ale mimo to trzeba przyznać, iż człowiek ten był niczego sobie, rzekłbym, nawet całkiem przystojny. A do tego wykształcony – podobno ukończył jakiś zagraniczny uniwersytet. Jednakże nie o niego tu chodzi. Rzeczony Kawrajew oznajmił, że spodziewają się gości z samego Tybetu czy gdzieś tam z okolic. Jednym słowem, ni to z Mongolii, ni to z Mandżurii. Nie byli to jednak zwykli goście, a starsi lamowie, niemalże święci, po ichniemu zwani „Gelugpami”. Jadą więc oni i jadą, a tu wszyscy jak na szpilkach – takie persony! A tak się składa, że ja z tym naszym „argusowym okiem”, innymi słowy, z komisarzem policji byłem w przyjacielskich
stosunkach. Wysyłałem mu bezpłatnie naszą „Abrakadabrę”. No i proszę, otrzymuję ja ci wiadomość, że niby to tego a tego dnia, taką a taką koleją, takim a takim pociągiem do naszej zapyziałej stolicy przyjadą mandżurscy święci. Udałem się zatem na dworzec i masz – „gwóźdź” jak się patrzy! Wasz „Pocztylion” przegapił całe zdarzenie. Ale to jeszcze nie koniec. Na tymże dworcu wpadła mi w ręce kolejna sensacja. Była tu w swoim czasie jedna panienka, Maria Jegorowna Worobiowa. Córka syberyjskiego bogacza. Stary Worobiow był właścicielem licznych kopalni złota nie tyle może na Syberii, co w Mandżurii. Zginął on w dość tajemniczych okolicznościach... I właśnie o tej pannie coś niecoś obiło mi się o uszy. Kobyłkin mimochodem wspomniał o niej w jednej rozmowie... Zwali ją „mandżurską księżniczką”. Rozumiesz, jakiż to miałem fart, hę? Z jednej strony mandżurscy święci, z drugiej – mandżurska dziedziczka! Można było liczyć na sensację, mając takie „gwoździe”? Jak myślisz, przyjacielu? – Z tysiąc wierszy, jak nic! – zauważył Rumpel. – I z nadzieją na ciąg dalszy, mój drogi! – potwierdził Miodow z przekonaniem. – Ale to jeszcze nie wszystko, przyjacielu. Mianowicie, w tym samym momencie, gdy mandżurscy mnisi przekraczali bramę swojego monasteru, doszło do pewnego przykrego zdarzenia. Otóż z czwartego piętra owego klasztoru pewna... dama czy też panienka – kto ją tam wie – gruchnęła na ziemię. Dosłownie w tej samej chwili. Karety ze świętymi jadą przez bramę, a ona – bęc o bruk! Trup na miejscu, oczywiście... „Oj” nawet nie zdążyła krzyknąć. I co ty na to? Ile byś wierszy naskrobał, hę? Rumpel wzruszył ramionami. – Zbadać by trzeba wszystko dokładnie, zebrać do kupy – rzekł w końcu. – Mandżurską księżniczkę zachowałbym na później, a całą resztę przedstawił jako fakty. No i zacząłbym kopać głębiej... niezgorszy materiał, parę tysięcy, ot co! – W rzeczy samej – zgodził się Miodow. – Ale i to jeszcze nie wszystko! Roztrzaskała się jakaś osóbka – wielkie mi rzeczy. Zwykły wypadek i tyle... Kobiety grzeszą zbytnią ciekawością – to fakt znany nie od dziś. Ale zaraz pojawił się pierwszy szkopuł. Otóż, nieboszczka – a raczej to, co z niej zostało – wcale nie była Mandżurką, a stuprocentową Rosjanką! Nasz znakomity Lecoq od razu zwęszył, że kroi się jakaś grubsza sprawa. Rakitę wysłał, Panteleja Iwanowicza znaczy się... Ach, co to za zuch chłopak, mówię ci, Rumpel, gdyby nie Kobyłkin, do dziś byłby zwykłym dzielnicowym... W każdym razie, Metody Kiryłowicz kazał mu śledzić mandżurskich gości. Na początku nic z tych obserwacji nie wynikło. Przełom nastąpił później i zupełnie gdzie indziej. Nieszczęsną kobietę przywieziono do szpitala, żeby wykonać sekcję zwłok. Był tam taki jeden stażysta, przyjaciel Kobyłkina. Przyznam, że i do mnie odnosił się dość życzliwie, aczkolwiek dziki był jak nieoswojony kot. Zwał się Kołokoleński. Człowiek ten zajmował się jakimiś doświadczeniami, pracę doktorską pisał czy coś w ten deseń – sam dokładnie nie wiem. Zdjął on denatce siatkówkę z oka, spreparował ją po swojemu i przy pomocy latarni czarodziejskiej rzucił obraz na ekran... wiesz po co?
– A jakże! Mówi się, że ludzkie oko to nic innego jak klisza fotograficzna – zauważył Rumpel. – Otóż to... odtwarza i utrwala wszystko, co widzi człowiek w ostatniej chwili swojego życia... Kołokoleński przeprowadził doświadczenie. W tym czasie był u niego Kobyłkin. Jednak okazało się, że biedny detektyw poważnie się rozchorował – dopadł go tyfus. Staruszek stracił przytomność i w takim stanie przeniesiono go na oddział. Lecz w ostatnim świadomym momencie zdążył dostrzec, że martwe oko odtworzyło na ekranie sylwetkę mężczyzny – jak się później okazało – doskonale mu znanego. Tak doskonale, iż bardziej już się chyba nie da! Cóż drogi przyjacielu, domyślasz się, jak nazwałem swój tekst? „Tajemnica martwego spojrzenia”... Czyż nie wspaniały? – Nie przypominam sobie takiego nagłówka – zaprzeczył Rumpel z niedowierzaniem. – No tak, przecież mówiłem ci już, że przy tej okazji sam omal nie pożegnałem się z tym światem... Wygadałem się tam, gdzie nie trzeba i komuś moja wiedza była bardzo nie na rękę. Zmusili mnie do wycofania tekstu... I w ten oto sposób moje sensacje przepadły dla potomnych. Ale nic to, Kobyłkin próbował mnie później pocieszać, że będę mógł opublikować swoje wspomnienia w „Russkoj Starinie”[2] i w ten sposób zyskam wdzięczność przyszłych pokoleń. Ot, koniec moich przygód. – I to już wszystko? – zdziwił się Rumpel z rozczarowaniem. – A czegóż byś chciał więcej?!
M II. KRWAWE WSPOMNIENIA iodow zerknął z ukosa na swojego rozmówcę. Zrezygnowany Rumpel z roztargnieniem rozglądał się dookoła. – Nie chcesz mnie jeszcze o coś zapytać? – Konstanty Pietrowicz obrzucił towarzysza bacznym spojrzeniem. Myślami Rumpel był daleko stąd, jednak, aby podtrzymać konwersację, rzucił od niechcenia, nie czekając nawet na odpowiedź: – A ten jegomość w „Martwym spojrzeniu”, co on ma z tym wszystkim wspólnego? Miodow aż poderwał się z miejsca. – Antoszka, czorcie jeden! – krzyknął z zachwytem. – A niech cię diabli, nosa to ty masz jak mało kto! – A co? – ożywił się Rumpel. – A to, że w owym jegomościu tkwi sedno sprawy. Samo sedno, rozumiesz? Nie spytałbyś mnie o niego, to słowem bym się nie zająknął! – No to mówże prędko! – zakrzyknął dziennikarz. – Dość już mnie umęczyłeś... – Słuchaj, zapamiętuj i analizuj! – rzekł Miodow uroczyście. – Mandżurska księżniczka, innymi słowy Worobiowa, odziedziczyła po ojcu bajeczny majątek – rozległe złoża złota na Dalekim Wschodzie. Dziedzictwo to było jednak dość złudne. Otóż, otrzymanie spadku było całkowicie uzależnione od lamów, którzy przyjechali do Kawrajewa. A przybyli oni po to, by przekonać się czy Worobiowa faktycznie jest córką swojego ojca. Widzisz przyjacielu, tam na Dalekim Wschodzie uczciwi ludzie jeszcze nie wyginęli, nie to, co u nas... – Do rzeczy Kostia, błagam, do rzeczy! – przerwał mu Rumpel, wsłuchując się zachłannie w każde słowo. – Do diabła z uczciwymi ludźmi ze Wschodu! – Niech ci będzie! Zatem Worobiowa otrzymała w spadku liczne kopalnie złota. A jako, że jest to osoba płci pięknej, oczywiście nie mogło się obejść bez wątków miłosnych. Znalazła sobie wybranka i to jakiego... największy łotr jakiego ziemia nosiła! Już raz tak ją omotał, że gdyby nie Kobyłkin, ożeniłby się gagatek ze złotodajnym majątkiem... – Chciałeś powiedzieć, z Worobiową – Rumpel poprawił przejętego opowieścią rozmówcę. – A tam, z Worobiową! Do czego mu ona niby potrzebna? Ślub z głupiutką panną ułatwiłby mu tylko dostęp do mandżurskiego złota i nic ponadto... Zwali tego urwisa ni to Hirsz, ni to Heinrich Edelman...
– Żyd? – A kto go tam wie... mieszaniec jakiś. Próbował podsunąć Kawrajewowi fałszywą Worobiową... Tak właśnie! Pochwycił pierwszą lepszą dziewuchę i odstawił istny wodewil, który szybko przekształcił się w dramat. Mówiłem ci przecież, że ów człowiek już wcześniej wpadł w ręce Kobyłkina i był zamieszany w jakieś machlojki. Kawrajew szybko się na nim poznał – przydybał u siebie w domu i Edelmana, i jego podstawioną przyjaciółkę. Tej ostatniej szybko jednak uprzykrzyło się siedzieć w zamknięciu, zagroziła Hirszowi, że opowie wszystkim całą prawdę. I wtedy on... rozumiesz... – Wyrzucił ją przez okno? – Otóż to! A sam w czasie całego zamieszania znalazł sposób na to, by uciec z klasztoru. A ile przy tym narozrabiał... strach mówić! – Co takiego narobił? – Zacznijmy od tego, że nie działał sam. Miał towarzysza, niejakiego Schulza. I tak oto, znalazłszy się na wolności, Edelman najpierw ukrył się u owego człowieka, a następnie zjawił się u Worobiowej. Potrafił bowiem – sprytna kanalia! – nadać sprawom taki obrót, że łatwowierna spadkobierczyni mandżurskiego złota po długiej rozłące wręcz zapłonęła namiętnością i dla swojego Hirsza była gotowa niemal na wszystko. Nie mógł tu jednak zabawić zbyt długo – co prawda Kobyłkin wciąż był chory, jednakże miał on jeszcze, oprócz Rakity, dwóch świetnie wyszkolonych zuchów o cudacznych nazwiskach – Sawczuk i Piskar. Genialne chłopaki. – Chachły? – spytał Rumpel. – Owszem, z Chachlandii.[3] Kobyłkin zawsze miał słabość do Kozaków. Sprytny to naród, prawdziwe szelmy – nie to co nasze wielkopańskie niezdary – i skoczni, i wnioski wyciągną, a kiedy trzeba to i sami ruszą mózgownicą. Edelman znał ich doskonale. Mając na karku tych junaków musiał wynajdywać sobie takie kryjówki, żeby ani Kobyłkin, ani Piskar, ani Sawczuk, ani nawet Rakita nie mogli do niego dotrzeć. Nie było to łatwe, zwłaszcza, że jednocześnie musiał mieć na oku mandżurską księżniczkę. Bez niej ani rusz! Wymyślił więc taki oto plan: Worobiową przekonał, by wyjechała z Petersburga. Nie pamiętam dokąd konkretnie – do Bremy czy Hamburga – w każdym razie tam, skąd można bez problemu wsiąść na statek i przepłynąć przez ocean. Edelman chciał od razu chwycić dwie sroki za ogon – oddalić się od Kobyłkina i przybliżyć do mandżurskiego złota. A głupiutka dziedziczka, jak już wspomniałem, przez te swoje amory zrobiła się posłuszna jak owieczka. Wyjechała bez zastanowienia, a pilnował jej nie kto inny, jak wierny kompan Hirsza, Schulz. Sam spryciarz planował wyjechać następnego dnia. Liczył na to, że wszyscy pognają za Worobiową. Ukrył się w mieszkaniu Niemca. – Chwila! – przerwał mu Anton Romanowicz. – Czyli to jego odbicie zarysowało się na ekranie u doktora? – Nie inaczej, przyjacielu! Martwy wzrok wyjawił doktorkowi całą tajemnicę...
Rozumiesz? A teraz słuchaj, co było dalej. Piskar i Sawczuk znaleźli gagatka... Pokojówka Worobiowej – ta, która została tu na miejscu – przyznała, że niby to był u panienki taki a taki mężczyzna. Opisała go dokładnie, no a wyszkolonym zuchom więcej nie trzeba. Szybko dotarli do Edelmana, a ten od razu rzucił się do ucieczki. Sprawa miała miejsce wieczorem, ciemno jak diabli. Spryciarz jednym strzałem położył Piskara, ranił jakiegoś innego agenta, po czym przepadł jak kamień w wodę. Chociaż na dobre mu to nie wyszło... Widocznie samo fatum z jakiejś przyczyny postanowiło zatrzymać go na miejscu. Ukrył się w piwnicy domu przeznaczonego do rozbiórki. Pech chciał, że lokum to upatrzył sobie wcześniej jeden obdartus. Drań jakich mało i do tego opój – od wódki nie stronił. No i jakoś tak nie znaleźli wspólnego języka, doszło do bójki... Ach! A trzeba dodać, że podczas ucieczki Edelman zwichnął nogę i to właśnie ten pijus zabrał go do siebie. No i wyobraź sobie, w piwnicy ciemno, jedyne co mieli, to marny kawałek świecy, którą zgasili niechcący podczas utarczki. I w tej ciemnicy Edelman zadźgał swojego wybawcę nożem. Oczywiście był to czysty instynkt samozachowawczy, zwykła samoobrona. Niemniej, los nie oszczędził mu kary. Zapałek biedak nie miał, wokół ciemno choć oko wykol, a na zwichniętej nodze stanąć nie da rady... No i ostatecznie nie udało mu się opuścić piwnicy. A tu i szczury zaczęły się schodzić, i ten nieszczęsny trup... Możesz to sobie wyobrazić? – Oj mogę! – krzyknął Rumpel. – Ten Edelman rozumu nie stracił? – A jakże! Spróbuj postawić się na jego miejscu... Święty by zwariował... – I trafił do zakładu? – Prościutko. Trzymano go tam pod ścisłym nadzorem. – A mimo to zbiegł... – Owszem. – Zdrowy? Czy niezbyt? – Kto go tam wie... Lekarze twierdzili, że nie było szans na poprawę, znaczy, pewnie wariat. – Czyli to jest właśnie ten uciekinier, o którym niechcący wygadałeś się naszemu Grochotowowi? – W rzeczy samej! Zdajesz sobie sprawę, jaki „gwóźdź” przepadł? Jeśli, dajmy na to, jutro w „Abrakadabrze” pojawiłby się nagłówek: „Szalony grabieżca w pogoni za mandżurskim złotem”... nasz Mitrofanycz wypuściłby numer w potrójnym nakładzie! – Fakt, „gwóźdź” jakich mało! – zgodził się Rumpel. – Ale to chyba nie koniec? A co z mandżurską księżniczką? – A księżniczka, jeśli nie ma jej na Sachalinie, to pewnie przebywa w miejscach nie tak – a może nawet i tak – oddalonych...[4] – No co ty? Jakże to tak? Nie zagalopowałeś się trochę, Kostia?
Rumpel spojrzał podejrzliwie na Konstantego Pietrowicza. – Może troszeczkę – odparł ten dobrodusznie. – Worobiowa w pociągu starła się z Schulzem. A jemu do Edelmana daleko – głupi i tyle. Wydało mu się, że ma wróbelka w garści[5], rozumiesz? Zaczął zachowywać się dość bezczelnie... No i panienka wpadła w szał i ciach go kindżałem! Zgon na miejscu. Konduktorzy próbowali ją zatrzymać, trzeba dodać, iż niezbyt delikatnie, i wtedy ona – wciąż jeszcze w amoku – wysłała jednego z nich na tamten świat. Oczywiście później strasznie tego żałowała! Nawet oddała rodzinie nieszczęśnika cały swój majątek – ludzie są teraz bogaci, że ho ho! No ale, koniec końców, została skazana. Przysięgli byli nieugięci – za przelaną krew należy się surowa kara. – No dobrze, ale jak to możliwe, że nikt o tym wszystkim nie słyszał? – dziwił się Anton Romanowicz. Wszystko odbyło się w sądzie prowincjonalnym, a później Kobyłkin zatuszował sprawę... I nie tylko tę jedną. Wyobraź sobie, że Pantelej Iwanowicz mimo wszystko przedostał się do mandżurskiego klasztoru i... wpadł prosto w szpony tygrysa bengalskiego! – Chyba żartujesz! – Rumpel aż zamachał rękoma. – I wszystko to w naszej stolicy! – A cóż w tym takiego niezwykłego? Nasz Piter to taka wielka wioska, że wszelkich cudów można się tu spodziewać. Oczywiście nie wszystkie wychodzą na jaw, ale gdyby tak było, to sama Szeherezada pękłaby z zazdrości! Takich dziwów to nie tylko na jawie, ale nawet we śnie nie uświadczysz – Miodow przerwał na chwilę, opróżnił kufel i dodał: – No, teraz to już wszystko. Jeśli chcesz wiedzieć więcej – musisz poszukać gdzie indziej. Biegnij w te pędy do swojego Grochotowa i opowiedz mu całą historię. A jak ci nie uwierzy, to niech spyta Rakitę, ten po znajomości na pewno potwierdzi. Ot, tylko jedna rzecz nie daje mi spokoju: otóż wkrótce po całym zajściu Metody Kobyłkin porzucił wszystkie swoje sprawy i odszedł ze służby. Żyje jak pustelnik... Myślę, że ta historia wywarła na nim ogromne wrażenie. I pewnie do tej pory obwinia się za śmierć biednego Piskara... – Wie pan, Miodow, to ja już będę leciał! – rzekł Rumpel podnosząc się z krzesła. – A leć, życzę szczęścia! Opowiesz mi jutro jak poszło i czy można pogratulować pierwszej strony. Pożegnawszy się szybko z towarzyszem, Anton Romanowicz niemalże sprintem wybiegł z „Paryża”. Miodow usłyszał, jak zaskrzypiały koła dorożki i uśmiechnął się z zadowoleniem. – Cóż, niech się chłopak pnie po szczeblach! – wyszeptał. – Zdaje się, że ma łeb na karku. A ja się chyba starzeję... Stary, samotny... Trzeba czasem komuś jakąś przysługę wyświadczyć. Przynajmniej jak umrę, to chociaż jeden człowiek będzie mnie dobrze wspominać. Żył raz na świecie pewien Miodow. Żył i umarł – niech mu ziemia lekką będzie!
K III. W CIEMNOŚCIACH onstanty Pietrowicz spojrzał na zegarek. Dochodziła północ. Miodow był nocnym markiem, dlatego uznał, że nie jest to zbyt późna pora, aby złożyć komuś wizytę. Wcześniej – pamiętał to doskonale – Metody Kiryłowicz Kobyłkin, profesjonalny detektyw, stojący na czele wiadomej instytucji, przyjmował przyjaciela nie tylko po północy, ale nawet o świcie. I to bez względu na to, w jakim stanie był Miodow – trzeźwy czy pijany jak bela. Dziennikarz miał więc nadzieję, że i tym razem samotny starzec przywita go z otwartymi ramionami. Szybko uregulował rachunek i opuścił swój brudny „Paryż”. Noc otuliła go paskudną wręcz wilgocią, od strony zatoki wiał porywisty wiatr. Na wysokości Admiralicji, niczym złowrogie ślepia skrywającego się w mroku potwora, migotały czerwone światła latarni, ostrzegające przed wzrostem poziomu wód przy ujściu Newy. Nocne powietrze przeszył głuchy wystrzał armatni z Twierdzy Pietropawłowskiej. Miodow zatrzymał nadjeżdżającą dorożkę i usadowił się w środku. Powóz pomknął wzdłuż ciemnych ulic, które stawały się coraz bardziej opustoszałe. Stopniowo znikały gazowe latarnie, ustępując miejsca naftowym, nieznacznie rozświetlającym wszechogarniający mrok. Dookoła nie było żywego ducha. Naciągał sztorm, a wraz z nim – powódź, nawiedzająca stolicę każdej jesieni. – Stój, waćpan, dalej nie jadę! – zatrzymał się nagle woźnica. – A to niby dlaczego? – zdziwił się Konstanty Pietrowicz. – Straszno... Patrzcie ino, jaka pogoda się rozpętała... Kompletnie nic nie widać i wiatr huczy! Jak pan sobie chce, ale ja nie jadę! – No i do diabła z tobą! – krzyknął Miodow, wyskakując z kolaski. – Masz, zabieraj swoje miedziaki, napiwku nie będzie! Niespodziewana przeszkoda tylko rozpaliła Konstantego Pietrowicza. W tej chwili nic by go nie powstrzymało, no chyba że Newa raczyłaby wystąpić z brzegów i zmusiłaby go do odwrotu. Miodow nieśpiesznie odliczał drobne woźnicy, starając się wybierać takie monety, żeby nie trzeba było wydawać reszty. W ciemnościach dało się je wygrzebać tylko na dotyk. – Nie masz pan zapałek? – spytał dorożkarza. – A jakże, znajdą się! – ten zaczął gmerać w kieszeni, ale w tym momencie w mroku
rozległ się niski, głęboki, nieco sepleniący damski głos: – Woźnico! Czy jest pan wolny? – Zaraz podjadę, panienko! – krzyknął Pankracy podawszy Miodowowi zapałkę i już miał smagnąć konia, kiedy ten sam głos odezwał się ponownie z ciemności: – Nie trzeba, sama podejdę! Proszę zostać na miejscu. Usłyszawszy te dźwięki, Konstanty Pietrowicz wzdrygnął się i nastawił uszu. Głos wydał mu się znajomy. – Dokąd pani sobie życzy? – dopytywał się woźnica. Dama wymieniła jakąś nazwę na obrzeżach, całkowicie po drugiej stronie stolicy i usiadła, nie targując się. „Co się ze mną dzieje! – nieomal na głos zgromił się Miodow. – Zapałki w dłoni, a ja co...” I, chwyciwszy kilka zapałek, potarł wszystkie naraz o pudełko. Na moment zapłonął błękitny płomień i rozświetlił słabym refleksem twarz sadowiącej się do powozu damy. W tej samej chwili z rąk Konstantego Pietrowicza wypadły i zapałki, i wszystkie drobne... Jego myśli urwały się gwałtownie, zastygły, zupełnie jakby ktoś opuścił mu przed nosem szczelną, żelazną kurtynę. Dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem i wcale nie z zimna, a z jakiegoś ni to strachu, ni to osłupienia, które zawładnęło nim niespodziewanie... Miodow stał, obróciwszy się w stronę, z której dobiegał turkot kół oddalającego się powozu. „Ileż to ja wypiłem? – przebiegło mu przez myśl. – Zanim przyszedł Rumpel... Z Rumpelem... Nie tyle przecież, żeby wpaść w trans, a tu roją mi się jakieś majaki... Tfu!” Postał tak jeszcze przez chwilę, pokręcił głową, rozejrzał się, jakby faktycznie można było coś dostrzec w tych egipskich ciemnościach i cicho, ledwie poruszając nogami, powlókł się dalej. Noc rozświetliły ogniki i na ich tle zarysowała się – dość jaskrawo dla przywykłych do mroku oczu – ciemna masa jakiejś budowli, słychać było głuchy odgłos uginających się konarów i kołyszących się z boku na bok drzew. Konstanty Pietrowicz natrafił dłonią na jakiś płot. – Zdaje się, że znalazłem – rzekł – dotarłem do legowiska samego Lecoqa! Miodow był nawet w dobrym humorze i teraz myślał tylko o tym, jak zadziwi swoimi odkryciami emerytowanego – dobrowolnie, ale zawsze – Metodego Kiryłowicza Kobyłkina, „rosyjskiego geniusza kunsztu detektywistycznego”, jak zwykł go nazywać w swoich licznych „gwoździach” i „sensacjach”. Wspiął się energicznie na ganek i zadzwonił.
Z IV. DEBIUT godnie z dyspozycją Rumpela woźnica zawrócił i, chłostając usilnie, pognał konia licząc na spory napiwek. Anton Romanowicz przykazał jechać wzdłuż brzegu. Ani na Gagarińskiej, ani na Nabrzeżu Pałacowym nie działo się nic szczególnego. Rzeka huczała, łomocząc falami, które z łoskotem rozbijały się o granit. Woźnica przestał poganiać kobyłkę i wlókł się cichym truchtem. Od czasu do czasu mijali grupy przechodniów – byli to głównie robotnicy portowi, którzy zeszli na suchy ląd i teraz cierpliwie czekali na brzask poranka, by przekonać się, gdzie znajdują się ich statki. Rumpel kazał woźnicy zatrzymać się obok jednego z takich zbiorowisk. Mężczyźni byli czymś poruszeni, dała się słyszeć ożywiona wymiana zdań. Każdy próbował przekrzyczeć sąsiada i dziennikarz odniósł wrażenie, że w ich słowach pobrzmiewa jakiś niepokój. – Co się stało, panowie? – krzyknął z dorożki. Anton Romanowicz głos miał donośny, mówił pewnie, z władczym tonem, który to opanował do perfekcji. Tym razem okrzyk również wywołał pożądane wrażenie. – Mamy kłopot! – padła odpowiedź. – Coś ty za jeden? Podejdź no tu! – zakomenderował Rumpel. Od razu otoczyła go grupa ludzi. – O co chodzi? – zaczął tym samym władczym tonem. – Co za kłopot? – Nie tyle kłopot, panie, co prawdziwe nieszczęście! – z grupy wystąpił jakiś chłopak. Na słowo „nieszczęście” Rumpel aż się zapalił! – Jakie? Z kim? – spytał przerywanym głosem. – Znaleźliśmy topielicę... – Topielicę? Któż to taki? Gdzie ona jest? Robotnicy zmieszali się. W tym czasie Rumpel zeskoczył z powozu i wmieszał się w tłum. Miał przeczucie, że właśnie trafił na jakąś aferę, która od razu pomoże mu zdobyć uznanie Grochotowa. – Nie wstydź się druhu – mówił – nie bój się! Gdzie ta topielica? Odesłaliście ją do izby przyjęć czy jak? – Do jakiej znów izby! U nas tu, w stróżówce na brzegu leży... – Dlaczego jej nie odesłaliście? – A po co? Stróż tutaj srogi, że hej... strach się bać! – wykrzyknął Wańka tonem znawcy.
– Żeby to chociaż martwe ciało było! – zauważył trzeźwo Nikita. – A oni cali i zdrowi, gołąbeczki. – Oni? – zdziwił się dziennikarz. – A więc topielica nie była sama? Było ich więcej? – W tym rzecz, że nie sama, a z kawalerem! – Panowie, dość tego gadania – zarządził Rumpel kierowniczym tonem. – Prowadźcie mnie do stróżówki! – Tylko nas waćpan nie wydaj! – wysunął się do przodu Nikita. – My jesteśmy prości ludzie, każdy może nam biedy napytać... Jak zobaczysz pan stróża, to ani pary z ust!... – Bądźcie spokojni! – zapewnił prędko Anton Romanowicz. – Pozwólcie tędy, tylko racz się pan schylić, a to nie daj Bóg jeszcze i waść się pokaleczy! – i przewodnik uchylił przed Rumpelem żałośnie poskrzypujące drzwi, ledwie wiszące na zardzewiałych zawiasach. – A oto i nasza topielica. Wnętrze stróżówki oświetlał jeden lampion, w którym niewyraźnym blaskiem tliła się dogasająca świeczka. Oprócz stołu i zydelka nie było tu żadnych mebli, a na podłodze, pod stertą kożuchów Anton Romanowicz dostrzegł wspomnianą kobietę. – Poświeć no tutaj, Osip! – zakomenderował. Ruchliwy człowieczyna rzucił się w jego stronę, ściągnął lampę ze ściany i oświetlił nią twarz leżącej. Kobieta była bardzo młoda, o pięknych, delikatnych rysach i charakterystycznym dla pospólstwa, zadartym nosku. Włosy miała mokre. Na pierwszy rzut oka Rumpelowi udało się stwierdzić, że kobieta żyje, tylko straciła przytomność. Jej pierś unosiła się miarowo, nozdrza i usta poruszały się, nawet oddech wydawał się w miarę równy. – A cóż to za topielica! – rzekł z lekkim rozdrażnieniem. – Oddycha, a serce bije jak dzwon... – W rzeczy samej, z płucami zdaje się wszystko w porządku – parsknął Osip, rzucając łobuzerskie spojrzenie na obfity biust leżącej. – A dopiero żeśmy ją z samej Newy wyłowili, jak zwykłą sieję, albo leszcza... – A gdzie się podział ten drugi? – spytał Anton Romanowicz, rozglądając się na boki. – Jej kawaler, znaczy się? – Właśnie, właśnie! Ten sam! – Muzułmanin jakiś... – Muzułmanin? – Ano podobny, to li muzułmanin, to li jakaś małpa... Uciekł... – Jak to? – zdziwił się Rumpel. – Topielec i uciekł? – No, bo on taki niezupełnie utopiony był... Nie na śmierć, znaczy się.. Prawdę mówiąc, to on ją wyłowił, a my tylko pomogliśmy im wydostać się na brzeg...
– No i gdzie on teraz jest? – No przecież mówię, jaśnie panie, że uciekł. Jak tylko ich wyciągnęliśmy z wody i zanieśliśmy tutaj, to zaczął nam wydawać polecenia. Najpierw, jak jakiś doktór, serca topielicy posłuchał. Myśmy chcieli potrząsnąć i wodę wypompować, ale ten nie pozwolił i kazał ją ukryć. „Będzie żyć!” – zapewnił. A u nas od razu podejrzenie: skąd to się razem w Newie znaleźli? Przestępstwem jakimś tu śmierdzi! Chcieliśmy go capnąć i do stróża zaprowadzić – ale gdzieżby! Zbliżyć się nie dał. Tak mi w ucho przydzwonił, że aż iskry z oczu poleciały, a nasz Wańka, chłop jak dąb, ledwie się zbliżył i odleciał jak piłka. Muzułmaniec przeklęty trafił go pod żebro i zwiał, niegodziwiec... Krzepki, niech go dunder świśnie, tak się z naszymi rozprawił, we krwi upaprał... – Dlaczego we krwi? – krzyknął Rumpel. – A kto go tam wie... Łeb miał rozbity, pewnie w wodzie o coś uderzył... Sam niech pan spojrzy! Osip zrobił krok do przodu i uniósł lampę nad podłogą. Rumpel pochylił się i dostrzegł na brudnych deskach krwawe plamy. Było ich kilka i zdawały się dość spore. Anton Romanowicz nie miał wątpliwości, że fortuna zsyła mu „gwóźdź” na pierwszym kroku jego dziennikarskiej kariery i teraz myślał już tylko o tym, jak wykorzystać tę okazję. Odrzucił płaszcz przykrywający biedaczkę i zobaczył, że kobieta ma na sobie jesienną kurtkę, która zaczyna już wysychać. – Niezła zagwozdka... – stwierdził na głos. – Kto jak kto, ale jaśnie pan to nas chyba w biedzie nie zostawi? – rzekł Osip przymilnie. – Bądź pan człowiek, poradźże coś chociaż... – A to mogę. Trzeba ją stąd zabrać, ot co! A potem siedzieć cicho, nikomu ani słowa, oto moja rada! – Ale dokąd zabrać? – spytał Osip z rozczarowaniem. – A cóż my takiego możemy? Z powrotem do Newy – żaden problem. Ale żeby gdzieś dalej... trudna sprawa. – Ach tak? – Rumpel udał zmartwienie, ale serce biło mu jak oszalałe. – W takim razie nie ma wyjścia, muszę panom pomóc! Zabiorę ja tę waszą topielicę, co wy na to? – A jak tylko pan sobie życzy! – wykrzyknął radośnie Osip. – A choćby i za siódme morze! – W takim razie idź, powiadom towarzyszy. Nawiasem mówiąc, woźnica już na mnie czeka. – Już pędzę... Ale nie ma o czym mówić. Proszę ją brać, ja pomogę... – Nie, lepiej najpierw im powiedz – nalegał Anton Romanowicz. Osip wybiegł. Za drzwiami stróżówki niemal od razu dał się słyszeć szum głosów. Gdy tylko ucichł, robotnik znów znalazł się obok dziennikarza. – Nie mają nic przeciwko, ale waćpan na jednego nam chyba nie pożałujesz? –
oświadczył Osip, po swojemu interpretując zamiary Antona Romanowicza. – Taki łakomy kąsek! Gdyby nie to, że w domu czeka własna małżonka... – Dobrze, już dobrze! – przerwał mu Rumpel. – Ej, pomóżcie żesz! Na progu pojawiło się jeszcze dwóch osiłków. Podnieśli kobietę niczym piórko i zanieśli ją do dorożki. Niedoszła topielica pojękiwała słabo, chociaż nie odzyskała jeszcze przytomności. Rumpel umościł się obok niej w powozie, przytrzymując kobietę za talię. – A to za fatygę, panowie – wsunął garść monet do ręki jednego z robotników. – Na zdrowie! I pamiętajcie – nikomu ani słowa! – Pokorne dzięki, nic nie powiemy! Możecie być spokojni! – chór zapewnień odbił się echem w ślad za odjeżdżającą parą.
M V. NIEGDYSIEJSZY SOKÓŁ iodow nie od razu doczekał się reakcji na dzwonek. Gdyby nie światło w oknach, już dawno by sobie poszedł. Wreszcie rozległ się odgłos otwieranych drzwi, w szczelinie zamka mignął słaby błysk i donośny, ale bez wątpienia starczy głos, w którym dziennikarz od razu rozpoznał Kobyłkina, spytał: – Kogo tam diabli niosą? – Metody Kiryłowiczu! To ja, Miodow! – wykrzyknął Konstanty Pietrowicz. – Do pana! – A-a, wszelki duch Pana Boga chwali! – rozległo się zza drzwi. Głos brzmiał życzliwie. Szczęknęła zasuwa, potem klucz w zamku, drzwi uchyliły się i przed Miodowem wyrosła sylwetka niewysokiego, pulchnego staruszka w czarnym surducie, spod którego wystawała wykrochmalona koszula. – Och, na pewno dokądś się pan wybiera, Metody Kiryłowiczu! – zakrzyknął dziennikarz. – Taki elegancki! Może w czymś przeszkodziłem?.. – Nikomu, ani w niczym! – zapewnił Kobyłkin. – Ależ proszę, niech pan wejdzie i się rozgości. Miło pana widzieć... Nie będziemy się witać przez próg, na starość zrobiłem się przesądny! Konstanty Pietrowicz skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Nie umknęło jego uwadze, że były detektyw musiał mieć gości. Skojarzenie od razu doprowadziło go do damy, spotkanej chwilę wcześniej w nocnych ciemnościach. Jednak spytany o nieznajomą Kobyłkin zbył go żartem i dla niepoznaki zaczął nakrywać do stołu. W międzyczasie redaktor streścił mu swoją niedawną rozmowę z Rumpelem o smutnych losach mandżurskiej dziedziczki. W zachowaniu Metodego Kiryłowicza nagle dało się dostrzec niezrozumiałą zmianę. Dość długo próbował przekonać Miodowa, że gdyby proces Marii Worobiowej odbył się zgodnie z procedurą, to rozprawa miałaby miejsce w Petersburgu. Niestety, oskarżona została skazana i zesłana bez szczegółowego rozpatrzenia sprawy. Wkrótce potem, pod pretekstem poprawy zdrowia po przebytej chorobie, Kobyłkin wziął długoterminowy urlop i zniknął z Petersburga. Gdzie się podziewał, tego nie wiedzieli nawet jego najbliżsi przyjaciele i współpracownicy. Jednak kiedy wrócił, niezwłocznie zrezygnował z piastowanego urzędu i przeszedł w stan spoczynku. Mimo licznych próśb, kategorycznie odmówił dalszej pracy, tłumacząc swoją decyzję wiekiem, zmęczeniem i utratą zdolności śledczych. I chociaż nikt mu nie wierzył, to przełożeni byli zmuszeni ustąpić.
Niegdysiejszy sokół odszedł, ale pozostawił po sobie następcę, który z powodzeniem mógłby uchodzić za jego sobowtóra. Był to nie kto inny, a Pantelej Iwanowicz Rakita – ulubiony wychowanek i towarzysz Metodego Kiryłowicza, wraz z którym rozwiązał wiele trudnych spraw. Kobyłkin sporo się przy nim nakrzątał i gdy Rakita w końcu zajął powierzone mu stanowisko, pracownicy wiadomej instytucji jednogłośnie stwierdzili, że „duch Metodego będzie odtąd niedostrzegalnie unosić się nad całym urzędem...”
– N VI. POŚRÓD EFEKTÓW iech mi pan powie – zaczął Miodow nieśpiesznie. – A o mandżurskiej księżniczce niczego pan przypadkiem nie słyszał? Ależ co się z panem dzieje? Efekt, na który liczył Konstanty Pietrowicz, przerósł jego oczekiwania: Kobyłkin, mimo całego swojego opanowania, nie wytrzymał. Jego twarz przybrała trupio blady odcień a w spojrzeniu pojawił się strach. Mężczyzna uniósł się nawet nieco w fotelu i spytał urywanym głosem: – Widział ją pan? – Naszą dziedziczkę? – Tak.. Ee... Miodow roześmiał się dźwięcznie. – Ależ z pana żartowniś, Metody Kiryłowiczu! – stwierdził, przestając się śmiać. – Już z dziesięć lat nie byłem w pobliżu Nowej Wsi, Leśnego, Ozierków czy Rybackiego, a co dopiero w miejscach tak czy też nie tak oddalonych. Gdzie niby miałbym ją spotkać? Powiedział to wszystko szczerym, nie wzbudzającym podejrzeń tonem. – Ależ mnie pan przestraszył! – odparł detektyw z wyraźną ulgą. – A ja już myślałem, że Bóg jeden wie co się stało... – A co mogłoby się stać? Kobyłkin wzruszył ramionami. – A kto wie, czego się można spodziewać po tej niespełna rozumu istocie? Pan, mój drogi, okazał się dość ważną postacią w całym tym dramacie, który rozegrał się wokół tej kobiety.... Mogła przecież uciec z Syberii, znaleźć się tutaj... Jest mi jej bardzo żal, proszę mi wierzyć, dlatego pomyślałem, że może pojawiła się w Petersburgu i została aresztowana. – Nie, nic mi o tym nie wiadomo... Nastraszyłem pana? – Nie przeczę!.. – To niech pan słucha, przestraszę pana jeszcze bardziej. – Ach tak? Mam wrażenie, że ma pan ogromny zapas najróżniejszych potworności, przeznaczonych specjalnie dla moich uszu. – Edelman jest na wolności! – Co takiego?! Na wolności? – rozległ się ochrypły krzyk. – Oho! Podziałało! – uśmiechnął się Konstanty Pietrowicz. – Z tą właśnie wieścią
przybyłem do pana, nie bacząc na to, co dzieje się za oknem. A proszę mi wierzyć, nie jest to zwykła mżawka. Kobyłkin aż przysiadł. Jego twarz była cała czerwona od napływającej do głowy krwi. – A już się bałem, że nie uda mi się odkryć Ameryki – ciągnął Miodow, delektując się uzyskanym efektem. – Myślałem, że Pantelej Iwanowicz już zdążył pana uprzedzić o ucieczce Edelmana, ale widzę, że jednak byłem pierwszą jaskółką... Ta-ak! Edelman znów jest na wolności! Uciekł ze szpitala dla umysłowo chorych i nie dotarły do mnie żadne informacje o jego zatrzymaniu. Chociaż, być może już zdążyli go schwytać, kto wie... – Jak się pan o tym dowiedział? – spytał Metody Kiryłowicz, z trudem łapiąc oddech. Miodow uśmiechnął się z zadowoleniem. – Dwadzieścia lat w zawodzie, cóż to dla mnie! – krzyknął. – Najpierw, oczywiście, z własnych źródeł, a potem zaszedłem do Rakity, żeby się upewnić. – I co na to Pantelej? Metody Kiryłowicz aż nachylił się do przodu, chciwie wsłuchując się w odpowiedź. – A on mi łaskawie zaserwował tak niespodziewaną reprymendę, że aż mi w pięty poszło... – A czemuż to? – Zabronił cokolwiek mówić... Jakże tak można! Taki „gwóźdź” przeszedł mi koło nosa! A on na tym nie poprzestał! Obdzwonił wszystkie redakcje, żeby nigdzie ani jeden wiersz o tej sprawie się nie pojawił. Solidnie się postarał – ani słowa nikt jutro o tym nie piśnie! – Czyli Pantelej wszystko wie... – Myślę, że ze szczegółami. – I nic mi nie powiedział! Otrząsnąwszy się z pierwszego zaskoczenia, Kobyłkin pokręcił głową ze smutkiem. – Zapewne Pantelej Iwanowicz planuje pochwycić Edelamaszkę zanim wieść się rozniesie – wysnuł swoje przypuszczenie Konstanty Pietrowicz. – Inaczej na pewno by pana zawiadomił... Poza tym nie za bardzo ma gdzie się ukryć, niegodziwiec jeden! Już wcześniej paru umysłowo chorym udało się uciec ze szpitala, ale zbyt długo na wolności nie pohulali... – Umysłowo chorym... – Detektyw posmutniał jeszcze bardziej. – A jeśli Edelman jest zdrowy? A co, jeżeli już dawno wyzdrowiał i przez ten cały czas tylko udawał... Przecież po takim człowieku można się wszystkiego spodziewać... Sam pan wie, co to za typ. – Co też pan wygaduje! – zaoponował Miodow. – Przecież lekarze nie są ślepi... – Ach, ci nasi lekarze! – zdenerwował się gospodarz. – Znam ci ja ich nie od dziś! Gryzipiórki i nic więcej.... Żeby tylko się nie narobić.. Wszyscy są szyci na jedną miarę! Byle do pierwszego i nic poza tym... Ale cóż to ja tak? – opamiętał się nagle. – Gadam i gadam, ale o telefonie to już nie pamiętam.... Zaraz zadzwonimy do Panteleja
i wszystkiego się dowiemy... Wybiegł pośpiesznie z salonu i już po chwili w sąsiednim pomieszczeniu rozległ się dzwonek telefonu. Miodow pogrążył się we własnych myślach. Jednak już po chwili z refleksji wyrwał go powrót Metodego Kiryłowicza. Na ustach detektywa błądził pełen zakłopotania uśmiech. – Miał pan rację, mój drogi przyjacielu – rzekł staruszek. – W jakiej kwestii? – spytał Miodow wracając do rzeczywistości. – I z ucieczką Edelmana, i z tym, że Rakita chce go szybko zatrzymać... Dlatego też jakoby o niczym mnie nie uprzedził... Powiedział, że i on dowiedział się o zbiegu od pana... – Czyli jeszcze nie schwytali nicponia? – Niestety nie... Pantelej prosił, żeby do rana nie podejmować żadnych kroków... Ale obiecał, że zajdzie do nas skoro świt. Wie pan co, mam pomysł! – Jaki, Metody Kiryłowiczu? – Nigdzie się pan nie śpieszy? – Nie... – Ani do drukarni, ani do żadnej jaskini rozpusty? – Dzięki pańskiemu Rakicie do drukarni mi nie po drodze, a cała reszta zbrzydła mi okropnie... Nie ciągnie mnie już. – Doskonale! W takim razie przenocuje pan u mnie. Pantelej Iwanowicz wie, że pan tu jest. Pojawi się tu pewnie z całym zapasem wszelkich nowinek... Będzie pan miał „gwoździ” po samą szyję, co pan na to? – Wspaniale! – zgodził się Kontanty Pietrowicz. – Szczerze mówiąc, droga powrotna bardziej mnie przeraża niż pana ucieczka Edelmana, a tu jeszcze jest szansa na miłą pogawędkę z Pantelejem Iwanowiczem... – No to postanowione! Mój sługa pościeli panu w gabinecie, będzie pan spał jak niemowlę... Zaraz wydam polecenie, a pan niech się trochę posili, na zdrowie! Ach, byłbym zapomniał! Jeszcze jedno pytanie: czy znane są panu szczegóły ucieczki? – Nic, oprócz samego faktu. – No widzi pan, Pantelej na pewno i w tej kwestii nie poskąpi informacji... A potem... Potem i ja chciałbym z panem o czymś pomówić. Przyszła mi do głowy pewna myśl i muszę się nią z kimś podzielić.
„S VII. GWÓŹDŹ NIEDZIELNEGO „POCZTYLIONA” tarzec zupełnie zwariował! – rozmyślał Miodow nad ranem. – To całe mandżurskie złoto padło mu w końcu na głowę! Ale w sumie, cóż z tego? Każdy z nas ma fioła na jakimś punkcie. Ja mam swoje reporterskie sensacje, a on – złoto... Ech, chyba już pora wstawać... Nie zaszkodziłoby też wrzucić coś na ząb...” Wciąż rozmyślając o niedawnej rozmowie z Kobyłkinem, Konstanty Pietrowicz zaczął nieśpiesznie zakładać na siebie poszczególne części garderoby. „Potrzebuje mojej pomocy – przemknęło mu przez myśl. – Toż to prawdziwy komplement, ot co! Nie bez powodu koledzy mówią, że mam nosa... Już ja potrafię zwietrzyć, gdzie się skrywają przeróżne sekrety i „gwoździe”. Będę godnym kompanem dla Metodego, bez dwóch zdań!..” – Proszę wybaczyć – na progu pojawił się służący Andriej. – Śniadanie już na stole... – Sekundkę! Już prawie skończyłem! – odparł Miodow. Dziennikarz umył się, po czym bez pośpiechu dokończył poranną toaletę. Następnie udał się do niewielkiej jadalni i zasiadł do nakrytego stołu. – Macie gdzieś jakąś niedzielną prasę? – spytał Andrieja. – Właśnie przyniesiono – odrzekł służący. – Jaki tytuł pan sobie życzy? Mamy chyba wszystkie... – Dawaj je tu, przyjacielu... Tylko prędko, jeśli można... Miodow wyciągnął ze sterty „Pocztyliona” i zagłębił się w lekturze. – A cóż to za cuda? – wymamrotał z zakłopotaniem, przeczytawszy najnowszą sensację Rumpela. – Przecież niczego mu nie mówiłem! Celowo przemilczałem tę kwestię, a on... Skąd on się o tym dowiedział?!.. Taki hit w „Pocztylionie”, a ja, stary wyga, nic nie mam! Miodow aż stęknął. – I cóż ja mam teraz począć? – zerwał się z fotela. – Co robić? Mężczyzna zaczął biegać z kąta w kąt, jak jakieś dzikie zwierzę w klatce. – Aha! Już wiem! Najpierw trzeba to pokazać Kobyłkinowi... Przecież on też o niczym nie wie! Z tymi słowy Miodow schwycił najnowszy numer „Pocztyliona” i pędem wybiegł z jadalni. – Gdzie jest Metody Kiryłowicz? – spytał Andrieja drżącym z emocji głosem. – Panowie są zajęci! – padła odpowiedź.
– Kto? – Przyszedł Pantelej Iwanowicz Rakita... Zdaje się, że jakaś poważna rozmowa... – Wszystko jedno! Rakita to swój człowiek... A ja muszę się natychmiast zobaczyć z Metodym Kiryłowiczem! Spojrzawszy na wzburzone oblicze Miodowa Andriej zrozumiał, że sprawa jest poważna. – Tędy proszę – powiedział, wskazując dłonią na małe, ledwo zauważalne drzwi. Miodow wpadł przez nie jak burza. Znalazł się w przestronnym, aczkolwiek skromnie umeblowanym pokoju. Po obu stronach znajdowały się wysokie meblościanki, a w lukach między nimi ktoś powiesił ogromne, zdobione lustra. Na środku pomieszczenia dziennikarz dostrzegł Kobyłkina i wysokiego, dobrze zbudowanego, barczystego blondyna o twarzy z wyraźnymi śladami po przebytej ospie. Był to Rakita we własnej osobie. Konstanty Pietrowicz znał go niemal tak dobrze jak samego Kobyłkina. Komisarz był przecież zastępcą i najlepszym przyjacielem detektywa. – Metody Kiryłowiczu, Panteleju Iwanowiczu! – wykrzyczał Miodow, potrząsając gazetą. – Proszę się nie gniewać... O, niech panowie spojrzą... Mężczyzna wyciągnął odpowiedni arkusz. – Taka sprawa... taka sprawa!... – W czym problem, przyjacielu? – Kobyłkin momentalnie znalazł się za jego plecami. – Ależ pan zdenerwowany, proszę się uspokoić! Co pan takiego znalazł w tym „Pocztylionie”? – Niech pan sam zobaczy! – Konstanty Pietrowicz zaskomlał jak zbity pies. Następnie rozłożył gazetę na stole i z triumfem wskazał palcem na wydrukowany tłustą czcionką nagłówek: „Pierścień węża, czyli tajemnicze przygody pewnej młodej damy”. Kobyłkin wydał z siebie cichy okrzyk. Jego twarz przybrała wyraz ni to zdumienia, ni to przestrachu. – I co panowie na to? – spytał Miodow, z pewną dumą spoglądając na swoich współrozmówców. – Cóż to takiego? – Rakita zbliżył się do towarzyszy. Na ułamek sekundy komisarz pochylił się nad gazetą, po czym momentalnie odskoczył i z zakłopotaniem skierował wzrok najpierw na Miodowa, potem na Metodego Kiryłowicza. Ten ostatni wciąż jeszcze pożerał wzrokiem artykuł. Komisarz rozłożył bezradnie ręce i rzekł: – Ależ nam się dzień przytrafił... niespodzianka za niespodzianką i jedna wcale nie lepsza od drugiej... – W rzeczy samej, drogi Panteleju Iwanowiczu, niespodzianki jak się patrzy! – w gorączkowym pośpiechu przemówił Miodow. – Takie, co to się ich faktycznie nikt nie