Dla wtajemniczonych działy się czary, ale dla zwykłych
śmiertelników to była tylko burza, choć gwałtowna i groźna.
Nocne niebo rozdzierały błyskawice, a wśród grzmotów i pioru
nów skłębiona szara woda Sound of Mull u wybrzeża Szkocji
z piekielnym hukiem uderzała w potężne granitowe skały,
obryzgując pianą urwisko, na którym wznosił się zamek Duart.
Stał tu od sześciuset lat, a przez pięć wieków stanowił twierdzę
rodu MacLeanów oraz miejsce gościnne dla ich krewnych z rodu
MacQuarriech. Bitwa na Culloden Moor przed sześćdziesięciu
siedmiu laty zmieniła wszystko. Opór Szkotów na posępnym,
podmokłym wrzosowisku przyprawił MacLeanów o wielkie straty,
a zamek przeszedł w ręce angielskiego rodu, który najwyraźniej
nie potrafił docenić potęgi twierdzy, ponieważ stała pusta. Było
tak przynajmniej na pozór.
W tej chwili rozbrzmiewał tu huk piorunów i fal. Dla zwykłych
śmiertelników oznaczał wyłącznie walkę rozszalałych żywiołów,
podczas gdy wtajemniczeni wyznawcy starożytnych wierzeń
wiedzieli, że dzieje się coś więcej.
To był czas czuwania czarownic. One naprawdę tu żyły, choć
7
JlLL BARNETT
różniły się między sobą, tak jak ród MacQuarriech różnił się od
rodu MacLeanów.
Historia MacQuarriech jest bolesna, a zaczęła się setki lat
przed dzisiejszą burzliwą nocą, gdy protoplasta rodu przybył do
miejsca, które leży na południu Anglii, na święto wiosennego
zrównania dnia z nocą. Na rozległej równinie wznosiła się tam
masywna kamienna świątynia, gdzie spotykali się czarownicy
i czarownice, żeby demonstrować sobie nawzajem swoje moce.
Zgodnie z wyrokami wróżb przodkowi rodu MacQuarriech
przypadł wówczas upragniony przez wszystkich zaszczyt wy
czarowania kwitnących róż - najbardziej cenionych wiosennych
kwiatów. Ale najpierw pozostali czarownicy i czarownice zgro
madzili się pośrodku świątyni i za pomocą swej magii przywrócili
zimową ziemię do życia. Widok, jaki się ukazał, był godny
zobaczenia, ponieważ podmokła ziemia momentalnie pokryła się
trawą i rozzłociła kwiatami laku wonnego, jaskrami oraz mlecza
mi, a gałęzie brzóz utonęły w srebrzystym listowiu i zazieleniły
się korony smukłych olch. W chwili nie dłuższej niż wymaga
wypowiedzenie zaklęcia czy wykonanie magicznego gestu po
wróciły do życia dęby, jesiony i wiązy. Rześkie poranne powietrze
nasyciło się zapachem jaśminu, pierwiosnków i lawendy. Krążyły
w nim roje ptaków i owadów. Po wielu ponurych miesiącach
martwej ciszy słychać było śpiew skowronków, bzyczenie pszczół,
gruchanie gołębi. Nagle nastała wiosna.
Teraz przyszła pora na występ MacQuarrie'a. Tłum rozstąpił
się, gdy czarownik zmierzał ku środkowi świątyni. Zrobiło się
cicho jak makiem zasiał, ponieważ każdy w podnieceniu oczeki
wał na ten szczególny moment. Najpierw MacQuarrie koncent
rował się przez długą chwilę w milczeniu, po czym skierował
dłonie ku ciężkiemu kamiennemu sklepieniu i pstrykając palcami
wykonał gest zaklęcia.
Nie rozkwitła żadna róża, lecz świątynią wstrząsnęła straszliwa
eksplozja, tak że mury i dach wyleciały w powietrze. Kiedy kurz
opadł, a zebrani zerwali się z posadzki, świątyni już nie było.
Pozostały po niej zaledwie szczątki łukowatych bram. Zwykłych
śmiertelników ruiny te, które nazywają Stonehenge, napawają
8
CZARY
lękiem, lecz czarownice całego świata na wspomnienie tej nazwy
i tego dnia potrząsają zawiedzione głowami i mamroczą o hańbie
ciążącej na rodzie MacQuarriech.
Roku pańskiego tysiąc osiemset trzynastego w Szkocji były
zaledwie dwie czarownice - jedna z rodu MacLeanow, a druga
z... MacQuarriech. W tę burzliwą noc, kiedy morskie fale z hukiem
uderzały o brzeg wyspy Muli, a nad ruinami zamku, który
stanowił niegdyś przedmiot dumy, górując na stromym skalnym
cyplu, szalała ulewa, i gdy zwykli mieszkańcy tej maleńkiej
wyspy kulili się przy ogniu, wsłuchując w odgłosy nieba, obie
czarownice uprawiały czary.
Joyous Fiona MacQuarrie pochyliła się, żeby zebrać z podłogi
komnaty w wieży porozrzucane księgi. Przeguby jej dłoni zdobiły
złote bransolety, które pobrzękiwały niczym dzwoneczki, za
głuszając pełną napięcia ciszę. Joy cieszyła się z powodu tego
hałasu, ponieważ dawał jej upragnioną chwilę wytchnienia od
stale ją strofującej, gniewnej ciotki MacLean. Nie patrząc w jej
stronę, chwyciła pod pachę kolejną księgę.
- Poszło zaledwie o sylabę - mruknęła, podnosząc następny
tom i pobrzękując bransoletami.
Gdy tylko spoczęły na moment spokojnie na nadgarstkach, do
uszu Joy dotarło wyraźne, energiczne stąpanie. Rozpoznała chód
ciotki i zerknęła na trzymane pod pachą księgi; skrzywiła się,
udręczona, ciotka zaś skrzyżowała ręce i potrząsając złotymi
włosami spoglądała na nią z oburzeniem. Najgorsze było to, że
z wyrazu ust starszej pani wynikało, iż znowu zaczęła odliczać.
Serce Joy zamarło. Po raz kolejny nie udało się jej dobrze
wykonać zaklęcia. Westchnęła w poczuciu porażki i odłożyła
księgi na wiekowe dębowe półki. Przysunęła do stołu na kozłach,
stojącego pośrodku komnaty, rozchwiany drewniany zydel i ciężko
usiadła. Podparła dłonią podbródek, czekając aż ciotka odliczy do
stu. Miała nadzieję, że skończy się na tej liczbie.
Zwinny kot o futrze tak białym jak świeży śnieg w Highlandzie
wskoczył jednym susem na blat i zaczął spacerować wokół trzech
9
JlLL BARNETT
spatynowanych przez czas mosiężnych lichtarzy. Przyćmione
światło świec otulało wysłużony dębowy stół złotym blaskiem,
a ogon kota rzucał na porysowany blat zagadkowe cienie. Joy,
zaintrygowana ich kształtami, próbowała przełożyć je na wymyś
lone na poczekaniu symbole, popuszczając wodze fantazji, co
zdarzało się jej często. Wyprawy w świat wyobraźni stanowiły
jej problem jako czarownicy, ponieważ utrudniały koncentrację.
Ten kot, imieniem Gabriel, był towarzyszem ciotki, wcielonym
w zwierzę duchem, powołanym, by służyć czarownicy i bronić
jej w razie potrzeby.
Joy zerknęła na swojego towarzysza, gronostaja Beelzebuba,
który również miał śnieżnobiałe, zimowe futro, upstrzone czar
nymi plamkami tylko na ogonie i łapach. Jednak pokaźny brzuch
upodabniał go raczej do ociężałego królika, nie pozwalając
dostrzec w nim równie zwinnego jak kot kuzyna łasicy. Wszystko
wskazywało na to, że jak zwykle, śpi. Joy westchnęła. Beezle był
jedynym zwierzęciem, które chciało zostać jej towarzyszem,
ponieważ koty takie jak Gabriel zachowywały się wobec czarow
nic nie panujących w pełni nad magią wyniośle i nieprzyjemnie,
wcale nie pragnąc się z nimi wiązać. Również sowy były zbyt
mądre, by się sprzymierzać z kimś tak nie na miejscu jak Joy.
Ropuchy zaś po jednym spojrzeniu odskakiwały od niej z re
chotem.
Stary, niezdarny Beezle sapał przez sen, ale spoglądając na
jego podkurczone łapy, Joy przypominała sobie, że ma kogoś
bliskiego, nawet jeśli jest to tylko gronostaj. Może wyczuwając
jej myśli, otworzył leniwie oko i patrzył na nią, jakby ze stoickim
spokojem oczekiwał na kolejne nieszczęście.
Wyciągnęła rękę, żeby go podrapać po miękkim brzuchu
i natychmiast wywróciła filiżankę z ostygłą herbatą z owoców
dzikiej róży. Gabriel syknął i błyskawicznie odskoczył od
rozlewającego się po blacie płynu, lecz Beezle nie potrafił się
poruszać tak szybko, a w ogóle rzadko się poruszał, więc zaraz
znalazł się w kałuży herbaty. Zamrugał oczami i widząc, że płyn
moczy jego białe futro, posłał Joy spojrzenie równie nieprzyjemne
jak spojrzenie ciotki. Otrząsnął się, rozpryskując herbatę po
10
CZARY
całym blacie, niezdarnie przedostał się na suche miejsce i opadł
ciężko na stół, po czym przekoziołkował, wystawił łapki, tłuściutki
biało-różowy brzuch, i zagapił się w sufit.
Joy, bębniąc palcami po blacie, zastanawiała się, czy zwierzęta
potrafią odliczać, ponieważ Beezle otworzył pyszczek, najpierw
głośno sapiąc, a potem chrapiąc. Ostatecznie doszła do wniosku,
że odliczają podczas snu.
- I co ja mam z tobą począć? - przemówiła nareszcie ciotka,
gdy dwukrotnie odliczyła do stu.
Traktowała Joy surowo, jednak w jej głosie brzmiała troska,
której źródło stanowiła niemal macierzyńska miłość. Ale to tylko
pogarszało samopoczucie dziewczyny, gdyż naprawdę zależało
jej, by po mistrzowsku władać magią, zarówno ze względu na
nieustające wysiłki ciotki, jak i z powodu własnych ambicji. Była
zrozpaczona, że wciąż jej się nie udaje. W milczeniu przejechała
palcem po zakurzonym stole i podniosła wzrok na swoją opiekun
kę i mentorkę.
- Czy rzeczywiście jedno słowo może zaprzepaścić wszystko?
- próbowała się bronić.
- Każde pojedyncze słowo jest niezwykle ważne. Zaklęcie
należy wypowiadać dokładnie, ponieważ część mocy pochodzi
z głosu. - Ciotka odetchnęła głęboko i założyła ręce do tyłu.
- Reszta to już sprawa doświadczenia. I koncentracji! - Zaczęła
krążyć wokół okrągłej komnaty, a jej silny głos odbijał się od
murów wieży niczym muzyka dud w Highlandzie. Nagle za
trzymała się, spojrzała na Joy i wydała jej polecenie: - Skup się
i patrz na mnie.
Stanęła po lewej stronie siedzącej przy stole dziewczyny
i uniosła w górę smukłe ręce. Złote nici, którymi została
wyhaftowana jej jedwabna suknia, zamigotały w świetle świec
jak wyczarowane przez zaklęcie iskierki. Joy wstrzymała oddech.
Na tle nocnego nieba, widocznego przez okno w wieży, wysoka
i spowita złotym blaskiem ciotka wyglądała jak bogini. Jej proste
włosy, które opadały na fałdzistą suknię, sięgając aż do kolan,
również miały barwę złota, a skóra o nieskazitelnej jasnej
karnacji wydawała się w przytłumionym świetle świec wiecznie
11
JlLL BARNETT
młoda. Suknia ciotki była biała, ale ta biel nie miała nic
wspólnego z barwą bawełny czy owczego runa. Połyskiwała jak
gwiazdy i słońce, jak błyskawice i diamenty.
W komnacie świstał zimny szkocki wiatr. Płomyki świec
migotały, a ostra woń rozgrzanego łoju mieszała się z zapachem
nocnej ulewy i słonych morskich fal. Na granitowych murach
cienie kołysały się w tanecznym korowodzie. Docierały tu odgłosy
wzburzonego morza, rozbijającego się o ostre przybrzeżne skały,
i zawodzenie mew, które schroniły się przed burzą pod okapami
wieży. Lecz nagle, w ułamku sekundy, wszystko ucichło.
- Przyjdź tutaj! - zawołała głębokim głosem ciotka.
Magia zaczęła działać niczym jakaś pobudzona nagle do życia
siła, potężna, a zarazem poddana kontroli. Operowała teraz przy
dębowych półkach, gdzie stały stare i ciężkie, oprawione w skórę
tomy. Wielka brązowa księga, popękana i wystrzępiona, powoli
wysunęła się z półki, odwróciła w powietrzu i poleciała w kierunku
ciotki, unosząc się w pobliżu, dopóki czarownica nie opuściła
ramienia i nie wskazała stołu. Wtedy liczący sobie trzy tysiące
stron tom pofrunął tam jak piórko i spoczął na blacie.
- Gdy ty to robisz, wszystko wydaje się takie łatwe - powie
działa Joy, podpierając dłonią podbródek.
- Bo to jest łatwe. Po prostu trzeba się skupić - odparła ciotka,
odkładając księgę na półkę. - Teraz ty spróbuj.
W ciemnozielonych oczach dziewczyny malował się praw
dziwie szkocki upór. Wstała, odetchnęła głęboko i przymknęła
powieki, po czym z przejęciem godnym czarownicy, która
ma zaledwie dwadzieścia jeden lat, wyrzuciła w górę dłonie,
tak że bransolety poszybowały w powietrze jak stadko mew.
Na dźwięk uderzającego w mury metalu skrzywiła się boleśnie
i otworzyła oczy.
- Zapomnij o bransoletach! Skoncentruj się... Skoncentruj.
Skupiała się, jak potrafiła, ale nic się nie wydarzyło. Jeszcze
mocniej zacisnęła powieki.
- Joyous, wyobraź sobie lecącą księgę. Wykorzystaj wewnęt
rzne widzenie.
Pamiętała, w jaki sposób ciotka wykonała gest zaklęcia, więc
12
CZARY
jeszcze raz energicznie wyrzuciła w górę ramiona i z determinacją
uniosła twarz. Jej gęste rozwichrzone włosy o barwie futra norki
rozfalowały się wokół ud. Otworzyła oczy i wyciągnęła dłonie
wyżej, a następnie wzięła głęboki oczyszczający oddech.
- Przyjdź do mnie! - rozkazała.
Księga drgnęła, ale przesunęła się tylko o kilka centymetrów.
- Skup się!
- Przyjdź do mnie! - Rozstawiła szeroko palce i zagryzła
wargi. Zaczęła powoli opuszczać ręce. Znowu zamknęła oczy,
wyobrażając sobie lecącą w jej stronę i krążącą wokół niej
księgę. Gdy uniosła powieki, stwierdziła, że gruby tom zsuwa się
z półki. Ponowiła rozkaz bardzo głębokim głosem. Zdecydowana
za wszelką cenę zmusić księgę do ruchu, pstryknęła palcami,
chcąc nadać mu szybsze tempo. Uszczęśliwiona spostrzegła, że
tom błyskawicznie zmierza w jej kierunku. Pochyliła głowę, by
uniknąć nagłego zderzenia, i krzyknęła: - O mój Boże!
Tom przeleciał obok Joy, jakby go unosiła trąba powietrzna,
a zaraz po nim zaczęły koło niej przemykać inne księgi, porywane
z półek z siłą morskiego odpływu. Wkrótce same półki oderwały
się ze straszliwym hukiem od ścian i zaczęły coraz szybciej
fruwać po komnacie, wirując i zataczając kręgi. Z lewej strony
Joy przemknął powyginany cynowy ceber, który zaraz uderzył
o podłogę, a z prawej przeleciała miotła. Trzy zydle pląsały przez
chwilę w powietrzu, po czym spadły na szklany dzban, rozbijając
go w drobny mak. Inne meble najeżdżały z trzaskiem na mury,
rozsypując się w drzazgi, płonące świece zaś unosiły się coraz
wyżej. W komnacie jęczał i zawodził porywisty wiatr. Joy
w geście obrony ukryła twarz w dłoniach i pochyliła się do
przodu. Właśnie przeleciała tuż obok niej filiżanka, a do jej uszu
dotarło przeraźliwe miauknięcie kota i tupot wielu zwierzęcych
łap. Kątem oka spostrzegła wirujące w powietrzu bryły węgla,
które wydostały się z kubła. Usłyszała królewski pomruk ciotki.
- Szczury! - Na widok setki szarych gryzoni, wspinających
się po murach, wyskakujących z roztrzaskanych mebli i biegają
cych jak oszalałe, zasłoniła dłonią usta.
Nagle wicher zaczął się uspokajać, aż ucichł zupełnie. Słychać
13
JlLL BARNETT
było tylko chrobot szczurów i tłumione pokasływanie ciotki. Joy
wyprostowała się i odwróciła w jej stronę. Pani MacLean
podnosiła się spod dwustuletniego tronu, odpędzając pył węglowy,
który zdążył pokryć jej twarz. Rzuciła w stronę rozbieganych po
zrujnowanym wnętrzu gryzoni złowrogie spojrzenie i pstryknęła
smukłymi palcami, strząsając z nich przy okazji czarny pył.
Szczury zniknęły. Gabriel znowu miauknął przeraźliwie i niczym
czarna kula pomknął do swej pani, kryjąc się pod jej suknią
i strząsając z niej pył węglowy na deski podłogi. Przez chwilę
słychać było tylko sapanie Beezle'a, który leżał spokojnie na
stole i spał. Wyglądało na to, że przespał całe zajście. Pod
wpływem pełnego napięcia, ale i desperacji, spojrzenia ciotki Joy
poczuła się tak, jakby dźwigała na ramionach jakieś nieznośne
brzemię.
- Tak mi przykro - szepnęła. W jej wpatrzonych w ciotkę
zielonych oczach malowało się poczucie winy.
- Joyous, nie mogę cię zostawić bez opieki. Nie mogę.
- Znowu strząsnęła z dłoni pył węglowy i ogarnęła spojrzeniem
zniszczone wnętrze. - Nie miałabym czystego sumienia, gdybym
pozwoliła ci mieszkać samej w Anglii przez dwa lata. - Przez
chwilę w zamyśleniu dotykała pobrudzonym palcem ust. - Oczy
wiście, Anglicy zasłużyli sobie na to po bitwie na Culloden
Moor... - Nie dokończyła, rozglądając się z oburzeniem po
komnacie i potrząsając głową. - Jednak nie. Już są obarczeni
obłąkanym królem oraz regentem, który wolałby bawić się niż
rządzić.
- Ale...
- Nie. - Ciotka uciszyła Joy gestem dłoni. - Wiem, że masz
jak najlepsze intencje, ale one nie zapewnią ci panowania nad
tym wszystkim. - Pomachała ręką, wskazując bałagan w pokoju,
potrząsnęła głową i oznajmiła: - Ktoś musi nad tobą czuwać,
moja droga.
Uniosła w górę okopcone sadzą dłonie i pstryknęła palcami.
Komnata powróciła do normalnego wyglądu. Wszystkie krzesła
i zydle oraz stół znalazły się na swoich miejscach, dzban znowu
był cały, a miotła i ceber stały, jak zwykle, przy północnej
14
CZARY
ścianie. Księgi spoczywały na półkach tak równo jak ustawieni
w szyku angielscy żołnierze. Biało-złote barwy ciotki, jej ciało,
włosy i suknia wyglądały nieskazitelnie. Jasno dała do zrozumie
nia, że Joy potrzebuje kogoś, kto naprawiałby szkody, jakie
wyrządza jej nieudolna magia. Dziewczyna mieszkała z ciotką
od piętnastu lat i chciała skorzystać z nadarzającej się okazji życia
na własną odpowiedzialność. Gdyby była sama, może nauczyłaby
się panować na swoją mocą. Może nie czułaby takiego napięcia,
ponieważ nie byłoby koło niej nikogo, komu mogłaby sprawić
zawód. Bardzo boleśnie przeżywała swoją osobliwą zdolność
rozczarowywania tych, na których jej najbardziej zależało. Stała
teraz przed ciotką, rozpaczając z powodu porażki i zadręczając się
poczuciem winy, wyzuta z wiary w spełnienie nadziei.
Wraz z wyborem ciotki do rady czarownic i czarowników oraz
jej spodziewanym wyjazdem do Ameryki Joy mogła być w końcu
sama, na co oczekiwała z entuzjazmem. Zamek Duart został
wydzierżawiony grupie lekarzy z Glasgow, którzy zamierzali
opiekować się tu kalekimi i umysłowo chorymi uczestnikami
wojny z napoleońską Francją. Dwuletni okres nieobecności ciotki
w kraju Joy chciała spędzić w Surrey, w domu babki ze strony
matki. Była pewna, że w tym czasie nauczy się panować nad
magią. Potrzebowała tylko przekonać o tym ciotkę, która ponadto
nigdy nie dowiedziałaby się o ewentualnych pomyłkach wycho
wanki.
- Jeśli potrzebuję czyjejś ochrony, to dlaczego nie powierzyć
jej duchowi opiekuńczemu? - wytoczyła ostatni argument. - Po
tych słowach rozległ się koci pisk i Gabriel czmychnął spod sukni
ciotki, kuląc się pod kufrem, tak że w mrocznej komnacie tylko
para czujnych niebieskich oczu zdradzała jego kryjówkę. Widząc
to Joy dodała, spoglądając na Beezle'a, który właśnie się przekręcił
i parsknął przez sen: - Oczywiście mojemu duchowi opiekuń
czemu. Czy nie jest powołany do sprawowania pieczy nad
czarownicą?
- Joyous, jedyną rzeczą, jakiej potrafi pilnować ten leniwy
gronostaj, jest sen. Ty chyba naprawdę nie umiesz się skoncent
rować...
15
JlLL BARNETT
- Poczekaj! - Przerwała jej nagle pełna nadziei dziewczyna.
- Mam pewien pomysł! - Popędziła do pogruchotanego sek-
retarzyka i przetrząsała jego zawartość. W końcu okręciła się na
pięcie, trzymając w dłoniach papier, pióro, czarną szkatułkę ze
stalówkami oraz pękaty słoiczek tuszu. - Zapiszę sobie magiczne
słowa, żebym mogła je widzieć czarno na białym. Przekonasz się,
że po tym potrafię się skoncentrować. Jestem tego pewna.
Proszę... Daj mi jeszcze jedną szansę.
Ciotka spoglądała na swoją podopieczną przez długą, pełną
napięcia chwilę.
- Proszę - powtórzyła błagalnym szeptem Joy, patrząc w pod
łogę i wstrzymując oddech. W myślach powtarzała słowa: Daj mi
ostatnią szansę. Proszę... Proszę... Proszę.
- Dam ci jeszcze trochę czasu - zgodziła się w końcu ciotka,
unosząc twarz ku górze.
Promienny uśmiech rozjaśnił pobladłą twarz wychowanicy,
a w jej zielonych oczach zapłonął entuzjazm. Podbiegła do stołu,
usiadła na zydlu i zanurzając pióro w tuszu spojrzała na ciotkę.
Joyous Fiona MacQuarrie wciąż była gotowa uczyć się magii,
lecz Anglia wcale nie była gotowa na jej przyjęcie.
Szpetność upięknia, piękność szpeci;
Nuże przez mgły i par zamieci
W. Szekspir Makbet
tłum. J. Paszkowski
Londyn, grudzień, rok 1813
W ytworny czarny powóz turkotał po mokrym bruku. Miasto
spowijała gęsta mgła. Stangret najwyraźniej nie zwracał na nią
uwagi, ponieważ mknął zatłoczonymi ulicami, jakby w ogóle nie
obawiał się złej pogody, kolejno mijając wóz gałganiarza przy
Green Park, stróża trzymającego żelazną pięścią pijaną ulicznicę,
ciężkie lektyki i rozklekotane dorożki. Skręcił w St. James, gdzie
latarnik zapalał pochodnią ostatnią z żelaznych latarni, i w mgnie
niu oka tam się zatrzymał.
Lokaj w zielonej liberii otworzył zwieńczone herbowymi
barwami - złotem i zielenią - drzwi, zanim jeszcze czwórka
zgrzanych koni stanęła całkiem spokojnie. Alec Castlemaine,
diuk Belmore, przyjechał do klubu. W chwili gdy jego wypole
rowane do połysku, długie buty dotknęły chodnika, zegar w po
bliskim sklepie wybił piątą.
Była środa, a w każdy poniedziałek, środę i piątek diuk
Belmore, jeśli tylko bawił w Londynie, zjawiał się przed White
punktualnie o piątej. Wszyscy wiedzieli, że pielęgnuje ten zwyczaj,
określający jego styl życia. Całkiem niedawno lord Alvaney
17
JlLL BARNETT
żartował, że jego zegarek z pewnością by stanął z wrażenia, gdyby
Belmore wszedł do klubu o trzeciej. Gdy tylko usłyszano turkot
czarnego powozu, odwracano szyld i zamykano piekarnię Hastona,
a do księgi zakładów Boodle'a wpisano wiele zakładów dotyczą
cych harmonogramu zajęć diuka podczas jego pobytu w Londynie.
Były do przewidzenia jak pora picia herbaty w Anglii.
Dziś towarzyszyli mu Richard Lennox - hrabia Downe, oraz
Neil Herndon - wicehrabia Seymour. Lennox, wysoki przystojny
blondyn o piwnych oczach, miał cięty dowcip, a ostatnio stał się
szczególnie zgryźliwy. Herndon był niższy, szczuplejszy i rudo
włosy. Lennox powiedział o nim kiedyś, że swoją egzaltacją
mógłby wyprowadzić z równowagi nawet nieboszczyka. Obaj
liczyli sobie, tak jak Castlemaine, po dwadzieścia osiem lat i byli
jego towarzyszami zabaw od lat dwudziestu, a jednak nie
wiedzieli, dlaczego jest taki punktualny. Ta sprawa należała do
nielicznych, o które się nie spierali. Znali natomiast niepospolitą
siłę Aleca i zręczność, z jaką potrafił ujarzmić każdego konia.
Uważali, że jeśli czegoś pragnie, osiąga to z łatwością. Wydawało
się, że potrzebował tylko pstryknąć palcami, by świat znalazł się
u jego stóp.
Wiele kobiet próbowało bez powodzenia podbić serce diuka
Belmore. Jedyne, co osiągały, to jego rozdrażnienie.
Richard i Neil byli jego najbliższymi przyjaciółmi, ale nawet
wobec nich zachowywał dystans. Wkrótce po tym, jak wszyscy
trzej poznali się w szkole w Eton, hrabia Downe prowokował
reakcje emocjonalne u Aleca i gorliwie starał się przez wszystkie
następne lata pozbawić jego twarz chłodnego wyrazu, lecz również
dzisiejszy wieczór niczego pod tym względem nie zmienił.
Gdy stanęli na chodniku, diuk zaczął wydawać polecenia
stangretowi. Kiedy się odwrócił, wyrosła przed nim jak spod
ziemi przygarbiona staruszka w zniszczonym słomkowym kape
luszu. Ogromnym, a do tego czerwonym. Kobiecina miała na
sobie wystrzępioną szarą suknię z aksamitu i niebieski szal wokół
szczupłych ramion. W jednej sękatej dłoni trzymała kosz pełen
świeżych kwiatów, a w drugiej rozkoszny bukiecik przybranych
bluszczem fiołków.
18
CZARY
- Niech wasza lordowska mość kupi ten śliczny bukiecik dla
swojej damy.
- Wasza Miłość - poprawił kwiaciarkę swym słynnym lodo
watym tonem, który zbijał ludzi z tropu.
Nie poruszyła się, wciąż unosząc ku górze pomarszczoną twarz
i wpatrując się w niego szarymi oczami. Już zrobił krok, chcąc
ją ominąć, ale zniewolił go słodki zapach fiołków. Zatrzymał się
i w milczeniu wziął z rąk kwiaciarki bukiecik, rzucając jej
pieniążek. Postanowił wręczyć kwiaty Juliet na dzisiejszym balu.
Ruszył do drzwi, ale poczuł na ramieniu kościstą dłoń kobiety.
- Wasza Miłość. Za jeszcze jednego szylinga przepowiem
przyszłość.
Alec uważał wróżby za głupstwa niegodne jego zainteresowa
nia, więc strząsnął z ramienia rękę kwiaciarki, zamierzając
odejść, lecz powstrzymał go wicehrabia Seymour, który miał
opinię najbardziej przesądnego człowieka w Anglii.
- Belmore, jeśli ją tak odprawisz, ściągniesz na siebie nie
szczęście - ostrzegł.
Na te słowa wchodzący do klubu hrabia Downe odwrócił się
i niedbale oparł o drzwi, kładąc zdrową rękę na zwichniętej,
spoczywającej na temblaku.
- Rzeczywiście, będzie lepiej, jeśli jej wysłuchasz - poradził
z ironicznym uśmiechem widząc, że Alec rzucił wiedźmie pół
korony. - Chyba nie chcesz ściągnąć nieszczęścia na szanowany
ród Belmore'ów?
Diuk spojrzał na niego wyniośle i założył ręce, jakby idiotyzmy,
wygadywane przez kwiaciarkę niewarte były najnędzniejszego
pensa. Ale nawet i on z trudem udawał brak zainteresowania,
kiedy kobieta zaczęła paplać na temat jego spraw miłosnych.
Downe nieudolnie skrywał rozbawienie, podczas gdy Seymour
zdawał się chłonąć każde jej słowo.
- Wasza Miłość nie ożeni się z kobietą, którą wybrał.
Po tych słowach Alec uznał wróżkę za obłąkaną. Wiadomość
o swoim ślubie traktował jako sensację jutrzejszych gazet. Lady
Juliet Elizabeth Spencer, córka hrabiego i hrabiny Worth, miała
zostać żoną Aleca Geralda Castlemaine'a, diuka Belmore. Przyjęła
19
JlLL BARNETT
jego oświadczyny i dyskutowano tylko drobiazgi dotyczące ich
małżeństwa. Wkrótce starania Aleca o jej rękę powinny zostać
uwieńczone ślubem.
- A z kim się ożeni? - spytał Neil, spoglądając z przejęciem
to na Aleca, to na staruszkę.
- Z kobietą, którą dopiero pozna - odparła, a jej oczy dziwnie
rozbłysły. Uniosła palec i oznajmiła: - Ona ma dla Waszej
Miłości pewne niespodzianki.
- Nie zamierzam już dłużej tego słuchać - oświadczył Alec
i przeciskając się obok śmiejącego się Richarda szarpnął drzwi.
- Od chwili jej poznania Wasza Miłość nigdy nie będzie się
nudził! Nigdy więcej! - dobiegły do jego uszu słowa kwiaciarki,
zanim zdążył zniknąć w klubie.
Wszedł do hallu z takim impetem, że aż jego buty za
skrzypiały na parkiecie. Zerwał z dłoni rękawiczki z cielęcej
skóry, które Burkę, majordomus klubu, natychmiast od niego
odebrał wraz z kapeluszem, wręczając je jednemu z dziesięciu
lokajów czekających, by odnieść wierzchnie ubrania swoich
panów do garderoby, gdzie miały być wysuszone i oczysz
czone.
- Dobry wieczór, Wasza Miłość - przywitał Aleca Burkę,
pomagając mu zdjąć palto i przekazując je lokajowi. - Jak Wasza
Miłość się miewa?
- Jest poirytowany - rzucił złośliwie hrabia Downe, odchylając
połę płaszcza, skrywającą rękę na temblaku, i w ten sposób
ułatwiając majordomusowi zadanie.
- Rozumiem - odparł ten tonem, z którego wynikało, że nie
ma o niczym pojęcia. Ostatecznie jego praca wymagała dyskrecji
i uniżoności. Właśnie okazywał ją innym członkom arysto
kratycznego klubu.
- A jednak nie sądzę, żebyś był zły z powodu tej wróżby
- rzekł ze spokojem hrabia, próbując bez skutku nadążyć za
diukiem, pokonującym bez najlżejszego wysiłku wysokie schody
z różowego florenckiego marmuru, prowadzące do głównego
salonu klubu.
- Jak myślisz, co on zamierza zrobić z lady Juliet? - spytał
20
CZARY
szeptem Richarda wicehrabia Seymour, wpatrzony w barczyste
ramiona Aleca.
- O czym ty, u diabła, mówisz? - Hrabia zatrzymał się,
spoglądając na Neila, jakby ten postradał nagle rozum.
- O ogłoszeniu ślubu diuka Belmore z lady Spencer. Obaj
dobrze wiemy, jak jest czuły na punkcie właściwego zachowania.
Co zrobi, jeśli nie dojdzie do tego ślubu, zwłaszcza po zamiesz
czeniu jego zapowiedzi we wszystkich gazetach?
- Neil, nie rób z siebie większego osła niż jesteś.
- Przecież słyszałeś, co zawyrokowała staruszka. Alec nie
ożeni się z Juliet. Od wczoraj, kiedy to powiedział nam
o przygotowaniach do swego ślubu, dręczą mnie złe przeczucia.
Coś jest nie w porządku. Jestem pewien - powiedział ze
szczerym przekonaniem wicehrabia Seymour, bijąc się w piersi.
- Na litość boską, przestań bredzić.
Neil zaczął sarkać z powodu sceptycyzmu Richarda.
- Nie obchodzi mnie, czy wierzysz w to, czy nie, bo i tak
później przyznasz mi rację. Ilekroć mam takie przeczucia, dzieje
się coś dziwnego - oznajmił, gdy dotarli do kolumnady z różo
wego marmuru u szczytu schodów.
- Żadna kobieta, a zwłaszcza tak inteligentna, jak Juliet
Spencer, nie pozwoli, by wymknął się jej z rąk diuk Belmore.
Neil, ta staruszka naprawdę jest obłąkana - perswadował mu
Richard, gdy wchodzili do salonu.
Alec siedział już przy tym, co zwykle, stoliku, kosztując wino
jakiegoś dobrego rocznika. Właśnie dyskretnie skinął z aprobatą
głową i gospodarz klubu zniknął.
Diuk Belmore uosabiał angielskiego arystokratę. Jego szary
surdut miał nieskazitelny krój i w sposób naturalny eksponował
barczyste ramiona, a sposób zawiązania białego krawata zdradzał
rękę jednego z najlepszych lokajów. Obcisłe spodnie ukazywały
sprężyste uda mistrza jazdy konnej i długie nogi mężczyzny,
którego wygląd odpowiada dobremu urodzeniu. Jak zwykle,
kwadratowy podbródek nawet nie drgnął, zaświadczając o angiel
skim uporze. Diuk był przystojny. Wystające kości policzkowe
zdradzały normańskich przodków, orli nos i zmysłowe, choć
21
JlLL BARNETT
ściągnięte usta znamionowały twardy charakter. Jego serce było
niewzruszone. W sposób typowy dla męskiej linii rodu Castle-
maine'ów czarne włosy Aleca rozjaśniały pasemka przedwczesnej
siwizny. Od siedmiu wieków każdy diuk Belmore zaczynał
siwieć przed trzydziestka., a ponadto, zgodnie.z tradycją, żenił się,
ukończywszy dwadzieścia osiem lat, płodząc najpierw syna,
dziedzica majątku i tytułu.
Wszyscy uważali, że los sprzyja diukom Belmore, i Alec
zdawał się nie stanowić pod tym względem wyjątku.
Gdy dosiedli się do niego hrabia Downe i wicehrabia Seymour,
ten ostatni zaczął się niecierpliwić z powodu pustego kielicha
i postukiwać butem w nogę od stołu, mamrocząc pod nosem
o przeznaczeniu i Alecu.
- Jeśli zaczniesz pić wino, to przynajmniej skończysz z tym
piekielnym marudzeniem - odezwał się rozdrażniony Castlemaine
i przywołał służącego, żeby napełnił Neilowi kielich.
- Co cię dręczy, Belmore? - spytał Richard. Wpatrywał się
niewinnie w swój kielich, lecz po chwili uniósł wzrok. Na jego
poważnej twarzy malowało się ledwo uchwytne rozbawienie.
- Czyżbyś się niepokoił o przyszłość?
Alec wolno sączył wino.
- Powinien się niepokoić - odezwał się Neil. - W każdym
razie ja się niepokoję.
- Twojego niepokoju starczyłoby za nas trzech - odparł
nonszalancko Alec. - Ani trochę nie lękam się o przyszłość,
ponieważ nie ma powodu. Nasi prawnicy spotkali się dziś rano, żeby
uzgodnić warunki ślubnego kontraktu, a jutro w gazetach ukaże się
zawiadomienie o ślubie. Za miesiąc będę dźwigał małżeńskie jarzmo.
- A więc wszystko toczy się całkiem gładko. Przygotowujesz
ten ślub w sposób tobie właściwy, czyli bez niedomówień
i dokładnie. - Richard odstawił kielich i z niedowierzaniem
potrząsnął głową. - Jak tobie się to wszystko udaje? Lady Juliet
Spencer jest bez wątpienia najlepszą kandydatką na duchessę
Belmore. Wpadłeś do Londynu, zjawiłeś się na jednym balu
i w mgnieniu oka ją znalazłeś. Miałeś wielkie szczęście, choć,
powiedziałbym, że w ogóle szczęście ci dopisuje.
22
CZARY
- Szczęście nie ma z tym nic wspólnego - odparł Alec
wzruszając ramionami.
- Co to zatem było? - Hrabia Downe roześmiał się sarkastycz
nie. - Działanie boskiej opatrzności? Belmore, czyżby Bóg
przemawiał do ciebie tak jak do Seymoura?
- Nigdy nie mówiłem, że Bóg do mnie przemawia - zaprotes
tował Neil.
- A więc miałem rację. Popadasz w obłęd.
- Wynająłem kogoś - wyznał Alec, kładąc zręcznie kres
kolejnej sprzeczce przyjaciół.
Hrabia Downe pociągnął łyk wina.
- A do czego wynająłeś?
- Do wyszukania odpowiedniej kobiety.
Richard i Neil patrzyli na niego z niedowierzaniem, a on
odstawił kielich i oparł się w wytwornym fotelu.
- Zleciłem to firmie, która prowadzi większość moich interesów
w Londynie. Rozejrzeli się i polecili mi Juliet. Absolutnie trafnie.
Po tym wyznaniu przy stoliku zapadła na długi moment cisza.
- A ja nie mogłem wyjść z podziwu, że tak szybko znalazłeś
kandydatkę na duchessę Belmore. Byłem przekonany, że po
prostu, jak zwykle, dopisało ci szczęście. Teraz już wszystko
rozumiem. Zapłaciłeś komuś, żeby znalazł ci żonę - przerwał
milczenie Richard. Przez chwilę wpatrywał się w kielich, a na
stępnie skomentował postępek przyjaciela czerwony ze złości:
- To niewątpliwie skuteczny sposób, ale nie ma nic wspólnego
z uczuciami. Tak nie powinno się szukać panny młodej.
- W życiu trzeba się kierować rozumem, a nie namiętnościami.
- Alec spokojnie pociągnął łyk wina. - Bez względu na „to, co
ten sposób ma wspólnego z uczuciami, nie mógłbym się mniej
natrudzić. Chcę się ożenić, i to była najprostsza droga znalezienia
odpowiedniej kandydatki. Całkiem trafna.
- Dobrze przynajmniej, że Juliet się zgodziła - odezwał się
Neil. - Mogło się przecież skończyć na Letitii Hornsby.
Downe zrobił zbolałą minę, jakby sam dźwięk nazwiska tej
dzierlatki mógł ją magicznie przenieść do klubu.
- Ją pozostawiam Richardowi.
23
JlLL BARNETT
Mówiąc to Alec zrewanżował się hrabiemu za złośliwe uwagi
na temat wróżby kwiaciarki. Letitia Hornsby była bowiem tak
desperacko zakochana w Richardzie, że podążała za nim jak cień.
Na dźwięk jej nazwiska Richard dostawał mdłości.
- Całkiem słusznie - poparł Aleca Neil, uśmiechając się
szeroko. - Downe, gdziekolwiek jesteś, ten berbeć zawsze czai
się w pobliżu.
- Nie użyłbym słowa „czai się" - nachmurzył się hrabia,
pocierając wymownie obolałą rękę.
Seymour wybuchnął śmiechem, a i w oczach Belmore'a
pojawiło się rozbawienie, ponieważ wszyscy trzej byli na świątecz
nym balu u Seftonów, podczas którego Letitia Hornsby śledziła
hrabiego w ogrodzie i spadła z drzewa na niego oraz na jego
przyjaciółkę, lady Caroline Wentworth, gdy trwali pod drzewem
w miłosnych objęciach. Z tego właśnie powodu Downe miał
zwichniętą rękę.
- A przecież Letitia Hornsby wcale nie jest koścista - stwierdził
wciąż roześmiany Neil. - Tylko w zderzeniu z twoim ciałem,
Downe, okazuje się twarda.
Po chwili hrabiemu udało się wrócić do tematu lady Juliet
Spencer i zaczął wychwalać jej urodę.
- Uroda stanowiła tylko jeden z warunków na mojej liście
- oznajmił Alec odstawiając kielich.
- A jakie były inne? - zainteresował się Downe.
- Właściwe pochodzenie, dobre zdrowie, subtelność, ale
i odwaga, czyli cechy, jakich zwykle mężczyzna poszukuje
w kandydatce na żonę.
- Brzmi to tak, jakbyś kupował konia - skomentował Downe,
napełniając sobie kielich.
- Zaloty w stylu angielskim zawsze kojarzyły mi się z kupo
waniem konia, tyle że trwają dłużej i są bardziej nudne - odparł
Alec, mając w pamięci te wszystkie konne przejażdżki po parku,
te bale i rauty, w których musiał uczestniczyć, zalecając się do
Juliet. Nie lubił ich, ponieważ uważał, że są to tylko sposoby
podkreślania wagi czyichś osobistych planów na użytek ciekaws
kich ludzi. - Czy przedstawianie jakiejś dzierlatki na balu tak
24
CZARY
bardzo różni się od prezentacji konia na aukcji? Co roku nowa
grupa kobiet paraduje przed potencjalnymi kupcami, którzy biorą
pod uwagę ich pochodzenie, sposób poruszania się, karnację
skóry i barwę włosów. Oceniają też odwagę, żeby się później nie
zanudzić z powodu nadmiernej uległości. Postępują tak samo,
jakby kupowali konia, a kiedy już dokonają wyboru, płacą
i używają.
Słuchając tego wywodu, Seymour śmiał się do rozpuku,
a Downe chichotał, popijając wino.
- Czy skontrolowałeś zęby Juliet? - spytał ten drugi.
- Oczywiście, tak samo jak kłąb i pęciny - odparł ze śmiertelną
powagą Alec, biorąc ze stołu talię kart.
Richard i Neil wciąż chichotali, a on z niewzruszoną powagą
rozdawał karty. Po godzinie otrzymał list. Lokaj podał mu
welinowy papier na srebrnej tacy. Alec wziął go obojętnym
gestem. W woskowej pieczęci były odciśnięte inicjały Juliet.
Rozłożył papier i zaczął czytać.
Drogi Alecu,
Sądziłam, że mogę to zrobić, ale okazało się, że nie potrafię.
Myślałam, że nauczę się żyć bez miłości, bo taki zacny z ciebie
człowiek. Uważałam, że jestem w stanie zrezygnować z radości
w zamian za tytuł, i podejść do naszego małżeństwa pragmatycz
nie, przedkładając fortuną nad szczęście.
Nie potrafię.
Doszłam do wniosku, że nie zniosłabym nudnego życia duchessy
Belmore. Choć, jak nadmieniłam, zacny z ciebie człowiek, gotowy
dać z siebie wszystko, nie ma w tobie życia, Alecu. Wiadomo,
czego się po tobie spodziewać, ponieważ zawsze zachowujesz sią
tak, jak powinien zachowywać się diuk Belmore. Ten szacowny
tytuł jest dla ciebie najważniejszy, a ja pragną czegoś więcej.
Pragnę miłości. Właśnie ją znalazłam. Mój wybranek jest drugim
synem i zaledwie wojskowym, ale mnie kocha. Kiedy będziesz
czytał ten list, ja będę brała ślub z mężczyzną, który ofiarował mi
siebie.
Z wyrazami żalu, Juliet
25
JlLL BARNETT
Alec powoli i metodycznie podarł list na drobne kawałeczki.
Położył je na srebrnej tacy i przez chwilę patrzył na przyjaciół,
machinalnie wodząc dłonią po kieszeni. Przestał tak samo nagle,
jak zaczął, gdy dotarło do jego świadomości, co robi. Przez chwilę
przesuwał dłonią po nóżce kielicha. Oznajmił lokajowi, że nie
będzie odpowiedzi. Spokojnie wysączył wino, jakby wiadomość,
którą otrzymał od Juliet, nie miała żadnego znaczenia. Wziął karty
i utkwił w nich wzrok. Jego niebieskie oczy nieco pociemniały
i były lekko zmrużone, a twarz stała się odrobinę napięta.
Grali w grobowym milczeniu. Kiedy kolejne rozdanie przypadło
Seymourowi, Belmore poprosił lokaja o papier i pióro. Szybko
coś napisał i zapieczętował, odciskając w wosku swój pierścień.
Spokojnie wyprawił lokaja z wiadomością do redakcji gazety.
Richard i Neil spoglądali na niego zaskoczeni, a on oparł się na
krześle i przez chwilę siedział zamyślony, dotykając dłonią
podbródka.
- Wygląda na to, że dzierlatka ma więcej odwagi, niż
myślałem. Porzuciła mnie. Nie jestem już zaręczony - poinfor
mował w końcu przyjaciół.
- Wiedziałem, że nic z tego nie będzie! - krzyknął Neil,
trzaskając pięścią w stół. - Wiedziałem. Kwiaciarka miała rację.
- Ale dlaczego zerwała? - dopytywał się zaskoczony Richard.
Na jego twarzy nie było ani śladu ironii.
- To nic ważnego. Takie tam babskie fanaberie - odparł
zdawkowo Alec, choć przyjaciele wpatrywali się w niego wy
czekująco. - Downe, rozdaj karty.
Przez następną godzinę grał tak nieugięcie, że wygrał wszystkie
kolejne rozdania, zachowując spokój i zdecydowanie godne diuka
Belmore.
- Mam już dość - oświadczył wreszcie Downe, rzucając swoje
liche karty na stół, co natychmiast zrobił również Seymour,
spoglądając z zazdrością na piętrzące się przed Belmore'em stosy
żetonów. - Dokąd teraz?
Neil wstał i ściskając krawędź stołu pochylił się w stronę Aleca.
- Czy pamiętasz, co powiedziała ci staruszka? Że ożenisz się
z kobietą, którą teraz spotkasz - przypomniał ostrzegawczo.
26
CZARY
- W rzeczy samej. Belmore, dlaczego miałbyś nie odwiedzić
Letitii Hornsby? Oszczędziłoby mi to dalszych poważnych
uszkodzeń ciała - zakpił sobie Downe.
- Nie ma powodu do żartów - zaprotestował oburzony
Seymour.
- Jasne, że nie. On jest diukiem Belmore i nigdy z niczego nie
żartuje.
- Wyjeżdżam - oświadczył Alec, podnosząc się pospiesznie
od stołu. - Jedziecie ze mną?
- A dokąd? - zapytali równocześnie i ruszyli za nim po
schodach.
- Do mojego domku myśliwskiego - odparł, zakładając
rękawiczki. - Muszę coś ustrzelić.
- Nie rozumiem, dlaczego on chce jechać do Glossop. W pro
mieniu stu kilometrów nie ma tam żadnej kobiety - rzekł Richard
do Neila, gdy podążali przez foyer za idącym spiesznym krokiem
diukiem.
- Nie pamiętasz, co przepowiedziała mu ta starowina? - uparcie
przypominał wicehrabia. - Idę o zakład, że jedzie tam dlatego,
bo wie, że w promieniu stu mil nie ma żadnej kobiety. Ale czy
naprawdę nie rozumie, że nie uniknie przeznaczenia?
O mój Boże. Beezle, spójrz, co narobiłam!
Joy zawzięcie deptała płonący papier, chcąc stłumić ogień.
Gdy podniosła nadpaloną kartkę, która wciąż się tliła, okazało
się, że prawy dolny róg jest zupełnie zwęglony.
- O mój Boże...
Głos jej się załamał. Beezle uniósł głowę i spoglądał raz na
nadpaloną kartkę, a raz na posmutniałą twarz Joy, która położyła
papier na stole i westchnąwszy z rezygnacją, ciężko opadła na
rozchwiany zydel.
- Znowu mi się to przydarzyło - rzekła potrząsając głową,
rozgoryczona własną nieudolnością.
Beezle również westchnął z rezygnacją. Wstał i przez chwilę
niezdarnie chodził po blacie, po czym wpełzł na ramię Joy
27
JlLL BARNETT
i owinął się wokół jej szyi. Łaskotał łapkami brązowe loki, które
wymknęły się z upiętych włosów, okalając delikatny podbródek.
- I co ja teraz zrobię? - spytała wpatrzona w spoczywający na
jej ramieniu pyszczek gronostaja, jakby spodziewała się od
zwierzątka rady, ale ono tylko sapnęło.
- A więc ty też nie wiesz - stwierdziła, słysząc taką reakcję.
Drapała Beezle'a w szyję, spoglądając na nadpaloną kartkę.
Na szczęście kilka godzin przedtem ciotka zniknęła. Nie zajęło
Joy zbyt wiele czasu nakłonienie jej do przyjęcia propozycji,
która nadeszła z Ameryki. Pani MacLean naprawdę na tym
zależało. Joy nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby tak wytrawna
czarownica musiała wyrzec się wyjazdu i nadal być jej niańką.
Skończyła dwadzieścia lat i chciała żyć na własny rachunek.
A ponadto, ciotka miała rację mówiąc, że brak koncentracji
stanowi przyczynę niepowodzeń Joy w czarach. Jeśli dziewczyna
dobrze się skupiła, pomagając sobie zapisanymi na kartkach
zaklęciami, umiała skutecznie uprawiać magię.
Przed wyjazdem ciotka podyktowała siostrzenicy czarodziejskie
słowa, mające ją przenieść do domu babki. Ostrzegła, że zaklęcia
umożliwiające podróżowanie wymagają szczególnej koncentracji.
Gdy Joy wyczarowywała dla siebie stroje podróżne, wpatrując się
w przywiezione przez ciotkę z Paryża ryciny najmodniejszych
kreacji, ta podała jej wykaz technik, które powinna wykorzystać
przy lataniu. Wyczarowywanie strojów Joy uznała za ostatni
sprawdzian swoich magicznych umiejętności. Powiodło się jej
prawdopodobnie dlatego, że w skupieniu wpatrywała się w barwne
rysunki.
Wystarczyło dwukrotne pstryknięcie palcami i już miała na
sobie śliczny kostium podróżny barwy liści brzozy, pelisę z norek
i czarne wysokie buciki z cielęcej skóry. W jej dłoni zjawił się
jedwabny kapelusz w kolorze kostiumu, z jasnozielonymi wstąż
kami z aksamitu i z fioletowymi strusimi piórami.
Widząc, że magiczna sztuczka się udała, ciotka uśmiechnęła
się z aprobatą, pocałowała Joy na pożegnanie i odleciała w smudze
złocistego dymu. Ale właśnie wtedy zaczęły się problemy jej
siostrzenicy.
28
CZARY
Chcąc dokładnie odczytać podróżne zaklęcie, przysunęła kartkę
zbyt blisko świecy. Papier natychmiast się zapalił i zanim go
ugasiła, część zaklęcia potrzebnego, żeby dostać się do Surrey,
strawiły płomienie.
— Chyba da się odczytać to, co zostało - pocieszała się,
rozprostowując papier na blacie i mozolnie wpatrując się w po
kryte sadzą litery. - Zimowego chłodu... Polecieć. Z szybkością
ptaka... Wysłuchaj. Stąd... Hmm. Potrafię odcyfrować wszystko
z wyjątkiem ostatniego wersu. Wydaje mi się, że występowały
w nim kuranty... albo dzwony? Będę musiała jakoś to roz
strzygnąć.
Włożyła kapelusz i zawiązała wstążki, choć Beezle, okręcony
wokół jej szyi, trochę w tym przeszkadzał. Pogłaskała go
pospiesznie, wzięła ze stołu kartkę i rzuciwszy ostatnie spojrzenie
na komnatę w wieży, w której mieszkała od piętnastu lat, zaczęła
czytać zaklęcie.
O wspaniała nocy, która pochłaniasz dzień,
Wysłuchaj mojego błagania.
Żadna czarownica nie pije naparu z oczu traszki,
Tylko wkłada strój podróżny.
Ja wkładam go nie z powodu zimowego chłodu,
Lecz dlatego, że muszę dokądś polecieć.
Do Surrey, z szybkością ptaka.
Proszę, wysłuchaj mojego błagania, wysłuchaj.
Kiedy usłyszę bicie zegara i kościelny dzwon,
Wypraw mnie stąd.
Niech rozdzwoni się dzwon,
Niech nada wspaniały rytm tej podróży.
O nocy.
w chwilę po tym, jak Alec ruszył z leśnej gęstwiny
w kierunku drogi, przy której stał powóz, coś powaliło go na
plecy. Wytężał wzrok, chcąc przeniknąć gęstą mgłę, ponieważ
ktoś przytłaczał mu tors. Kiedy próbował zrzucić z siebie tego
kogoś, kto na dodatek pojękiwał, okazało się, że to kobieta. Alec
gorąco pragnął, żeby to nie była Letitia Hornsby.
Nagle odskoczyła od niego jak piłka, już całkiem pozbawiając
go tchu, i usiadła. Gdy również usiadł, wśliznęła mu się na kolana
i chwyciła go za ramiona.
- O mój Boże! - krzyknęła.
Castlemaine wciągnął do płuc zimne wilgotne powietrze
i spojrzał na nią. Z ulgą stwierdził, że to nie Letitia Hornsby, lecz
zawadiacka drobna brunetka o wielkich zielonych oczach i czar
nych ostro zarysowanych brwiach. Miała lekko wysunięty pod
bródek, zaróżowione policzki i pełne usta, a nad górną wargą
maleńki pieprzyk. Tak intrygującej kobiety nie spotkał od lat. Na
podstawie wyrazu jej twarzy mógł przypuszczać, że zrzucił ją
spłoszony koń.
- Gdzie jestem?
30
CZARY
- Na kolanach diuka Belmore.
- Belmore? Niech rozdzwoni się dzwon! O mój... - przerwała,
podnosząc gwałtownie dłoń do ust i rozglądając się dookoła. Po
chwili wymamrotała: - A więc to były kuranty.
- Proszę?
- Uff... To nic takiego.
Lekko się przesunął.
- O mój Boże!
Zacisnęła dłonie na jego ramionach i przyglądała mu się. Jej
twarz znajdowała się bardzo blisko twarzy Aleca. Oboje zastygli
w bezruchu. Czas mijał, a ich oddechy zamieniały się w zimnym
powietrzu w obłoczki pary. Belmore poczuł, że kobieta pachnie
wiosną: kwiatami, których nie potrafił nazwać. Obejmował ją
w talii. Była tak smukła, że jego dłonie stykały się, a kciuki
znajdowały bardzo blisko kształtnych piersi. Uniósł głowę i napot
kał spojrzenie nieznajomej. W ciemnozielonych oczach nie
dostrzegł żadnego doświadczenia życiowego i żadnej kobiecej
kokieterii, a jedynie niewinność, której próżno by szukać u an
gielskiej dziewczyny powyżej dwunastego roku życia. Nagle
spuściła wzrok. Spojrzała na swoje zaciśnięte na ramionach diuka
dłonie i cofnęła je zaczerwieniona.
- Przepraszam, Wasza Miłość.
- Obawiam się, że miłość nie ma nic wspólnego z naszą
sytuacją.
- O mój...
- Boże - dokończył za nią.
Zaczęła mu się przyglądać z nowym zainteresowaniem, lekko
przekrzywiając głowę. Poczuł się dziwnie. Był pewny, że zna ten
szczególny wyraz twarzy, lecz nie potrafił sobie przypomnieć
skąd. Wprawiło go to w zakłopotanie.
- Ziemia jest mokra - stwierdził z obojętną miną, nagle czując
chłód, przywracający mu poczucie rzeczywistości.
- O mój...
- Boże - uzupełnił bezgłośnie.
Kobieta niezdarnie zsunęła się z jego kolan i usiadła obok.
Podniósł się i podał jej rękę, pomagając wstać. Gdy tylko stanęła
31
JlLL BARNETT
na ziemi, krzyknęła z bólu, przekrzywiając nogę w kostce.
Podtrzymał ją w talii, chroniąc przed upadkiem.
- Coś pani dolega?
Spojrzała ze złością na swoją stopę i skinęła głową, znowu
wpatrując się w Aleca. Ale nie szacunek dla jego arystokratycz
nego tytułu malował się na twarzy nieznajomej.
- Gdzie zatrzymał się pani powóz?
- Jaki powóz?
- Nie przyjechała tu pani powozem?
Potrząsnęła głową i rozejrzała się dookoła jak ktoś, kto coś
pomylił. Głaskała nerwowo gronostajowy kołnierz pelisy.
- Czy pani jest sama?
Potwierdziła skinieniem głowy.
- Jak pani się tu znalazła?
- Nie mam co do tego pewności. Gdzie jestem?
- W North Road.
- Czy to blisko Surrey?
- Niestety, nie. Surrey leży ponad sto pięćdziesiąt kilometrów
stąd na południe.
- O mój Boże!
- Zgubiła się pani.
- Wszystko na to wskazuje.
- Jak pani się tu znalazła? - ponowił pytanie.
Milczała, patrząc na niego w oszołomieniu. Ból w kostce
z pewnością powiększał jej bezradność. Alec postanowił zająć się
nieznajomą.
- Nieważne. Powie mi pani później - rzekł biorąc ją na ręce
i ruszając do powozu.
Zaskoczona, westchnęła głośno, lecz po chwili zarzuciła mu
ramiona na szyję i oparła głowę na torsie. Poczuł na skórze ciepło
jej oddechu. Spojrzał na nią zimno, ale zamknęła oczy. Korzys
tając z okazji, przyjrzał się jej uważnie. Miała długie ciemno
brązowe rzęsy i delikatną perłową cerę. Uosabiała prawdziwą
niewinność. Przystanął w pół kroku zastanawiając się, jakie licho
podsunęło mu tę myśl. Otrząsnął się jak ktoś nagle wyrwany ze
snu. Wciągnął do płuc zimne powietrze i ruszył dalej. Uznał, że
32
CZARY
silne wrażenie, jakie wywarła na nim nieznajoma, to skutek
nadmiaru mocnego wina we krwi i braku snu.
Las przerzedził się. Alec szedł teraz wśród mokrych paproci.
We mgle majaczył powóz, a w jego drzwiach sylwetka Downe'a.
Popijał brandy ze srebrnej piersiówki. Seymoura nie było obok.
Na widok Aleca niosącego nieznajomą dziewczynę jeden z loka
jów pospieszył z pomocą. Diuk potrząsnął głową i wskazał powóz.
- Otwórz drzwi, Henson. Ta dama zwichnęła nogę w kostce.
- Niech sczeznę, jeśli to nie ona! - krzyknął Seymour, który
nagle wynurzył się z mgły.
Downe zakrztusił się brandy.
Alec posadził dziewczynę w powozie i odwrócił się do
wybałuszającego oczy Neila, dając mu do zrozumienia, że
powinien milczeć. Usiadł obok nieznajomej, a Richard na
przeciwko niej. Diuk zerknął na niego. Hrabia przez chwilę
szacował dziewczynę wzrokiem, po czym posłał jej swój najbar
dziej uwodzicielski uśmiech, co znaczyło, że bardzo mu się
podoba. Teraz Alec zerknął na Neila. Wicehrabia wpatrywał się
w nieznajomą, jakby objawił mu się sam archanioł Gabriel.
- Jedź do najbliższej gospody - Alec wydał polecenie stoją
cemu na stopniach lokajowi.
Kiedy powóz ruszył, diuk przekręcił znajdującą się nad
nieznajomą lampę. Ponownie zaczął się przyglądać tej tajemniczej
osóbce. Poruszyła ustami, lecz nic nie powiedziała.
- To ona - szepnął Seymour. - Uwierz mi. Czuję to w koś
ciach. - Przez chwilę w podnieceniu przesuwał wzrok z twarzy
diuka na twarz nieznajomej, aż w końcu oznajmił: - To pani jest
tą kobietą.
Spojrzała na niego, potem na Richarda i Aleca, coraz bardziej
wystraszona. Usiadła sztywno i w milczeniu wpatrywała się
w swoje dłonie. Diukowi przemknęło przez myśl, że ona być
może się modli. To uświadomiło mu, że dziewczyna wzbudza
w nim jakąś niezrozumiałą dla niego troskę.
- Proszę się niczym nie martwić - zaczął ją uspokajać,
uważając jej strach za całkiem bezpodstawny. - Moja droga,
my...
33
JlLL BARNETT
Przerwał widząc, że dziewczyna zaciska powieki i mruczy coś
pod nosem.
Pstryknęła palcami. Rozległ się niesamowity krzyk. Powóz
zatrzymał się tak gwałtownie, że dla zachowania równowagi Alec
musiał oprzeć nogę na siedzeniu po przeciwnej stronie. Chwycił
dziewczynę, bo inaczej upadłaby na Downe'a. Otworzyła oczy.
Były zdziwione i przestraszone. Ze zdenerwowania zagryzała
wargi. Zwolnił uścisk w obawie, że trzyma ją zbyt mocno.
- Czy nic się pani nie stało?
- Nie - odparła nienaturalnie niskim głosem i znowu zaczęła
wpatrywać się w swoje dłonie.
Jej twarz wciąż zdradzała panikę. Po chwili zamknęła oczy
i zaczęła szeptać jakieś słowa. Alec był już teraz pewny, że
biedaczka się modli. Zerknął na przyjaciół, ciekaw ich reakcji.
Ponownie pstryknęła palcami. Usłyszeli straszny huk, a po nim
ten sam co wcześniej niesamowity krzyk i przenikliwe odgłosy,
jakby wszechświat runął na ziemię.
- Co tam się dzieje? - spytał Alec stangreta, szarpiąc drzwi
powozu.
Henson podbiegł do niego z osłupiałą miną.
- Wasza Miłość, mnóstwo drzew zatarasowało drogę. Czegoś
takiego jeszcze nie widziałem... Padają na ziemię jak ranni
żołnierze. - Podrapał się w głowę. - A nie ma żadnego wiatru...
- Rozejrzyj się, czy nie czają się tu gdzieś rozbójnicy - nakazał
mu Alec, sięgając do schowka i wyciągając zeń pistolet.
- Wasza Miłość, wokół nie ma żywej duszy. Foryś od razu
zaczął sprawdzać - wyjaśnił lokaj, wskazując ręką las.
Belmore wręczył pistolety Downe'mu i Seymourowi, nakazując
im strzec dziewczyny, a sam wysiadł z powozu. Przeszedł się po
otaczającym drogę lesie, lecz w gęstej mgle nie spostrzegł
niczego oprócz powalonych na błotnistą ziemię drzew. Stał przez
chwilę nasłuchując. Wokół panowała martwa cisza, podszedł
więc do stangreta i forysia, którzy szacowali rozmiary przeszkody
i uspokajali przestraszone konie. Co najmniej piętnaście olch
zagradzało drogę niczym powalone kolumny, ale z pobliskiego
lasu nie docierał żaden podejrzany dźwięk czy ruch.
34
CZARY
- O mój Boże!
Alec nie znosił już tego wyrażenia.
- O nie! Miało być słowo "ołtarz" a nie "olcha"!
Dziewczyna wychylała się z powozu i zatrwożona spoglądała
na przeszkodę. Zerknęła na Aleca tak, jakby coś ściskało ją za
gardło i w mgnieniu oka odsunęła się od drzwi. Za to w drzwiach
pojawili się Richard i Neil.
- Upadło ich piętnaście - odezwał się wicehrabia.
- Nieustannie podziwiam w tobie nadzwyczajną zdolność
zwracania uwagi na rzeczy oczywiste - dociął mu hrabia.
- A czy widziałeś kiedyś tyle powalonych na drogę drzew? Na
takie rzeczy człowiek nie natyka się codziennie - bronił się Neil.
Podszedł do najbliższego pnia i dodał: - Stało się to bez
najlżejszego podmuchu wiatru.
- Rzeczywiście nikt ich nie ściął, a jednak zostały powalone
- powiedział ugodowo Richard, dołączając do przyjaciela i uważ
nie oglądając dół pnia.
- Miałem przeczucie, że coś takiego się zdarzy - wyznał
wicehrabia, lustrując obie strony drogi, jakby spodziewał się, że
zaraz cały las runie na ziemię.
- A ty w kółko o tym samym - napomniał go hrabia, stawiając
ze zniecierpliwieniem stopę na roztrzaskanym drzewie. - Teraz
Seymour wygłosi nam smętną mowę o przeznaczeniu. O kim
opowiesz nam tym razem? O wróżkach, trolach, duchach czy
czarownicach?
Po tych słowach usłyszeli pełne lęku westchnienie. Z powozu
obserwowała ich pobladła nagle nieznajoma.
- Widzisz, co narobiłeś, Downe? Cholernie nastraszyłeś przy
szłą żonę Belmore'a! - odgryzł się Neil i pospieszył do dziew
czyny.
- Czy naprawdę nazwał tak tę dzierlatkę, czy się prze
słyszałem? - spytał Alec Richarda, utkwiwszy wzrok w plecach
Neila.
- Nie przesłyszałeś się. On wierzy w te wszystkie brednie.
Napij się specjału Małego Cesarza. Rozgrzewa i czyni Seymoura
możliwym do zniesienia. - Trzymał w wyciągniętej dłoni
35
JlLL BARNETT
piersiówkę z brandy. - Jeśli człowiek się dobrze napije, wtedy to,
co mówi Neil, zaczyna nawet nabierać sensu.
- O ile mi wiadomo, Seymourowie nigdy nie słynęli ze
zdolności chodzenia po ziemi.
Richard roześmiał się ironicznie i wcisnął piersiówkę w dłonie
Aleca. Ten popatrzył na nią z rozwagą, po czym znowu podniósł
wzrok na otwierającego drzwi powozu Seymoura. Błyskawicznie
znalazł się przy nim i zaszedł mu drogę.
- Ja się nią zajmę - oświadczył stanowczym tonem.
Neil zerknął na niego i na dziewczynę, uśmiechając się
znacząco. Alec posłał mu w odpowiedzi pogardliwe spojrzenie.
Seymour odsunął się od drzwi. Castlemaine zajrzał do powozu.
Dziewczyna była bardzo blada. Przypuszczał, że to z powodu
bólu w kostce albo ze strachu - niedoświadczona dzierlatka
mogła tak zareagować na żart Downe'a o wróżkach, trolach,
duchach i czarownicach.
- Czy boli?
Zerknęła na niego trochę nieprzytomnie.
- Kostka...
- Och... Tak - odparła, oglądając stłuczoną stopę.
Alec uznał to za potwierdzenie swoich domysłów, choć
wydawało mu się, że dziewczyna jest pochłonięta zupełnie czymś
innym. Wyjął ze schowka mały kieliszek. Napełnił go brandy
i podał nieznajomej.
- Panienko... - zaczął, lecz po chwili wahania spytał: - A może
pani jest mężatką?
- Panna.
- Jaka panna?
- No chyba ja?
- Jak się pani nazywa? - spytał z westchnieniem.
- Joyous Fiona MacQuarrie - przedstawiła się, unikając jego
wzroku. Wygładziła spódnicę, a potem oparła się na siedzeniu.
- A więc jest pani Szkotką. To tłumaczy wszystko - powiedział
zagadkowo i wręczył jej kieliszek. - Proszę to wypić, bo inaczej
zmarznie pani, zanim my uprzątniemy drogę. Zajmie nam to
trochę czasu.
36
CZARY
Spojrzała na brandy z niechęcią.
- Niechże pani wypije - nalegał.
Z wahaniem sięgnęła po kieliszek. Pociągnęła łyk i natychmiast
grymas wykrzywił jej twarz. Otrząsnęła się.
- Proszę mi zaufać. Naprawdę poczuje się pani od tego lepiej.
Odetchnęła głęboko i mężnie pociągnęła drugi łyk. Znowu się
skrzywiła i zakrztusiła tak, jakby znosiła jakąś straszliwą torturę.
Po chwili uniosła głowę, napotykając wzrok Aleca. Jej udręczone
z powodu brandy oczy natychmiast zasnuła dziwna mgiełka. Znał
skądś takie spojrzenie, choć nie przypominał sobie skąd. Był za
to pewny, że poczuł się cholernie nieswojo.
Zamknął powóz i wraz z Neilem, który nie odstępował go tak
jak pies myśliwski nie odstępuje upolowanej zwierzyny, wrócił
do miejsca, gdzie leżały powalone drzewa.
- Z pewnością to jest ona. Los tak chce. Wiem o tym
- oświadczył z ożywieniem natrętny Seymour.
- Czy ty naprawdę uważasz, że mógłbym się ożenić z zupełnie
nie znaną mi kobietą, czyniąc ją duchessą Belmore? - Alec
próbował przemówić Neilowi do rozsądku, zatrzymując się
i spoglądając na niego ze zniecierpliwieniem.
- Neil! Oczywiście, że nie mógłby - zawtórował Alecowi
Richard, dołączając do przyjaciół. - Przede wszystkim nie zna
drzewa genealogicznego tej dziewczyny. Jest możliwe, że ona nie
stanowi właściwego materiału na duchessę. I czy widziałeś kiedy,
żeby Belmore robił coś bez szczegółowego planu?
- A ta wyprawa na polowanie? - spytał triumfalnie Seymour.
- Czy już powiedzieliście sobie wszystko? Bo jest pilniejsza
sprawa do załatwienia niż rozstrzygnięcie waszej sprzeczki
i wciąganie w nią mnie.
- To się jeszcze nigdy nie udało - mruknął Neil.
Alec spojrzał na nich z prawdziwą wyniosłością diuka. Ten
jego wyraz twarzy sprawiał, że wszyscy natychmiast milkli,
a służący wpadali w popłoch. Po chwili zerknął dyskretnie na
piersiówkę. Miał ochotę się napić, co po przeżyciach dzisiejszego
dnia było bardzo ludzką reakcją. Niestety, diuk Belmore szczycił
się tym, że nie okazuje ludzkich reakcji. Oddał hrabiemu butelkę
37
JlLL BARNETT
i odwrócił się do służących. Dwaj lokaje, stangret i foryś
z poświęceniem usiłowali ruszyć z miejsca pierwszy pień.
Wymagało to sporego wysiłku, bo wyrwane z korzeniami całe
drzewa były mokre i ciężkie.
Diuk rzucił płaszcz na pień i zabrał się do pracy. Wicehrabia
poszedł w jego ślady. Hrabia był bezużyteczny z powodu
zwichniętego ramienia. Stał więc obok i wygłaszał kpiące uwagi
na temat losu, przeznaczenia i przewidywalności zachowania
diuka. Po upływie pół godziny Seymour miał już dość tych
złośliwości i zagroził, że wraz z Belmore'em zaraz wepchną do
przeklętych ust hrabiego powalony pień.
Alec nie zareagował, gdyż jego uwagę pochłaniał list od Juliet.
Zawierał bowiem tę samą niepochlebną dla diuka opinię o prze
widywalności jego zachowania, choć Downe o tym nie wiedział.
Belmore był zaskoczony, ponieważ uważał swoje zachowanie za
absolutnie właściwe, stosowne do jego pozycji społecznej. Przed
arystokracją angielską stawiano wielkie wymagania. Im wyższy
miało się tytuł, tym większą ponosiło się odpowiedzialność.
W każdym razie Alecowi wpojono taką wiarę, wraz z wy
chowaniem, toteż obowiązki związane z posiadaniem tytułu
diuka stawiał na pierwszym miejscu. Najbardziej liczyła się dla
niego troska o utrzymanie ciągłości rodowej tradycji i zachowanie
szacunku, jakim zawsze darzono Belmore'ów. W żadnym wypad
ku nie zamierzał im uchybić. Egzekwował przypadającą mu
władzę bez porywczych reakcji. Już w dzieciństwie dowiedział
się, że członek jego rodu nie okazuje emocji i nie mówi
podniesionym głosem, bo w przypadku diuka nie jest to ani
konieczne, ani właściwe. W zachowaniu Aleca nie było miejsca
na spontaniczność. Zawsze decydował o tym chłodny namysł,
miejsce zajmowane w hierarchii społecznej i zwyczaje przekazane
przez tradycję. Takie zasady wyznawali przodkowie i postępowa
nie w zgodzie z nimi stanowiło przedmiot najwyższej dumy
Belmore'a. Ale opinia, że jego zachowanie łatwo przewidzieć
i że skazuje się na monotonię życia, dotknęła go w równym
stopniu, co upokorzenie doznane z powodu odrzucenia przez
Juliet.
38
CZARY
Zerknął na leżący na pniu płaszcz. W kieszeni spoczywało
zezwolenie na zawarcie ślubu na specjalnych warunkach, załat
wione przez londyńskiego prawnika. Brano w nim pod uwagę
reputację diuka Belmore. Alecowi nie chodziło jednak tylko
o zaspokojenie kaprysu arystokraty. Jego ślub miał się odbyć bez
rozgłosu, wyłącznie z udziałem dwóch świadków, ponieważ
uważał zawieranie związku małżeńskiego za sprawę osobistą
i podchodził do niej pragmatycznie. Huczne wesele traktował
jako przejaw niedopuszczalnej w jego oczach frywolności. Teraz
zezwolenie przypominało mu, że został odrzucony. Znowu poczuł
się straszliwie dotknięty. Wciąż nie potrafił pojąć, co takiego
miał do zaoferowania Juliet jakiś wojskowy, w porównaniu
z diukiem Belmore. Napisała w liście, że pragnie miłości.
Miłość... Alec doskonale wiedział, do czego ona prowadzi.
Z jej powodu mężczyźni posyłali siebie nawzajem na tamten
świat, a normalni, rozumni ludzie zachowywali się tak, jakby
postradali zmysły. Diuk Belmore uważał miłość za zwodnicze
uczucie, za mrzonkę i szaleństwo. Jednak nie zawsze tak było.
Kiedyś, dawno temu, myślał, że miłość potrafi roztaczać swój
czarodziejski urok. Wciąż pamiętał siebie jako pięciolatka, który
stoi przed wysokim, wyniosłym ojcem i pokonując ogromny
opór, unosi głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. W oczy takie same
jak jego, gdyż był bardzo podobny do ojca. Z powodu napięcia
spociły mu się ręce i spontanicznie chciał je wytrzeć w ojcowskie
spodnie, ale powstrzymał się, wiedząc, że markiz i przyszły diuk
nie robi takich rzeczy. Chcąc ojcu powiedzieć coś bardzo
ważnego, musiał głęboko odetchnąć, żeby słowa przeszły przez
zaciśnięte gardło. W końcu wyznał mu, że go kocha. Z całą
dziecięcą naiwnością wierzył, że są to magiczne słowa, które
sprawią ojcu radość, lecz wywołały tylko jego niezadowolenie.
Miłość... Alec miał do niej taki stosunek, jak niewierzący do
figury Ukrzyżowanego. Uważał, że słowo „miłość" znaczy coś
tylko dla szaleńców, garnących się do tego uczucia jak ćmy do
światła.
Złość i gorycz dodały mu siły, więc bez trudu ruszył z miejsca
ciężki pień. Mgła zgęstniała i stała się jeszcze bardziej wilgotna.
39
JlLL BARNETT
Skraplała się na szpakowatych włosach Aleca, leniwymi strumycz
kami spływając po skroniach. Opadała z liści niczym dziecięce
łzy, zraszając ziemię oraz mężczyzn usuwających z drogi powa
lone drzewa. Z powodu ponurych myśli i urażonej dumy diuk
pracował jak automat i przybrał bardziej sztywną pozę, a w jego
niebieskich oczach malowała się pogarda. Odnosiła się ona do
zwodniczego uczucia nazywanego miłością, o której jeszcze nic
nie wiedział.
Joy siedziała w powozie, wyobrażając sobie pięknego orlo-
nósego diuka o szpakowatych włosach, a nie dom babki w Surrey.
Westchnęła. Niewiarygodne! Spotkała prawdziwego diuka, bo to
był najwyższy tytuł przysługujący arystokratom nie pochodzącym
z królewskiego rodu, niższy tylko od książęcego. Dotychczas
mężczyzn takich jak on znała tylko z baśni i dziewczęcych
marzeń. Na samą myśl o nim Joy wstrząsał dziwny dreszcz. Tak
samo reagowała na dotyk diuka. Przydarzyła się jej najdziwniejsza
rzecz, gdyż czuła się jak zaczarowana. Było tak, jakby fantazje
przybrały rzeczywisty kształt. Diuk niósł ją do powozu niczym
średniowieczny rycerz. Zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać
z radości na wspomnienie tamtej cudownej chwili. Nie pomogło.
Z jej piersi wyrwał się tłumiony chichot. Na plecach wciąż czuła
dziwne mrowienie, wywołane przez obejmujące ją ramię diuka.
Jego ubranie leciutko pachniało tytoniem, a oddech winem.
Dobrze pamiętała ten gorący oddech, bo ich usta niemal się
zetknęły. A oczy diuka miały taki wyraz, jakby jego serce błagało
o odrobinę magii.
Od bardzo dawna żaden mężczyzna nie niósł Joy w ramionach.
Kiedy zdarzyło się to po raz ostatni, miała kilka lat i trzymał ją
na rękach ojciec. Oboje rodzice nie żyli od wielu lat i to było
jedno z nielicznych wspomnień, jakie zachowała z dzieciństwa.
Teraz chodziło o coś całkiem innego. Gdy znalazła się w ramio
nach diuka, jej brzuch przeszył dziwny dreszcz, a zapach ciała
tego mężczyzny przyprawił ją o zawrót głowy. Czuła się lekka
i swobodna jak motyl. Nie znana jej dotychczas twarz miała
40
CZARY
w sobie coś tajemniczego, a zarazem intrygującego. To przycią
gało Joy do diuka. Nawet dla czarownicy działy się doprawdy
niepojęte rzeczy.
Z żalem westchnęła na myśl, że musi dotrzeć do Surrey
i otrząsnęła się z zadumy, przemawiając sobie do rozsądku.
Postanowiła skupić się na zaklęciach, zamiast zastanawiać się
nad tym, jaki wpływ wywiera na nią urodziwy diuk i co by
poczuła, gdyby trzymał ją w objęciach i dotknął ustami jej ust...
Beezle sapał przez sen, okręcony wokół szyi Joy, jak zwykle
nieskory do pomocy przy wykonywaniu zaklęć. Skoncentruj się,
Joyous. Dość już fantazjowania! -napomniała się. Ale fantazjowa
nie to świetny wybieg, jeśli się nie wie, co robić, i całkiem
bezpieczny, skoro w rzeczywistości sprowadza się na siebie
i innych katastrofę. Joy nie zabrała kartki ze słowami zaklęcia
umożliwiającego podróżowanie, choć oczywiście z powodu
spalenia rogu papieru jej sytuacja nie byłaby teraz o wiele lepsza
niż w zamkowej wieży, nawet gdyby miała kartkę. Polegając na
zawodnej pamięci, wykonała w powozie zaklęcie, zastępując słowo
„dzwony" słowem „kuranty", i efekt był taki, że drogę zatarasowa
ło piętnaście powalonych drzew. Tymczasem biała magia wymaga
współdziałania z naturą, a nie zadawania jej niszczycielskiego
ciosu. Joy przełknęła pospiesznie łyk mocnego trunku.
- A ludzie posądzają czarownice o przyrządzanie jakichś
ohydnych wywarów - mruknęła przekonana, że mikstura ze
skrzydeł nietoperza i oka traszki smakowałaby tak samo jak ta
trucizna.
Pociągnęła następny łyk brandy, myśląc sobie, że być może
jest to coś, do czego każdy musi przywyknąć. Wciąż jednak czuła
wstręt i wcale nie pozbyła się uczucia, że i tym razem narobiła
strasznego zamieszania. Nie wiedziała, jak wywikłać się z zaist
niałej sytuacji, lecz gdy pomyślała o diuku, wcale nie była
pewna, czy chce się wywikłać.
- Beezle! - huknęła, trącając gronostaja łokciem. - Zbudź się,
ty leniu.
Zrobiła to w przypływie nadziei, że jakimś cudem jej duch
opiekuńczy nagle zacznie zasługiwać na tę nazwę, i ponownie
41
JlLL BARNETT
trąciła gronostaja łokciem. Ale on tylko sapnął, zmarszczył nos
i kładąc łapki na jej ramieniu, znowu zapadł w sen.
- Bezużyteczny. Absolutnie bezużyteczny - westchnęła, od
ruchowo drapiąc go po łepku wtulonym w kołnierz pelisy.
Zerknęła ze wstrętem na kieliszek brandy i zbliżyła się do
drzwi powozu, uważając na bolącą nogę. Mężczyźni byli zajęci
usuwaniem drzew z drogi, więc szybko wylała alkohol na ziemię.
Już zamierzała zamknąć z powrotem drzwi, ale zwyciężyła
pokusa spojrzenia na nich raz jeszcze, a zwłaszcza na diuka.
Nie potrafiła oderwać od niego oczu, bo jego widok sprawiał
jej dziwną przyjemność. Belmore stał bez płaszcza na jednym
z powalonych drzew, kierując pracą służących, więc mogła teraz
lepiej zobaczyć jego sylwetkę. Miał barczyste ramiona jak
prawdziwy szlachcic z Highlandu, wąskie biodra i długie umięś
nione nogi. Był władczy i pewny siebie, jakby zawsze wiedział,
co i jak należy robić, a pod jego komendą ludzie pracowali
bardzo sprawnie. Zdołali już usunąć połowę drzew. Widać było,
że to tęgi umysł, zdolny panować nad sytuacją. Joy szczerze
zazdrościła Belmore'owi tego ostatniego, boleśnie świadoma
swej nieumiejętności koncentracji.
„Wszystko wymyka ci się z rąk, bo nie potrafisz się skupić,
Joyous!" - przypomniała sobie słowa ciotki. Był to dla niej
sygnał, że powinna czym prędzej zająć się czarami, zamiast
ekscytować się bohaterem ze świata baśni. Po raz ostatni obrzuciła
diuka tęsknym spojrzeniem i usiadła w powozie. Z wielkim
wysiłkiem usiłowała sobie przypomnieć zaklęcie umożliwiające
podróżowanie.
- "Z szybkością ptaka"... "Wysłuchaj", "Stąd"? A może "Z
domu"? Nie. "Z wieży"? Nie. "Z komnaty"? "Z zamku"?...
"hop!" - wymruczała pod nosem i zakryła usta dłonią, bo teraz
zyskała pewność, że w zaklęciu nie ma ostatniego z wymienionych
słów. - A słowo "niech"? Tak, wymówiła je! „Niech rozdzwoni
się dzwon". - Niestety, słowo "dzwon" źle dobrała po nadpaleniu
kartki i z tego powodu trafiła do North Road, posiadłości diuka
Belmore, zamiast do rozkosznego domku w Surrey. - Co za
kłopot...
42
CZARY
Zabębniła palcami po oparciu siedzenia, zastanawiając się, co
począć dalej. Skoro jestem czarownicą, ułożę własne zaklęcie
- zdecydowała. Zmarszczyła czoło z wysiłku i po kilku minutach
miała gotowy tekst.
Błagam o wysłuchanie,
Bo mam wielki kłopot.
Nie pomylę już zaklęć,
Więc wysłuchaj mnie
I lotem błyskawicy
Przenieś do Surrey!
Odetchnęła głęboko i zaintonowała słowa ułożonej na po
czekaniu prośby. Zaraz potem do jej uszu dotarł straszny huk
oraz krzyki mężczyzn, a następnie, jeden po drugim, trzy podobne
do siebie dźwięki. Zakryła oczy dłońmi, pełna najgorszych obaw,
i wolno ruszyła do drzwi.
Przed powozem leżały trzy świeżo powalone drzewa, a wszyscy
mężczyźni, zatem i nieskazitelnie ubrany diuk, stali obryzgani
błotem i zdenerwowani, nawet wysoki blondyn, który miał
zwichnięte ramię. Jego i diuka kompan spoglądał w niebo, jakby
oczekiwał, że lada moment cały wszechświat runie na ziemię.
Spojrzenie Joy powędrowało do Belmore'a. Już kierował
usuwaniem pni z drogi, w pełni panując nad sytuacją. Miał silny,
głęboki głos i władczy ton, więc z pewnością byłby wspaniałym
magiem. Joy przez dłuższą chwilę wyobrażała go sobie w tej
absurdalnej dla niego roli, po czym z westchnieniem zamknęła
drzwi powozu i wśliznęła się na swoje miejsce w ciepłym kąciku,
opierając obolałą stopę na siedzeniu po przeciwnej stronie.
Usadowiona wygodnie na miękkim pluszu, zaczęła się rozglądać
po wnętrzu pojazdu. Obszerne wygodne fotele miały szmaragdowe
obicia, połyskujące w świetle lamp. Dotknęła pluszu, rozkoszując
się jego gładkością. Również z niego uszyto zasłony. Były
przewiązane złotymi wstęgami, z których zwieszały się ozdobne
kutasy. Drzwi powozu wyłożono idealnie gładkim fornirem.
Wnętrze oświetlały mosiężne lampy ze stożkowatymi kloszami
43
JlLL BARNETT
i kryształowymi uchwytami, skrzące się niczym gwiazdy. Klosze
zdobił delikatny rysunek sokołów - herb diuka. Joy otworzyła
drzwi i z podziwem spoglądała na taki sam wizerunek ptaków na
zewnętrznych ścianach pojazdu. To był naprawdę wytworny
rodowy powóz.
Zauroczona, usiadła z powrotem na swoim miejscu i zatopiła
się w marzeniach, wyobrażając sobie, że żyje w takim luksusie.
Zupełnie przestała przejmować się celem swej podróży, zaklęciami
i problemami z koncentracją, skoro przynajmniej w myślach
mogła się położyć na miękkim pluszu i zapomnieć o całym
świecie.
- Czy Wasza Miłość ma jakieś życzenie? - spytałby ją lokaj.
Ona uniosłaby dłoń ozdobioną szmaragdowymi pierścieniami,
podarowanymi przez kochającego męża, ponieważ pasowały do
barwy jej oczu.
- Nie, Henson, niczego mi nie brakuje. Będę wypoczywać.
Zawiadom mnie, gdy dojedziemy do Brighton. Książę nas
oczekuje. Wiesz, że mówi, iż bez diuka i duchessy Belmore
każdy bal jest nieudany - odpowiedziałaby lokajowi.
Henson zamknąłby drzwi, a jej piękny, dostojny i władczy mąż
wychyliłby się ze swojego siedzenia i czule pogładziłby ją po
policzku. Potem przysuwałby Joy coraz bliżej, aż wreszcie
poczułaby nikły zapach tytoniu i wina. Później diuk dotknąłby
szorstkimi ustami jej ust...
Tak się pogrążyła w świecie fantazji, że przez chwilę nie miała
pojęcia, iż przyciska wargi do zimnej, twardej szyby.
Gdy otworzyła oczy, wciąż trwała w tej osobliwej pozie. Na
zewnątrz powozu spostrzegła szczerze zdziwioną twarz Belmore'a
i jego przyjaciół.
Jak myślicie, co ona robi? - spytał Downe.
- Nie mam pojęcia - odezwał się Alec.
Stanął obok, przerzucając płaszcz przez ramię. Zerknął najpierw
na Richarda, który aż zmarszczył czoło, próbując dociec, co
dzieje się z tajemniczą dziewczyną. Z kolei diuk spojrzał
z zaskoczeniem na Neila, bo, o dziwo, wicehrabia milczał.
Wreszcie popatrzył na nią. Miała zamknięte oczy i zachłannie
wpijała się ustami w szybę. Nagle uniosła powieki i zobaczyła
Aleca. Szmaragdowa zieleń tylko mu mignęła, gdyż zaraz
dziewczyna cofnęła głowę i ukryła się za zasłoną. Poinformował
przyjaciół, że to Szkotka. Na tę wieść hrabia znacząco pokiwał
głową.
Alec włożył płaszcz, gestem dłoni odprawiając Hensona, który
chciał mu pomóc, i poszedł do drzwi po drugiej stronie powozu.
Gdy znalazł się w środku, dziewczyna spojrzała na niego tak,
lakby bała się, że natychmiast ją połknie. Jej policzki płonęły,
lecz szybko odwróciła głowę do okna.
- Czy dobrze się pani czuje?
- Nie. Jestem pewna, że zaraz skręcę się z bólu i umrę
45
JlLL BARNETT
- wymamrotała po długiej, pełnej napięcia chwili, wciąż wpat
rzona w zasłonę.
- Bardzo wątpię, żeby pani umarła z powodu zwichnięcia nogi
w kostce.
Alec nie potrafił wyzbyć się ironicznego tonu. Podczas licznych
pobytów w Londynie w porach ożywionego życia towarzyskiego
był świadkiem dramatów, jakie potrafią stwarzać tylko kobiety.
Z drugiej strony nie chciał, żeby ta dziewczyna o oryginalnej
urodzie i jeszcze bardziej oryginalnym zachowaniu okazała się
tak sarno pusta, jak inne dzierlatki. Przeciwnie, pragnął, żeby
różniła się od nich. Tak go to zdumiało, że uznał się za szaleńca.
A ona siedziała w milczeniu, zasłaniając oczy drobną dłonią.
Wyglądało na to, że cierpi.
- Czy boli panią noga w kostce? - przerwał uciążliwą ciszę.
- Słowo „ból" nie jest w stanie oddać tego, co czuję - odparła,
nie odrywając ręki od czoła.
- A więc jest aż tak źle?
- Gorzej niż Wasza Miłość mógłby przypuszczać.
Diuk miał już dość wpatrywania się w tył głowy dziewczyny,
więc delikatnie odsunął jej dłoń od oczu. Poza tym spodziewał
się, że wyczyta z tej oryginalnej twarzy, czy nieznajoma naprawdę
cierpi wielki ból.
- Czy jeszcze coś pani dolega? - spytał na widok ceglastych
rumieńców.
- Wydaje mi... To znaczy... Chyba trawi mnie gorączka
- plątała się bardzo stropiona, dotykając policzka. - Tak, to
z pewnością gorączka!
- Rzeczywiście, ma pani wypieki - stwierdził Alec, przy
glądając się jej uważnie.
- Ja? Mam? - zaczęła nieprzytomnie i pogładziła twarz, jakby
chcąc się przekonać, czy istotnie jest gorąca, zapominając, że
dłoń jest w rękawiczce. - Szyba jest chłodna i... uff... chłodziła
mi twarz. - Uśmiechnęła się do Aleca tak promiennie jak ktoś
zupełnie zdrowy.
- Rozumiem. Pomysłowo pani to wyjaśniła.
- Oczywiście. I nie miałam na to zbyt dużo czasu.
46
CZARY
Najwyraźniej zupełnie się nie rozumieli.
- A nie pomyślała pani o otwarciu drzwi? Powietrze jest
zimne - zaczął z innej beczki, pokrywając zakłopotanie logiczną
argumentacją.
- Nie, choć to wydaje się o wiele sensowniejsze - odparła,
spoglądając na mgłę za plecami Aleca. - Z pewnością dlatego,
że pan jest diukiem, a ja cza... - przerwała w samą porę,
gwałtownie zasłaniając usta dłonią i wpatrując się w Belmore'a
z przestrachem. Po chwili odsunęła rękę dodając: - A ja kobietą.
- Wasza Miłość, mgła opada - poinformował Henson.
- Sprawdziliście, czy gdzieś dalej kolejne drzewa nie tarasują
drogi? - Alec odwrócił się do lokaja.
- Nie znaleźliśmy żadnego powalonego. Wszystkie stoją
niczym London Tower. Możemy jechać, Wasza Miłość.
- Znakomicie, a więc zawiadom wszystkich, że wyruszamy.
Spojrzał na dziewczynę, ale znowu zobaczył tylko pęk strusich
piór na kapeluszu. Z niedowierzaniem pokręcił głową. Kiedy
zauważył, że tajemnicza Szkotka nerwowo zaciska dłonie, nasu
nęło mu się skojarzenie z bezradnym króliczkiem, który wpadł
w groźną pułapkę na lisy. Ta bezradność oraz zdumiewająca
niewinność wyzwalały w nim troskę o dziewczynę. Naprawdę
zapragnął, żeby poczuła się bezpieczniej, choć nigdy dotąd nie
doświadczył takiego uczucia.
- Panno MacQuarrie.
Drgnęła gwałtownie.
- Zabierzemy panią do gospody i wezwiemy lekarza, żeby
zbadał stopę.
I głowę - dodał w myślach. A całkiem możliwe, że moją także
stwierdził po chwili, gdy uświadomił sobie, iż wpatruje się
w usta panny MacQuarrie. Odwrócił wzrok i usiadł obok niej,
z'anim Downe i Seymour zdążyli wejść do powozu.
Niebawem zaprzęg ruszył. Mgła snuła się jeszcze tylko przy
ziemi.
Alec obserwował dziewczynę, zastanawiając się, co jest w niej
takiego, co czyni go nieobojętnym. Spoglądała na niego ukrad
kowo, a w jej oczach malowało się zdumienie. Diuk był
47
JlLL BARNETT
przyzwyczajony do kobiecych spojrzeń. Z powodu jego bogactwa
i tytułu kobiety lgnęły do niego jak pszczoły do miodu. Ale ta
Szkotka okazała się zupełnie inna. Miała niezwykłą twarz
i zagadkową zdolność poruszania w Alecu uczuć samym tylko
spojrzeniem. To było objawienie. Ostatkiem woli oderwał od niej
wzrok i zapatrzył się w oszronioną szybę.
Przez długą chwilę słychać było tylko turkot powozu.
Downe wyciągnął piersiówkę. Ostatnio przeobraził się w cy
nicznego uwodziciela i gdy sobie podpił, stawał się bardzo
zgryźliwy. Zdarzało się to, niestety, coraz częściej. Alec
już zamierzał nakazać mu schowanie butelki, ale Neil jakby
nagle stracił oddech. Z otwartymi ustami wpatrywał się w dzie
wczynę. Również Richard utkwił w niej oczy, zapominając
o brandy. Diuk zerknął na nieznajomą, lecz nie spostrzegł
niczego osobliwego, więc z powrotem skierował wzrok na
przyjaciół.
- Czy to widziałeś? - spytał Neil Richarda.
Hrabia pociągnął potężny łyk i zmrużywszy oczy przyglądał
się dziewczynie. Alec ponownie spojrzał na nią, lecz i tym razem
nie zauważył niczego nadzwyczajnego.
- Ja też się napiję - oznajmił Neil i wziął z rąk Richarda
butelkę.
- Brandy ci nie pomoże. Zobaczyłem to po raz drugi - prze
strzegł hrabia.
- Odstawcie ten trunek. Jesteśmy w towarzystwie damy
- napomniał Alec wpatrzonych w Szkotkę przyjaciół.
- Jej kołnierz się porusza - poinformował go szeptem Neil.
Teraz już wszyscy trzej patrzyli na szyję Szkotki. Belmore
zerknął również na twarz. Odniósł wrażenie, że myślami dziew
czyna znajduje się gdzie indziej, najpewniej w Szkocji. Po chwili,
gdy futrzany kołnierz zdążył się przekręcić, panna MacQuarrie
zorientowała się, że jest obiektem szczególnego zainteresowania.
- Czy coś jest nie w porządku? - zaniepokoiła się.
- Pani kołnierz się porusza - oświadczył Seymour.
Roześmiała się, gładząc futerko.
- Och, to Beelzebub. Zdrobniale nazywam go Beezle - wy-
48
CZARY
jaśniła lakonicznie, wcale nie zaspokajając ciekawości męż
czyzn.
Biała łapka, naznaczona na końcu plamką czerni, poruszyła
się ślamazarnie na ramieniu dziewczyny, a tuż przy jej szyi
rozległ się dziwny szmer, trochę przypominający odgłos balo
nów z gorącym powietrzem, które latem krążyły nad Hyde
Parkiem.
- Uwielbia spać - dodała.
- Naprawdę jest żywy? - spytał z niedowierzaniem Alec.
Skinęła głową, a Beezle parsknął i sapnął.
- Beezle... Co to za zwierzę? - ciągnął Alec.
- Łasica.
- Zupełnie tak samo jak Downe, tyle że on nie robi takiego
piekielnego hałasu - zażartował Neil i roześmiał się z zadowole
niem, bo nie za często udawało mu się bawić kosztem hrabiego.
Richard spojrzał zdziwiony na przyjaciela.
- A więc ma pani łasicę, która okręca się wokół pani szyi
- podsumował Alec.
- To gronostaj, kuzyn łasicy. Lubi spać w takiej pozycji.
- Ja też bym to lubił - rzekł Richard, wpatrując się lubieżnie
w dekolt dziewczyny.
- Bardzo żałuję, że nie wpakowaliśmy ci pnia do ust, tak jak
obiecywaliśmy - uciszał go rozgniewany Neil, ale hrabia tylko
się uśmiechnął.
Alec wyciągnął się na siedzeniu i spojrzał groźnie na przyja
ciela, przestrzegając go przed takimi uwagami.
- Ci dwaj dżentelmeni są zupełnie nieszkodliwi. Jak już pani
mówiłem, jestem diukiem Belmore, a ten mężczyzna o płomien
nych oczach i swawolnym języku to hrabia Downe.
- Nigdy nie przemknęłoby mi przez myśl, żeby sprawić pani
przykrość. - Richard uśmiechnął się do Joy, pożerając ją
wzrokiem.
- A ten drugi to wicehrabia Seymour - zakończył prezentację
Alec.
- Rzeczywiście jest nieszkodliwy, a poza tym absolutnie tępy
- zrewanżował się Neilowi Richard.
49
Tytuł oryginału BEWITCHING Copyright © 1993 by Jill Barnett Stadler Koncepcja serii Marzena Wasilewska Redaktor Zofia Skorupińska Ilustracja na okładce Robert Pawlicki Projekt okładki FELBERG Skład i łamanie FOTOTYPE MILANÓWEK For the Polish translation Copyright © 1995 by Bożena Stokłosa For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo Wydanie I ISBN 83-866ll-60-X Printed in Germany by ELSNERDRUCK - BERLIN Pewnego razu... Lubię rozgardiasz... Bardziej zniewala mnie niż sztuka, Co w pedanterii piękna szuka. R. Herrick Rozkosz w rozgardiaszu tłum. S. Barańczak
Dla wtajemniczonych działy się czary, ale dla zwykłych śmiertelników to była tylko burza, choć gwałtowna i groźna. Nocne niebo rozdzierały błyskawice, a wśród grzmotów i pioru nów skłębiona szara woda Sound of Mull u wybrzeża Szkocji z piekielnym hukiem uderzała w potężne granitowe skały, obryzgując pianą urwisko, na którym wznosił się zamek Duart. Stał tu od sześciuset lat, a przez pięć wieków stanowił twierdzę rodu MacLeanów oraz miejsce gościnne dla ich krewnych z rodu MacQuarriech. Bitwa na Culloden Moor przed sześćdziesięciu siedmiu laty zmieniła wszystko. Opór Szkotów na posępnym, podmokłym wrzosowisku przyprawił MacLeanów o wielkie straty, a zamek przeszedł w ręce angielskiego rodu, który najwyraźniej nie potrafił docenić potęgi twierdzy, ponieważ stała pusta. Było tak przynajmniej na pozór. W tej chwili rozbrzmiewał tu huk piorunów i fal. Dla zwykłych śmiertelników oznaczał wyłącznie walkę rozszalałych żywiołów, podczas gdy wtajemniczeni wyznawcy starożytnych wierzeń wiedzieli, że dzieje się coś więcej. To był czas czuwania czarownic. One naprawdę tu żyły, choć 7
JlLL BARNETT różniły się między sobą, tak jak ród MacQuarriech różnił się od rodu MacLeanów. Historia MacQuarriech jest bolesna, a zaczęła się setki lat przed dzisiejszą burzliwą nocą, gdy protoplasta rodu przybył do miejsca, które leży na południu Anglii, na święto wiosennego zrównania dnia z nocą. Na rozległej równinie wznosiła się tam masywna kamienna świątynia, gdzie spotykali się czarownicy i czarownice, żeby demonstrować sobie nawzajem swoje moce. Zgodnie z wyrokami wróżb przodkowi rodu MacQuarriech przypadł wówczas upragniony przez wszystkich zaszczyt wy czarowania kwitnących róż - najbardziej cenionych wiosennych kwiatów. Ale najpierw pozostali czarownicy i czarownice zgro madzili się pośrodku świątyni i za pomocą swej magii przywrócili zimową ziemię do życia. Widok, jaki się ukazał, był godny zobaczenia, ponieważ podmokła ziemia momentalnie pokryła się trawą i rozzłociła kwiatami laku wonnego, jaskrami oraz mlecza mi, a gałęzie brzóz utonęły w srebrzystym listowiu i zazieleniły się korony smukłych olch. W chwili nie dłuższej niż wymaga wypowiedzenie zaklęcia czy wykonanie magicznego gestu po wróciły do życia dęby, jesiony i wiązy. Rześkie poranne powietrze nasyciło się zapachem jaśminu, pierwiosnków i lawendy. Krążyły w nim roje ptaków i owadów. Po wielu ponurych miesiącach martwej ciszy słychać było śpiew skowronków, bzyczenie pszczół, gruchanie gołębi. Nagle nastała wiosna. Teraz przyszła pora na występ MacQuarrie'a. Tłum rozstąpił się, gdy czarownik zmierzał ku środkowi świątyni. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał, ponieważ każdy w podnieceniu oczeki wał na ten szczególny moment. Najpierw MacQuarrie koncent rował się przez długą chwilę w milczeniu, po czym skierował dłonie ku ciężkiemu kamiennemu sklepieniu i pstrykając palcami wykonał gest zaklęcia. Nie rozkwitła żadna róża, lecz świątynią wstrząsnęła straszliwa eksplozja, tak że mury i dach wyleciały w powietrze. Kiedy kurz opadł, a zebrani zerwali się z posadzki, świątyni już nie było. Pozostały po niej zaledwie szczątki łukowatych bram. Zwykłych śmiertelników ruiny te, które nazywają Stonehenge, napawają 8 CZARY lękiem, lecz czarownice całego świata na wspomnienie tej nazwy i tego dnia potrząsają zawiedzione głowami i mamroczą o hańbie ciążącej na rodzie MacQuarriech. Roku pańskiego tysiąc osiemset trzynastego w Szkocji były zaledwie dwie czarownice - jedna z rodu MacLeanow, a druga z... MacQuarriech. W tę burzliwą noc, kiedy morskie fale z hukiem uderzały o brzeg wyspy Muli, a nad ruinami zamku, który stanowił niegdyś przedmiot dumy, górując na stromym skalnym cyplu, szalała ulewa, i gdy zwykli mieszkańcy tej maleńkiej wyspy kulili się przy ogniu, wsłuchując w odgłosy nieba, obie czarownice uprawiały czary. Joyous Fiona MacQuarrie pochyliła się, żeby zebrać z podłogi komnaty w wieży porozrzucane księgi. Przeguby jej dłoni zdobiły złote bransolety, które pobrzękiwały niczym dzwoneczki, za głuszając pełną napięcia ciszę. Joy cieszyła się z powodu tego hałasu, ponieważ dawał jej upragnioną chwilę wytchnienia od stale ją strofującej, gniewnej ciotki MacLean. Nie patrząc w jej stronę, chwyciła pod pachę kolejną księgę. - Poszło zaledwie o sylabę - mruknęła, podnosząc następny tom i pobrzękując bransoletami. Gdy tylko spoczęły na moment spokojnie na nadgarstkach, do uszu Joy dotarło wyraźne, energiczne stąpanie. Rozpoznała chód ciotki i zerknęła na trzymane pod pachą księgi; skrzywiła się, udręczona, ciotka zaś skrzyżowała ręce i potrząsając złotymi włosami spoglądała na nią z oburzeniem. Najgorsze było to, że z wyrazu ust starszej pani wynikało, iż znowu zaczęła odliczać. Serce Joy zamarło. Po raz kolejny nie udało się jej dobrze wykonać zaklęcia. Westchnęła w poczuciu porażki i odłożyła księgi na wiekowe dębowe półki. Przysunęła do stołu na kozłach, stojącego pośrodku komnaty, rozchwiany drewniany zydel i ciężko usiadła. Podparła dłonią podbródek, czekając aż ciotka odliczy do stu. Miała nadzieję, że skończy się na tej liczbie. Zwinny kot o futrze tak białym jak świeży śnieg w Highlandzie wskoczył jednym susem na blat i zaczął spacerować wokół trzech 9
JlLL BARNETT spatynowanych przez czas mosiężnych lichtarzy. Przyćmione światło świec otulało wysłużony dębowy stół złotym blaskiem, a ogon kota rzucał na porysowany blat zagadkowe cienie. Joy, zaintrygowana ich kształtami, próbowała przełożyć je na wymyś lone na poczekaniu symbole, popuszczając wodze fantazji, co zdarzało się jej często. Wyprawy w świat wyobraźni stanowiły jej problem jako czarownicy, ponieważ utrudniały koncentrację. Ten kot, imieniem Gabriel, był towarzyszem ciotki, wcielonym w zwierzę duchem, powołanym, by służyć czarownicy i bronić jej w razie potrzeby. Joy zerknęła na swojego towarzysza, gronostaja Beelzebuba, który również miał śnieżnobiałe, zimowe futro, upstrzone czar nymi plamkami tylko na ogonie i łapach. Jednak pokaźny brzuch upodabniał go raczej do ociężałego królika, nie pozwalając dostrzec w nim równie zwinnego jak kot kuzyna łasicy. Wszystko wskazywało na to, że jak zwykle, śpi. Joy westchnęła. Beezle był jedynym zwierzęciem, które chciało zostać jej towarzyszem, ponieważ koty takie jak Gabriel zachowywały się wobec czarow nic nie panujących w pełni nad magią wyniośle i nieprzyjemnie, wcale nie pragnąc się z nimi wiązać. Również sowy były zbyt mądre, by się sprzymierzać z kimś tak nie na miejscu jak Joy. Ropuchy zaś po jednym spojrzeniu odskakiwały od niej z re chotem. Stary, niezdarny Beezle sapał przez sen, ale spoglądając na jego podkurczone łapy, Joy przypominała sobie, że ma kogoś bliskiego, nawet jeśli jest to tylko gronostaj. Może wyczuwając jej myśli, otworzył leniwie oko i patrzył na nią, jakby ze stoickim spokojem oczekiwał na kolejne nieszczęście. Wyciągnęła rękę, żeby go podrapać po miękkim brzuchu i natychmiast wywróciła filiżankę z ostygłą herbatą z owoców dzikiej róży. Gabriel syknął i błyskawicznie odskoczył od rozlewającego się po blacie płynu, lecz Beezle nie potrafił się poruszać tak szybko, a w ogóle rzadko się poruszał, więc zaraz znalazł się w kałuży herbaty. Zamrugał oczami i widząc, że płyn moczy jego białe futro, posłał Joy spojrzenie równie nieprzyjemne jak spojrzenie ciotki. Otrząsnął się, rozpryskując herbatę po 10 CZARY całym blacie, niezdarnie przedostał się na suche miejsce i opadł ciężko na stół, po czym przekoziołkował, wystawił łapki, tłuściutki biało-różowy brzuch, i zagapił się w sufit. Joy, bębniąc palcami po blacie, zastanawiała się, czy zwierzęta potrafią odliczać, ponieważ Beezle otworzył pyszczek, najpierw głośno sapiąc, a potem chrapiąc. Ostatecznie doszła do wniosku, że odliczają podczas snu. - I co ja mam z tobą począć? - przemówiła nareszcie ciotka, gdy dwukrotnie odliczyła do stu. Traktowała Joy surowo, jednak w jej głosie brzmiała troska, której źródło stanowiła niemal macierzyńska miłość. Ale to tylko pogarszało samopoczucie dziewczyny, gdyż naprawdę zależało jej, by po mistrzowsku władać magią, zarówno ze względu na nieustające wysiłki ciotki, jak i z powodu własnych ambicji. Była zrozpaczona, że wciąż jej się nie udaje. W milczeniu przejechała palcem po zakurzonym stole i podniosła wzrok na swoją opiekun kę i mentorkę. - Czy rzeczywiście jedno słowo może zaprzepaścić wszystko? - próbowała się bronić. - Każde pojedyncze słowo jest niezwykle ważne. Zaklęcie należy wypowiadać dokładnie, ponieważ część mocy pochodzi z głosu. - Ciotka odetchnęła głęboko i założyła ręce do tyłu. - Reszta to już sprawa doświadczenia. I koncentracji! - Zaczęła krążyć wokół okrągłej komnaty, a jej silny głos odbijał się od murów wieży niczym muzyka dud w Highlandzie. Nagle za trzymała się, spojrzała na Joy i wydała jej polecenie: - Skup się i patrz na mnie. Stanęła po lewej stronie siedzącej przy stole dziewczyny i uniosła w górę smukłe ręce. Złote nici, którymi została wyhaftowana jej jedwabna suknia, zamigotały w świetle świec jak wyczarowane przez zaklęcie iskierki. Joy wstrzymała oddech. Na tle nocnego nieba, widocznego przez okno w wieży, wysoka i spowita złotym blaskiem ciotka wyglądała jak bogini. Jej proste włosy, które opadały na fałdzistą suknię, sięgając aż do kolan, również miały barwę złota, a skóra o nieskazitelnej jasnej karnacji wydawała się w przytłumionym świetle świec wiecznie 11
JlLL BARNETT młoda. Suknia ciotki była biała, ale ta biel nie miała nic wspólnego z barwą bawełny czy owczego runa. Połyskiwała jak gwiazdy i słońce, jak błyskawice i diamenty. W komnacie świstał zimny szkocki wiatr. Płomyki świec migotały, a ostra woń rozgrzanego łoju mieszała się z zapachem nocnej ulewy i słonych morskich fal. Na granitowych murach cienie kołysały się w tanecznym korowodzie. Docierały tu odgłosy wzburzonego morza, rozbijającego się o ostre przybrzeżne skały, i zawodzenie mew, które schroniły się przed burzą pod okapami wieży. Lecz nagle, w ułamku sekundy, wszystko ucichło. - Przyjdź tutaj! - zawołała głębokim głosem ciotka. Magia zaczęła działać niczym jakaś pobudzona nagle do życia siła, potężna, a zarazem poddana kontroli. Operowała teraz przy dębowych półkach, gdzie stały stare i ciężkie, oprawione w skórę tomy. Wielka brązowa księga, popękana i wystrzępiona, powoli wysunęła się z półki, odwróciła w powietrzu i poleciała w kierunku ciotki, unosząc się w pobliżu, dopóki czarownica nie opuściła ramienia i nie wskazała stołu. Wtedy liczący sobie trzy tysiące stron tom pofrunął tam jak piórko i spoczął na blacie. - Gdy ty to robisz, wszystko wydaje się takie łatwe - powie działa Joy, podpierając dłonią podbródek. - Bo to jest łatwe. Po prostu trzeba się skupić - odparła ciotka, odkładając księgę na półkę. - Teraz ty spróbuj. W ciemnozielonych oczach dziewczyny malował się praw dziwie szkocki upór. Wstała, odetchnęła głęboko i przymknęła powieki, po czym z przejęciem godnym czarownicy, która ma zaledwie dwadzieścia jeden lat, wyrzuciła w górę dłonie, tak że bransolety poszybowały w powietrze jak stadko mew. Na dźwięk uderzającego w mury metalu skrzywiła się boleśnie i otworzyła oczy. - Zapomnij o bransoletach! Skoncentruj się... Skoncentruj. Skupiała się, jak potrafiła, ale nic się nie wydarzyło. Jeszcze mocniej zacisnęła powieki. - Joyous, wyobraź sobie lecącą księgę. Wykorzystaj wewnęt rzne widzenie. Pamiętała, w jaki sposób ciotka wykonała gest zaklęcia, więc 12 CZARY jeszcze raz energicznie wyrzuciła w górę ramiona i z determinacją uniosła twarz. Jej gęste rozwichrzone włosy o barwie futra norki rozfalowały się wokół ud. Otworzyła oczy i wyciągnęła dłonie wyżej, a następnie wzięła głęboki oczyszczający oddech. - Przyjdź do mnie! - rozkazała. Księga drgnęła, ale przesunęła się tylko o kilka centymetrów. - Skup się! - Przyjdź do mnie! - Rozstawiła szeroko palce i zagryzła wargi. Zaczęła powoli opuszczać ręce. Znowu zamknęła oczy, wyobrażając sobie lecącą w jej stronę i krążącą wokół niej księgę. Gdy uniosła powieki, stwierdziła, że gruby tom zsuwa się z półki. Ponowiła rozkaz bardzo głębokim głosem. Zdecydowana za wszelką cenę zmusić księgę do ruchu, pstryknęła palcami, chcąc nadać mu szybsze tempo. Uszczęśliwiona spostrzegła, że tom błyskawicznie zmierza w jej kierunku. Pochyliła głowę, by uniknąć nagłego zderzenia, i krzyknęła: - O mój Boże! Tom przeleciał obok Joy, jakby go unosiła trąba powietrzna, a zaraz po nim zaczęły koło niej przemykać inne księgi, porywane z półek z siłą morskiego odpływu. Wkrótce same półki oderwały się ze straszliwym hukiem od ścian i zaczęły coraz szybciej fruwać po komnacie, wirując i zataczając kręgi. Z lewej strony Joy przemknął powyginany cynowy ceber, który zaraz uderzył o podłogę, a z prawej przeleciała miotła. Trzy zydle pląsały przez chwilę w powietrzu, po czym spadły na szklany dzban, rozbijając go w drobny mak. Inne meble najeżdżały z trzaskiem na mury, rozsypując się w drzazgi, płonące świece zaś unosiły się coraz wyżej. W komnacie jęczał i zawodził porywisty wiatr. Joy w geście obrony ukryła twarz w dłoniach i pochyliła się do przodu. Właśnie przeleciała tuż obok niej filiżanka, a do jej uszu dotarło przeraźliwe miauknięcie kota i tupot wielu zwierzęcych łap. Kątem oka spostrzegła wirujące w powietrzu bryły węgla, które wydostały się z kubła. Usłyszała królewski pomruk ciotki. - Szczury! - Na widok setki szarych gryzoni, wspinających się po murach, wyskakujących z roztrzaskanych mebli i biegają cych jak oszalałe, zasłoniła dłonią usta. Nagle wicher zaczął się uspokajać, aż ucichł zupełnie. Słychać 13
JlLL BARNETT było tylko chrobot szczurów i tłumione pokasływanie ciotki. Joy wyprostowała się i odwróciła w jej stronę. Pani MacLean podnosiła się spod dwustuletniego tronu, odpędzając pył węglowy, który zdążył pokryć jej twarz. Rzuciła w stronę rozbieganych po zrujnowanym wnętrzu gryzoni złowrogie spojrzenie i pstryknęła smukłymi palcami, strząsając z nich przy okazji czarny pył. Szczury zniknęły. Gabriel znowu miauknął przeraźliwie i niczym czarna kula pomknął do swej pani, kryjąc się pod jej suknią i strząsając z niej pył węglowy na deski podłogi. Przez chwilę słychać było tylko sapanie Beezle'a, który leżał spokojnie na stole i spał. Wyglądało na to, że przespał całe zajście. Pod wpływem pełnego napięcia, ale i desperacji, spojrzenia ciotki Joy poczuła się tak, jakby dźwigała na ramionach jakieś nieznośne brzemię. - Tak mi przykro - szepnęła. W jej wpatrzonych w ciotkę zielonych oczach malowało się poczucie winy. - Joyous, nie mogę cię zostawić bez opieki. Nie mogę. - Znowu strząsnęła z dłoni pył węglowy i ogarnęła spojrzeniem zniszczone wnętrze. - Nie miałabym czystego sumienia, gdybym pozwoliła ci mieszkać samej w Anglii przez dwa lata. - Przez chwilę w zamyśleniu dotykała pobrudzonym palcem ust. - Oczy wiście, Anglicy zasłużyli sobie na to po bitwie na Culloden Moor... - Nie dokończyła, rozglądając się z oburzeniem po komnacie i potrząsając głową. - Jednak nie. Już są obarczeni obłąkanym królem oraz regentem, który wolałby bawić się niż rządzić. - Ale... - Nie. - Ciotka uciszyła Joy gestem dłoni. - Wiem, że masz jak najlepsze intencje, ale one nie zapewnią ci panowania nad tym wszystkim. - Pomachała ręką, wskazując bałagan w pokoju, potrząsnęła głową i oznajmiła: - Ktoś musi nad tobą czuwać, moja droga. Uniosła w górę okopcone sadzą dłonie i pstryknęła palcami. Komnata powróciła do normalnego wyglądu. Wszystkie krzesła i zydle oraz stół znalazły się na swoich miejscach, dzban znowu był cały, a miotła i ceber stały, jak zwykle, przy północnej 14 CZARY ścianie. Księgi spoczywały na półkach tak równo jak ustawieni w szyku angielscy żołnierze. Biało-złote barwy ciotki, jej ciało, włosy i suknia wyglądały nieskazitelnie. Jasno dała do zrozumie nia, że Joy potrzebuje kogoś, kto naprawiałby szkody, jakie wyrządza jej nieudolna magia. Dziewczyna mieszkała z ciotką od piętnastu lat i chciała skorzystać z nadarzającej się okazji życia na własną odpowiedzialność. Gdyby była sama, może nauczyłaby się panować na swoją mocą. Może nie czułaby takiego napięcia, ponieważ nie byłoby koło niej nikogo, komu mogłaby sprawić zawód. Bardzo boleśnie przeżywała swoją osobliwą zdolność rozczarowywania tych, na których jej najbardziej zależało. Stała teraz przed ciotką, rozpaczając z powodu porażki i zadręczając się poczuciem winy, wyzuta z wiary w spełnienie nadziei. Wraz z wyborem ciotki do rady czarownic i czarowników oraz jej spodziewanym wyjazdem do Ameryki Joy mogła być w końcu sama, na co oczekiwała z entuzjazmem. Zamek Duart został wydzierżawiony grupie lekarzy z Glasgow, którzy zamierzali opiekować się tu kalekimi i umysłowo chorymi uczestnikami wojny z napoleońską Francją. Dwuletni okres nieobecności ciotki w kraju Joy chciała spędzić w Surrey, w domu babki ze strony matki. Była pewna, że w tym czasie nauczy się panować nad magią. Potrzebowała tylko przekonać o tym ciotkę, która ponadto nigdy nie dowiedziałaby się o ewentualnych pomyłkach wycho wanki. - Jeśli potrzebuję czyjejś ochrony, to dlaczego nie powierzyć jej duchowi opiekuńczemu? - wytoczyła ostatni argument. - Po tych słowach rozległ się koci pisk i Gabriel czmychnął spod sukni ciotki, kuląc się pod kufrem, tak że w mrocznej komnacie tylko para czujnych niebieskich oczu zdradzała jego kryjówkę. Widząc to Joy dodała, spoglądając na Beezle'a, który właśnie się przekręcił i parsknął przez sen: - Oczywiście mojemu duchowi opiekuń czemu. Czy nie jest powołany do sprawowania pieczy nad czarownicą? - Joyous, jedyną rzeczą, jakiej potrafi pilnować ten leniwy gronostaj, jest sen. Ty chyba naprawdę nie umiesz się skoncent rować... 15
JlLL BARNETT - Poczekaj! - Przerwała jej nagle pełna nadziei dziewczyna. - Mam pewien pomysł! - Popędziła do pogruchotanego sek- retarzyka i przetrząsała jego zawartość. W końcu okręciła się na pięcie, trzymając w dłoniach papier, pióro, czarną szkatułkę ze stalówkami oraz pękaty słoiczek tuszu. - Zapiszę sobie magiczne słowa, żebym mogła je widzieć czarno na białym. Przekonasz się, że po tym potrafię się skoncentrować. Jestem tego pewna. Proszę... Daj mi jeszcze jedną szansę. Ciotka spoglądała na swoją podopieczną przez długą, pełną napięcia chwilę. - Proszę - powtórzyła błagalnym szeptem Joy, patrząc w pod łogę i wstrzymując oddech. W myślach powtarzała słowa: Daj mi ostatnią szansę. Proszę... Proszę... Proszę. - Dam ci jeszcze trochę czasu - zgodziła się w końcu ciotka, unosząc twarz ku górze. Promienny uśmiech rozjaśnił pobladłą twarz wychowanicy, a w jej zielonych oczach zapłonął entuzjazm. Podbiegła do stołu, usiadła na zydlu i zanurzając pióro w tuszu spojrzała na ciotkę. Joyous Fiona MacQuarrie wciąż była gotowa uczyć się magii, lecz Anglia wcale nie była gotowa na jej przyjęcie. Szpetność upięknia, piękność szpeci; Nuże przez mgły i par zamieci W. Szekspir Makbet tłum. J. Paszkowski Londyn, grudzień, rok 1813 W ytworny czarny powóz turkotał po mokrym bruku. Miasto spowijała gęsta mgła. Stangret najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi, ponieważ mknął zatłoczonymi ulicami, jakby w ogóle nie obawiał się złej pogody, kolejno mijając wóz gałganiarza przy Green Park, stróża trzymającego żelazną pięścią pijaną ulicznicę, ciężkie lektyki i rozklekotane dorożki. Skręcił w St. James, gdzie latarnik zapalał pochodnią ostatnią z żelaznych latarni, i w mgnie niu oka tam się zatrzymał. Lokaj w zielonej liberii otworzył zwieńczone herbowymi barwami - złotem i zielenią - drzwi, zanim jeszcze czwórka zgrzanych koni stanęła całkiem spokojnie. Alec Castlemaine, diuk Belmore, przyjechał do klubu. W chwili gdy jego wypole rowane do połysku, długie buty dotknęły chodnika, zegar w po bliskim sklepie wybił piątą. Była środa, a w każdy poniedziałek, środę i piątek diuk Belmore, jeśli tylko bawił w Londynie, zjawiał się przed White punktualnie o piątej. Wszyscy wiedzieli, że pielęgnuje ten zwyczaj, określający jego styl życia. Całkiem niedawno lord Alvaney 17
JlLL BARNETT żartował, że jego zegarek z pewnością by stanął z wrażenia, gdyby Belmore wszedł do klubu o trzeciej. Gdy tylko usłyszano turkot czarnego powozu, odwracano szyld i zamykano piekarnię Hastona, a do księgi zakładów Boodle'a wpisano wiele zakładów dotyczą cych harmonogramu zajęć diuka podczas jego pobytu w Londynie. Były do przewidzenia jak pora picia herbaty w Anglii. Dziś towarzyszyli mu Richard Lennox - hrabia Downe, oraz Neil Herndon - wicehrabia Seymour. Lennox, wysoki przystojny blondyn o piwnych oczach, miał cięty dowcip, a ostatnio stał się szczególnie zgryźliwy. Herndon był niższy, szczuplejszy i rudo włosy. Lennox powiedział o nim kiedyś, że swoją egzaltacją mógłby wyprowadzić z równowagi nawet nieboszczyka. Obaj liczyli sobie, tak jak Castlemaine, po dwadzieścia osiem lat i byli jego towarzyszami zabaw od lat dwudziestu, a jednak nie wiedzieli, dlaczego jest taki punktualny. Ta sprawa należała do nielicznych, o które się nie spierali. Znali natomiast niepospolitą siłę Aleca i zręczność, z jaką potrafił ujarzmić każdego konia. Uważali, że jeśli czegoś pragnie, osiąga to z łatwością. Wydawało się, że potrzebował tylko pstryknąć palcami, by świat znalazł się u jego stóp. Wiele kobiet próbowało bez powodzenia podbić serce diuka Belmore. Jedyne, co osiągały, to jego rozdrażnienie. Richard i Neil byli jego najbliższymi przyjaciółmi, ale nawet wobec nich zachowywał dystans. Wkrótce po tym, jak wszyscy trzej poznali się w szkole w Eton, hrabia Downe prowokował reakcje emocjonalne u Aleca i gorliwie starał się przez wszystkie następne lata pozbawić jego twarz chłodnego wyrazu, lecz również dzisiejszy wieczór niczego pod tym względem nie zmienił. Gdy stanęli na chodniku, diuk zaczął wydawać polecenia stangretowi. Kiedy się odwrócił, wyrosła przed nim jak spod ziemi przygarbiona staruszka w zniszczonym słomkowym kape luszu. Ogromnym, a do tego czerwonym. Kobiecina miała na sobie wystrzępioną szarą suknię z aksamitu i niebieski szal wokół szczupłych ramion. W jednej sękatej dłoni trzymała kosz pełen świeżych kwiatów, a w drugiej rozkoszny bukiecik przybranych bluszczem fiołków. 18 CZARY - Niech wasza lordowska mość kupi ten śliczny bukiecik dla swojej damy. - Wasza Miłość - poprawił kwiaciarkę swym słynnym lodo watym tonem, który zbijał ludzi z tropu. Nie poruszyła się, wciąż unosząc ku górze pomarszczoną twarz i wpatrując się w niego szarymi oczami. Już zrobił krok, chcąc ją ominąć, ale zniewolił go słodki zapach fiołków. Zatrzymał się i w milczeniu wziął z rąk kwiaciarki bukiecik, rzucając jej pieniążek. Postanowił wręczyć kwiaty Juliet na dzisiejszym balu. Ruszył do drzwi, ale poczuł na ramieniu kościstą dłoń kobiety. - Wasza Miłość. Za jeszcze jednego szylinga przepowiem przyszłość. Alec uważał wróżby za głupstwa niegodne jego zainteresowa nia, więc strząsnął z ramienia rękę kwiaciarki, zamierzając odejść, lecz powstrzymał go wicehrabia Seymour, który miał opinię najbardziej przesądnego człowieka w Anglii. - Belmore, jeśli ją tak odprawisz, ściągniesz na siebie nie szczęście - ostrzegł. Na te słowa wchodzący do klubu hrabia Downe odwrócił się i niedbale oparł o drzwi, kładąc zdrową rękę na zwichniętej, spoczywającej na temblaku. - Rzeczywiście, będzie lepiej, jeśli jej wysłuchasz - poradził z ironicznym uśmiechem widząc, że Alec rzucił wiedźmie pół korony. - Chyba nie chcesz ściągnąć nieszczęścia na szanowany ród Belmore'ów? Diuk spojrzał na niego wyniośle i założył ręce, jakby idiotyzmy, wygadywane przez kwiaciarkę niewarte były najnędzniejszego pensa. Ale nawet i on z trudem udawał brak zainteresowania, kiedy kobieta zaczęła paplać na temat jego spraw miłosnych. Downe nieudolnie skrywał rozbawienie, podczas gdy Seymour zdawał się chłonąć każde jej słowo. - Wasza Miłość nie ożeni się z kobietą, którą wybrał. Po tych słowach Alec uznał wróżkę za obłąkaną. Wiadomość o swoim ślubie traktował jako sensację jutrzejszych gazet. Lady Juliet Elizabeth Spencer, córka hrabiego i hrabiny Worth, miała zostać żoną Aleca Geralda Castlemaine'a, diuka Belmore. Przyjęła 19
JlLL BARNETT jego oświadczyny i dyskutowano tylko drobiazgi dotyczące ich małżeństwa. Wkrótce starania Aleca o jej rękę powinny zostać uwieńczone ślubem. - A z kim się ożeni? - spytał Neil, spoglądając z przejęciem to na Aleca, to na staruszkę. - Z kobietą, którą dopiero pozna - odparła, a jej oczy dziwnie rozbłysły. Uniosła palec i oznajmiła: - Ona ma dla Waszej Miłości pewne niespodzianki. - Nie zamierzam już dłużej tego słuchać - oświadczył Alec i przeciskając się obok śmiejącego się Richarda szarpnął drzwi. - Od chwili jej poznania Wasza Miłość nigdy nie będzie się nudził! Nigdy więcej! - dobiegły do jego uszu słowa kwiaciarki, zanim zdążył zniknąć w klubie. Wszedł do hallu z takim impetem, że aż jego buty za skrzypiały na parkiecie. Zerwał z dłoni rękawiczki z cielęcej skóry, które Burkę, majordomus klubu, natychmiast od niego odebrał wraz z kapeluszem, wręczając je jednemu z dziesięciu lokajów czekających, by odnieść wierzchnie ubrania swoich panów do garderoby, gdzie miały być wysuszone i oczysz czone. - Dobry wieczór, Wasza Miłość - przywitał Aleca Burkę, pomagając mu zdjąć palto i przekazując je lokajowi. - Jak Wasza Miłość się miewa? - Jest poirytowany - rzucił złośliwie hrabia Downe, odchylając połę płaszcza, skrywającą rękę na temblaku, i w ten sposób ułatwiając majordomusowi zadanie. - Rozumiem - odparł ten tonem, z którego wynikało, że nie ma o niczym pojęcia. Ostatecznie jego praca wymagała dyskrecji i uniżoności. Właśnie okazywał ją innym członkom arysto kratycznego klubu. - A jednak nie sądzę, żebyś był zły z powodu tej wróżby - rzekł ze spokojem hrabia, próbując bez skutku nadążyć za diukiem, pokonującym bez najlżejszego wysiłku wysokie schody z różowego florenckiego marmuru, prowadzące do głównego salonu klubu. - Jak myślisz, co on zamierza zrobić z lady Juliet? - spytał 20 CZARY szeptem Richarda wicehrabia Seymour, wpatrzony w barczyste ramiona Aleca. - O czym ty, u diabła, mówisz? - Hrabia zatrzymał się, spoglądając na Neila, jakby ten postradał nagle rozum. - O ogłoszeniu ślubu diuka Belmore z lady Spencer. Obaj dobrze wiemy, jak jest czuły na punkcie właściwego zachowania. Co zrobi, jeśli nie dojdzie do tego ślubu, zwłaszcza po zamiesz czeniu jego zapowiedzi we wszystkich gazetach? - Neil, nie rób z siebie większego osła niż jesteś. - Przecież słyszałeś, co zawyrokowała staruszka. Alec nie ożeni się z Juliet. Od wczoraj, kiedy to powiedział nam o przygotowaniach do swego ślubu, dręczą mnie złe przeczucia. Coś jest nie w porządku. Jestem pewien - powiedział ze szczerym przekonaniem wicehrabia Seymour, bijąc się w piersi. - Na litość boską, przestań bredzić. Neil zaczął sarkać z powodu sceptycyzmu Richarda. - Nie obchodzi mnie, czy wierzysz w to, czy nie, bo i tak później przyznasz mi rację. Ilekroć mam takie przeczucia, dzieje się coś dziwnego - oznajmił, gdy dotarli do kolumnady z różo wego marmuru u szczytu schodów. - Żadna kobieta, a zwłaszcza tak inteligentna, jak Juliet Spencer, nie pozwoli, by wymknął się jej z rąk diuk Belmore. Neil, ta staruszka naprawdę jest obłąkana - perswadował mu Richard, gdy wchodzili do salonu. Alec siedział już przy tym, co zwykle, stoliku, kosztując wino jakiegoś dobrego rocznika. Właśnie dyskretnie skinął z aprobatą głową i gospodarz klubu zniknął. Diuk Belmore uosabiał angielskiego arystokratę. Jego szary surdut miał nieskazitelny krój i w sposób naturalny eksponował barczyste ramiona, a sposób zawiązania białego krawata zdradzał rękę jednego z najlepszych lokajów. Obcisłe spodnie ukazywały sprężyste uda mistrza jazdy konnej i długie nogi mężczyzny, którego wygląd odpowiada dobremu urodzeniu. Jak zwykle, kwadratowy podbródek nawet nie drgnął, zaświadczając o angiel skim uporze. Diuk był przystojny. Wystające kości policzkowe zdradzały normańskich przodków, orli nos i zmysłowe, choć 21
JlLL BARNETT ściągnięte usta znamionowały twardy charakter. Jego serce było niewzruszone. W sposób typowy dla męskiej linii rodu Castle- maine'ów czarne włosy Aleca rozjaśniały pasemka przedwczesnej siwizny. Od siedmiu wieków każdy diuk Belmore zaczynał siwieć przed trzydziestka., a ponadto, zgodnie.z tradycją, żenił się, ukończywszy dwadzieścia osiem lat, płodząc najpierw syna, dziedzica majątku i tytułu. Wszyscy uważali, że los sprzyja diukom Belmore, i Alec zdawał się nie stanowić pod tym względem wyjątku. Gdy dosiedli się do niego hrabia Downe i wicehrabia Seymour, ten ostatni zaczął się niecierpliwić z powodu pustego kielicha i postukiwać butem w nogę od stołu, mamrocząc pod nosem o przeznaczeniu i Alecu. - Jeśli zaczniesz pić wino, to przynajmniej skończysz z tym piekielnym marudzeniem - odezwał się rozdrażniony Castlemaine i przywołał służącego, żeby napełnił Neilowi kielich. - Co cię dręczy, Belmore? - spytał Richard. Wpatrywał się niewinnie w swój kielich, lecz po chwili uniósł wzrok. Na jego poważnej twarzy malowało się ledwo uchwytne rozbawienie. - Czyżbyś się niepokoił o przyszłość? Alec wolno sączył wino. - Powinien się niepokoić - odezwał się Neil. - W każdym razie ja się niepokoję. - Twojego niepokoju starczyłoby za nas trzech - odparł nonszalancko Alec. - Ani trochę nie lękam się o przyszłość, ponieważ nie ma powodu. Nasi prawnicy spotkali się dziś rano, żeby uzgodnić warunki ślubnego kontraktu, a jutro w gazetach ukaże się zawiadomienie o ślubie. Za miesiąc będę dźwigał małżeńskie jarzmo. - A więc wszystko toczy się całkiem gładko. Przygotowujesz ten ślub w sposób tobie właściwy, czyli bez niedomówień i dokładnie. - Richard odstawił kielich i z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Jak tobie się to wszystko udaje? Lady Juliet Spencer jest bez wątpienia najlepszą kandydatką na duchessę Belmore. Wpadłeś do Londynu, zjawiłeś się na jednym balu i w mgnieniu oka ją znalazłeś. Miałeś wielkie szczęście, choć, powiedziałbym, że w ogóle szczęście ci dopisuje. 22 CZARY - Szczęście nie ma z tym nic wspólnego - odparł Alec wzruszając ramionami. - Co to zatem było? - Hrabia Downe roześmiał się sarkastycz nie. - Działanie boskiej opatrzności? Belmore, czyżby Bóg przemawiał do ciebie tak jak do Seymoura? - Nigdy nie mówiłem, że Bóg do mnie przemawia - zaprotes tował Neil. - A więc miałem rację. Popadasz w obłęd. - Wynająłem kogoś - wyznał Alec, kładąc zręcznie kres kolejnej sprzeczce przyjaciół. Hrabia Downe pociągnął łyk wina. - A do czego wynająłeś? - Do wyszukania odpowiedniej kobiety. Richard i Neil patrzyli na niego z niedowierzaniem, a on odstawił kielich i oparł się w wytwornym fotelu. - Zleciłem to firmie, która prowadzi większość moich interesów w Londynie. Rozejrzeli się i polecili mi Juliet. Absolutnie trafnie. Po tym wyznaniu przy stoliku zapadła na długi moment cisza. - A ja nie mogłem wyjść z podziwu, że tak szybko znalazłeś kandydatkę na duchessę Belmore. Byłem przekonany, że po prostu, jak zwykle, dopisało ci szczęście. Teraz już wszystko rozumiem. Zapłaciłeś komuś, żeby znalazł ci żonę - przerwał milczenie Richard. Przez chwilę wpatrywał się w kielich, a na stępnie skomentował postępek przyjaciela czerwony ze złości: - To niewątpliwie skuteczny sposób, ale nie ma nic wspólnego z uczuciami. Tak nie powinno się szukać panny młodej. - W życiu trzeba się kierować rozumem, a nie namiętnościami. - Alec spokojnie pociągnął łyk wina. - Bez względu na „to, co ten sposób ma wspólnego z uczuciami, nie mógłbym się mniej natrudzić. Chcę się ożenić, i to była najprostsza droga znalezienia odpowiedniej kandydatki. Całkiem trafna. - Dobrze przynajmniej, że Juliet się zgodziła - odezwał się Neil. - Mogło się przecież skończyć na Letitii Hornsby. Downe zrobił zbolałą minę, jakby sam dźwięk nazwiska tej dzierlatki mógł ją magicznie przenieść do klubu. - Ją pozostawiam Richardowi. 23
JlLL BARNETT Mówiąc to Alec zrewanżował się hrabiemu za złośliwe uwagi na temat wróżby kwiaciarki. Letitia Hornsby była bowiem tak desperacko zakochana w Richardzie, że podążała za nim jak cień. Na dźwięk jej nazwiska Richard dostawał mdłości. - Całkiem słusznie - poparł Aleca Neil, uśmiechając się szeroko. - Downe, gdziekolwiek jesteś, ten berbeć zawsze czai się w pobliżu. - Nie użyłbym słowa „czai się" - nachmurzył się hrabia, pocierając wymownie obolałą rękę. Seymour wybuchnął śmiechem, a i w oczach Belmore'a pojawiło się rozbawienie, ponieważ wszyscy trzej byli na świątecz nym balu u Seftonów, podczas którego Letitia Hornsby śledziła hrabiego w ogrodzie i spadła z drzewa na niego oraz na jego przyjaciółkę, lady Caroline Wentworth, gdy trwali pod drzewem w miłosnych objęciach. Z tego właśnie powodu Downe miał zwichniętą rękę. - A przecież Letitia Hornsby wcale nie jest koścista - stwierdził wciąż roześmiany Neil. - Tylko w zderzeniu z twoim ciałem, Downe, okazuje się twarda. Po chwili hrabiemu udało się wrócić do tematu lady Juliet Spencer i zaczął wychwalać jej urodę. - Uroda stanowiła tylko jeden z warunków na mojej liście - oznajmił Alec odstawiając kielich. - A jakie były inne? - zainteresował się Downe. - Właściwe pochodzenie, dobre zdrowie, subtelność, ale i odwaga, czyli cechy, jakich zwykle mężczyzna poszukuje w kandydatce na żonę. - Brzmi to tak, jakbyś kupował konia - skomentował Downe, napełniając sobie kielich. - Zaloty w stylu angielskim zawsze kojarzyły mi się z kupo waniem konia, tyle że trwają dłużej i są bardziej nudne - odparł Alec, mając w pamięci te wszystkie konne przejażdżki po parku, te bale i rauty, w których musiał uczestniczyć, zalecając się do Juliet. Nie lubił ich, ponieważ uważał, że są to tylko sposoby podkreślania wagi czyichś osobistych planów na użytek ciekaws kich ludzi. - Czy przedstawianie jakiejś dzierlatki na balu tak 24 CZARY bardzo różni się od prezentacji konia na aukcji? Co roku nowa grupa kobiet paraduje przed potencjalnymi kupcami, którzy biorą pod uwagę ich pochodzenie, sposób poruszania się, karnację skóry i barwę włosów. Oceniają też odwagę, żeby się później nie zanudzić z powodu nadmiernej uległości. Postępują tak samo, jakby kupowali konia, a kiedy już dokonają wyboru, płacą i używają. Słuchając tego wywodu, Seymour śmiał się do rozpuku, a Downe chichotał, popijając wino. - Czy skontrolowałeś zęby Juliet? - spytał ten drugi. - Oczywiście, tak samo jak kłąb i pęciny - odparł ze śmiertelną powagą Alec, biorąc ze stołu talię kart. Richard i Neil wciąż chichotali, a on z niewzruszoną powagą rozdawał karty. Po godzinie otrzymał list. Lokaj podał mu welinowy papier na srebrnej tacy. Alec wziął go obojętnym gestem. W woskowej pieczęci były odciśnięte inicjały Juliet. Rozłożył papier i zaczął czytać. Drogi Alecu, Sądziłam, że mogę to zrobić, ale okazało się, że nie potrafię. Myślałam, że nauczę się żyć bez miłości, bo taki zacny z ciebie człowiek. Uważałam, że jestem w stanie zrezygnować z radości w zamian za tytuł, i podejść do naszego małżeństwa pragmatycz nie, przedkładając fortuną nad szczęście. Nie potrafię. Doszłam do wniosku, że nie zniosłabym nudnego życia duchessy Belmore. Choć, jak nadmieniłam, zacny z ciebie człowiek, gotowy dać z siebie wszystko, nie ma w tobie życia, Alecu. Wiadomo, czego się po tobie spodziewać, ponieważ zawsze zachowujesz sią tak, jak powinien zachowywać się diuk Belmore. Ten szacowny tytuł jest dla ciebie najważniejszy, a ja pragną czegoś więcej. Pragnę miłości. Właśnie ją znalazłam. Mój wybranek jest drugim synem i zaledwie wojskowym, ale mnie kocha. Kiedy będziesz czytał ten list, ja będę brała ślub z mężczyzną, który ofiarował mi siebie. Z wyrazami żalu, Juliet 25
JlLL BARNETT Alec powoli i metodycznie podarł list na drobne kawałeczki. Położył je na srebrnej tacy i przez chwilę patrzył na przyjaciół, machinalnie wodząc dłonią po kieszeni. Przestał tak samo nagle, jak zaczął, gdy dotarło do jego świadomości, co robi. Przez chwilę przesuwał dłonią po nóżce kielicha. Oznajmił lokajowi, że nie będzie odpowiedzi. Spokojnie wysączył wino, jakby wiadomość, którą otrzymał od Juliet, nie miała żadnego znaczenia. Wziął karty i utkwił w nich wzrok. Jego niebieskie oczy nieco pociemniały i były lekko zmrużone, a twarz stała się odrobinę napięta. Grali w grobowym milczeniu. Kiedy kolejne rozdanie przypadło Seymourowi, Belmore poprosił lokaja o papier i pióro. Szybko coś napisał i zapieczętował, odciskając w wosku swój pierścień. Spokojnie wyprawił lokaja z wiadomością do redakcji gazety. Richard i Neil spoglądali na niego zaskoczeni, a on oparł się na krześle i przez chwilę siedział zamyślony, dotykając dłonią podbródka. - Wygląda na to, że dzierlatka ma więcej odwagi, niż myślałem. Porzuciła mnie. Nie jestem już zaręczony - poinfor mował w końcu przyjaciół. - Wiedziałem, że nic z tego nie będzie! - krzyknął Neil, trzaskając pięścią w stół. - Wiedziałem. Kwiaciarka miała rację. - Ale dlaczego zerwała? - dopytywał się zaskoczony Richard. Na jego twarzy nie było ani śladu ironii. - To nic ważnego. Takie tam babskie fanaberie - odparł zdawkowo Alec, choć przyjaciele wpatrywali się w niego wy czekująco. - Downe, rozdaj karty. Przez następną godzinę grał tak nieugięcie, że wygrał wszystkie kolejne rozdania, zachowując spokój i zdecydowanie godne diuka Belmore. - Mam już dość - oświadczył wreszcie Downe, rzucając swoje liche karty na stół, co natychmiast zrobił również Seymour, spoglądając z zazdrością na piętrzące się przed Belmore'em stosy żetonów. - Dokąd teraz? Neil wstał i ściskając krawędź stołu pochylił się w stronę Aleca. - Czy pamiętasz, co powiedziała ci staruszka? Że ożenisz się z kobietą, którą teraz spotkasz - przypomniał ostrzegawczo. 26 CZARY - W rzeczy samej. Belmore, dlaczego miałbyś nie odwiedzić Letitii Hornsby? Oszczędziłoby mi to dalszych poważnych uszkodzeń ciała - zakpił sobie Downe. - Nie ma powodu do żartów - zaprotestował oburzony Seymour. - Jasne, że nie. On jest diukiem Belmore i nigdy z niczego nie żartuje. - Wyjeżdżam - oświadczył Alec, podnosząc się pospiesznie od stołu. - Jedziecie ze mną? - A dokąd? - zapytali równocześnie i ruszyli za nim po schodach. - Do mojego domku myśliwskiego - odparł, zakładając rękawiczki. - Muszę coś ustrzelić. - Nie rozumiem, dlaczego on chce jechać do Glossop. W pro mieniu stu kilometrów nie ma tam żadnej kobiety - rzekł Richard do Neila, gdy podążali przez foyer za idącym spiesznym krokiem diukiem. - Nie pamiętasz, co przepowiedziała mu ta starowina? - uparcie przypominał wicehrabia. - Idę o zakład, że jedzie tam dlatego, bo wie, że w promieniu stu mil nie ma żadnej kobiety. Ale czy naprawdę nie rozumie, że nie uniknie przeznaczenia? O mój Boże. Beezle, spójrz, co narobiłam! Joy zawzięcie deptała płonący papier, chcąc stłumić ogień. Gdy podniosła nadpaloną kartkę, która wciąż się tliła, okazało się, że prawy dolny róg jest zupełnie zwęglony. - O mój Boże... Głos jej się załamał. Beezle uniósł głowę i spoglądał raz na nadpaloną kartkę, a raz na posmutniałą twarz Joy, która położyła papier na stole i westchnąwszy z rezygnacją, ciężko opadła na rozchwiany zydel. - Znowu mi się to przydarzyło - rzekła potrząsając głową, rozgoryczona własną nieudolnością. Beezle również westchnął z rezygnacją. Wstał i przez chwilę niezdarnie chodził po blacie, po czym wpełzł na ramię Joy 27
JlLL BARNETT i owinął się wokół jej szyi. Łaskotał łapkami brązowe loki, które wymknęły się z upiętych włosów, okalając delikatny podbródek. - I co ja teraz zrobię? - spytała wpatrzona w spoczywający na jej ramieniu pyszczek gronostaja, jakby spodziewała się od zwierzątka rady, ale ono tylko sapnęło. - A więc ty też nie wiesz - stwierdziła, słysząc taką reakcję. Drapała Beezle'a w szyję, spoglądając na nadpaloną kartkę. Na szczęście kilka godzin przedtem ciotka zniknęła. Nie zajęło Joy zbyt wiele czasu nakłonienie jej do przyjęcia propozycji, która nadeszła z Ameryki. Pani MacLean naprawdę na tym zależało. Joy nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby tak wytrawna czarownica musiała wyrzec się wyjazdu i nadal być jej niańką. Skończyła dwadzieścia lat i chciała żyć na własny rachunek. A ponadto, ciotka miała rację mówiąc, że brak koncentracji stanowi przyczynę niepowodzeń Joy w czarach. Jeśli dziewczyna dobrze się skupiła, pomagając sobie zapisanymi na kartkach zaklęciami, umiała skutecznie uprawiać magię. Przed wyjazdem ciotka podyktowała siostrzenicy czarodziejskie słowa, mające ją przenieść do domu babki. Ostrzegła, że zaklęcia umożliwiające podróżowanie wymagają szczególnej koncentracji. Gdy Joy wyczarowywała dla siebie stroje podróżne, wpatrując się w przywiezione przez ciotkę z Paryża ryciny najmodniejszych kreacji, ta podała jej wykaz technik, które powinna wykorzystać przy lataniu. Wyczarowywanie strojów Joy uznała za ostatni sprawdzian swoich magicznych umiejętności. Powiodło się jej prawdopodobnie dlatego, że w skupieniu wpatrywała się w barwne rysunki. Wystarczyło dwukrotne pstryknięcie palcami i już miała na sobie śliczny kostium podróżny barwy liści brzozy, pelisę z norek i czarne wysokie buciki z cielęcej skóry. W jej dłoni zjawił się jedwabny kapelusz w kolorze kostiumu, z jasnozielonymi wstąż kami z aksamitu i z fioletowymi strusimi piórami. Widząc, że magiczna sztuczka się udała, ciotka uśmiechnęła się z aprobatą, pocałowała Joy na pożegnanie i odleciała w smudze złocistego dymu. Ale właśnie wtedy zaczęły się problemy jej siostrzenicy. 28 CZARY Chcąc dokładnie odczytać podróżne zaklęcie, przysunęła kartkę zbyt blisko świecy. Papier natychmiast się zapalił i zanim go ugasiła, część zaklęcia potrzebnego, żeby dostać się do Surrey, strawiły płomienie. — Chyba da się odczytać to, co zostało - pocieszała się, rozprostowując papier na blacie i mozolnie wpatrując się w po kryte sadzą litery. - Zimowego chłodu... Polecieć. Z szybkością ptaka... Wysłuchaj. Stąd... Hmm. Potrafię odcyfrować wszystko z wyjątkiem ostatniego wersu. Wydaje mi się, że występowały w nim kuranty... albo dzwony? Będę musiała jakoś to roz strzygnąć. Włożyła kapelusz i zawiązała wstążki, choć Beezle, okręcony wokół jej szyi, trochę w tym przeszkadzał. Pogłaskała go pospiesznie, wzięła ze stołu kartkę i rzuciwszy ostatnie spojrzenie na komnatę w wieży, w której mieszkała od piętnastu lat, zaczęła czytać zaklęcie. O wspaniała nocy, która pochłaniasz dzień, Wysłuchaj mojego błagania. Żadna czarownica nie pije naparu z oczu traszki, Tylko wkłada strój podróżny. Ja wkładam go nie z powodu zimowego chłodu, Lecz dlatego, że muszę dokądś polecieć. Do Surrey, z szybkością ptaka. Proszę, wysłuchaj mojego błagania, wysłuchaj. Kiedy usłyszę bicie zegara i kościelny dzwon, Wypraw mnie stąd. Niech rozdzwoni się dzwon, Niech nada wspaniały rytm tej podróży. O nocy.
w chwilę po tym, jak Alec ruszył z leśnej gęstwiny w kierunku drogi, przy której stał powóz, coś powaliło go na plecy. Wytężał wzrok, chcąc przeniknąć gęstą mgłę, ponieważ ktoś przytłaczał mu tors. Kiedy próbował zrzucić z siebie tego kogoś, kto na dodatek pojękiwał, okazało się, że to kobieta. Alec gorąco pragnął, żeby to nie była Letitia Hornsby. Nagle odskoczyła od niego jak piłka, już całkiem pozbawiając go tchu, i usiadła. Gdy również usiadł, wśliznęła mu się na kolana i chwyciła go za ramiona. - O mój Boże! - krzyknęła. Castlemaine wciągnął do płuc zimne wilgotne powietrze i spojrzał na nią. Z ulgą stwierdził, że to nie Letitia Hornsby, lecz zawadiacka drobna brunetka o wielkich zielonych oczach i czar nych ostro zarysowanych brwiach. Miała lekko wysunięty pod bródek, zaróżowione policzki i pełne usta, a nad górną wargą maleńki pieprzyk. Tak intrygującej kobiety nie spotkał od lat. Na podstawie wyrazu jej twarzy mógł przypuszczać, że zrzucił ją spłoszony koń. - Gdzie jestem? 30 CZARY - Na kolanach diuka Belmore. - Belmore? Niech rozdzwoni się dzwon! O mój... - przerwała, podnosząc gwałtownie dłoń do ust i rozglądając się dookoła. Po chwili wymamrotała: - A więc to były kuranty. - Proszę? - Uff... To nic takiego. Lekko się przesunął. - O mój Boże! Zacisnęła dłonie na jego ramionach i przyglądała mu się. Jej twarz znajdowała się bardzo blisko twarzy Aleca. Oboje zastygli w bezruchu. Czas mijał, a ich oddechy zamieniały się w zimnym powietrzu w obłoczki pary. Belmore poczuł, że kobieta pachnie wiosną: kwiatami, których nie potrafił nazwać. Obejmował ją w talii. Była tak smukła, że jego dłonie stykały się, a kciuki znajdowały bardzo blisko kształtnych piersi. Uniósł głowę i napot kał spojrzenie nieznajomej. W ciemnozielonych oczach nie dostrzegł żadnego doświadczenia życiowego i żadnej kobiecej kokieterii, a jedynie niewinność, której próżno by szukać u an gielskiej dziewczyny powyżej dwunastego roku życia. Nagle spuściła wzrok. Spojrzała na swoje zaciśnięte na ramionach diuka dłonie i cofnęła je zaczerwieniona. - Przepraszam, Wasza Miłość. - Obawiam się, że miłość nie ma nic wspólnego z naszą sytuacją. - O mój... - Boże - dokończył za nią. Zaczęła mu się przyglądać z nowym zainteresowaniem, lekko przekrzywiając głowę. Poczuł się dziwnie. Był pewny, że zna ten szczególny wyraz twarzy, lecz nie potrafił sobie przypomnieć skąd. Wprawiło go to w zakłopotanie. - Ziemia jest mokra - stwierdził z obojętną miną, nagle czując chłód, przywracający mu poczucie rzeczywistości. - O mój... - Boże - uzupełnił bezgłośnie. Kobieta niezdarnie zsunęła się z jego kolan i usiadła obok. Podniósł się i podał jej rękę, pomagając wstać. Gdy tylko stanęła 31
JlLL BARNETT na ziemi, krzyknęła z bólu, przekrzywiając nogę w kostce. Podtrzymał ją w talii, chroniąc przed upadkiem. - Coś pani dolega? Spojrzała ze złością na swoją stopę i skinęła głową, znowu wpatrując się w Aleca. Ale nie szacunek dla jego arystokratycz nego tytułu malował się na twarzy nieznajomej. - Gdzie zatrzymał się pani powóz? - Jaki powóz? - Nie przyjechała tu pani powozem? Potrząsnęła głową i rozejrzała się dookoła jak ktoś, kto coś pomylił. Głaskała nerwowo gronostajowy kołnierz pelisy. - Czy pani jest sama? Potwierdziła skinieniem głowy. - Jak pani się tu znalazła? - Nie mam co do tego pewności. Gdzie jestem? - W North Road. - Czy to blisko Surrey? - Niestety, nie. Surrey leży ponad sto pięćdziesiąt kilometrów stąd na południe. - O mój Boże! - Zgubiła się pani. - Wszystko na to wskazuje. - Jak pani się tu znalazła? - ponowił pytanie. Milczała, patrząc na niego w oszołomieniu. Ból w kostce z pewnością powiększał jej bezradność. Alec postanowił zająć się nieznajomą. - Nieważne. Powie mi pani później - rzekł biorąc ją na ręce i ruszając do powozu. Zaskoczona, westchnęła głośno, lecz po chwili zarzuciła mu ramiona na szyję i oparła głowę na torsie. Poczuł na skórze ciepło jej oddechu. Spojrzał na nią zimno, ale zamknęła oczy. Korzys tając z okazji, przyjrzał się jej uważnie. Miała długie ciemno brązowe rzęsy i delikatną perłową cerę. Uosabiała prawdziwą niewinność. Przystanął w pół kroku zastanawiając się, jakie licho podsunęło mu tę myśl. Otrząsnął się jak ktoś nagle wyrwany ze snu. Wciągnął do płuc zimne powietrze i ruszył dalej. Uznał, że 32 CZARY silne wrażenie, jakie wywarła na nim nieznajoma, to skutek nadmiaru mocnego wina we krwi i braku snu. Las przerzedził się. Alec szedł teraz wśród mokrych paproci. We mgle majaczył powóz, a w jego drzwiach sylwetka Downe'a. Popijał brandy ze srebrnej piersiówki. Seymoura nie było obok. Na widok Aleca niosącego nieznajomą dziewczynę jeden z loka jów pospieszył z pomocą. Diuk potrząsnął głową i wskazał powóz. - Otwórz drzwi, Henson. Ta dama zwichnęła nogę w kostce. - Niech sczeznę, jeśli to nie ona! - krzyknął Seymour, który nagle wynurzył się z mgły. Downe zakrztusił się brandy. Alec posadził dziewczynę w powozie i odwrócił się do wybałuszającego oczy Neila, dając mu do zrozumienia, że powinien milczeć. Usiadł obok nieznajomej, a Richard na przeciwko niej. Diuk zerknął na niego. Hrabia przez chwilę szacował dziewczynę wzrokiem, po czym posłał jej swój najbar dziej uwodzicielski uśmiech, co znaczyło, że bardzo mu się podoba. Teraz Alec zerknął na Neila. Wicehrabia wpatrywał się w nieznajomą, jakby objawił mu się sam archanioł Gabriel. - Jedź do najbliższej gospody - Alec wydał polecenie stoją cemu na stopniach lokajowi. Kiedy powóz ruszył, diuk przekręcił znajdującą się nad nieznajomą lampę. Ponownie zaczął się przyglądać tej tajemniczej osóbce. Poruszyła ustami, lecz nic nie powiedziała. - To ona - szepnął Seymour. - Uwierz mi. Czuję to w koś ciach. - Przez chwilę w podnieceniu przesuwał wzrok z twarzy diuka na twarz nieznajomej, aż w końcu oznajmił: - To pani jest tą kobietą. Spojrzała na niego, potem na Richarda i Aleca, coraz bardziej wystraszona. Usiadła sztywno i w milczeniu wpatrywała się w swoje dłonie. Diukowi przemknęło przez myśl, że ona być może się modli. To uświadomiło mu, że dziewczyna wzbudza w nim jakąś niezrozumiałą dla niego troskę. - Proszę się niczym nie martwić - zaczął ją uspokajać, uważając jej strach za całkiem bezpodstawny. - Moja droga, my... 33
JlLL BARNETT Przerwał widząc, że dziewczyna zaciska powieki i mruczy coś pod nosem. Pstryknęła palcami. Rozległ się niesamowity krzyk. Powóz zatrzymał się tak gwałtownie, że dla zachowania równowagi Alec musiał oprzeć nogę na siedzeniu po przeciwnej stronie. Chwycił dziewczynę, bo inaczej upadłaby na Downe'a. Otworzyła oczy. Były zdziwione i przestraszone. Ze zdenerwowania zagryzała wargi. Zwolnił uścisk w obawie, że trzyma ją zbyt mocno. - Czy nic się pani nie stało? - Nie - odparła nienaturalnie niskim głosem i znowu zaczęła wpatrywać się w swoje dłonie. Jej twarz wciąż zdradzała panikę. Po chwili zamknęła oczy i zaczęła szeptać jakieś słowa. Alec był już teraz pewny, że biedaczka się modli. Zerknął na przyjaciół, ciekaw ich reakcji. Ponownie pstryknęła palcami. Usłyszeli straszny huk, a po nim ten sam co wcześniej niesamowity krzyk i przenikliwe odgłosy, jakby wszechświat runął na ziemię. - Co tam się dzieje? - spytał Alec stangreta, szarpiąc drzwi powozu. Henson podbiegł do niego z osłupiałą miną. - Wasza Miłość, mnóstwo drzew zatarasowało drogę. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem... Padają na ziemię jak ranni żołnierze. - Podrapał się w głowę. - A nie ma żadnego wiatru... - Rozejrzyj się, czy nie czają się tu gdzieś rozbójnicy - nakazał mu Alec, sięgając do schowka i wyciągając zeń pistolet. - Wasza Miłość, wokół nie ma żywej duszy. Foryś od razu zaczął sprawdzać - wyjaśnił lokaj, wskazując ręką las. Belmore wręczył pistolety Downe'mu i Seymourowi, nakazując im strzec dziewczyny, a sam wysiadł z powozu. Przeszedł się po otaczającym drogę lesie, lecz w gęstej mgle nie spostrzegł niczego oprócz powalonych na błotnistą ziemię drzew. Stał przez chwilę nasłuchując. Wokół panowała martwa cisza, podszedł więc do stangreta i forysia, którzy szacowali rozmiary przeszkody i uspokajali przestraszone konie. Co najmniej piętnaście olch zagradzało drogę niczym powalone kolumny, ale z pobliskiego lasu nie docierał żaden podejrzany dźwięk czy ruch. 34 CZARY - O mój Boże! Alec nie znosił już tego wyrażenia. - O nie! Miało być słowo "ołtarz" a nie "olcha"! Dziewczyna wychylała się z powozu i zatrwożona spoglądała na przeszkodę. Zerknęła na Aleca tak, jakby coś ściskało ją za gardło i w mgnieniu oka odsunęła się od drzwi. Za to w drzwiach pojawili się Richard i Neil. - Upadło ich piętnaście - odezwał się wicehrabia. - Nieustannie podziwiam w tobie nadzwyczajną zdolność zwracania uwagi na rzeczy oczywiste - dociął mu hrabia. - A czy widziałeś kiedyś tyle powalonych na drogę drzew? Na takie rzeczy człowiek nie natyka się codziennie - bronił się Neil. Podszedł do najbliższego pnia i dodał: - Stało się to bez najlżejszego podmuchu wiatru. - Rzeczywiście nikt ich nie ściął, a jednak zostały powalone - powiedział ugodowo Richard, dołączając do przyjaciela i uważ nie oglądając dół pnia. - Miałem przeczucie, że coś takiego się zdarzy - wyznał wicehrabia, lustrując obie strony drogi, jakby spodziewał się, że zaraz cały las runie na ziemię. - A ty w kółko o tym samym - napomniał go hrabia, stawiając ze zniecierpliwieniem stopę na roztrzaskanym drzewie. - Teraz Seymour wygłosi nam smętną mowę o przeznaczeniu. O kim opowiesz nam tym razem? O wróżkach, trolach, duchach czy czarownicach? Po tych słowach usłyszeli pełne lęku westchnienie. Z powozu obserwowała ich pobladła nagle nieznajoma. - Widzisz, co narobiłeś, Downe? Cholernie nastraszyłeś przy szłą żonę Belmore'a! - odgryzł się Neil i pospieszył do dziew czyny. - Czy naprawdę nazwał tak tę dzierlatkę, czy się prze słyszałem? - spytał Alec Richarda, utkwiwszy wzrok w plecach Neila. - Nie przesłyszałeś się. On wierzy w te wszystkie brednie. Napij się specjału Małego Cesarza. Rozgrzewa i czyni Seymoura możliwym do zniesienia. - Trzymał w wyciągniętej dłoni 35
JlLL BARNETT piersiówkę z brandy. - Jeśli człowiek się dobrze napije, wtedy to, co mówi Neil, zaczyna nawet nabierać sensu. - O ile mi wiadomo, Seymourowie nigdy nie słynęli ze zdolności chodzenia po ziemi. Richard roześmiał się ironicznie i wcisnął piersiówkę w dłonie Aleca. Ten popatrzył na nią z rozwagą, po czym znowu podniósł wzrok na otwierającego drzwi powozu Seymoura. Błyskawicznie znalazł się przy nim i zaszedł mu drogę. - Ja się nią zajmę - oświadczył stanowczym tonem. Neil zerknął na niego i na dziewczynę, uśmiechając się znacząco. Alec posłał mu w odpowiedzi pogardliwe spojrzenie. Seymour odsunął się od drzwi. Castlemaine zajrzał do powozu. Dziewczyna była bardzo blada. Przypuszczał, że to z powodu bólu w kostce albo ze strachu - niedoświadczona dzierlatka mogła tak zareagować na żart Downe'a o wróżkach, trolach, duchach i czarownicach. - Czy boli? Zerknęła na niego trochę nieprzytomnie. - Kostka... - Och... Tak - odparła, oglądając stłuczoną stopę. Alec uznał to za potwierdzenie swoich domysłów, choć wydawało mu się, że dziewczyna jest pochłonięta zupełnie czymś innym. Wyjął ze schowka mały kieliszek. Napełnił go brandy i podał nieznajomej. - Panienko... - zaczął, lecz po chwili wahania spytał: - A może pani jest mężatką? - Panna. - Jaka panna? - No chyba ja? - Jak się pani nazywa? - spytał z westchnieniem. - Joyous Fiona MacQuarrie - przedstawiła się, unikając jego wzroku. Wygładziła spódnicę, a potem oparła się na siedzeniu. - A więc jest pani Szkotką. To tłumaczy wszystko - powiedział zagadkowo i wręczył jej kieliszek. - Proszę to wypić, bo inaczej zmarznie pani, zanim my uprzątniemy drogę. Zajmie nam to trochę czasu. 36 CZARY Spojrzała na brandy z niechęcią. - Niechże pani wypije - nalegał. Z wahaniem sięgnęła po kieliszek. Pociągnęła łyk i natychmiast grymas wykrzywił jej twarz. Otrząsnęła się. - Proszę mi zaufać. Naprawdę poczuje się pani od tego lepiej. Odetchnęła głęboko i mężnie pociągnęła drugi łyk. Znowu się skrzywiła i zakrztusiła tak, jakby znosiła jakąś straszliwą torturę. Po chwili uniosła głowę, napotykając wzrok Aleca. Jej udręczone z powodu brandy oczy natychmiast zasnuła dziwna mgiełka. Znał skądś takie spojrzenie, choć nie przypominał sobie skąd. Był za to pewny, że poczuł się cholernie nieswojo. Zamknął powóz i wraz z Neilem, który nie odstępował go tak jak pies myśliwski nie odstępuje upolowanej zwierzyny, wrócił do miejsca, gdzie leżały powalone drzewa. - Z pewnością to jest ona. Los tak chce. Wiem o tym - oświadczył z ożywieniem natrętny Seymour. - Czy ty naprawdę uważasz, że mógłbym się ożenić z zupełnie nie znaną mi kobietą, czyniąc ją duchessą Belmore? - Alec próbował przemówić Neilowi do rozsądku, zatrzymując się i spoglądając na niego ze zniecierpliwieniem. - Neil! Oczywiście, że nie mógłby - zawtórował Alecowi Richard, dołączając do przyjaciół. - Przede wszystkim nie zna drzewa genealogicznego tej dziewczyny. Jest możliwe, że ona nie stanowi właściwego materiału na duchessę. I czy widziałeś kiedy, żeby Belmore robił coś bez szczegółowego planu? - A ta wyprawa na polowanie? - spytał triumfalnie Seymour. - Czy już powiedzieliście sobie wszystko? Bo jest pilniejsza sprawa do załatwienia niż rozstrzygnięcie waszej sprzeczki i wciąganie w nią mnie. - To się jeszcze nigdy nie udało - mruknął Neil. Alec spojrzał na nich z prawdziwą wyniosłością diuka. Ten jego wyraz twarzy sprawiał, że wszyscy natychmiast milkli, a służący wpadali w popłoch. Po chwili zerknął dyskretnie na piersiówkę. Miał ochotę się napić, co po przeżyciach dzisiejszego dnia było bardzo ludzką reakcją. Niestety, diuk Belmore szczycił się tym, że nie okazuje ludzkich reakcji. Oddał hrabiemu butelkę 37
JlLL BARNETT i odwrócił się do służących. Dwaj lokaje, stangret i foryś z poświęceniem usiłowali ruszyć z miejsca pierwszy pień. Wymagało to sporego wysiłku, bo wyrwane z korzeniami całe drzewa były mokre i ciężkie. Diuk rzucił płaszcz na pień i zabrał się do pracy. Wicehrabia poszedł w jego ślady. Hrabia był bezużyteczny z powodu zwichniętego ramienia. Stał więc obok i wygłaszał kpiące uwagi na temat losu, przeznaczenia i przewidywalności zachowania diuka. Po upływie pół godziny Seymour miał już dość tych złośliwości i zagroził, że wraz z Belmore'em zaraz wepchną do przeklętych ust hrabiego powalony pień. Alec nie zareagował, gdyż jego uwagę pochłaniał list od Juliet. Zawierał bowiem tę samą niepochlebną dla diuka opinię o prze widywalności jego zachowania, choć Downe o tym nie wiedział. Belmore był zaskoczony, ponieważ uważał swoje zachowanie za absolutnie właściwe, stosowne do jego pozycji społecznej. Przed arystokracją angielską stawiano wielkie wymagania. Im wyższy miało się tytuł, tym większą ponosiło się odpowiedzialność. W każdym razie Alecowi wpojono taką wiarę, wraz z wy chowaniem, toteż obowiązki związane z posiadaniem tytułu diuka stawiał na pierwszym miejscu. Najbardziej liczyła się dla niego troska o utrzymanie ciągłości rodowej tradycji i zachowanie szacunku, jakim zawsze darzono Belmore'ów. W żadnym wypad ku nie zamierzał im uchybić. Egzekwował przypadającą mu władzę bez porywczych reakcji. Już w dzieciństwie dowiedział się, że członek jego rodu nie okazuje emocji i nie mówi podniesionym głosem, bo w przypadku diuka nie jest to ani konieczne, ani właściwe. W zachowaniu Aleca nie było miejsca na spontaniczność. Zawsze decydował o tym chłodny namysł, miejsce zajmowane w hierarchii społecznej i zwyczaje przekazane przez tradycję. Takie zasady wyznawali przodkowie i postępowa nie w zgodzie z nimi stanowiło przedmiot najwyższej dumy Belmore'a. Ale opinia, że jego zachowanie łatwo przewidzieć i że skazuje się na monotonię życia, dotknęła go w równym stopniu, co upokorzenie doznane z powodu odrzucenia przez Juliet. 38 CZARY Zerknął na leżący na pniu płaszcz. W kieszeni spoczywało zezwolenie na zawarcie ślubu na specjalnych warunkach, załat wione przez londyńskiego prawnika. Brano w nim pod uwagę reputację diuka Belmore. Alecowi nie chodziło jednak tylko o zaspokojenie kaprysu arystokraty. Jego ślub miał się odbyć bez rozgłosu, wyłącznie z udziałem dwóch świadków, ponieważ uważał zawieranie związku małżeńskiego za sprawę osobistą i podchodził do niej pragmatycznie. Huczne wesele traktował jako przejaw niedopuszczalnej w jego oczach frywolności. Teraz zezwolenie przypominało mu, że został odrzucony. Znowu poczuł się straszliwie dotknięty. Wciąż nie potrafił pojąć, co takiego miał do zaoferowania Juliet jakiś wojskowy, w porównaniu z diukiem Belmore. Napisała w liście, że pragnie miłości. Miłość... Alec doskonale wiedział, do czego ona prowadzi. Z jej powodu mężczyźni posyłali siebie nawzajem na tamten świat, a normalni, rozumni ludzie zachowywali się tak, jakby postradali zmysły. Diuk Belmore uważał miłość za zwodnicze uczucie, za mrzonkę i szaleństwo. Jednak nie zawsze tak było. Kiedyś, dawno temu, myślał, że miłość potrafi roztaczać swój czarodziejski urok. Wciąż pamiętał siebie jako pięciolatka, który stoi przed wysokim, wyniosłym ojcem i pokonując ogromny opór, unosi głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. W oczy takie same jak jego, gdyż był bardzo podobny do ojca. Z powodu napięcia spociły mu się ręce i spontanicznie chciał je wytrzeć w ojcowskie spodnie, ale powstrzymał się, wiedząc, że markiz i przyszły diuk nie robi takich rzeczy. Chcąc ojcu powiedzieć coś bardzo ważnego, musiał głęboko odetchnąć, żeby słowa przeszły przez zaciśnięte gardło. W końcu wyznał mu, że go kocha. Z całą dziecięcą naiwnością wierzył, że są to magiczne słowa, które sprawią ojcu radość, lecz wywołały tylko jego niezadowolenie. Miłość... Alec miał do niej taki stosunek, jak niewierzący do figury Ukrzyżowanego. Uważał, że słowo „miłość" znaczy coś tylko dla szaleńców, garnących się do tego uczucia jak ćmy do światła. Złość i gorycz dodały mu siły, więc bez trudu ruszył z miejsca ciężki pień. Mgła zgęstniała i stała się jeszcze bardziej wilgotna. 39
JlLL BARNETT Skraplała się na szpakowatych włosach Aleca, leniwymi strumycz kami spływając po skroniach. Opadała z liści niczym dziecięce łzy, zraszając ziemię oraz mężczyzn usuwających z drogi powa lone drzewa. Z powodu ponurych myśli i urażonej dumy diuk pracował jak automat i przybrał bardziej sztywną pozę, a w jego niebieskich oczach malowała się pogarda. Odnosiła się ona do zwodniczego uczucia nazywanego miłością, o której jeszcze nic nie wiedział. Joy siedziała w powozie, wyobrażając sobie pięknego orlo- nósego diuka o szpakowatych włosach, a nie dom babki w Surrey. Westchnęła. Niewiarygodne! Spotkała prawdziwego diuka, bo to był najwyższy tytuł przysługujący arystokratom nie pochodzącym z królewskiego rodu, niższy tylko od książęcego. Dotychczas mężczyzn takich jak on znała tylko z baśni i dziewczęcych marzeń. Na samą myśl o nim Joy wstrząsał dziwny dreszcz. Tak samo reagowała na dotyk diuka. Przydarzyła się jej najdziwniejsza rzecz, gdyż czuła się jak zaczarowana. Było tak, jakby fantazje przybrały rzeczywisty kształt. Diuk niósł ją do powozu niczym średniowieczny rycerz. Zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać z radości na wspomnienie tamtej cudownej chwili. Nie pomogło. Z jej piersi wyrwał się tłumiony chichot. Na plecach wciąż czuła dziwne mrowienie, wywołane przez obejmujące ją ramię diuka. Jego ubranie leciutko pachniało tytoniem, a oddech winem. Dobrze pamiętała ten gorący oddech, bo ich usta niemal się zetknęły. A oczy diuka miały taki wyraz, jakby jego serce błagało o odrobinę magii. Od bardzo dawna żaden mężczyzna nie niósł Joy w ramionach. Kiedy zdarzyło się to po raz ostatni, miała kilka lat i trzymał ją na rękach ojciec. Oboje rodzice nie żyli od wielu lat i to było jedno z nielicznych wspomnień, jakie zachowała z dzieciństwa. Teraz chodziło o coś całkiem innego. Gdy znalazła się w ramio nach diuka, jej brzuch przeszył dziwny dreszcz, a zapach ciała tego mężczyzny przyprawił ją o zawrót głowy. Czuła się lekka i swobodna jak motyl. Nie znana jej dotychczas twarz miała 40 CZARY w sobie coś tajemniczego, a zarazem intrygującego. To przycią gało Joy do diuka. Nawet dla czarownicy działy się doprawdy niepojęte rzeczy. Z żalem westchnęła na myśl, że musi dotrzeć do Surrey i otrząsnęła się z zadumy, przemawiając sobie do rozsądku. Postanowiła skupić się na zaklęciach, zamiast zastanawiać się nad tym, jaki wpływ wywiera na nią urodziwy diuk i co by poczuła, gdyby trzymał ją w objęciach i dotknął ustami jej ust... Beezle sapał przez sen, okręcony wokół szyi Joy, jak zwykle nieskory do pomocy przy wykonywaniu zaklęć. Skoncentruj się, Joyous. Dość już fantazjowania! -napomniała się. Ale fantazjowa nie to świetny wybieg, jeśli się nie wie, co robić, i całkiem bezpieczny, skoro w rzeczywistości sprowadza się na siebie i innych katastrofę. Joy nie zabrała kartki ze słowami zaklęcia umożliwiającego podróżowanie, choć oczywiście z powodu spalenia rogu papieru jej sytuacja nie byłaby teraz o wiele lepsza niż w zamkowej wieży, nawet gdyby miała kartkę. Polegając na zawodnej pamięci, wykonała w powozie zaklęcie, zastępując słowo „dzwony" słowem „kuranty", i efekt był taki, że drogę zatarasowa ło piętnaście powalonych drzew. Tymczasem biała magia wymaga współdziałania z naturą, a nie zadawania jej niszczycielskiego ciosu. Joy przełknęła pospiesznie łyk mocnego trunku. - A ludzie posądzają czarownice o przyrządzanie jakichś ohydnych wywarów - mruknęła przekonana, że mikstura ze skrzydeł nietoperza i oka traszki smakowałaby tak samo jak ta trucizna. Pociągnęła następny łyk brandy, myśląc sobie, że być może jest to coś, do czego każdy musi przywyknąć. Wciąż jednak czuła wstręt i wcale nie pozbyła się uczucia, że i tym razem narobiła strasznego zamieszania. Nie wiedziała, jak wywikłać się z zaist niałej sytuacji, lecz gdy pomyślała o diuku, wcale nie była pewna, czy chce się wywikłać. - Beezle! - huknęła, trącając gronostaja łokciem. - Zbudź się, ty leniu. Zrobiła to w przypływie nadziei, że jakimś cudem jej duch opiekuńczy nagle zacznie zasługiwać na tę nazwę, i ponownie 41
JlLL BARNETT trąciła gronostaja łokciem. Ale on tylko sapnął, zmarszczył nos i kładąc łapki na jej ramieniu, znowu zapadł w sen. - Bezużyteczny. Absolutnie bezużyteczny - westchnęła, od ruchowo drapiąc go po łepku wtulonym w kołnierz pelisy. Zerknęła ze wstrętem na kieliszek brandy i zbliżyła się do drzwi powozu, uważając na bolącą nogę. Mężczyźni byli zajęci usuwaniem drzew z drogi, więc szybko wylała alkohol na ziemię. Już zamierzała zamknąć z powrotem drzwi, ale zwyciężyła pokusa spojrzenia na nich raz jeszcze, a zwłaszcza na diuka. Nie potrafiła oderwać od niego oczu, bo jego widok sprawiał jej dziwną przyjemność. Belmore stał bez płaszcza na jednym z powalonych drzew, kierując pracą służących, więc mogła teraz lepiej zobaczyć jego sylwetkę. Miał barczyste ramiona jak prawdziwy szlachcic z Highlandu, wąskie biodra i długie umięś nione nogi. Był władczy i pewny siebie, jakby zawsze wiedział, co i jak należy robić, a pod jego komendą ludzie pracowali bardzo sprawnie. Zdołali już usunąć połowę drzew. Widać było, że to tęgi umysł, zdolny panować nad sytuacją. Joy szczerze zazdrościła Belmore'owi tego ostatniego, boleśnie świadoma swej nieumiejętności koncentracji. „Wszystko wymyka ci się z rąk, bo nie potrafisz się skupić, Joyous!" - przypomniała sobie słowa ciotki. Był to dla niej sygnał, że powinna czym prędzej zająć się czarami, zamiast ekscytować się bohaterem ze świata baśni. Po raz ostatni obrzuciła diuka tęsknym spojrzeniem i usiadła w powozie. Z wielkim wysiłkiem usiłowała sobie przypomnieć zaklęcie umożliwiające podróżowanie. - "Z szybkością ptaka"... "Wysłuchaj", "Stąd"? A może "Z domu"? Nie. "Z wieży"? Nie. "Z komnaty"? "Z zamku"?... "hop!" - wymruczała pod nosem i zakryła usta dłonią, bo teraz zyskała pewność, że w zaklęciu nie ma ostatniego z wymienionych słów. - A słowo "niech"? Tak, wymówiła je! „Niech rozdzwoni się dzwon". - Niestety, słowo "dzwon" źle dobrała po nadpaleniu kartki i z tego powodu trafiła do North Road, posiadłości diuka Belmore, zamiast do rozkosznego domku w Surrey. - Co za kłopot... 42 CZARY Zabębniła palcami po oparciu siedzenia, zastanawiając się, co począć dalej. Skoro jestem czarownicą, ułożę własne zaklęcie - zdecydowała. Zmarszczyła czoło z wysiłku i po kilku minutach miała gotowy tekst. Błagam o wysłuchanie, Bo mam wielki kłopot. Nie pomylę już zaklęć, Więc wysłuchaj mnie I lotem błyskawicy Przenieś do Surrey! Odetchnęła głęboko i zaintonowała słowa ułożonej na po czekaniu prośby. Zaraz potem do jej uszu dotarł straszny huk oraz krzyki mężczyzn, a następnie, jeden po drugim, trzy podobne do siebie dźwięki. Zakryła oczy dłońmi, pełna najgorszych obaw, i wolno ruszyła do drzwi. Przed powozem leżały trzy świeżo powalone drzewa, a wszyscy mężczyźni, zatem i nieskazitelnie ubrany diuk, stali obryzgani błotem i zdenerwowani, nawet wysoki blondyn, który miał zwichnięte ramię. Jego i diuka kompan spoglądał w niebo, jakby oczekiwał, że lada moment cały wszechświat runie na ziemię. Spojrzenie Joy powędrowało do Belmore'a. Już kierował usuwaniem pni z drogi, w pełni panując nad sytuacją. Miał silny, głęboki głos i władczy ton, więc z pewnością byłby wspaniałym magiem. Joy przez dłuższą chwilę wyobrażała go sobie w tej absurdalnej dla niego roli, po czym z westchnieniem zamknęła drzwi powozu i wśliznęła się na swoje miejsce w ciepłym kąciku, opierając obolałą stopę na siedzeniu po przeciwnej stronie. Usadowiona wygodnie na miękkim pluszu, zaczęła się rozglądać po wnętrzu pojazdu. Obszerne wygodne fotele miały szmaragdowe obicia, połyskujące w świetle lamp. Dotknęła pluszu, rozkoszując się jego gładkością. Również z niego uszyto zasłony. Były przewiązane złotymi wstęgami, z których zwieszały się ozdobne kutasy. Drzwi powozu wyłożono idealnie gładkim fornirem. Wnętrze oświetlały mosiężne lampy ze stożkowatymi kloszami 43
JlLL BARNETT i kryształowymi uchwytami, skrzące się niczym gwiazdy. Klosze zdobił delikatny rysunek sokołów - herb diuka. Joy otworzyła drzwi i z podziwem spoglądała na taki sam wizerunek ptaków na zewnętrznych ścianach pojazdu. To był naprawdę wytworny rodowy powóz. Zauroczona, usiadła z powrotem na swoim miejscu i zatopiła się w marzeniach, wyobrażając sobie, że żyje w takim luksusie. Zupełnie przestała przejmować się celem swej podróży, zaklęciami i problemami z koncentracją, skoro przynajmniej w myślach mogła się położyć na miękkim pluszu i zapomnieć o całym świecie. - Czy Wasza Miłość ma jakieś życzenie? - spytałby ją lokaj. Ona uniosłaby dłoń ozdobioną szmaragdowymi pierścieniami, podarowanymi przez kochającego męża, ponieważ pasowały do barwy jej oczu. - Nie, Henson, niczego mi nie brakuje. Będę wypoczywać. Zawiadom mnie, gdy dojedziemy do Brighton. Książę nas oczekuje. Wiesz, że mówi, iż bez diuka i duchessy Belmore każdy bal jest nieudany - odpowiedziałaby lokajowi. Henson zamknąłby drzwi, a jej piękny, dostojny i władczy mąż wychyliłby się ze swojego siedzenia i czule pogładziłby ją po policzku. Potem przysuwałby Joy coraz bliżej, aż wreszcie poczułaby nikły zapach tytoniu i wina. Później diuk dotknąłby szorstkimi ustami jej ust... Tak się pogrążyła w świecie fantazji, że przez chwilę nie miała pojęcia, iż przyciska wargi do zimnej, twardej szyby. Gdy otworzyła oczy, wciąż trwała w tej osobliwej pozie. Na zewnątrz powozu spostrzegła szczerze zdziwioną twarz Belmore'a i jego przyjaciół. Jak myślicie, co ona robi? - spytał Downe. - Nie mam pojęcia - odezwał się Alec. Stanął obok, przerzucając płaszcz przez ramię. Zerknął najpierw na Richarda, który aż zmarszczył czoło, próbując dociec, co dzieje się z tajemniczą dziewczyną. Z kolei diuk spojrzał z zaskoczeniem na Neila, bo, o dziwo, wicehrabia milczał. Wreszcie popatrzył na nią. Miała zamknięte oczy i zachłannie wpijała się ustami w szybę. Nagle uniosła powieki i zobaczyła Aleca. Szmaragdowa zieleń tylko mu mignęła, gdyż zaraz dziewczyna cofnęła głowę i ukryła się za zasłoną. Poinformował przyjaciół, że to Szkotka. Na tę wieść hrabia znacząco pokiwał głową. Alec włożył płaszcz, gestem dłoni odprawiając Hensona, który chciał mu pomóc, i poszedł do drzwi po drugiej stronie powozu. Gdy znalazł się w środku, dziewczyna spojrzała na niego tak, lakby bała się, że natychmiast ją połknie. Jej policzki płonęły, lecz szybko odwróciła głowę do okna. - Czy dobrze się pani czuje? - Nie. Jestem pewna, że zaraz skręcę się z bólu i umrę 45
JlLL BARNETT - wymamrotała po długiej, pełnej napięcia chwili, wciąż wpat rzona w zasłonę. - Bardzo wątpię, żeby pani umarła z powodu zwichnięcia nogi w kostce. Alec nie potrafił wyzbyć się ironicznego tonu. Podczas licznych pobytów w Londynie w porach ożywionego życia towarzyskiego był świadkiem dramatów, jakie potrafią stwarzać tylko kobiety. Z drugiej strony nie chciał, żeby ta dziewczyna o oryginalnej urodzie i jeszcze bardziej oryginalnym zachowaniu okazała się tak sarno pusta, jak inne dzierlatki. Przeciwnie, pragnął, żeby różniła się od nich. Tak go to zdumiało, że uznał się za szaleńca. A ona siedziała w milczeniu, zasłaniając oczy drobną dłonią. Wyglądało na to, że cierpi. - Czy boli panią noga w kostce? - przerwał uciążliwą ciszę. - Słowo „ból" nie jest w stanie oddać tego, co czuję - odparła, nie odrywając ręki od czoła. - A więc jest aż tak źle? - Gorzej niż Wasza Miłość mógłby przypuszczać. Diuk miał już dość wpatrywania się w tył głowy dziewczyny, więc delikatnie odsunął jej dłoń od oczu. Poza tym spodziewał się, że wyczyta z tej oryginalnej twarzy, czy nieznajoma naprawdę cierpi wielki ból. - Czy jeszcze coś pani dolega? - spytał na widok ceglastych rumieńców. - Wydaje mi... To znaczy... Chyba trawi mnie gorączka - plątała się bardzo stropiona, dotykając policzka. - Tak, to z pewnością gorączka! - Rzeczywiście, ma pani wypieki - stwierdził Alec, przy glądając się jej uważnie. - Ja? Mam? - zaczęła nieprzytomnie i pogładziła twarz, jakby chcąc się przekonać, czy istotnie jest gorąca, zapominając, że dłoń jest w rękawiczce. - Szyba jest chłodna i... uff... chłodziła mi twarz. - Uśmiechnęła się do Aleca tak promiennie jak ktoś zupełnie zdrowy. - Rozumiem. Pomysłowo pani to wyjaśniła. - Oczywiście. I nie miałam na to zbyt dużo czasu. 46 CZARY Najwyraźniej zupełnie się nie rozumieli. - A nie pomyślała pani o otwarciu drzwi? Powietrze jest zimne - zaczął z innej beczki, pokrywając zakłopotanie logiczną argumentacją. - Nie, choć to wydaje się o wiele sensowniejsze - odparła, spoglądając na mgłę za plecami Aleca. - Z pewnością dlatego, że pan jest diukiem, a ja cza... - przerwała w samą porę, gwałtownie zasłaniając usta dłonią i wpatrując się w Belmore'a z przestrachem. Po chwili odsunęła rękę dodając: - A ja kobietą. - Wasza Miłość, mgła opada - poinformował Henson. - Sprawdziliście, czy gdzieś dalej kolejne drzewa nie tarasują drogi? - Alec odwrócił się do lokaja. - Nie znaleźliśmy żadnego powalonego. Wszystkie stoją niczym London Tower. Możemy jechać, Wasza Miłość. - Znakomicie, a więc zawiadom wszystkich, że wyruszamy. Spojrzał na dziewczynę, ale znowu zobaczył tylko pęk strusich piór na kapeluszu. Z niedowierzaniem pokręcił głową. Kiedy zauważył, że tajemnicza Szkotka nerwowo zaciska dłonie, nasu nęło mu się skojarzenie z bezradnym króliczkiem, który wpadł w groźną pułapkę na lisy. Ta bezradność oraz zdumiewająca niewinność wyzwalały w nim troskę o dziewczynę. Naprawdę zapragnął, żeby poczuła się bezpieczniej, choć nigdy dotąd nie doświadczył takiego uczucia. - Panno MacQuarrie. Drgnęła gwałtownie. - Zabierzemy panią do gospody i wezwiemy lekarza, żeby zbadał stopę. I głowę - dodał w myślach. A całkiem możliwe, że moją także stwierdził po chwili, gdy uświadomił sobie, iż wpatruje się w usta panny MacQuarrie. Odwrócił wzrok i usiadł obok niej, z'anim Downe i Seymour zdążyli wejść do powozu. Niebawem zaprzęg ruszył. Mgła snuła się jeszcze tylko przy ziemi. Alec obserwował dziewczynę, zastanawiając się, co jest w niej takiego, co czyni go nieobojętnym. Spoglądała na niego ukrad kowo, a w jej oczach malowało się zdumienie. Diuk był 47
JlLL BARNETT przyzwyczajony do kobiecych spojrzeń. Z powodu jego bogactwa i tytułu kobiety lgnęły do niego jak pszczoły do miodu. Ale ta Szkotka okazała się zupełnie inna. Miała niezwykłą twarz i zagadkową zdolność poruszania w Alecu uczuć samym tylko spojrzeniem. To było objawienie. Ostatkiem woli oderwał od niej wzrok i zapatrzył się w oszronioną szybę. Przez długą chwilę słychać było tylko turkot powozu. Downe wyciągnął piersiówkę. Ostatnio przeobraził się w cy nicznego uwodziciela i gdy sobie podpił, stawał się bardzo zgryźliwy. Zdarzało się to, niestety, coraz częściej. Alec już zamierzał nakazać mu schowanie butelki, ale Neil jakby nagle stracił oddech. Z otwartymi ustami wpatrywał się w dzie wczynę. Również Richard utkwił w niej oczy, zapominając o brandy. Diuk zerknął na nieznajomą, lecz nie spostrzegł niczego osobliwego, więc z powrotem skierował wzrok na przyjaciół. - Czy to widziałeś? - spytał Neil Richarda. Hrabia pociągnął potężny łyk i zmrużywszy oczy przyglądał się dziewczynie. Alec ponownie spojrzał na nią, lecz i tym razem nie zauważył niczego nadzwyczajnego. - Ja też się napiję - oznajmił Neil i wziął z rąk Richarda butelkę. - Brandy ci nie pomoże. Zobaczyłem to po raz drugi - prze strzegł hrabia. - Odstawcie ten trunek. Jesteśmy w towarzystwie damy - napomniał Alec wpatrzonych w Szkotkę przyjaciół. - Jej kołnierz się porusza - poinformował go szeptem Neil. Teraz już wszyscy trzej patrzyli na szyję Szkotki. Belmore zerknął również na twarz. Odniósł wrażenie, że myślami dziew czyna znajduje się gdzie indziej, najpewniej w Szkocji. Po chwili, gdy futrzany kołnierz zdążył się przekręcić, panna MacQuarrie zorientowała się, że jest obiektem szczególnego zainteresowania. - Czy coś jest nie w porządku? - zaniepokoiła się. - Pani kołnierz się porusza - oświadczył Seymour. Roześmiała się, gładząc futerko. - Och, to Beelzebub. Zdrobniale nazywam go Beezle - wy- 48 CZARY jaśniła lakonicznie, wcale nie zaspokajając ciekawości męż czyzn. Biała łapka, naznaczona na końcu plamką czerni, poruszyła się ślamazarnie na ramieniu dziewczyny, a tuż przy jej szyi rozległ się dziwny szmer, trochę przypominający odgłos balo nów z gorącym powietrzem, które latem krążyły nad Hyde Parkiem. - Uwielbia spać - dodała. - Naprawdę jest żywy? - spytał z niedowierzaniem Alec. Skinęła głową, a Beezle parsknął i sapnął. - Beezle... Co to za zwierzę? - ciągnął Alec. - Łasica. - Zupełnie tak samo jak Downe, tyle że on nie robi takiego piekielnego hałasu - zażartował Neil i roześmiał się z zadowole niem, bo nie za często udawało mu się bawić kosztem hrabiego. Richard spojrzał zdziwiony na przyjaciela. - A więc ma pani łasicę, która okręca się wokół pani szyi - podsumował Alec. - To gronostaj, kuzyn łasicy. Lubi spać w takiej pozycji. - Ja też bym to lubił - rzekł Richard, wpatrując się lubieżnie w dekolt dziewczyny. - Bardzo żałuję, że nie wpakowaliśmy ci pnia do ust, tak jak obiecywaliśmy - uciszał go rozgniewany Neil, ale hrabia tylko się uśmiechnął. Alec wyciągnął się na siedzeniu i spojrzał groźnie na przyja ciela, przestrzegając go przed takimi uwagami. - Ci dwaj dżentelmeni są zupełnie nieszkodliwi. Jak już pani mówiłem, jestem diukiem Belmore, a ten mężczyzna o płomien nych oczach i swawolnym języku to hrabia Downe. - Nigdy nie przemknęłoby mi przez myśl, żeby sprawić pani przykrość. - Richard uśmiechnął się do Joy, pożerając ją wzrokiem. - A ten drugi to wicehrabia Seymour - zakończył prezentację Alec. - Rzeczywiście jest nieszkodliwy, a poza tym absolutnie tępy - zrewanżował się Neilowi Richard. 49