dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Canham Marsha - W jaskini lwa

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Canham Marsha - W jaskini lwa.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 292 stron)

MARSHA CANHAM W JASKINI LWA THE PRIDE OF LIONS tłumaczyła: Bogumiła Nawrot 2002

1 Derby, lipiec 1745 Na szczycie zalesionego pagórka Catherine ściągnęła wodze i zamarła w oczekiwaniu. Oczy jej błyszczały, a serce waliło jak młotem. W gęsto zarośniętym zagajniku nie dostrzegła żadnych oznak pościgu, ale dla pewności pogalopowała ku dolinie za gęstą kępę jodeł. Dyszała ciężko, z trudem chwytając powietrze. Policzki zaróżowiły jej się z podniecenia. Nie od razu dotarła do niej ironia sytuacji, kryjąca się w tym polowaniu o rześkim poranku, gdzie tylko na pozór zdobyczą był lis. Roześmiała się na myśl o nieudolnych wysiłkach dwunożnych chartów próbujących dopaść jaw w lesie, który znała jak własną kieszeń, i z błyskiem zadowolenia w fiołkowoniebieskich oczach pochyliła się do przodu, aby poklepać po szyi dereszowatą klacz. - Wyśmienicie, moja śliczna; zdaje się, że zostawiłyśmy ich daleko w tyle. Chyba zasłużyłyśmy na nagrodę. Rozejrzawszy się dookoła, przypomniała sobie, że kilkaset metrów dalej znajduje się samotna polana, którą przecina strumień pełen zimnej i czystej wody o lekkim posmaku zielonego mchu i żyznej czarnej ziemi. - Rade byśmy ugasić pragnienie, prawda? A myśliwi i psy niech się błąkają dookoła, jeśli taka ich wola. W odpowiedzi klacz pieszczotliwe skubnęła dłoń swej pani. Catherine ujęła wodze i ruszyła w głąb lasu. Z oddali dochodziło słabe poszczekiwanie psów i echo trąbki wzywającej jeźdźców do powrotu na pozycje. Zignorowała ten sygnał. Ześlizgnęła się z siodła i idąc przy koniu, wpatrywała się w gęste zarośla czepiające sie jej spódnicy, nasłuchiwała tajemniczych szeptów wiatru goniącego wśród listowia. Była szczęśliwa, że jest w domu, w Derby. Po długiej serii balów i maskarad spokój wsi był uderzający, jednak trzy miesiące tańców aż po świt i spania do popołudnia sprawiły, że z zadowoleniem przywitała koniec sezonu w Londynie. Tutaj, w Rosewood Hall, wśród krajobrazu nasyconego niebiesko - zieloną barwą bujnej roślinności, dni toczyły się leniwie, noce zaś srebrzyło światło gwiazd, przepojone aromatem róż i wiciokrzewów. Bez obawy, że wywoła skandal, mogła zdjąć broszę z kameą, spinającą ciasno przy szyi kołnierz jej białej jedwabnej bluzki. Mogła zsunąć rękawiczki, rozpiąć guziki błękitnej aksamitnej amazonki, a nawet rozluźnić perłowe zapięcia dopasowanej atłasowej kamizelki i podrapać się w miejscu, gdzie fiszbiny gorsetu ściśle przylegały do ciała.

Nikt jej nie towarzyszył i ufała, że tak pozostanie. Pozbyła się zatem wysokiego kapelusza z woalką i szerokich grzebieni z kości słoniowej, przytrzymujących włosy zwinięte w ciasny węzeł na karku. Potrząsnąwszy głową, uwolniła gęstą kaskadę złocistych loków i nie zmieniając kroku przeczesała je palcami. Zajęta włosami, zadumała się na moment i nie- postrzeżenie znalazła się w plątaninie niskich krzewów jeżyn. Poczuła nagłe szarpnięcie, rąbkiem spódnicy zahaczyła o kolczasty pęd. Gdy się pochylała, aby odczepić spódnicę, ogarnął ją niewytłumaczalny lęk. Ciarki przebiegły jej po plecach. W pierwszej chwili pomyślała, że ją znaleziono, więc odwróciła się raptownie, sądząc, że zobaczy szeroko uśmiechniętą twarz myśliwego w szkarłatnym uniformie, lecz jej strwożone spojrzenie napotkało tylko drzewa, zielone i połyskujące w promieniach słońca, które przesączały się przez gęstwinę. Czekając, aż serce znowu zacznie bić miarowo, wsłu- chiwała się w odgłosy ptaków wadzących się pośród gałęzi i wiewiórek krzątających się w gęstym podszyciu. Uśmiechnęła się do siebie. Miała wrażenie, że zaraz usłyszy skrzypliwy, karcący głos dawnej guwernantki. „Nie powinna panienka nigdy sama wychodzić na spacer. Mogą być z tego wielkie kłopoty. W lasach roi się od myśliwych polujących na dziki, którzy bez wahania potrafiliby skrzywdzić niewinne dziewczę”. Catherine szła dalej z trochę smutnym uśmiechem. Biedna panna Phoebe dwa lata temu zmarła na szkarlatynę. Choć była uparta i sroga, przynajmniej szczerze dbała o swoją podopieczną. Czego nie można było powiedzieć o matce Catherine, lady Caroline Ashbrooke, ani o ojcu, sir Alfredzie, który niedawno został członkiem parlamentu. Rodzinie nie poświęcał zbyt wiele uwagi, a zwłaszcza upartej i krnąbrnej córce, która swym zachowaniem przysporzyła mu przedwcześnie wielu siwych włosów. Prawdę mówiąc, Catherine miała tylko brata, Damiena, u którego mogła szukać rady czy pocieszenia, a teraz nawet i on coraz bardziej się oddalał. Otworzył praktykę prawniczą w Londynie, więc rzadko znajdował czas, by jeździć do Derby. Przybył tu na dwa dni, z powodu jej urodzin. Zagroziła, że go zastrzeli, jeśli nie przyjedzie. Nie co dzień dziewczyna kończy osiemnaście lat i nie każda może się pochwalić sześcioma propozycjami małżeństwa w ciągu ostatnich dwudziestu czterech miesięcy - było ich w istocie tak wiele, że twarze pretendentów do ręki zaczęły się Catherine zlewać. Nie miała serca powiedzieć konkurentom, że ich wysiłki są daremne. Już wybrała, a jej wybranek stacjonował tu, w Derby. Porucznik Hamilton Garner był wysoki i tak urodziwy, że na jego widok damom zapierało dech w piersiach. Miał szczupłe, muskularne ciało szermierza i rzeczywiście był fechmistrzem w pułku Dragonów Królewskich. Liczył sobie dwadzieścia osiem lat, był

synem londyńskiego bankiera i od chwili, gdy Catherine ujrzała go po raz pierwszy, wiedzia- ła, że to mężczyzna wart jej miłości. Nie zrażał jej fakt, że nigdy nie brakowało mu powabnych i chętnych towarzyszek, ani też reputacja, z jaką wrócił z Europy. Plotki o jego popędliwości, o pojedynkach i wielu gorszących romansach sprawiły tylko, że Catherine pałała jeszcze większą chęcią dania mu nauczki. Natura kazała mu szukać dla siebie cieszącej się największym wzięciem, najbardziej pożądanej dziedziczki w Derby, podobnie jak jej natura domagała się równie doniosłego podboju. Ponieważ spędził ostatnie trzy miesiące ćwicząc musztrę i formowanie szyków na pastwiskach, ona zaś bawiła w samym centrum bujnego życia londyńskiej socjety... zapewne z wielkim zapałem będzie się ubiegać o rękę damy. Mając przed sobą taki właśnie cel, Catherine poczyniła wielkie plany na moment, gdy wybije północ. Na samą myśl o tym mrowiła ją skóra, a serce biło jak szalone. Okrążając kępę wysokich jałowców stąpała lekko i prędko. Zatrzymała się tak raptownie, że spódnica i halki skłębiły jej się przy kostkach jak woda za płynącym statkiem. Wprost przed nią rozpościerała się szeroka polana. Nad znajdującym się pośrodku stawem unosiła się lekka mgła. Smugi światła słonecznego uwydatniały olśniewającą zieleń liści i paproci, srebrzyły powierzchnię wody i migotały bezwstydnie na kroplach pokrywających nagi tors mężczyzny klęczącego na gęstym mchu, porastającym groblę. Poruszona niespodziewanym widokiem, Catherine zastygła w bezruchu. Mężczyzna, odwrócony do niej plecami, mył się. Widziała, jak falują jego mięśnie, gdy pochylił się, by opłukać twarz. Nie miała pojęcia, kim jest. Może to kłusownik? Nie był ani obdarty, ani wynędzniały, nie wyglądał na złodzieja. Jego długie, mocne i kształtne nogi ciasno opinały czyste, świetnie skrojone bryczesy. Buty, uszyte z drogiej skóry i wyglansowane, błyszczały jak lustro. Nieopodal na mchu leżała koszula z cienkiego białego płótna i surdut z najlepszej wełny w kolorze czerwonego wina. Na karku mężczyzny wiły się czarne włosy. Woda kapała na szerokie ramiona, błyszczące jak świeżo odlane z brązu. Mężczyzna przeczesał włosy palcami, by usunąć nadmiar lśniących kropelek i odchylił się do tyłu z głębokim westchnieniem. Widać, poczuł się odświeżony. Nie ulegało wątpliwości, dlaczego się tu zatrzymał; na pytanie, jak się tutaj dostał, niebawem odpowiedziało przenikliwe rżenie dochodzące z drugiej strony stawu. Stał tam ogromny czarny ogier, niespokojnie strzygąc uszami. Kiedy poczuł zapach klaczy, jego nozdrza rozszerzyły się. Przez zamglone smugi światła słonecznego Catherine zrazu nie dostrzegła zwierzęcia, ale koń najwyraźniej ją zobaczył. Mężczyzna, usłyszawszy ostrze-

gawcze parsknięcie ogiera, odwrócił się tak raptownie, że obraz jego ręki wyciągniętej w stronę pistoletu schowanego pod fałdami surduta aż się rozmył w oczach zalęknionej dziewczyny. Widok broni i szybkość, z jaką nieznajomy odwiódł kurek i wycelował, wyrwały z ust Catherine okrzyk trwogi. Upuściła kapelusz i rękawiczki, i zakryła dłonią usta. Przez chwilę oboje stali bez ruchu i wpatrywali się w siebie w milczeniu. Uwagę Catherine zwróciły przede wszystkim oczy mężczyzny. Były tak samo czarne jak jego hebanowa czupryna i równie niebezpieczne jak lufa pistoletu, który bez wahania wymierzył w jej pierś. Zamrugał oczami, jakby chciał się upewnić, że to, co widzi, jest prawdą, po czym szybko opuścił broń. -Młoda damo, czy nigdy nie ostrzegano pani przed skradaniem się chyłkiem do człowieka odwróconego tyłem? - Jego głos brzmiał szorstko, gniewnie. -A łaskawemu panu nikt nie powiedział, że to wyjątkowo niebezpiecznie wdzierać się na teren prywatny? - odparła, oddając pięknym za nadobne. Mężczyzna znowu zamrugał oczami i jego spojrzenie nieco złagodniało. -Słucham? -To własność prywatna - powtórzyła zwięźle. - A pan ośmielił się na nią wtargnąć. Gdybym była gajowym lub posiadała broń, miałabym prawo zastrzelić pana na miejscu. -Powinienem zatem uważać się za szczęściarza, nie zachodzi bowiem żadna z tych ewentualności. - Jego ciemne oczy zwęziły się. - Jeśli wolno spytać, co pani robi w tej głuszy? -Nie wolno. Wszystko, co panu przystoi, to pozbierać swoje rzeczy i natychmiast się stąd oddalić. Ta ziemia należy do sir Alfreda Ashbrooke'a, człowieka, który nie jest życzliwie usposobiony do osób naruszających jego własność... ani do kłusowników. Nieznajomy przypatrywał j ej się przez dłuższą chwilę, po czym wstał, z wolna prostując swoją imponującą postać. Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. - Już dawno nie spotkałem kogoś, kto by oskarżył mnie o kłusownictwo - odparł, uśmiechając się nieznacznie - i przeżył. Catherine ogarnęła wściekłość. Pod wpływem śmiałego spojrzenia mężczyzny po skórze wciąż chodziły jej ciarki, lecz bez wahania odpowiedziała na jego zuchwałość. -W pobliżu jest czterdziestu ludzi na koniach. Wystarczy jeden krzyki... -Przynajmniej ma pani dość rozsądku, by się lękać - przerwał, uśmiechając się szerzej. - Sądzę, że w swoim czasie powinna pani uważniej słuchać bony, gdy ostrzegała przed samotnymi spacerami po lesie.

Oczy Catherine rozszerzyły się ze zdumienia. -Skąd pan wie... -Przecież nawet pokojówki ostrzegają swoje panie przed niebezpieczeństwami samotnych eskapad. - Pochylił się, aby podnieść koszulę z ziemi. - Tym razem powinna pani uznać, iż wielkie to szczęście, że nie natknęła się pani na kogoś, kto ma mniej skrupułów i więcej czasu. Kogoś, kogo nie powstrzymałby ostry język i wojownicze usposobienie. -Kogoś, kto ma mniej skrupułów? Pan sobie pochlebia, mój panie. I co pan rozumie przez wojownicze usposobienie? Chłodne, jakby karcące spojrzenie stropiło ją znowu. Przez dłuższą chwilę nie umiała znaleźć słów i spłoniła się aż po szyję. Wzrok mężczyzny powędrował za rumieńcem, zatrzymując się na rozchylonych brzegach kołnierza, po czym przesunął się jeszcze niżej, gdzie materiał bluzki powabnie układał się na piersiach dziewczyny. Jakby samo to nie było dość zuchwałe, nieznajomy znowu ukazał w uśmiechu białe jak u wilka zęby. -Domyślam się, że jest pani spokrewniona z owym sir Alfredem Ashbrookiem. -Jestem jego córką - przyznała, lekko unosząc brodę. - I cóż z tego? -Jego córką. - Wymruczał te słowa z szelmowską nutką w głosie i Catherine uświadomiła sobie, że mężczyzna robi kilka powolnych, miarowych kroków w jej kierunku. Ani nogi, ani duma dziewczyny nie odpowiedziały na wewnętrzny nakaz, by odwrócić się i biec, ale klacz wyczuła jej nagły niepokój i parsknęła ostrzegawczo. To natychmiast sprowokowało ogromnego czarnego ogiera, który z łoskotem ruszył przez polanę. -Shadow! Stój! Nieznajomy nie odrywał wzroku od twarzy Catherine, lecz dziewczyna ze zdumieniem ujrzała, że wielki ogier od razu się zatrzymał. Stanął z wyprostowaną czarną głową, z oczami żarzącymi się jak węgle, drżąc z żądzy ataku. Gdy ponownie przeniosła wzrok na mężczyznę, uświadomiła sobie z głębokim zaskoczeniem, że on, wykorzystując jej nieuwagę, zbliżył się tymczasem na odległość ramienia. Co więcej, pozwolił sobie wyciągnąć dłoń w stronę aksamitnego pyska jej dereszowatej klaczy. - Odgryzie panu palce - ostrzegła Catherine. Ręka zawahała się, ale tylko na ułamek sekundy, po czym znowu powędrowała w kierunku długiego, wąskiego łba. Nozdrza klaczy zadrżały, a oczy rozszerzyły się wrogo, jednak zwierzę nie wykonało żadnego widocznego ruchu, by uniknąć głaszczących je palców. Nieznajomy wdział koszulę, lecz jej nie zapiął i rozchełstane poły odzienia zwisały niedbale.

Catherine, uwięziona pomiędzy własnym wierzchowcem a mężczyzną, mogła patrzeć tylko na jego potężną klatkę piersiową i obłok czarnych kręconych włosów, które w niewielkim stopniu łagodziły twarde płaszczyzny i kontury mięśni rysujących się pod skórą. Powoli podniosła oczy, zatrzymując je najpierw na kwadratowej szczęce i szerokich, zmysłowych ustach. Głos nieznajomego był głęboki i nosił znamiona ogłady, zdradzając wykształcenie, którego jednak nie potwierdzały maniery. Z niewielkiej odległości oczy mężczyzny wciąż wyglądały jak z obsydianu, lecz zbłąkany promień światła odsłaniał w nich głębie o ciemnoniebieskiej barwie północnego nieba, sugerujące istnienie jakichś mrocznych tajemnic i niepokojących namiętności. Łuki brwi były tak samo hebanowo czarne jak włosy. Jedną przecinała cienka, biała blizna, może pamiątka po pojedynku, przydająca twarzy nieznajomego groźniejszy wyraz. Mężczyzna głaskając klacz przypadkowo musnął ramię młodej damy. Catherine cofnęła się, jakby sparzył ją ogień. - Łaskawy pan wybaczy - rzekła cierpko - ale to mój koń. A także, w rzeczy samej, moja polana, i życzyłabym sobie, by bezzwłocznie pan ją opuścił. Uniósł brwi w rozbawieniu. - A gdybym mimo wszystko chciał zostać? Catherine powoli wciągnęła powietrze. - Odrzekłabym, że bezprawnie wtargnął pan na teren prywatny i jest pan nieznośny, a także równie bezczelny i pozbawiony skrupułów jak wszyscy mężczyźni, których miałam dotąd nieszczęście spotkać. I że z pewnością zamierzał pan kłusować, nawet jeśli jeszcze pan tego nie uczynił. Mężczyzna przysunął się bliżej i Catherine poczuła, że znowu taksuje ją gorącym spojrzeniem swych mrocznych oczu. - Doprawdy, panno Ashbrooke, zaczynam mieć pewne myśli - mruknął - ale wcale nie o kłusowaniu. Dziewczyna niepewnie zrobiła krok do tyłu i poczuła na plecach ciepło końskiego ciała. Nieznajomy przesunął się wraz z nią, kładąc ręce na grzbiecie klaczy. W ten sposób skutecznie unieruchomił Catherine w pułapce pomiędzy sobą a zwierzęciem. Stał tak blisko, że czuła zapach rozgrzanej słońcem skóry i widziała paciorki wody lśniące na włosach. Obserwowała, jak spadając na białe płótno koszuli zwilżają je, tak że przylega do szerokich barków ciemniejszymi plamami. Czubkiem głowy ledwo dosięgała mężczyźnie do brody, w cieniu jego imponującego ciała czuła się mała, drobna i krucha. - S... skoro pan nie raczy odejść, sama muszę to uczynić - wyjąkała, zmieszana

całkowitym brakiem kontroli nad sytuacją. Żaden mężczyzna w Derby nie ośmieliłby się nagabywać ją w taki sposób, nie zdarzyło się też jej mieć do czynienia z kimś, kogo natychmiast nie przytłaczała jej pozycja, bogactwo i uroda. Była córką członka parlamentu, a nie trzpiotowatą służebną dziewką, aby zasadzano się na nią i strachem zmuszano do uległości. Żaden dżentelmen roszczący sobie prawo do tego tytułu nie ośmieliłby się mówić do niej tak jak ta kreatura. Ani stać tak blisko. Ani patrzeć tak zuchwale. Jednak spojrzenie w ciemne oczy ostrzegło ją, że mimo wytwornego ubioru i dającego się wyczuć szlachetnego urodzenia, nie był to mężczyzna gotów przestrzegać jakichkolwiek reguł, z wyjątkiem własnych. Była w nim jakaś pierwotność, brawura, a także coś grzesznego, co sprawiało, że serce waliło jej jak oszalałe, a krew burzyła się w żyłach. Z trudem przełknęła ślinę. - Jeśli dybie pan na... pieniądze, to obawiam się, że nie mam przy sobie żadnych kosztowności. Dostrzegła nad sobą błysk silnych białych zębów i poczuła na skroni ciepło jego oddechu. - Więc teraz jestem raczej rozbójnikiem niż kłusownikiem? Nie wiem, czy powinno mi to pochlebiać, czy uwłaczać. - B... błagam, ja... -A co do tego, że nie posiada pani nic drogiego - przysunął się jeszcze bliżej, a Catherine serce podeszło do gardła - nie docenia pani pokusy cichego lasu, posłania z miękkich sosnowych igieł i młodej figlarki, która pilnie potrzebuje surowej lekcji na temat rzeczywistości. -Lekcji, której pan, oczywiście, czuje się na siłach udzielić? Jej sarkazm wywołał tylko kolejną falę śmiechu i pogłębił szelmowski dołek przecinający brodę mężczyzny. - Jestem do pani usług, panno Ashbrooke. Złocisty pukiel połaskotał ją w szyję i Catherine od razu pojęła, że długie palce nieznajomego bawią się lśniącymi pasmami jej włosów. Próbowała się wyrwać, ale mężczyzna ujął ją pod brodę i gwałtownie nachylił jej twarz do swojej. Kiedy śledził błyski słoneczne igrające na jej skórze i włosach, w jego oczach czaiła się skrywana czujność, a mroczna intensywność spojrzenia i dotyk jego dłoni sprawiły, że dziewczyna zdrętwiała ze strachu. Intensywne spojrzenie mężczyzny powędrowało w dół, w stronę rozchylonego

kołnierza jej bluzki, a Catherine poczuła się tak, jakby ściągano z niej kolejno warstwy jedwabiu, lnu i koronki, aż nie zostało nic, co mogłoby ją osłonić przed palącym wzrokiem nieznajomego. Nie poruszyła się, nawet nie zamknęła oczu, aby uciec od upokorzenia, lecz z rosnącym przerażeniem uświadamiała sobie, że jest całkowicie zdana na jego łaskę. Mogła krzyczeć, ale z łatwością by ją uciszył. Równie łatwo mógłby zedrzeć z niej ubranie, powalić na ziemię i zniewolić; zabrakłoby jej sił, by mu się opierać. Ręce napastnika przesunęły się teraz ku smukłej talii dziewczyny. Catherine zakręciło się w głowie. Kiedy powoli przyciągnął ją do siebie i mocno przycisnął do piersi, poczuła, jak jej ciało wiotczeje. Uścisk rąk wokół talii jeszcze się zacieśnił i nieznajomy zaczął z wolna podnosić dziewczynę do góry. Catherine z pełną świadomością rejestrowała, że jedwab i koronki jej ubrania ocierają się o rozgrzaną skórę mężczyzny. Ogarnęła ją paniczna trwoga. Jej zaciśnięte dłonie przywarły do napiętych mięśni jego ramion, a kiedy podniósł ją jeszcze wyżej, mocno chwyciły luźny materiał jego koszuli, prawie rozrywając ją na szwach. Wciągnęła powietrze, chcąc krzyknąć, ale mężczyzna nie robił jej krzywdy, czego się po nim spodziewała, tylko dalej podnosił ją do góry, aż zawisła wysoko ponad jego barkami. Wykrzywiwszy usta w kpiącym uśmiechu, bezceremonialnie wcisnął ją w siodło jej własnej klaczy, a następnie pochylił się, aby pozbierać wodze. - Pani wybaczy, że sprawiłem jej zawód, ale trochę mi się dzisiaj spieszy... i nie mam nastroju, by uczyć dzieci dyscypliny. Gdybyśmy jednak kiedyś jeszcze się spotkali i gdyby okoliczności były bardziej... sprzyjające... Śmiem twierdzić, że potrafiłbym wzbudzić w pani skłonność do większej dla mnie uprzejmości. Catherine otwarła usta ze zdumienia. - Jakim prawem pan, arogancki i bezczelny... Mężczyzna roześmiał się i klepnął klacz w bok. Catherine poczuła gwałtowne szarpnięcie, odchyliła się do tyłu w siodle. Podmuch powietrza porwał jej włosy, zadarł spódnicę, ukazując pianę koronkowych halek i zakrywając całkowicie twarz dziewczyny. Klacz pędziła przed siebie, unosząc Catherine daleko od polany. Policzki dziewczyny płonęły, ręce jej drżały, kiedy próbowała pochwycić wodze i zwolnić tę szaloną jazdę przez las. Gonił ją tubalny śmiech mężczyzny. Po raz pierwszy od wielu długich lat do oczu Catheriny napłynęły łzy upokorzenia. Dopiero teraz przypomniała sobie, że zostawiła na polanie rękawiczki i kapelusz, ale nie zamierzała tam wracać. Gdyby miała broń, może kusiłaby ją taka perspektywa. Gdyby miała przy sobie broń groźniejszą niż krótki jeździecki bat, niewątpliwie by tam wróciła i z największą przyjemnością użyłaby jej! Catherine wjechała na dziedziniec Rosewood Hall przy wtórze podków deresza głośno wybijających rytm na bruku. Stajenny, którego dźwięk ten postawił na nogi, wybiegł pędem

ze stajni i pojawił się przy boku młodej damy w odpowiedniej chwili, aby złapać wodze. - Dopilnuj, żeby dostała dodatkową rację owsa - rzuciła mu Catherine. - I przeprowadź ją trochę. Jest bardzo zmęczona. Wciąż najeżona z powodu spotkania w lesie, ledwo dosłyszała mrukliwą odpowiedź parobka, po czym ze złością ruszyła w stronę domu. Idąc jedną z licznych ogrodowych ścieżek prowadzących do budynku od frontu, opanowała wściekłość i zwolniła kroku. Rosewood Hall był piętrowym dworem zbudowanym w stylu elżbietańskim. Frontową fasadę zdobiły biało tynkowane gzymsy i kolumny podkreślające rzędowy układ wysokich okien o szybach dzielonych na części. Do murów z czerwonej cegły przylegały oplecione bluszczem i obrośnięte porostami filary, sięgające spadzistego dachu pokrytego szarą dachówką. Przed głównym wejściem nie było ganku ani tarasu. Do budynku prowadziły podwójne drzwi zamocowane pomiędzy dwiema masywnymi wieżyczkami z pionowym rzędem wykuszowych okien, które sięgały od podłogi aż do sufitu. Na frontonie nad drzwiami wyryty był szlachecki herb rodu Ashbrooke. Teraz jednak zbliżając się do portyku osłaniającego główne wejście, Catherine wcale nie czuła się szlachcianką. Gdy już miała sięgnąć do klamki, rzeźbione dębowe drzwi nagle się otwarły i w strudze słonecznego światła stanął jej brat. W czekoladobrązowym sukiennym surducie i płowych spodniach prezentował się nad wyraz przystojnie. -Czemu tak pędzisz? Czyżby myśliwi puścili się galopem i zostawili cię z tyłu? -Nie. Po prostu uznałam, że cała zabawa niewarta jest trudu i zachodu. Granie psów przyprawia mnie o migrenę, podobnie jak widok dorosłych mężczyzn, którzy wiwatują patrząc, jak sfora pijanych krwią chartów rozrywa na strzępy osaczonego lisa. -Moja siostra samarytanka - zbeształ ją kwaśno. - Ta sama, która polując na przepiórki pakuje w bezbronne malutkie ptaszki cały ładunek ołowiu. -Te bezbronne malutkie ptaszki zapewniają nam obiad, mój bracie, nieszczęsne liski zaś tylko dostarczają żądnym krwi mężczyznom porannej rozrywki. A ty, dlaczego nie jesteś w szkarłatnym uniformie? Czyżby Harriet Chalmers miała dość zdrowego rozsądku, by znowu odtrącić twoje umizgi? Damien Ashbrooke uśmiechnął się beztrosko. Niskiego wzrostu, niewiele wyższy od Catherine, miał bladoniebieskie oczy i długie, gęste, falujące kasztanowe włosy starannie związane na karku. - Nie, urocza panna Chalmers nie odtrąciła moich zalotów. Prawdę powiedziawszy, ufałem, że wykorzystam te kilka krótkich godzin samotności, aby nadrobić zaległości w

lekturze. Oczy Catherine zwęziły się. -I tak zawiedzie cię do ołtarza, choćbyś ze wszystkich sił starał się unikać jej towarzystwa. -Doprawdy? O ile wiem, wciąż jeszcze mężczyzna oświadcza się o rękę niewiasty. Pokazała mu język i odparła zuchwale: - Wydaje mi się, że zanadto się opierasz. Widziałam, jak rzucasz Harriet zalotne spojrzenia: jak piesek salonowy z oczami wielkimi jak spodki, niepomny niczego poza bogactwem wdzięków, które wyzierają zza jej stanika. Damien dopiero teraz dostrzegł rozczochrane włosy siostry i jej zmięte szaty. Uniósł brwi ze zdumienia. - Czyżby przemawiała przez ciebie zazdrość? A może po prostu zazdrościsz jej umiejętności przestrzegania wymogów obowiązującej mody? Wzrok Catherine podążył za spojrzeniem brata i napotkał fałdę aksamitu, która utkwiła w skórzanym mankiecie buta. O co mam być zazdrosna? O jej piersi, które wyglądają, jakby miały wyskoczyć z sukni przy każdym oddechu? A może o to, że jeśli tak się właśnie stało, twoje ręce z największą ochotą pomogły im wrócić na właściwe miejsce? Damien zarumienił się i burknął coś ze złością. -Widzisz? Wciąż się upierasz, że jesteś panem swojego żywota. Drogi braciszku, zakładam się, powiedzmy, o pięć złotych suwerenów, iż przez miesiąc tak cię opęta, że sam będziesz ją ciągnął do ołtarza. -Przyjmuję zakład - mruknął. - Pod warunkiem że ten sam termin i stawka będą obowiązywały w kwestii usidlania przez ciebie porucznika Garnera. Szykuj więc pieniądze - odparła zgryźliwie - już mi się oświadczył. Dziś wieczorem na przyjęciu zamierza prosić ojca o moją rękę i oficjalnie ogłosić zaręczyny. -Niech mnie licho porwie. - Damien wyraźnie był pod wrażeniem. - Byłem pewien, że flirtuje z tobą tylko dla zabawy. -Stwierdzam ze smutkiem, że nie doceniasz moich wdzięków, bez względu na to czy przelewają się nad stanikiem, czy też nie. -Czy matka wie? Uśmiech Catherine zmienił się w grymas goryczy. -Lepiej byłoby zapytać, czy dba o to. -Na tyle dba, że przez ostatnie trzy lata zmawia się ojcem, by cię wydać za Pelhama -

Whyatta. -Za niego? - Catherine z niesmakiem zmarszczyła delikatny nos. - To zwyczajny nudziarz. Nosi ubrania o dziesięć rozmiarów za duże i od dziesięciu lat niemodne. Sepleni i podejrzanie pachnie, zupełnie jakby się nie kąpał od czasu, gdy w dzieciństwie wepchnęłam go do stawu z kaczkami. -Ma także odziedziczyć ziemię, która graniczy z naszą. Jest majętny i nie tak znowu szkaradny... -Nie jest szkaradny! Brakuje mu zębów, a twarz ma tak ospowatą że nie pojmuję, jak się goli. Ostatnim razem, gdy polował konno, upadł głową naprzód w sforę psów, które zaczęły go gryźć, bo pomyliły go z lisem! Poślubić go? Wolałabym raczej iść do klasztoru. Dziękuję pięknie za ten zaszczyt. -Nie mów niczego pochopnie, droga Kitty. Ojciec już mu to obiecał i jeszcze znacznie więcej, jeśli po raz kolejny ośmielisz się skompromitować dobre nazwisko naszej rodziny. -Skompromitować? Zwykle uważa się za honor, jeśli mężczyzna wyzywa innego na pojedynek w obronie czci swej damy, nieprawdaż? -Ale nie wtedy, gdy obrońca robi wrażenie, że z wielką rozkoszą rad by rozpłatać człowieka szablą. -Wielkie nieba, mówisz tak, jakby Hamilton zabił Charlesa Waida. Ten głupiec żyje, został tylko draśnięty w policzek. -Wyłącznie dlatego, że porucznik Garner na pierwszy rzut oka rozpoznał nowicjusza i nie życzył sobie, by go oskarżano o morderstwo. -To Charles wyzwał Hamiltona na pojedynek. Nie miał wyboru. -Mógł poczekać, aż ten głupiec wytrzeźwieje i pojmie powagę własnego błędu. -Jego błąd polegał na tym, że mnie znieważył w obecności Hamiltona - odparowała Catherine z afektacją. Co było skutkiem twoich zabiegów, by wzbudzić zazdrość w poczciwym poruczniku. Cóż, zadziałało. I choć jestem pewien, że czujesz skruchę, jednak ostrzegam cię, żebyś w stosunku do ojca była ostrożna, dopóki nie zostaniesz szczęśliwą małżonką i nie znajdziesz się poza zasięgiem wzroku surowego parlamentarzysty. Catherine zaczerwieniła się z gniewu, jak zwykle gdy ją przyłapano na niestosownym zachowaniu i przyparto do muru. -Skoro tak bardzo troszczysz się o moje dobro, może zainteresuje cię, że dziś w lesie byłam nagabywana. Właśnie dlatego wróciłam z polowania tak wcześnie i z tego

powodu mój wygląd prowokuje cię do sarkastycznych uwag. -Nagabywana? - Twarz Damiena stężała. - Gdzie? Przez kogo? -Chcesz wiedzieć przez kogo? Przez kłusownika. Włóczęgę. Człowieka, który bezprawnie wkracza na cudzy teren. Opryszka kryjącego się w lasach. Aroganckiego zbója, który miał czelność twierdzić, że jestem tam, gdzie nie powinnam. Damien odprężył się nieco. Znając swoją siostrę dobrze, rozpoznał błyski oburzenia w jej oczach i nie miał wątpliwości, że tylko nastrój Catherine został narażony na szwank. Wyjaśniało to ostrość jej dowcipu i złośliwe uwagi na temat Harriet - najlepszej i najbliższej przyjaciółki od czasów dzieciństwa. -Intrygujący mężczyzna. Czy to ktoś, kogo znam? -Nie mam najmniejszych wątpliwości. Wyglądał identycznie jak te typy, które dotrzymują ci towarzystwa w domach gier i... innych miejscach, których nazwy damie nie przystoi wymawiać. - Jej oczy zwęziły się mściwie. - Sądzę, że pięć złotych suwerenów to bardzo niska cena za uratowanie Harriet od popełnienia straszliwej pomyłki. Muszę z nią pomówić, gdy tylko wróci z polowania. Najpóźniej dziś wieczorem, Damienie Ashbrooke, będziesz się mógł uważać za szczęściarza, jeśli cho- ciaż spojrzy w twoją stronę. Potrząsnąwszy długimi jasnymi włosami, Catherine minęła brata i energicznie ruszyła przed siebie korytarzem, po czym zaczęła się wspinać na górę po szerokich, masywnych drewnianych schodach. Damien wszedł za nią na pierwszy stopień i oparł rękę na rzeźbionym mahoniowym słupku poręczy. Swymi niebieskimi oczyma z podziwem patrzył, jak kołyszą się spódnice siostry, energicznie stąpającej po schodach. Nie obawiał się, że Catherine spełni swą groźbę. Dziewczyna zbyt długo i zbyt usilnie prowadziła machinacje, aby otworzyć mu oczy na to, że Harriet Chalmers wyrosła już z dziecinnego fartuszka i stała się powabną młodą damą. Nie wiedziała jednak, że ich zaangażowanie znacznie przekroczyło etap niewinnego flirtu i że tylko obecność tak wielu gości w domu sprawiła, iż Harriet dzieliła łoże z Catherine, a nie z nim. Na razie udało im się spędzić ze sobą tylko parę krótkich chwil, a wszystko działo się tak szybko... -Kitty? - Spodziewał się, że go zlekceważy i będzie dalej wchodzić na górę, ale tak się nie stało. Zatrzymała się na pierwszym podeście i przechyliła przez barierkę. Uniosła delikatne brwi, przyglądając mu się podejrzliwie. -Pomyślałem sobie... - przerwał, uśmiechając się do siostry tym szczególnym uśmiechem, który był przeznaczony tylko dla niej. - Dziś wieczorem moglibyśmy oboje ogłosić zaręczyny. Sądzę, że udałoby mi się wyskrobać skądś te pięć złotych

suwerenów. Catherine w milczeniu wpatrywała się w przystojną twarz brata. Wiedziała, że Hamilton Garner nie przypadł mu do gustu - któremu bratu by się podobał? Jej brat uważał, że porucznik jest nadęty i arogancki, okrutny dla młodszych oficerów i lojalny tylko wobec tych, którzy są bezpośrednio przydatni w jego karierze. Ale jak było, tak było, Damien kochał ją bardzo. Był dla niej więcej niż bratem; był opiekunem, spowiednikiem, doradcą i przyjacielem, kiedy dorastała zupełnie sama w wielkiej pustce Rosewood Hall. Chciał, żeby była szczęśliwa. Jeśli zdobycie Hamiltona Garnera i zostanie panią Garner uczyni ją taką, bę- dzie wspierał jej wybór do końca. Catherine westchnęła w zadumie. -Podwójne zaręczyny? To byłoby cudowne. Nie mogłabym sobie życzyć szczęśliwszego uczczenia osiemnastych urodzin. -Niech więc tak będzie - wyszeptał. - Wszystkiego dobrego w dniu urodzin.

2 W Rosewood Hall nastał czas zabaw. Od przedpołudnia grano w krykieta i popisywano się strzelaniem z łuku. Młodsze damy piszczały z zachwytu i rywalizowały o względy mężczyzn, podczas gdy ich kawalerowie demonstrowali swoje umiejętności. Matrony i przyzwoitki w sztywnych gorsetach kręciły się w pobliżu jak stado wron. Mimo że ledwo oddychały ściśnięte trzeszczącymi fiszbinami, wolałyby udusić się na śmierć, niż uronić choć jedno słowo z szeptanych tu plotek. Przed czwartą krzątanina przeniosła się do domu, gdzie na dobre rozpoczęły się przygotowania do bankietu i wieczornego balu. Damy rozluźniły gorsety i staniki sukien, aby przez kilka godzin móc normalnie oddychać. Przyniesiono wielkie kadzie wody, aby dziesiątki wysmukłych dłoni zmyły z siebie skutki panującego w ciągu dnia upału. Panie fryzowały i kręciły włosy, dręcząc je na wiele różnych sposobów, układając je w wysokie, wymyślne koki. Niektóre elegantki do fryzur przymocowywały ogromne druciane konstrukcje, a następnie wplatały w nie sztuczne loki z końskiego włosia. Potem, zasłoniwszy twarze, całą fryzurę posypywały białym obłokiem ryżowego pudru. Do koków mocowano przemyślne dodatki w rodzaju kwiatów, wstążek, klejnotów, a nawet małych sztucznych ptaszków i zwierzątek. Nic dziwnego, że sztuka utrzymania takiej fryzury w równowadze była zasadniczą umiejętnością zamożnej i modnej młodej damy. Catherine spędziła rozkoszne chwile w komnatach na górze, poprawiając loki, które wcale nie wymagały poprawiania, i grymasząc z powodu plamy różu albo nie dość czarnej linii palonego korka na powiece. Z zadowoleniem stwierdziła, że żadna z kobiet nie ośmieliła się przybyć na jej urodzinowe przyjęcie w stroju równie okazałym jak jej własny. Suknia Catherine uszyta była z bladoróżowego jedwabiu według najnowszej paryskiej mody. Ściśle przylegała do szczupłej talii dziewczyny i podnosiła jej piersi tak wysoko, że tworzyły imponujące wzgórki pod dekoltem. Rękawy zwężone do łokcia, rozszerzały się kloszowo, tak że zwisające mankiety koszuli tworzyły pod nimi obfitą pianę delikatnej kremowej koronki. Obszerna spódnica miała kształt dzwonu. Po bokach rozkładała się na całą szerokość, opierając się na krynolinie, natomiast z przodu i z tyłu opadała prostymi, lśniącymi fałdami. Brzeg sukni był w kilku miejscach podpięty do góry, odsłaniając suto haftowane halki obszyte rzędami cieniutkiej francuskiej koronki. Catherine postanowiła nie zakładać zbyt wielu ozdób, które mogłyby odciągać wzrok od uroków różowego jedwabiu. Miała na sobie tylko pojedynczy sznur olśniewających brylantów, podkreślający jej długą, smukłą szyję oraz powabny zarys piersi. Bez loków z

końskiego włosia i matowego pudru włosy dziewczyny lśniły w blasku świec złotymi i srebrnymi pasmami. Oglądając krytycznie swe odbicie w każdym z mijanych luster, Catherine była niemal wdzięczna losowi za alergię na ryżowy puder. Nawet najcieńsza jego warstwa sprawiała, że zaczynały jej łzawić oczy i ciekło z nosa, a co najgorsze, skóra pokrywała się swędzącymi czerwonymi plamami. -Porucznik Hamilton Garner powinien czuć się zaszczycony, że w ogóle zastanawiam się nad jego propozycją - mruknęła, po raz ostatni strzepując wachlarz ze strusich piór. Zadowolona z ostatecznego efektu, wzięła Harriet pod rękę i wyszły razem z komnaty sypialnej, kierując się wzdłuż korytarza. -Zastanawiasz się? - Harriet spojrzała na przyjaciółkę i zmarszczyła brwi. - Co masz na myśli mówiąc, że się zastanawiasz? Sądziłam, że już przyjęłaś jego oświadczyny. -Młoda dama może się zastanowić po raz drugi. Albo trzeci. Albo czwarty. Łagodne, piwne oczy Harriet zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Przyjaciółka nie miała klasycznej urody Catherine. Twarz panny Chalmers była raczej pulchna, oczy zbyt duże, usta trochę zbyt wydatne, a nos upstrzony uporczywymi piegami, mimo rtęciowej płukanki, której często używała, aby je wybielić. Wszystkie rysy twarzy łącznie dawały anielskie oblicze, które uderzająco kontrastowało z jędrnym ciałem w kształcie klepsydry. Mężczyźni wpatrywali się w nią z zaciętością pokątnych maklerów giełdowych. Dobrze się też stało, że od trzeciego roku życia była zakochana w Damienie Ashbrooke'u. W przeciwnym razie ona i Catherine nie mogłyby zostać przyjaciółkami; byłaby zbyt silną rywalką. - Z drugiej strony jednak... - dodała Catherine, zatrzymując się na szczycie schodów i pochylając głowę, jakby chciała wyrazić uznanie dla muzyki dochodzącej z sali balowej - jego słowa nie brzmiały dokładnie jak oświadczyny. Harriet, która właśnie schodziła ze stopnia, wyciągnęła rękę i szybko chwyciła się balustrady, aby zachować równowagę. - Co takiego? Co powiedziałaś? - To, co słyszałaś. - Catherine spojrzała przez ramię, aby sprawdzić, czy nikt nie zauważył zaskoczenia przyjaciółki. - I na miłość boską, nie podnoś głosu. Oczywiście, że prosił mnie o rękę. To znaczy, wystarczająco wyraźnie dawał mi to do zrozumienia, tylko że... -Chcesz powiedzieć, że tak naprawdę... się... nie oświadczył? - Harriet zatrzymała się w miejscu. -Jestem pewna, że tylko czeka na dogodny moment. Na przykład dziś. Nie ma lepszego sposobu złożenia mi życzeń urodzinowych niż propozycja, że będzie mi

ślubował dozgonne przywiązanie. -Ale powiedziałaś Damienowi... -Cicho! Catherine uszczypnęła ją w ramię, bowiem mijała je właśnie jakaś para. Harriet z uśmiechem skinęła głową i odczekała, póki tamci nie znaleźli się daleko poza zasięgiem głosu, po czym wybuchnęła niecierpliwie: -Powiedziałaś Damienowi, że Hamilton zamierza prosić twego ojca, by zechciał zezwolić na wasze małżeństwo. Oświadczyłaś wyraźnie, że zamierzacie ogłosić zaręczyny! -Och... Damien dręczył mnie. Był zbyt obcesowy i droczył się ze mną... i po prostu powiedziałam to, co mi przyszło na myśl. Nie kłamałam. Przynajmniej nie całkiem. Hamilton naprawdę chce się ze mną ożenić; wie to całe Derby. I doprawdy, byłby skończonym głupcem, gdyby pozwolił komuś innemu sprzątnąć sobie sprzed nosa moją miłość. Czyż nie? -Tak, ale... -Ani też nie zrobiłby lepszej partii, gdyby zalecał się do jednej z tych starych, tłustych córek króla Jerzego. -Catherine! -Tak, to prawda. Mam posag, który zostawiła mi babka Augustine. Mam trochę towarzyskiej ogłady, a teraz, gdy ojciec został członkiem parlamentu, bez wątpienia zyskałby niezwykle wpływowych przyjaciół. Młody, zdrowy, przystojny porucznik z armii królewskiej mógłby zrobić znacznie gorszy wybór, a jeśli będzie się ociągał, to mogę odrzucić jego zaloty i przyjąć oświadczyny Pelhama - Whyatta. -Nie mówisz tego poważnie. - Harriet zdumienie zaparło dech. -Jak najpoważniej. Pomyśl tylko, czy gdyby się okazało, że Hamilton Garner stracił moje względy i w tej chwili poszłabym do sali balowej, to nie otrzymałabym tuzina propozycji małżeństwa w ciągu kilkunastu minut? -Nie mówię, że nie. Chcę tylko powiedzieć... że Hamilton mógłby czuć się urażony takim zakładem, jaki dziś po południu zrobiliście z Damienem. Jest raczej... człowiekiem stanowczym. -Chodzi ci o to, że rad jest ze swego kawalerskiego stanu? Cóż, najwyższa pora, żeby przejrzał na oczy. Jest rok 1745 i w Anglii po prostu nie ma tylu kawalerów, żeby dla każdej starczyło. Ani nie będzie w najbliższej przyszłości, jeśli wszyscy będą płodzić córki jak króliki.

-Catherine! - Harriet znowu zatkało ze zdumienia i aż zbladła pod rtęciową płukanką. - Gdzie się nasłuchałaś takich rzeczy? - Rzecz jasna, w najświetniejszych salonach Londynu. Fiołkowe oczy Catherine lustrowały korytarz na dole i Harriet musiała dotknąć jej ręką ramienia, aby wróciła do przerwanej rozmowy. -A co będzie, jeśli Hamilton dowie się o zakładzie? Chodzi mi o to, co się stanie, jeśli Damien zaproponuje toast lub będzie chciał mu pogratulować nadchodzących zaślubin? -Nie uczyni tego - upierała się Catherine. - W każdym razie nie przed północą. Kiedy gra, to gra uczciwie. -To nie jest gra. - Harriet obstawała przy pesymistycznych przewidywaniach. - Co będzie, gdy o północy Hamilton po prostu się uśmiechnie i złoży ci życzenia urodzinowe z bukiecikiem barwinków? -Wówczas przez resztę swego nędznego żywota będzie je miał odciśnięte na czole. Ale się nie poważy. A ponadto po pojedynku z Charlesem Waidem nie ośmieliłby się do mnie zalecać, gdyby nie zamierzał zachować się honorowo. Z jakiej przyczyny dżentelmen mógłby bić się z innym, jeśli nie po to, żeby samemu prosić o rękę damy? -Gdyby to była prawda, miałby już ze dwadzieścia żon - mruknęła Harriet, natychmiast żałując tych słów, gdy zobaczyła, że usta przyjaciółki zaciskają się w cienką białą linię. - Nie możesz zaprzeczyć, że zyskał sobie powszechną opinię obrońcy dam. Powiadają nawet... -Nie chcę wiedzieć, co powiadają... - przerwała chłodno Catherine. - Te, co tak mówią, to pewnie zazdrosne stare krowy, które nie mają nic lepszego do roboty, niż mleć ozorami i wylewać swoją żółć. Chcę tylko wiedzieć... czy jesteś po mojej stronie, czy nie? -Oczywiście, że jestem, ale co ja mogę zrobić? -Trzymaj Damiena z dala od porucznika, dopóki ci nie dam jakiegoś sygnału. - Sygnału? - Tuż przed północą zaproszę Hamiltona na taras, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to wracając będę trzymała w ręku... różę. - Przerwała i uśmiechnęła się konspiracyjnie. - Dziś rano założyłam się z Damienem o pięć złotych suwerenów. Gotowa jestem dać ci połowę tej sumy, jeśli Hamilton osobiście nie zerwie tej róży i nie wręczy mi jej. Zdumiona pewnością siebie i determinacją Catherine, Harriet nie mogła się

powstrzymać i odwzajemniła uśmiech. -Przed północą? -Przed północą - zgodziła się Catherine. -Nie dajesz sobie zbyt wiele czasu. -Nie potrzebuję dużo czasu. W końcu to tylko mężczyzna. Tylko mężczyzna. Harriet powtórzyła w myśli te słowa, po czym uniosła bladożółte spódnice i podbiegła do przyjaciółki. Zbliżały się do otwartych drzwi sali balowej. Fiołkowe oczy Catherine skrzyły się w blasku tuzina wieloramiennych kandelabrów, kiedy stała w zwieńczonym łukiem wejściu. Nie miała żadnych wątpliwości, że przed północą będzie trzymała w dłoni różę. Niech sobie Hamilton zawzięcie broni kawalerskiego stanu, ale nadszedł już czas, żeby się poprawił. To była doskonała partia dla nich obojga. Na samą myśl o wrażeniu, jakie wywołałoby ogłoszenie ich zaręczyn, poczuła rozkoszny dreszcz. Panny z jej sfery zżółkłyby z zazdrości. Wszystkie obserwowały rozwój sytuacji i czekały z nadzieją, że jej się nie uda. Ich starania zakończyły się sromotnym fiaskiem. Cała gromada zazdrosnych niewiast. Zazdrosnych, bo nie zdołały zaskarbić sobie jego względów. Zazdrosnych, ponieważ wiedziały, że żaden mężczyzna nie umknie z sieci tak misternej jak ta, którą Catherine zarzuciła na porucznika Garnera. Dostrzegła go natychmiast, mimo że na sali roiło się od szkarłatnych mundurów, głów w perukach oraz sukien we wszelkich możliwych odcieniach. Stał rozmawiając z jej ojcem i uśmiechał się z powodu czegoś, co sprawiło, że liczne podbródki sir Alfreda trzęsły się ze śmiechu jak galareta. - Dobrze - szepnęła w zadumie. - Już próbuje się przypodobać przyszłemu teściowi. Mój Boże, czyż nie wygląda wspaniale? Stwierdziła, że jeśli w ogóle istnieje mężczyzna stworzony do noszenia munduru, to jest nim na pewno Hamilton Garner. Jego silne ramiona wypełniały szkarłatną kurtę, która falowała z każdym poruszeniem napiętych mięśni, nogi zaś, długie i smukłe, rozciągały śnieżnobiały nankin spodni w taki sposób, że damom serce zamierało z zachwytu. Na dodatek był jeszcze nad wyraz przystojny - nieprzyzwoicie przystojny. Miał silną, kwadratową szczękę i wielkie, ciepłe, kuszące oczy w kolorze jadeitu. Służył pod dowództwem brata króla Jerzego, księcia Cumberland i powrócił z Fontenoy jako bohater. Niedawno otrzymał własną kompanię dragonów i spodziewano się, że lada chwila otrzyma awans na kapitana. Wraz z Hamiltonem i jej ojcem stało jeszcze kilku dżentelmenów w wypudrowanych perukach, a wśród nich jej wuj, pułkownik Lawrence Halfyard, krewki, gburowaty mężczyzna, który wypowiadał swe opinie wyraźnie oddzielając poszczególne głoski, co

brzmiało jak ogień karabinowy. Był dowódcą Hamiltona, a jako taki z pewnością będzie zachęcał protegowanego do związku ze swoją siostrzenicą. - Nie mogłoby być lepiej - mruknęła Catherine. - Teraz pamiętaj, aby zatrzymać Damiena daleko stąd, dopóki nie dam ci sygnału. Harriet jęknęła cicho. -To może się okazać dość trudne. W tej chwili właśnie rozmawia z Hamiltonem. -Co? Gdzie? - Dowodziło to, że skupiła się wyłącznie na jednym i nawet nie zauważyła brata stojącego nieco na lewo od Hamiltona. -Nie sądzisz... -Nie sądzę - odrzekła Catherine stanowczo. - Nie teraz, gdy jest z nimi wuj Lawrence i William Merriweather. Jeśli nie dyskutują znowu o Karolu Edwardzie Stuarcie, gotowa jestem zjeść wszystkie pióra z mojego wachlarza! Harriet ponownie jęknęła z rozczarowaniem. -Znowu polityka? Przysięgam, że jeśli będę musiała wysłuchać jeszcze jednej kłótni na temat Stuartów i dynastii hanowerskiej, a także o tym, komu w świetle prawa należy się jaki tron... - spojrzała na własny wachlarz wykonany z malowanej koronki i drobnych perełek i skrzywiła się - .. .to chyba sama poszukam Pelhama - Whyatta. -Ród Stuartów wygasł - rzekł głośno sir Alfred, donośnie wycierając nos w płócienną chusteczkę. - Nie pojmuję, czemu, do diabła, ci papiści nie rozumieją tak prostej rzeczy. Wydawać by się mogło, że powinni być już zmęczeni prowadzeniem z góry przegranej bitwy, obroną sprawy, która może się skończyć tylko śmiercią na dnie morza. Anglia nie zamierza tolerować na tronie kolejnego katolickiego króla, a już z pewnością nie takiego, który mówi ze szkockim akcentem. Właśnie - odparł ze szkockim akcentem William Merriweather. Był sąsiadem i przyjacielem rodziny, mężczyzną równie niskim i równie otyłym jak sir Alfred, co sprawiało, że stojąc razem przypominali dwie kule ciasta. Lubił grać rolę adwokata diabła i sprzeczać się dla samego sporu, niezależnie od tematu. - Jakub Franciszek Stuart mówi równie czystą angielszczyzną jak ty czyja. Jeśli skłania się ku jakimś wpływom, to raczej włoskim, spędził tam na wygnaniu niemal czterdzieści lat. -Papiści - parsknął pułkownik Halfyard. - Stary Pretendent to stary głupiec. Utrzymuje dwór królewski w Rzymie. Za kogo on siebie uważa? -Za prawowitego dziedzica i króla Anglii, Szkocji i Irlandii - wycedził Merriweather - wyrugowanego z tronu przez niemieckiego uzurpatora. -Król Jerzy jest bezpośrednim potomkiem Jakuba I.

-Przez córkę, a nie syna. -Jakub Stuart jest głupcem, podobnie jak jego ojciec - upierał się sir Alfred. - Powinien być wdzięczny, że za swoje papistowskie deklaracje został tylko wygnany, a nie ścięty. Jeśli chodzi o mnie, to najmądrzejszą rzeczą, jaką zrobił Cromwell, było rozwianie wszelkich idiotycznych nadziei Karola, że mógłby się starać odzyskać koronę. Szkoda, że nie mamy dzisiaj takich generałów... naturalnie wyjąwszy tutaj obecnych. W każdym razie, nie potrafię pojąć, dlaczego jakobici∗1 upierają się, aby miotać groźby i wrzaskliwe oskarżenia o zdradę. Nie dalej jak w ubiegłym miesiącu aresztowano jednego z nich w samej Izbie Gmin! -To bezczelność z ich strony - zgodził się pułkownik. - Wszędzie ich pełno. Nie można im ufać. Nie wiadomo już, czy najbliższy przyjaciel nie jest jakobitą. -Jedno, co wiemy, to że Ludwik XV nigdy już nie wyśle nowej floty wojennej, aby poprzeć żądania Stuarta. Nie po tej sromotnej klęsce z zeszłego roku. -To szaleństwo. - Halfyard przytaknął. - Wysyłanie floty w lutym. Przekraczanie kanału La Manche w samym środku zimy. Stracono jedenaście dobrych okrętów. Setki... tysiące dzielnych żołnierzy oddało życie w imię przegranej sprawy. -Szkoda, że Karol Edward Stuart nie poszedł na dno z resztą floty. -Taak. - Merriweather zacisnął usta. - Zuchwały szczeniak. Już sobie wyobrażam, jak deklaruje wszystkim razem i każdemu z osobna, że nie spocznie, dopóki nie wróci do Anglii jako zwycięzca i nie odzyska tronu w imię ojca. Taka bezczelność zasługuje na grób w wodzie, czyż nie? Sir Alfred chrząknął znacząco, aby podkreślić, że się z nim zgadza. Cerę miał jeszcze bardziej rumianą niż zwykle, co wskazywało, że hojnie korzysta z uroków madery. Suto marszczona koronka wokół jego szyi i mankietów była upstrzona okruchami, które poprzyczepiały się przy obiedzie. Rozsiewał je wokół, gniewnie gestykulując. -Myślę, że wszystkich przeklętych jakobitów, którzy wpadną nam w ręce, należy wieszać. Im wyżej, tym lepiej. -Najpewniej doprowadziłoby to do spustoszenia ogromnej części Szkocji - rzucił pogodnie Hamilton - bowiem znaczna część zwolenników pretendenta pochodzi z tamtych stron. -Nic, tylko dzikusy - wybełkotał w podnieceniu sir Alfred. - Trzeba było ich wszystkich zagnać do morza, kiedy w 1715 stłukliśmy ich na kwaśne jabłko. A co my 1∗ Jakobici - stronnicy Jakuba II Stuarta, a następnie jego potomków, pretendentów do tronu Anglii (przyp. tłum.).

uczyniliśmy? Z powrotem oddaliśmy im ziemię i zbudowaliśmy im drogi wojskowe, lepsze od naszych. Cała Szkocja miała zostać rozbrojona i podporządkowana Anglii trzydzieści lat temu, ale powiedz mi, czy gdziekolwiek w tym zapomnianym przez Boga i ludzi kraju można przejść nie spotykając któregoś z ich dygnitarzy woj- skowych w spódnicy, wywijającego wielkim zakrwawionym pałaszem? Zwłaszcza teraz, gdy znaleźli sobie idiotę, który faktycznie wierzy, że może ich poderwać i poprowadzić na podbój świata. -Nie cała Szkocja pała żądzą walki za króla z rodu Stuartów - ostrożnie zauważył Damien. - Znaczna część ludności, tak samo jak my, obawia się rozniecania starych emocji. A co do tego, że są dzikusami, śmiem twierdzić, że w Cambridge czy Oksfordzie było równie wielu Szkotów co Anglików. -Ba! Czy po to wysłałem cię na studia prawnicze, chłopcze? Żebyś przemawiał jak prawnik? Gdzie twój gniew? W ostatnim powstaniu jakobitów straciłeś dziadka i wuja, i nie wstydzę się przyznać, że diabelnie mało brakowało, żebyś w tych rozruchach stracił ojca. Nie są dzikusami, hę? Mieszkają w górskich jaskiniach i ubierają się jak dzicy ludzie. Chodzą w wełnianych spódnicach, których wcale nie wstydzą się zdejmować, aby swobodnie operować mieczem. Psiakość, czy próbowałeś kiedyś sobie chociaż wyobrazić hordy nagich bestii z owłosionymi nogami, szarżujących na ciebie przez pole bitwy jak sakramenckie diabły z piekła rodem - wrzeszczących i wymachujących tymi wielkimi zakrwawionymi mieczami i toporami jak kosami? Nie są to dzikusy? Na miłość boską, nie umieją wypowiedzieć słowa w poprawnej angielszczyźnie i całymi dniami knują plany kradzieży i mordu na sąsiadach. -Pozwolę sobie zauważyć, że powinniśmy odwołać armię z Austrii - wtrącił przechodzący w pobliżu dżentelmen. - Jeśli nie można zaprowadzić prawa i skłonić ludzi do lojalności perswazją, wówczas, na Boga, trzeba je przynieść na muszkietach, bagnetach i szubienicach. -Święta racja - zgodzili się wszyscy. -Prawdę mówiąc - chudy, nerwowo wyglądający gość poprawił binokle i wysunął palec, aby wtrącić swoją uwagę - klany z okrutną bezwzględnością egzekwują lojalność i ścisłe przestrzeganie prawa w obrębie własnych społeczności. Traktują naczelnika jak ojca, sędziego, przysięgłego, a nawet kogoś w rodzaju króla z dziedzicznymi prawami i władzą. Nikt nie śmiałby się mu sprzeciwić. -O czym pan, do diabła, mówi, panie Faversham? Uważa się pan za autorytet w

sprawach Szkotów, ponieważ sporządzając mapy spędził pan na północy kilka miesięcy? -Dobry Boże, nie, nie pretenduję do miana autorytetu. Aby w pełni pojąć sposób myślenia Szkotów, trzeba się tam urodzić i wychować. Muszę jednak wyznać, że kiedy przejechałem ten kraj wzdłuż i wszerz, moja opinia o nich uległa diametralnej zmianie. -A teraz próbuje pan nas przekonać, że są uprzejmymi i honorowymi gospodarzami? Sarkastyczna reakcja sprawiła, że mały człowieczek znowu poprawił okulary. -W rzeczy samej, kiedy stwierdzili, że jestem tam wyłącznie w pokojowych, naukowych zamiarach, byli naprawdę bardzo gościnni. A co do honoru, to kiedyś nieświadomie popełniłem błąd, próbując postraszyć pewnego naczelnika, którego ludzie nie zachowywali się w stosunku do mnie tak uprzejmie, jak oczekiwałem. Nie do wiary. Palnął pięścią w miecz i rzekł, że jeśli tylko zażądam, to przyśle mi dwie lub trzy głowy tych ludzi jako zadośćuczynienie za zniewagę. Roześmiałem się, myśląc że to żart, ale naczelnik upierał się, że nie robi z gęby cholewy i... na Boga... sądzę, że spełniłby swoją groźbę. -Uważa pan, iż ten przykład ma dowodzić, że nie brak im dobrych manier? - Porucznik Garner wykrzywił szyderczo usta. - Myślę, że gotowość odrąbania człowiekowi głowy znacznie lepiej ilustruje bardziej nikczemne instynkty. -W rzeczy samej, może kiepsko to wyraziłem - odrzekł na swą obronę Faversham. - Chodziło mi tylko o to, by wykazać, że dla Szkota, a w szczególności dla szkockiego górala, honor jest wszystkim. -Pokażcie mi szkockiego górala - odparował oschle porucznik Garner - a ja pokażę wam złodzieja. -Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek stracił, wyjąwszy parę rękawiczek, co zawdzięczam własnemu roztargnieniu. -Mówi pan tak, jakby żywił pan dla nich szacunek, łaskawy panie. -Szacunek, poruczniku? Jeśli już, to uważam, że roztropniej byłoby szanować coś tak prostego i podstawowego, iż nie sposób tego zignorować. Ani zniszczyć. -Ha! - Pułkownik Halfyard tak mocno klepnął Favershama po ramieniu, że strącił mu z nosa binokle. - Oto własne słowa łaskawego pana. Sam pan przyznał, że to prostaki! Kiedy wszyscy się śmiali i podziwiali koncept pułkownika, kartograf manipulował przy okularach, próbując z powrotem umieścić je na nosie. -Nie, nie. Miałem na myśli prostotę w jej najczystszym i najściślejszym sensie. Dla

szkockiego górala honor to honor. Nie ma tu miejsca na wyjątki i odstępstwa. Składają przysięgi przed Bogiem i ludźmi i pieczętują je przykładając usta do sztyletu. Akceptują fakt, że jeśli kiedykolwiek złamią przysięgę, to samo ostrze odbierze im życie. Czyż można nie szanować słowności, której towarzyszy takie męstwo? -Łaskawy panie, czy próbuje pan teraz powiedzieć, że ponieważ całują noże i zgadzają się, by przebito im serce z powodu niewinnego kłamstewka - głos Garnera wprost ociekał sarkazmem - to powinniśmy trząść się ze strachu i nie kiwnąć palcem, jeśli postanowią całą chmarą przewalić się przez granicę i zdetronizować naszego monarchę? Faversham zaczerwienił się pod spojrzeniami milczących mężczyzn. -Chodziło mi tylko o to, że jeśli ślubowali przywrócić monarchię Stuartów, nie należy tego lekceważyć. -A ja stwierdzam jasno i wyraźnie, tu i teraz, że cały ten szkocki motłoch razem wzięty nie stanowi wystarczającego zagrożenia, aby wzbudzić mój niepokój. Nie mają regularnej armii ani broni, ani artylerii, ani marynarki wojennej. Tylko dudy i miecze przeciwko najpotężniejszemu, najbardziej zdyscyplinowanemu, najlepiej uzbrojonemu narodowi na świecie. Wypowiadając te słowa, porucznik odwrócił się do Favershama plecami, zbywając go niegrzecznie jak nieznośnego nudziarza. Dżentelmen z upokorzenia zrobił się purpurowy i zaczął chyłkiem oddalać się od grupy. Kiedy usłyszał głos w swojej obronie, był równie zaskoczony jak reszta towarzystwa. - Osobiście zawsze byłem zdania, że zdrowiej jest przedsięwziąć wobec wroga pewne środki ostrożności, niż go lekceważyć. Nagle zapadła cisza. Hamilton odwrócił się z wolna, by odpowiedzieć na to nowe, wypowiedziane spokojnym głosem wyzwanie. Człowiek, który je rzucił, był w tej grupie obcy. W Londynie współpracował z Damienem w interesach. Jadeitowe oczy Garnera zwęziły się. -Pan Montgomery, prawda? -Raefer Montgomery - skłonił się lekko mężczyzna. -I podziela pan zdanie Favershama, że Szkoci stanowią realne zagrożenie dla bezpieczeństwa angielskiej monarchii? -Moje zdanie jest takie, że nie należy zbyt pochopnie lekceważyć ich jako głupich dzikusów. W końcu zdołali utrzymać względną nienaruszalność swoich granic mniej

więcej przez ostatnie tysiąc lat. Nie ośmielili się ich najechać nawet normańscy zdobywcy. -Może dlatego, że za tą granicą nie było nic wartego podboju - odparł spokojnie Garner. - Ich ziemia jest jałowa, pogoda nieprzewidywalna. Trzeba być równie gruboskórnym jak sami Szkoci, aby tam przeżyć przez jakiś czas. Montgomery uśmiechnął się. - A jednak płacimy pierwszorzędne ceny za ich wołowinę, baraninę i wełnę, nie mówiąc już o świetnie prosperującym czarnym rynku, gdzie handluje się ich najlepszymi... hmm... napojami alkoholowymi. O ile podniebienie nie zdrętwiało mi po francuskim winie, wyczułem charakterystyczne kaledońskie piżmo w whisky, którą mamy przyjemność pić dziś wieczorem. Sir Alfred odkaszlnął hałaśliwie i zaczął pospiesznie bełkotać jakieś wymówki, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Wszyscy skupili się na Montgomerym i Hamiltonie Garnerze. - Czy wolno mi spytać, czym się pan zajmuje? I proszę mi wybaczyć jeszcze większą śmiałość, ale nie potrafię rozpoznać pańskiego akcentu. Montgomery tak zakręcił kieliszkiem, aż jego zawartość zawirowała. - Dorastałem na kontynencie, panie poruczniku: we Francji, we Włoszech, w Hiszpanii. A co do profesji, to zajmuję się importem i eksportem, i w tym celu wiele i daleko podróżuję w poszukiwaniu ciekawych i przynoszących zyski towarów. Moje zainteresowania polityką - zakładając, że takie będzie kolejne pytanie łaskawego pana - rozciągają się tylko na te obszary, które mogą mieć wpływ na osiągane przeze mnie zyski i ponoszone straty. Jednakże, podobnie jak pan Merriweather, lubię rozpatrywać dwie strony zagadnienia... i podobnie jak pan Faversham, dokonując takiej analizy, potrafię zachować względnie otwarty umysł. Porucznik Garner dokładnie przyglądał się Montgomery'emu, jakby obserwował groźnego przeciwnika. Doskonały krój surduta o barwie indygo oraz srebrzystoniebieskiej kamizelki i spodni świadczył o bogactwie i lekkim życiu kupca, jednak w jego silnych, smukłych dłoniach i szerokich, mocnych barkach nie było nic delikatnego czy nonszalanc- kiego. - Przyjmijmy na chwilę pańską deklarację niezależności - powiedział Garner w zadumie - i uznajmy, że interesy łaskawego pana są czysto finansowe. W tej sytuacji musi się pan zgodzić, że kramarzowi bardziej by odpowiadał stabilny rząd niż otwarta wojna. Montgomery przyjął zawoalowaną obelgę z nieco tajemniczym uśmiechem. - Przeciwnie. Gdybym był bezwzględnym spekulantem - hipotetycznie mówiąc,