Z podziękowaniami dla Lilli Bassett, Shari
Spain, Emily, Michele, Katie, Clinta i Padena,
jak również dla moich pomocników i
konsultantów: Roba, Dave’a, Brandona,
Grega, Marka, Billa, Ricky’ego, Johna,
Perry’ego, Jona, Danny’ego, Dona, Billy’ego,
Roberta B. Goodera, Gobbera i Kal-Kaka
1
Więc tak: jest chwila przed dziesiątą rano, a ja
zaczynam czuć przyjemny szum. Teoretycznie
powinienem właśnie siedzieć na matematyce, ale
zamiast tego sunę w stronę domu mojej pięknej,
pulchnej dziewczyny Cassidy. Zerwała się dziś ze szkoły,
bo umówiła się do fryzjera. Ktoś musi ją podwieźć –
rodzice zabrali jej kluczyki do auta. Cała sytuacja jest
nieco przewrotna, wziąwszy pod uwagę to, że konfiskata
miała być karą za wagary, na które wybraliśmy się razem
tydzień wcześniej.
Tak czy siak, mam w perspektywie naprawdę
fantastyczny lutowy poranek. Komu potrzebna algebra?
Co z tego, że powinienem starać się poprawić oceny
przed majem, bo to ostatnia klasa? Nie należę do gości,
którzy planują swoją karierę akademicką od przedszkola.
Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, kiedy
zaczyna się lub kończy rekrutacja na wyższych
uczelniach. Poza tym moja edukacja nie zaprząta zbytnio
głowy moim rodzicom, więc czym się martwić. Przestali
przejmować się moją przyszłością od chwili rozwodu,
czyli gdzieś w erze prekambryjskiej. Zresztą, gdzieś się
przecież dostanę. Choć właściwie po co komu studia?
O co tyle zachodu?
Jest pięknie, tu i teraz. To piękno nie chowa się
w podręcznikach. Nie jest wynikiem równania. Weźmy
dzisiejsze słońce: grzeje, ale nie jest gorąco. Zupełnie nie
czuje się zimy. Styczeń i grudzień wyglądały podobnie.
Jest absolutnie wspaniale – może przez tydzień było
naprawdę zimno. Globalne ocieplenie to nie bujda.
Zeszłe lato przygrzało równo. Upał dawał po twarzy jak
zawodowy bokser. Czułem, że płonę – cały, po cebulki
włosów. Nawet Cassidy powtarzała wtedy: efekt
cieplarniany to konkurencja wagi ciężkiej.
Teraz mamy luty; słońce rzuca doskonale czyste
światło, które sprawia, że wszystko, na co się patrzy –
niebo, konary drzew, klinkier na ścianach podmiejskich
domów – wydaje się idealnie czyste. Można odnieść
wrażenie, że powietrze przeszło przez mocny filtr.
Wdycha się kolory, które przenikają wprost do
krwiobiegu. Człowiek sam staje się tymi kolorami.
Nie lubię pić czystej whisky, więc parkuję przed fast
foodem i kupuję dużą butelkę 7upa. Przy budce
telefonicznej przed wejściem stoi jakiś dzieciak. Wygląda
poważnie, choć ma nie więcej niż sześć lat. Jest ubrany
w zwykłą bluzę z kapturem i dżinsy; włosy sterczą mu na
wszystkie możliwe strony. Nie przypomina lalusia,
skarbeczka mamusi w firmowych ciuszkach, z fryzurą
wzorowaną na bohaterze popularnego serialu. Żaden
z nich nie miałby pojęcia, co zrobić z dziewczyną, nawet
gdyby dostał ją w pudełku, z instrukcją obsługi wypisaną
na pudełku. Co nie przeszkadza im strugać ważniaków.
Krótko mówiąc, coś mnie w chłopaku urzeka.
– Hej, gościu, nie powinieneś być w szkole czy coś? –
zagaduję.
A on na to:
– Masz pożyczyć dolara?
– A po cóż ci ten dolar, młody człowieku?
– Chcę kupić batonik na śniadanie.
Intrygujące. Batonik na śniadanie? Chłopak znów
plusuje, nie da się ukryć. Proponuję, że postawię mu
śniadaniowe burrito, na co młody przystaje, zaznacza
jednak, że chce też batonika. Kiedy wychodzimy na
zewnątrz, rozglądam się po ulicy, próbując ocenić,
z jakim natężeniem ruchu będzie się zmagał w swojej
wędrówce mój nowy kolega. Mieszkamy w miejscowości
na południe od Oklahoma City – oficjalnie jest to
zupełnie odrębne miasto, ale przy tej gęstości zabudowy
trudno powiedzieć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna
drugie. Generalnie samochodów tu nie brakuje.
– Słuchaj – zaczynam, a z burrito młodego, prosto na
bluzę, skapuje żółtko jajka. – Masz przed sobą całkiem
ruchliwe skrzyżowanie. Może bym cię podwiózł,
gdziekolwiek się wybierasz, zanim jakiś tir przewalcuje
cię na płasko jak pierwszą lepszą wiewiórkę?
Chłopak mierzy mnie uważnie wzrokiem – właściwie
zupełnie jak wiewiórka, która zastanawia się, czy
czmychnąć już, czy dopiero za chwilę. Raczej wzbudzam
zaufanie. Moje ciuchy nie mają żadnego stylu: znoszone,
ale nie rozpadające się dżinsy i adidasy, koszulka
z napisem „Ole!”. Mam brązowe włosy, na tyle krótkie, że
nie wymagają przesadnie częstych spotkań
z grzebieniem. Całości dopełnia niewielka przerwa
między górnymi jedynkami, która nadaje mi poczciwy,
przyjazny wygląd – przynajmniej tak mówią. Po prostu
nie wyglądam strasznie.
Dzieciak najwyraźniej postanowił zaryzykować, bo
wskakuje już na fotel pasażera mojego mitsubishi
lancera. Mam to auto od roku. Srebrne, z czarnym
wnętrzem. Nie jest nowe, ale sam fakt jego posiadania
jest wystarczająco fantastyczny.
– Nazywam się Sutter Keely – przedstawiam się. –
A ty?
– Walter – rzuca chłopak z ustami pełnymi jedzenia.
Walter. Ciekawe. Nie spotkałem jeszcze dziecka
o imieniu Walter. Tak nazywają się starsi goście, ale
przecież oni też musieli być kiedyś mali.
– W takim razie posłuchaj, Walterze – zaczynam.
przede wszystkim powinieneś wiedzieć, że nie wsiada się
do samochodu z nieznajomymi.
– Wiem – odpowiada chłopiec. – Pani Peckinpaugh
mówiła nam na lekcjach.
– Bardzo dobrze. Pamiętaj o tym na przyszłość –
przestrzegam go.
– Dobrze. A kto to ten nieznajomy?
Parskam śmiechem. „A kto to ten nieznajomy?” Udał
się chłopak. Jego sześcioletni umysł nie jest w stanie
pojąć, że ludzie mogą być niebezpieczni tylko dlatego, że
się ich nie zna. W jego głowie musi się roić od
złowieszczych obrazów klasycznego „nieznajomego”:
w czarnym kapeluszu i powłóczystym płaszczu, z blizną
na policzku, długimi paznokciami i zębami jak u rekina.
Jeśli się nad tym zastanowić, ma to sporo sensu.
Sześciolatki nie spotykają zbyt wielu różnych ludzi. Brak
zaufania do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent
społeczeństwa musiałby być dla dzieciaków
przytłaczający.
Zaczynam wyjaśniać mojemu małemu koleżce, o co
chodzi, ale jego zdolność koncentracji nie jest
imponująca; rozprasza go widok whisky, którą wlewam
do papierowego kubka z 7upem.
– Co to? – pyta.
Tłumaczę, że to kanadyjska seagram’s. Chłopak chce
wiedzieć, dlaczego wlewam ją do napoju.
Jego wielkie, okrągłe oczy patrzą na mnie
z autentycznym zainteresowaniem. Jest naprawdę
ciekaw. Mam go tak po prostu okłamać?
– Lubię to połączenie. Ma gładki, jakby lekko dymny
smak. Kiedyś wolałem burbon – Jim Beam, Jack Daniels –
ale jeśli zależy ci na przyjemnym, powolnym,
całodniowym szumie, to burbon jest odrobinę za ostry.
Mnie osobiście wydaje się też, że bardziej czuć go
w oddechu. Próbowałem też Southern Comfort, ale to dla
mnie zbyt słodkie. Tak, teraz istnieje dla mnie wyłącznie
kanadyjska whisky. Chociaż nie mam nic przeciwko
przyzwoitemu martini.
– Co to martinina? – dziwi się dzieciak. Czuję, że gra
w pytania może trwać długo, a ja nie mam tyle czasu. To
dobry chłopak, ale nie mogę spędzić poranka na
wprowadzaniu go w tajniki sztuki barmańskiej. Czeka na
mnie dziewczyna, która nie słynie z cierpliwości.
– Słuchaj, musimy jechać. Gdzie cię zawieźć? – pytam.
Młody przeżuwa ostatni kęs burrito, przełyka i mówi
z prostotą:
– Na Florydę.
Nie potrafię z głowy podać odległości co do kilometra,
ale jesteśmy w Oklahomie, a Floryda leży co najmniej
pięć stanów stąd. Wyjaśniam to mojemu pasażerowi.
Odpowiada, że w takim razie mogę go wysadzić na
końcu miasta, a resztę przejdzie na piechotę. Jest
śmiertelnie poważny.
– Uciekłem z domu – dodaje.
Coraz bardziej mi się podoba. Ucieka z domu na
Florydę! Biorę łyk 7upa z domieszką whisky i widzę to:
wielką, pomarańczową kulę zanurzoną w najbardziej
niebieskim oceanie świata, w otoczeniu palm padających
na kolana przed ognistym majestatem słońca.
– Walterze, czy mogę zapytać, dlaczego właściwie
uciekasz?
Wbija wzrok w deskę rozdzielczą.
– Przez mamę mój tata musiał się wyprowadzić. Teraz
mieszka na Florydzie.
– Słabo. Współczuję, mały człowieku. I doskonale
rozumiem. Mnie przydarzyło się to samo, kiedy byłem
takim łepkiem jak ty.
– I co zrobiłeś?
– Byłem nieźle wkurzony. Mama nie chciała mi
powiedzieć, gdzie jest tata. Nie uciekłem z domu, ale
zdaje się, że jakoś wtedy podpaliłem drzewo, które rosło
na naszym podwórku. Nie do końca pamiętam, dlaczego
to zrobiłem, ale efekt był imponujący.
Dzieciak wyraźnie się ożywia.
– Naprawdę podpaliłeś prawdziwe drzewo?
– Nie traktuj tego jak zachęty – mówię szybko. – Za
takie akcje można mieć niezłe kłopoty. Chyba nie chcesz,
żeby strażacy się na ciebie wściekli?
– Nie chcę.
– No właśnie. Ale wracając do ucieczek z domu:
rozumiem, o co ci chodzi. Mógłbyś odwiedzić tatę, po
drodze przeżyć parę przygód, tego typu bajery. Mógłbyś
pluskać się w oceanie. A jednak, mówiąc szczerze, będę ci
to odradzał. Floryda jest za daleko. Na piechotę może być
ciężko. Po drodze nie ma sklepów na każdym
skrzyżowaniu. Skąd będziesz brał jedzenie?
– Będę polował.
– To jest jakiś pomysł. Masz strzelbę?
– Nie.
– Nóż? Wędkę?
– Mam kij bejsbolowy, ale zostawiłem go w pokoju.
– No i właśnie. Jesteś nieprzygotowany. Powinniśmy
wrócić do twojego domu i go zabrać.
– Ale w domu jest mama. Myśli, że jestem w szkole.
– Nic się nie przejmuj. Pogadam z nią. Wszystko
wyjaśnię.
– Serio?
– Jasna sprawa.
2
Jestem już spóźniony pięć minut na spotkanie
z dziewczyną, ale przynajmniej tym razem to
uzasadnione. Cassidy – pierwsza aktywistka w okolicy –
nie może mieć pretensji o to, że postanowiłem zająć się
dzieciakiem, prawda? Zachowałem się jak zawodowy
pracownik socjalny. Mama Waltera na pewno będzie mi
wdzięczna.
Niestety Walter nie pamięta swojego adresu.
Wcześniej nie chodził na piechotę do sklepu, pod którym
go spotkałem. Pamięta tylko, że na podjeździe przed
domem na rogu jego ulicy stoi przerażająca czarna
furgonetka bez kół. Jeździmy więc w tę i we w tę po
okolicy. Wypatruję furgonetki.
Jak na sześciolatka, chłopak ma gadane. Ukuł nawet
teorię, według której Wolverine z X-Menów to ten sam
gość, który zbiera śmieci na jego ulicy. Opowiada też
o grubym, rudym chłopaku o imieniu Clayton, który
chodzi do jego szkoły i lubi deptać po cudzych stopach.
Któregoś dnia musiały mu się znudzić dziecięce piski
i postanowił dla odmiany nadepnąć na nogę
nauczycielowi. Kiedy Walter widział Claytona po raz
ostatni, pani Peckinpaugh ciągnęła go za nadgarstek
w dół korytarza, tak że zamiatał podłogę zadkiem.
– O tak – przyznaję z zadumą. – Szkoła to dziwne
miejsce. Zapamiętaj jednak, że dziwny nie znaczy zły.
Przyjmij każdą osobliwość z otwartymi ramionami.
Aby zilustrować swoje słowa, opowiadam mu
o Jeremym Holtzu i gaśnicy. Znałem go z podstawówki,
w porządku chłopak, sypał dowcipami jak z rękawa.
Jednak później, mniej więcej wtedy, kiedy jego brat
zginął na wojnie w Iraku, zaczął się zadawać
z „nieodpowiednim towarzystwem”. Nie żebym od czasu
do czasu sam nie zadawał się ze złym towarzystwem, ale
taki już jestem – potrafię dogadać się z każdym.
Jeremy się zmienił. Dostał trądziku i zaczął dręczyć
nauczycieli. Pewnego dnia wydał z siebie ostentacyjne
ziewnięcie na lekcji historii. Pan Cross skomentował, że
w ten sposób pokazuje tylko, jak źle go wychowano. To
było dla chłopaka zbyt wiele. Wstał i bez słowa wyszedł
z klasy. Nie minęła minuta, kiedy wpadł z powrotem
z gaśnicą w rękach, wypuszczając kłęby piany na prawo
i lewo, metodycznie, jak gdyby nigdy nic. Był jak
chodząca śnieżyca. Wszyscy w ostatnich rzędach
oberwali mocno, podobnie jak cały tył klasy. Nauczyciel
próbował interweniować, ale Jeremy strzelił w niego
pianą z taką zajadłością, jakby chciał powiedzieć: „Proszę
bardzo, panie Cross. Ma pan swoje pieprzone złe
wychowanie”.
– Stary Jeremy oszczędził mnie – kończę opowieść. –
Wiesz dlaczego?
Walter kręci głową.
– Dlatego, że przyjmuję to, co dziwne, z otwartymi
ramionami.
Nie wiem, iloma ulicami musieliśmy przejechać,
zanim w końcu trafiamy na straszną czarną furgonetkę
bez kół. Okolica nie jest szczególnie zła. Po prostu w tej
części miasta trudno nie natknąć się na samochód na
klockach. Dom, w którym mieszka Walter, wygląda
naprawdę porządnie: to jednopiętrowy, typowy
podmiejski budynek, z porządnym fordem explorerem
na podjeździe.
Chłopak wchodzi za mną na werandę po chwili
namawiania i sprawia wrażenie przestraszonego, kiedy
dzwonię do drzwi. Czekamy dłuższą chwilę, wreszcie
otwiera jego mama. Patrzy na mnie, jakbym był
mormonem albo akwizytorem, który zaraz spróbuje jej
wcisnąć najnowszy model odkurzacza. Jedno trzeba jej
przyznać – jest naprawdę niezła. Wygląda tak młodo, że
nawet ciężko o niej myśleć w kategoriach MILF.
Na widok syna wypada na zewnątrz i atakuje go
klasycznym: „Dlaczego nie jesteś w szkole, młody
człowieku?”. Mały wygląda, jakby chciał zwiać albo
wybuchnąć, więc postanawiam się wtrącić.
– Przepraszam panią, ale Walter jest dziś nieco
zdenerwowany. Spotkałem go pod sklepem spożywczym.
Mówił, że wybiera się na Florydę.
Wzrok kobiety pada na mój wielki kubek z 7upem.
– Chwileczkę – mówi, mrużąc podejrzliwie oczy. – Czy
ty piłeś?
Rzucam poirytowane spojrzenie kubkowi z napojem,
zupełnie jakby był moim tajnym partnerem, który
właśnie zdradził, że jestem szpiegiem.
– Nie, nie piłem. – Idę w zaparte.
– Ależ owszem. – Matka Waltera robi krok w moją
stronę i pozwala drzwiom zamknąć się z trzaskiem. –
Czuję alkohol w twoim oddechu. Piłeś i w tym stanie
woziłeś samochodem mojego małego synka.
– Nie to jest w tej chwili najważniejsze – próbuję
zmienić temat. – Skupmy się na Walterze.
– Nie będziesz mi tu przyłaził, pijaku, i opowiadał, jak
mam wychowywać syna. Walter, do domu.
Chłopak patrzy na mnie błagalnie. Na jego twarzy
maluje się poczucie klęski.
– Walter, ale już!
Bardzo chciałbym jej nagadać. O tym, że gdyby
bardziej na niego uważała, nie próbowałby uciekać na
Florydę. Ale wiem, że nie mogę tego zrobić. Od incydentu
ze spalonym drzewem udawało mi się unikać spotkań
z policją i nie zamierzam pozwolić, by ta wściekła,
seksowna, dwudziestopięcioletnia matka zmieniła ten
stan rzeczy.
Mówię więc tylko, zerkając na niewidzialny zegarek
na nadgarstku:
– Ależ ten czas leci! Nie chcę się spóźnić na lekcję
religii.
Kobieta odprowadza mnie wzrokiem z werandy aż do
samochodu. Na pewno zapamiętała już numery
rejestracyjne mojego wozu, na wszelki wypadek, gdybym
próbował zrobić jakieś głupstwo. Nie mogę tak zostawić
Waltera. To byłoby wbrew mojej naturze.
– Twój syn cierpi – mówię powoli, jednocześnie
otwierając drzwiczki auta. – Tęskni za ojcem.
Kobieta schodzi z werandy. Przez jej twarz przebiega
grymas, jakby moje słowa trafiły w czuły punkt.
Wsiadam do mojego mitsubishi i przekręcam kluczyk.
W ostatniej chwili opuszczam okno i dodaję:
– Hej, na twoim miejscu nie zostawiałbym Waltera
sam na sam z tym drzewem na waszym podwórku.
3
To oficjalne: jestem spóźniony do Cassidy jak cholera.
Spóźniony jak najgorszy chłopak świata. Będzie na mnie
patrzeć z tą swoją skwaszoną miną, jakbym był
rozpuszczonym bachorem, a nie jej facetem.
W porządku. Nie należę do gości, którzy kulą się na samą
myśl o tym, że ich panna będzie się na nich wściekać.
Owszem, w napadzie złości Cassidy potrafi być cięta, ale
to nic, czego nie byłbym w stanie znieść. Traktuję to jak
wyzwanie. Wyobrażam sobie, że gram w filmie kung-fu
i muszę unikać zabójczych shurikenów, którymi ciska
w moim kierunku. Ona jest warta wszelkich starań.
Cassidy jest idealna. Chodzę z nią już o dwa miesiące
dłużej niż z każdą poprzednią. Jest mądra, dowcipna
i oryginalna, a do tego potrafi wypić całe piwo szybciej
niż większość moich kumpli. Jakby tego było mało, jest
absolutnie piękna. Klapsożądnopiękna. Czyste kolory.
Wysoka rozdzielczość. Skandynawski blond, oczy
niebieskie jak fiordy, skóra jak lody waniliowe, płatki
kwiatów, a może lukier? Nic nie jest w stanie oddać tego
odcienia. Na sam widok włosy stają mi dęba. Oczywiście
wierzy w astrologię, ale nawet to niespecjalnie mi
przeszkadza. Dziewczyny tak już mają. Lubię sobie
wyobrażać, że konstelacje i znaki zodiaku krążą wokół
niej nieustannie.
Cassidy wyróżnia jej tusza. Jest wprost przepięknie
okrągła. I nie używam słowa „gruba” w znaczeniu
negatywnym, serio. W porównaniu z nią modelki z gazet
są jak wysuszone szkielety. Ma doskonałe proporcje. Jest
jak Marilyn Monroe, której boskie krągłości zostały
powiększone trzykrotnie za pomocą pompki. Gdy
przesuwam palcami po ciele Cassidy, czuję się jak
admirał Byrd, eksplorator niezbadanych terytoriów.
Nie otwiera, ale na pewno jest w środku. Słyszę
muzykę – głośną i wściekłą. Tylko dlatego, że spóźniłem
się jakieś pół godziny, każe mi czekać na wycieraczce
i raz po raz wciskać przycisk dzwonka. Po mniej więcej
trzech minutach idę do auta i przynoszę whisky i kubek,
po czym idę z nimi na tyły domu. Siadam przy stole na
tarasie, odświeżam drinka i zastanawiam się, jaki
powinien być mój następny ruch. 7up zrobił się całkiem
mocny i solidny łyk przynosi mi pewien pomysł. Okno
w sypialni Cassidy musi być uchylone, bo pewnie siedzi
w środku i pali papierosy. Jest sprytna, ale ja jestem
sprytniejszy.
Muszę jednak przyznać, że wspinaczka na górę nie
należy do łatwych. Robiłem to już kiedyś, ale wtedy
miałem na sobie tylko kąpielówki i prawie zwaliłem się
na łeb. Na szczęście dziś mam ze sobą całe mnóstwo
whisky, która pomoże mi uzyskać niezbędną
równowagę.
Nie jest trudno podciągnąć się na rosnące pod oknem
drzewo – magnolię o nisko osadzonych gałęziach – ale
już wspięcie się na samiuśki czubek, z kubkiem pełnym
7upa w zębach, to zupełnie inna para kaloszy. Łatwo nie
jest. Muszę chwycić się anorektycznej gałązki i pozwolić
jej opaść pod moim ciężarem tak, by dotknęła skraju
dachu. Przez sekundę mam niemal pewność, że zaraz
spadnę i nadzieję się brzuchem na stojący pode mną grill
ogrodowy.
Gdy udaje mi się bezpiecznie dostać na dach, nie
oznacza to wcale końca zabawy, bo dach domu mojej
dziewczyny ma skandaliczne nachylenie. Podałbym
konkretny kąt, ale nie jestem z orłem z geometrii. Na
szczęście moje buty mają gumowe podeszwy, więc
niczym pająk czołgam się pod jej okno. Udaje mi się
nawet niczego nie zrzucić.
Mógłbym cieszyć się z tego niewątpliwego sukcesu
w duchu. Ale przecież to za mało.
Wyjmuję kubek spomiędzy zębów, pociągam duży łyk
zwycięstwa. Kubek wypada – kto by się spodziewał – leci
w dół po szarych dachówkach i spada na ziemię. Whisky
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16
Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36
Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39 Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56
Rozdział 57 Rozdział 58 Rozdział 59 Rozdział 60 Rozdział 61 Rozdział 62 Rozdział 63 Rozdział 64 Rozdział 65 Rozdział 66 Okładka
TYTUŁ ORYGINAŁU: The Spectacular Now Copyright © 2008 by Tim Tharp All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone Copyright © for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2015 ISBN 978-83-64481-92-5 PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: © Landmark Media/BE&W REDAKCJA: Olga Gitkiewicz KOREKTA: Iwona Gawryś REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław www.bukowylas.pl WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com
Z podziękowaniami dla Lilli Bassett, Shari Spain, Emily, Michele, Katie, Clinta i Padena, jak również dla moich pomocników i konsultantów: Roba, Dave’a, Brandona, Grega, Marka, Billa, Ricky’ego, Johna, Perry’ego, Jona, Danny’ego, Dona, Billy’ego, Roberta B. Goodera, Gobbera i Kal-Kaka
1 Więc tak: jest chwila przed dziesiątą rano, a ja zaczynam czuć przyjemny szum. Teoretycznie powinienem właśnie siedzieć na matematyce, ale zamiast tego sunę w stronę domu mojej pięknej, pulchnej dziewczyny Cassidy. Zerwała się dziś ze szkoły, bo umówiła się do fryzjera. Ktoś musi ją podwieźć – rodzice zabrali jej kluczyki do auta. Cała sytuacja jest nieco przewrotna, wziąwszy pod uwagę to, że konfiskata miała być karą za wagary, na które wybraliśmy się razem tydzień wcześniej. Tak czy siak, mam w perspektywie naprawdę fantastyczny lutowy poranek. Komu potrzebna algebra? Co z tego, że powinienem starać się poprawić oceny przed majem, bo to ostatnia klasa? Nie należę do gości, którzy planują swoją karierę akademicką od przedszkola.
Szczerze mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, kiedy zaczyna się lub kończy rekrutacja na wyższych uczelniach. Poza tym moja edukacja nie zaprząta zbytnio głowy moim rodzicom, więc czym się martwić. Przestali przejmować się moją przyszłością od chwili rozwodu, czyli gdzieś w erze prekambryjskiej. Zresztą, gdzieś się przecież dostanę. Choć właściwie po co komu studia? O co tyle zachodu? Jest pięknie, tu i teraz. To piękno nie chowa się w podręcznikach. Nie jest wynikiem równania. Weźmy dzisiejsze słońce: grzeje, ale nie jest gorąco. Zupełnie nie czuje się zimy. Styczeń i grudzień wyglądały podobnie. Jest absolutnie wspaniale – może przez tydzień było naprawdę zimno. Globalne ocieplenie to nie bujda. Zeszłe lato przygrzało równo. Upał dawał po twarzy jak zawodowy bokser. Czułem, że płonę – cały, po cebulki włosów. Nawet Cassidy powtarzała wtedy: efekt cieplarniany to konkurencja wagi ciężkiej. Teraz mamy luty; słońce rzuca doskonale czyste światło, które sprawia, że wszystko, na co się patrzy – niebo, konary drzew, klinkier na ścianach podmiejskich domów – wydaje się idealnie czyste. Można odnieść wrażenie, że powietrze przeszło przez mocny filtr. Wdycha się kolory, które przenikają wprost do krwiobiegu. Człowiek sam staje się tymi kolorami. Nie lubię pić czystej whisky, więc parkuję przed fast foodem i kupuję dużą butelkę 7upa. Przy budce
telefonicznej przed wejściem stoi jakiś dzieciak. Wygląda poważnie, choć ma nie więcej niż sześć lat. Jest ubrany w zwykłą bluzę z kapturem i dżinsy; włosy sterczą mu na wszystkie możliwe strony. Nie przypomina lalusia, skarbeczka mamusi w firmowych ciuszkach, z fryzurą wzorowaną na bohaterze popularnego serialu. Żaden z nich nie miałby pojęcia, co zrobić z dziewczyną, nawet gdyby dostał ją w pudełku, z instrukcją obsługi wypisaną na pudełku. Co nie przeszkadza im strugać ważniaków. Krótko mówiąc, coś mnie w chłopaku urzeka. – Hej, gościu, nie powinieneś być w szkole czy coś? – zagaduję. A on na to: – Masz pożyczyć dolara? – A po cóż ci ten dolar, młody człowieku? – Chcę kupić batonik na śniadanie. Intrygujące. Batonik na śniadanie? Chłopak znów plusuje, nie da się ukryć. Proponuję, że postawię mu śniadaniowe burrito, na co młody przystaje, zaznacza jednak, że chce też batonika. Kiedy wychodzimy na zewnątrz, rozglądam się po ulicy, próbując ocenić, z jakim natężeniem ruchu będzie się zmagał w swojej wędrówce mój nowy kolega. Mieszkamy w miejscowości na południe od Oklahoma City – oficjalnie jest to zupełnie odrębne miasto, ale przy tej gęstości zabudowy trudno powiedzieć, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Generalnie samochodów tu nie brakuje.
– Słuchaj – zaczynam, a z burrito młodego, prosto na bluzę, skapuje żółtko jajka. – Masz przed sobą całkiem ruchliwe skrzyżowanie. Może bym cię podwiózł, gdziekolwiek się wybierasz, zanim jakiś tir przewalcuje cię na płasko jak pierwszą lepszą wiewiórkę? Chłopak mierzy mnie uważnie wzrokiem – właściwie zupełnie jak wiewiórka, która zastanawia się, czy czmychnąć już, czy dopiero za chwilę. Raczej wzbudzam zaufanie. Moje ciuchy nie mają żadnego stylu: znoszone, ale nie rozpadające się dżinsy i adidasy, koszulka z napisem „Ole!”. Mam brązowe włosy, na tyle krótkie, że nie wymagają przesadnie częstych spotkań z grzebieniem. Całości dopełnia niewielka przerwa między górnymi jedynkami, która nadaje mi poczciwy, przyjazny wygląd – przynajmniej tak mówią. Po prostu nie wyglądam strasznie. Dzieciak najwyraźniej postanowił zaryzykować, bo wskakuje już na fotel pasażera mojego mitsubishi lancera. Mam to auto od roku. Srebrne, z czarnym wnętrzem. Nie jest nowe, ale sam fakt jego posiadania jest wystarczająco fantastyczny. – Nazywam się Sutter Keely – przedstawiam się. – A ty? – Walter – rzuca chłopak z ustami pełnymi jedzenia. Walter. Ciekawe. Nie spotkałem jeszcze dziecka o imieniu Walter. Tak nazywają się starsi goście, ale przecież oni też musieli być kiedyś mali.
– W takim razie posłuchaj, Walterze – zaczynam. przede wszystkim powinieneś wiedzieć, że nie wsiada się do samochodu z nieznajomymi. – Wiem – odpowiada chłopiec. – Pani Peckinpaugh mówiła nam na lekcjach. – Bardzo dobrze. Pamiętaj o tym na przyszłość – przestrzegam go. – Dobrze. A kto to ten nieznajomy? Parskam śmiechem. „A kto to ten nieznajomy?” Udał się chłopak. Jego sześcioletni umysł nie jest w stanie pojąć, że ludzie mogą być niebezpieczni tylko dlatego, że się ich nie zna. W jego głowie musi się roić od złowieszczych obrazów klasycznego „nieznajomego”: w czarnym kapeluszu i powłóczystym płaszczu, z blizną na policzku, długimi paznokciami i zębami jak u rekina. Jeśli się nad tym zastanowić, ma to sporo sensu. Sześciolatki nie spotykają zbyt wielu różnych ludzi. Brak zaufania do dziewięćdziesięciu dziewięciu procent społeczeństwa musiałby być dla dzieciaków przytłaczający. Zaczynam wyjaśniać mojemu małemu koleżce, o co chodzi, ale jego zdolność koncentracji nie jest imponująca; rozprasza go widok whisky, którą wlewam do papierowego kubka z 7upem. – Co to? – pyta. Tłumaczę, że to kanadyjska seagram’s. Chłopak chce wiedzieć, dlaczego wlewam ją do napoju.
Jego wielkie, okrągłe oczy patrzą na mnie z autentycznym zainteresowaniem. Jest naprawdę ciekaw. Mam go tak po prostu okłamać? – Lubię to połączenie. Ma gładki, jakby lekko dymny smak. Kiedyś wolałem burbon – Jim Beam, Jack Daniels – ale jeśli zależy ci na przyjemnym, powolnym, całodniowym szumie, to burbon jest odrobinę za ostry. Mnie osobiście wydaje się też, że bardziej czuć go w oddechu. Próbowałem też Southern Comfort, ale to dla mnie zbyt słodkie. Tak, teraz istnieje dla mnie wyłącznie kanadyjska whisky. Chociaż nie mam nic przeciwko przyzwoitemu martini. – Co to martinina? – dziwi się dzieciak. Czuję, że gra w pytania może trwać długo, a ja nie mam tyle czasu. To dobry chłopak, ale nie mogę spędzić poranka na wprowadzaniu go w tajniki sztuki barmańskiej. Czeka na mnie dziewczyna, która nie słynie z cierpliwości. – Słuchaj, musimy jechać. Gdzie cię zawieźć? – pytam. Młody przeżuwa ostatni kęs burrito, przełyka i mówi z prostotą: – Na Florydę. Nie potrafię z głowy podać odległości co do kilometra, ale jesteśmy w Oklahomie, a Floryda leży co najmniej pięć stanów stąd. Wyjaśniam to mojemu pasażerowi. Odpowiada, że w takim razie mogę go wysadzić na końcu miasta, a resztę przejdzie na piechotę. Jest śmiertelnie poważny.
– Uciekłem z domu – dodaje. Coraz bardziej mi się podoba. Ucieka z domu na Florydę! Biorę łyk 7upa z domieszką whisky i widzę to: wielką, pomarańczową kulę zanurzoną w najbardziej niebieskim oceanie świata, w otoczeniu palm padających na kolana przed ognistym majestatem słońca. – Walterze, czy mogę zapytać, dlaczego właściwie uciekasz? Wbija wzrok w deskę rozdzielczą. – Przez mamę mój tata musiał się wyprowadzić. Teraz mieszka na Florydzie. – Słabo. Współczuję, mały człowieku. I doskonale rozumiem. Mnie przydarzyło się to samo, kiedy byłem takim łepkiem jak ty. – I co zrobiłeś? – Byłem nieźle wkurzony. Mama nie chciała mi powiedzieć, gdzie jest tata. Nie uciekłem z domu, ale zdaje się, że jakoś wtedy podpaliłem drzewo, które rosło na naszym podwórku. Nie do końca pamiętam, dlaczego to zrobiłem, ale efekt był imponujący. Dzieciak wyraźnie się ożywia. – Naprawdę podpaliłeś prawdziwe drzewo? – Nie traktuj tego jak zachęty – mówię szybko. – Za takie akcje można mieć niezłe kłopoty. Chyba nie chcesz, żeby strażacy się na ciebie wściekli? – Nie chcę. – No właśnie. Ale wracając do ucieczek z domu:
rozumiem, o co ci chodzi. Mógłbyś odwiedzić tatę, po drodze przeżyć parę przygód, tego typu bajery. Mógłbyś pluskać się w oceanie. A jednak, mówiąc szczerze, będę ci to odradzał. Floryda jest za daleko. Na piechotę może być ciężko. Po drodze nie ma sklepów na każdym skrzyżowaniu. Skąd będziesz brał jedzenie? – Będę polował. – To jest jakiś pomysł. Masz strzelbę? – Nie. – Nóż? Wędkę? – Mam kij bejsbolowy, ale zostawiłem go w pokoju. – No i właśnie. Jesteś nieprzygotowany. Powinniśmy wrócić do twojego domu i go zabrać. – Ale w domu jest mama. Myśli, że jestem w szkole. – Nic się nie przejmuj. Pogadam z nią. Wszystko wyjaśnię. – Serio? – Jasna sprawa.
2 Jestem już spóźniony pięć minut na spotkanie z dziewczyną, ale przynajmniej tym razem to uzasadnione. Cassidy – pierwsza aktywistka w okolicy – nie może mieć pretensji o to, że postanowiłem zająć się dzieciakiem, prawda? Zachowałem się jak zawodowy pracownik socjalny. Mama Waltera na pewno będzie mi wdzięczna. Niestety Walter nie pamięta swojego adresu. Wcześniej nie chodził na piechotę do sklepu, pod którym go spotkałem. Pamięta tylko, że na podjeździe przed domem na rogu jego ulicy stoi przerażająca czarna furgonetka bez kół. Jeździmy więc w tę i we w tę po okolicy. Wypatruję furgonetki. Jak na sześciolatka, chłopak ma gadane. Ukuł nawet teorię, według której Wolverine z X-Menów to ten sam gość, który zbiera śmieci na jego ulicy. Opowiada też o grubym, rudym chłopaku o imieniu Clayton, który
chodzi do jego szkoły i lubi deptać po cudzych stopach. Któregoś dnia musiały mu się znudzić dziecięce piski i postanowił dla odmiany nadepnąć na nogę nauczycielowi. Kiedy Walter widział Claytona po raz ostatni, pani Peckinpaugh ciągnęła go za nadgarstek w dół korytarza, tak że zamiatał podłogę zadkiem. – O tak – przyznaję z zadumą. – Szkoła to dziwne miejsce. Zapamiętaj jednak, że dziwny nie znaczy zły. Przyjmij każdą osobliwość z otwartymi ramionami. Aby zilustrować swoje słowa, opowiadam mu o Jeremym Holtzu i gaśnicy. Znałem go z podstawówki, w porządku chłopak, sypał dowcipami jak z rękawa. Jednak później, mniej więcej wtedy, kiedy jego brat zginął na wojnie w Iraku, zaczął się zadawać z „nieodpowiednim towarzystwem”. Nie żebym od czasu do czasu sam nie zadawał się ze złym towarzystwem, ale taki już jestem – potrafię dogadać się z każdym. Jeremy się zmienił. Dostał trądziku i zaczął dręczyć nauczycieli. Pewnego dnia wydał z siebie ostentacyjne ziewnięcie na lekcji historii. Pan Cross skomentował, że w ten sposób pokazuje tylko, jak źle go wychowano. To było dla chłopaka zbyt wiele. Wstał i bez słowa wyszedł z klasy. Nie minęła minuta, kiedy wpadł z powrotem z gaśnicą w rękach, wypuszczając kłęby piany na prawo i lewo, metodycznie, jak gdyby nigdy nic. Był jak chodząca śnieżyca. Wszyscy w ostatnich rzędach oberwali mocno, podobnie jak cały tył klasy. Nauczyciel
próbował interweniować, ale Jeremy strzelił w niego pianą z taką zajadłością, jakby chciał powiedzieć: „Proszę bardzo, panie Cross. Ma pan swoje pieprzone złe wychowanie”. – Stary Jeremy oszczędził mnie – kończę opowieść. – Wiesz dlaczego? Walter kręci głową. – Dlatego, że przyjmuję to, co dziwne, z otwartymi ramionami. Nie wiem, iloma ulicami musieliśmy przejechać, zanim w końcu trafiamy na straszną czarną furgonetkę bez kół. Okolica nie jest szczególnie zła. Po prostu w tej części miasta trudno nie natknąć się na samochód na klockach. Dom, w którym mieszka Walter, wygląda naprawdę porządnie: to jednopiętrowy, typowy podmiejski budynek, z porządnym fordem explorerem na podjeździe. Chłopak wchodzi za mną na werandę po chwili namawiania i sprawia wrażenie przestraszonego, kiedy dzwonię do drzwi. Czekamy dłuższą chwilę, wreszcie otwiera jego mama. Patrzy na mnie, jakbym był mormonem albo akwizytorem, który zaraz spróbuje jej wcisnąć najnowszy model odkurzacza. Jedno trzeba jej przyznać – jest naprawdę niezła. Wygląda tak młodo, że nawet ciężko o niej myśleć w kategoriach MILF. Na widok syna wypada na zewnątrz i atakuje go
klasycznym: „Dlaczego nie jesteś w szkole, młody człowieku?”. Mały wygląda, jakby chciał zwiać albo wybuchnąć, więc postanawiam się wtrącić. – Przepraszam panią, ale Walter jest dziś nieco zdenerwowany. Spotkałem go pod sklepem spożywczym. Mówił, że wybiera się na Florydę. Wzrok kobiety pada na mój wielki kubek z 7upem. – Chwileczkę – mówi, mrużąc podejrzliwie oczy. – Czy ty piłeś? Rzucam poirytowane spojrzenie kubkowi z napojem, zupełnie jakby był moim tajnym partnerem, który właśnie zdradził, że jestem szpiegiem. – Nie, nie piłem. – Idę w zaparte. – Ależ owszem. – Matka Waltera robi krok w moją stronę i pozwala drzwiom zamknąć się z trzaskiem. – Czuję alkohol w twoim oddechu. Piłeś i w tym stanie woziłeś samochodem mojego małego synka. – Nie to jest w tej chwili najważniejsze – próbuję zmienić temat. – Skupmy się na Walterze. – Nie będziesz mi tu przyłaził, pijaku, i opowiadał, jak mam wychowywać syna. Walter, do domu. Chłopak patrzy na mnie błagalnie. Na jego twarzy maluje się poczucie klęski. – Walter, ale już! Bardzo chciałbym jej nagadać. O tym, że gdyby bardziej na niego uważała, nie próbowałby uciekać na Florydę. Ale wiem, że nie mogę tego zrobić. Od incydentu
ze spalonym drzewem udawało mi się unikać spotkań z policją i nie zamierzam pozwolić, by ta wściekła, seksowna, dwudziestopięcioletnia matka zmieniła ten stan rzeczy. Mówię więc tylko, zerkając na niewidzialny zegarek na nadgarstku: – Ależ ten czas leci! Nie chcę się spóźnić na lekcję religii. Kobieta odprowadza mnie wzrokiem z werandy aż do samochodu. Na pewno zapamiętała już numery rejestracyjne mojego wozu, na wszelki wypadek, gdybym próbował zrobić jakieś głupstwo. Nie mogę tak zostawić Waltera. To byłoby wbrew mojej naturze. – Twój syn cierpi – mówię powoli, jednocześnie otwierając drzwiczki auta. – Tęskni za ojcem. Kobieta schodzi z werandy. Przez jej twarz przebiega grymas, jakby moje słowa trafiły w czuły punkt. Wsiadam do mojego mitsubishi i przekręcam kluczyk. W ostatniej chwili opuszczam okno i dodaję: – Hej, na twoim miejscu nie zostawiałbym Waltera sam na sam z tym drzewem na waszym podwórku.
3 To oficjalne: jestem spóźniony do Cassidy jak cholera. Spóźniony jak najgorszy chłopak świata. Będzie na mnie patrzeć z tą swoją skwaszoną miną, jakbym był rozpuszczonym bachorem, a nie jej facetem. W porządku. Nie należę do gości, którzy kulą się na samą myśl o tym, że ich panna będzie się na nich wściekać. Owszem, w napadzie złości Cassidy potrafi być cięta, ale to nic, czego nie byłbym w stanie znieść. Traktuję to jak wyzwanie. Wyobrażam sobie, że gram w filmie kung-fu i muszę unikać zabójczych shurikenów, którymi ciska w moim kierunku. Ona jest warta wszelkich starań. Cassidy jest idealna. Chodzę z nią już o dwa miesiące dłużej niż z każdą poprzednią. Jest mądra, dowcipna i oryginalna, a do tego potrafi wypić całe piwo szybciej niż większość moich kumpli. Jakby tego było mało, jest absolutnie piękna. Klapsożądnopiękna. Czyste kolory. Wysoka rozdzielczość. Skandynawski blond, oczy
niebieskie jak fiordy, skóra jak lody waniliowe, płatki kwiatów, a może lukier? Nic nie jest w stanie oddać tego odcienia. Na sam widok włosy stają mi dęba. Oczywiście wierzy w astrologię, ale nawet to niespecjalnie mi przeszkadza. Dziewczyny tak już mają. Lubię sobie wyobrażać, że konstelacje i znaki zodiaku krążą wokół niej nieustannie. Cassidy wyróżnia jej tusza. Jest wprost przepięknie okrągła. I nie używam słowa „gruba” w znaczeniu negatywnym, serio. W porównaniu z nią modelki z gazet są jak wysuszone szkielety. Ma doskonałe proporcje. Jest jak Marilyn Monroe, której boskie krągłości zostały powiększone trzykrotnie za pomocą pompki. Gdy przesuwam palcami po ciele Cassidy, czuję się jak admirał Byrd, eksplorator niezbadanych terytoriów. Nie otwiera, ale na pewno jest w środku. Słyszę muzykę – głośną i wściekłą. Tylko dlatego, że spóźniłem się jakieś pół godziny, każe mi czekać na wycieraczce i raz po raz wciskać przycisk dzwonka. Po mniej więcej trzech minutach idę do auta i przynoszę whisky i kubek, po czym idę z nimi na tyły domu. Siadam przy stole na tarasie, odświeżam drinka i zastanawiam się, jaki powinien być mój następny ruch. 7up zrobił się całkiem mocny i solidny łyk przynosi mi pewien pomysł. Okno w sypialni Cassidy musi być uchylone, bo pewnie siedzi w środku i pali papierosy. Jest sprytna, ale ja jestem sprytniejszy.
Muszę jednak przyznać, że wspinaczka na górę nie należy do łatwych. Robiłem to już kiedyś, ale wtedy miałem na sobie tylko kąpielówki i prawie zwaliłem się na łeb. Na szczęście dziś mam ze sobą całe mnóstwo whisky, która pomoże mi uzyskać niezbędną równowagę. Nie jest trudno podciągnąć się na rosnące pod oknem drzewo – magnolię o nisko osadzonych gałęziach – ale już wspięcie się na samiuśki czubek, z kubkiem pełnym 7upa w zębach, to zupełnie inna para kaloszy. Łatwo nie jest. Muszę chwycić się anorektycznej gałązki i pozwolić jej opaść pod moim ciężarem tak, by dotknęła skraju dachu. Przez sekundę mam niemal pewność, że zaraz spadnę i nadzieję się brzuchem na stojący pode mną grill ogrodowy. Gdy udaje mi się bezpiecznie dostać na dach, nie oznacza to wcale końca zabawy, bo dach domu mojej dziewczyny ma skandaliczne nachylenie. Podałbym konkretny kąt, ale nie jestem z orłem z geometrii. Na szczęście moje buty mają gumowe podeszwy, więc niczym pająk czołgam się pod jej okno. Udaje mi się nawet niczego nie zrzucić. Mógłbym cieszyć się z tego niewątpliwego sukcesu w duchu. Ale przecież to za mało. Wyjmuję kubek spomiędzy zębów, pociągam duży łyk zwycięstwa. Kubek wypada – kto by się spodziewał – leci w dół po szarych dachówkach i spada na ziemię. Whisky