W sieci umyslow - James Dashner
Informacje o dokumencie
Rozmiar : | 1.1 MB |
Rozszerzenie: |
//= config('frontend_version') ?>
Rozmiar : | 1.1 MB |
Rozszerzenie: |
Aby schwytać hakera, potrzebujesz hakera. W sieci umysłów rozpoczyna serię Doktryna Śmiertelności, której akcja dzieje się w świecie hiperrozwiniętej technologii, cyberterrorystów i gier tak doskonałych, że przerastają najdziksze marzenia albo najgorsze koszmary. We wrześniu 2015 roku na ekrany kin wchodzi film nakręcony na podstawie książki Jamesa Dashnera. Michael jest graczem. I jak większość graczy więcej czasu niż w realnym świecie spędza w wirtualnej rzeczywistości VirtNet. Do VirtNetu można wejść i umysłem, i ciałem, a jeśli jesteś hakerem, czeka cię jeszcze więcej zabawy. Bo przecież najfajniej jest łamać zasady, prawda? Ale pewne reguły powstały nie bez powodu Kiedy jeden z hakerów zaczyna seryjnie mordować, rząd wie, że aby go schwytać, potrzebny będzie równie dobry haker. I to właśnie Michael wygląda na osobę, która może włamać się do najbardziej skomplikowanego systemu na świecie. Jeśli zgodzi się podjąć tej misji, będzie musiał wejść do VirtNetu nigdy nieodkrytymi ścieżkami. I uważać, aby nie stracić z oczu bardzo cienkiej granicy między grą a rzeczywistością
O książce Cykl DOKTRYNA ŚMIERTELNOŚCI I część DLA FANÓW CYFROWYCH RZECZYWISTOŚCI Hiperzaawansowana technologia Cyberterroryzm Gry przerastające najśmielsze marzenia i… najgorsze koszmary Michael jest graczem. I – jak większość graczy – więcej czasu niż w realnym świecie spędza w wirtualnej rzeczywistości VirtNetu. Ta sieć całkowicie pochłania umysł i ciało, a im więcej hakerskich umiejętności posiadasz, tym lepiej się bawisz. Bo przecież najfajniej jest łamać zasady, prawda? Niektóre z nich wprowadzono jednak nie bez powodu. Istnieją bowiem technologie zbyt niebezpieczne, by traktować je lekkomyślnie. Ktoś właśnie złamał reguły gry – z zabójczym rezultatem. Żeby złapać hakera, trzeba jeszcze lepszego hakera. Służby VirtNetu od dawna obserwują Michaela. Jeśli chłopak podejmie się tego wyzwania, będzie musiał wniknąć do wirtualnej sieci przez boczne uliczki i zaułki, których nigdy nie widziały ludzkie oczy. I nie ma gwarancji, że granica pomiędzy grą i rzeczywistością nie zatrze się już na zawsze, a śmierć w sieci będzie równoznaczna ze śmiercią w realu…
Tytuł oryginału: THE EYE OF MINDS Copyright © James Dashner 2013 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Anna Dobrzańska & Rafał Lisowski 2015 Redakcja: Monika Strzelczyk Projekt graficzny okładki: Kekai Kotaki 2013 Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. ISBN 978-83-7985-286-4 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie
w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Spis treści Rozdział 1. Trumna Rozdział 2. Propozycja Rozdział 3. Mroczne miejsce Rozdział 4. Bez wyjścia Rozdział 5. Starzec Rozdział 6. Przez podłogę Rozdział 7. Czarne i Niebieskie Rozdział 8. Bardzo niski człowiek Rozdział 9. Nikt nie przejdzie Rozdział 10. Trzy diabły Rozdział 11. W okopach Rozdział 12. Złowieszcze ostrzeżenie Rozdział 13. Lewitujący dysk Rozdział 14. Wystraszeni Rozdział 15. Drzwi w oddali Rozdział 16. Samotny człowiek Rozdział 17. Noc na kanapie Rozdział 18. U stóp przodków Rozdział 19. Żar Rozdział 20. Srebrne ciało Rozdział 21. Dwoje drzwi Rozdział 22. Wejście przez szopę Rozdział 23. Spotkanie umysłów Rozdział 24. Godny Rozdział 25. Przebudzenie Podziękowania
Książkę tę dedykuję Michaelowi Bourretowi i Kriscie Marino, którzy przyczynili się do mojego sukcesu i są dobrymi przyjaciółmi
Więcej na: www.ebook4all.pl ROZDZIAŁ 1 Trumna 1 Próbując przekrzyczeć wiatr, Michael zwracał się do dziewczyny imieniem Tanya: – Wiem, że tam w dole jest woda, ale równie dobrze mógłby to być beton. Zostanie z ciebie mokra plama. Dość niefortunny dobór słów w rozmowie z kimś, kto zamierza odebrać sobie życie, ale taka była prawda. Tanya przeszła przez balustradę na moście Golden Gate, po którym śmigały samochody, i odchyliła się, ściskając w drżących rękach wilgotny od mgły słupek. Nawet gdyby jakimś cudem Michaelowi udało się odwieść ją od skoku, śliskie palce mogły okazać się zdradzieckie i załatwić sprawę. A wtedy koniec. Game over. Wyobraził sobie minę biednego rybaka, który wyciąga ją na brzeg, przekonany, że trafiła mu się naprawdę duża ryba. – Przestań żartować – rzuciła, drżąc. – To nie jest gra, już nie. Michael był wewnątrz VirtNetu – we Śnie, jak nazywali go ci, którzy bywali tu równie często jak on. Przyzwyczaił się do widoku przerażonych ludzi. Było ich tu całe mnóstwo. A jednak pod warstwą strachu czaiła się świadomość. Świadomość, że bez względu na to, co dzieje się we Śnie, nie jest to prawdziwe. Ale nie w przypadku Tanyi. Ona była inna. Na pewno inna była jej aura – symulowany komputerowo odpowiednik. Na twarzy dziewczyny malowało się przerażenie, które przyprawiło go o dreszcze i sprawiało, że poczuł się, jakby to on stał na moście o krok od śmierci. A Michael nie był fanem śmierci – ani tej prawdziwej, ani fikcyjnej.
– To gra, i dobrze o tym wiesz – powiedział głośniej, niż zamierzał; nie chciał jej przestraszyć. Zimny wiatr pochwycił jednak jego słowa i cisnął je w dół do zatoki. – Wróć tu i porozmawiajmy. Oboje zdobędziemy punkty doświadczenia, zwiedzimy miasto i lepiej się poznamy. Pośledzimy jakichś świrów. Może nawet zwiniemy jedzenie ze sklepu. Będzie fajnie. Po wszystkim znajdziemy ci portal, żebyś mogła wrócić do domu i na jakiś czas odpocząć od gry. – To nie ma nic wspólnego z Lustrem życia! – krzyknęła Tanya. Wiatr szarpnął jej ubraniem, a ciemne włosy dziewczyny załopotały niczym pranie na sznurze. – Odejdź i zostaw mnie w spokoju! Nie chcę, żeby twoja śliczna buźka była ostatnim, co zobaczę. Michael pomyślał o Głębi życia, następnym poziomie, celu nad celami. Gdzie wszystko było tysiąc razy bardziej rzeczywiste, zaawansowane i intensywne. Od wejścia dzieliły go trzy lata. Może dwa. Tymczasem albo przekona tę głupią dziewczynę, żeby nie wybierała się na randkę z rybami, albo zostanie na tydzień odesłany na Przedmieścia, a wizja Głębi życia znowu się oddali. – Dobra, posłuchaj… – Ostrożnie dobierał słowa, choć wiedział już, że popełnił duży błąd. Wyjście ze swojej postaci i wykorzystanie gry, żeby przemówić Tanyi do rozsądku, oznaczało utratę punktów. A przecież one były tu najważniejsze. Ta dziewczyna autentycznie go przerażała. Jej twarz – blada i zapadnięta – była twarzą umarlaka. – Po prostu idź! – wrzasnęła. – Nie rozumiesz?! Utknęłam tu. Z portalami czy bez nich. Utknęłam! On nie pozwoli mi wyjść! Michael chciał odkrzyknąć, że to wszystko jakieś bzdury. Jego mroczna połowa szeptała mu do ucha, żeby odpuścił, powiedział Tanyi, że jest luzerką, i pozwolił jej skoczyć. Była taka uparta – zupełnie jakby to wszystko działo się naprawdę. To tylko gra, powtarzał sobie w duchu. Ale nie mógł tego schrzanić. Potrzebował punktów. – W porządku. Posłuchaj. – Cofnął się o krok i podniósł ręce, jak ktoś, kto próbuje uspokoić przerażone zwierzę. – Dopiero się poznaliśmy… dajmy sobie trochę czasu. Obiecuję, że nie zrobię niczego głupiego. Chcesz skoczyć, to skacz. Ale przynajmniej porozmawiajmy. Powiedz mi dlaczego. Po jej policzkach potoczyły się łzy; oczy miała zaczerwienione i opuchnięte. – Odejdź. Proszę – odezwała się łagodnym głosem człowieka pogodzonego z porażką. – Nie wygłupiam się. Mam dość tego wszystkiego!
– Dość? Jasne, rozumiem, że możesz mieć dość. Ale nie pociągaj mnie za sobą, dobra? – Przyszło mu do głowy, że może jednak powinni porozmawiać o grze, skoro to przez nią postanowiła wszystko zakończyć, wymeldować się z wirtualnego hotelu i nigdy do niego nie wracać. – Mówię serio, wynurz się, najlepiej już teraz. Ty skończysz z grą i będziesz bezpieczna, a ja dostanę swoje punkty. Czy to nie cudowne zakończenie? – Nienawidzę cię – rzuciła, parskając śliną. – Nie znam cię, ale cię nienawidzę. To nie ma nic wspólnego z Lustrem życia! – A z czym? – spytał uprzejmie, próbując zachować spokój. – Masz cały dzień na to, żeby skoczyć. Daj mi tylko kilka minut. Porozmawiaj ze mną, Tanyu. Ukryła twarz w zgięciu prawej ręki. – Dłużej nie wytrzymam – zaskomlała, a jej ramiona zadrżały, przyprawiając Michaela o gęsią skórkę. – Nie mogę. Niektórzy ludzie są słabi, pomyślał, choć nie był na tyle głupi, żeby powiedzieć to na głos. Lustro życia było zdecydowanie najpopularniejszą grą w VirtNecie. Pewnie, że człowiek mógł wylądować na polu walki w trakcie wojny secesyjnej, walczyć magicznym mieczem ze smokami, sterować statkami kosmicznymi i odwiedzać miłosne gniazdka. Ale takie rzeczy szybko się nudzą. Ostatecznie nic nie mogło się równać z rzeczywistym do bólu i przerażająco realnym prawdziwym życiem. Nic. Byli też tacy jak Tanya, którzy najwyraźniej sobie z tym nie radzili. Michael radził sobie całkiem nieźle. Wskakiwał na kolejne poziomy prawie tak szybko, jak legendarny gracz Gunner Skale. – Daj spokój, Tanyu! – rzucił. – Chyba możesz ze mną pogadać? Skoro i tak rezygnujesz, po co kończyć ostatnią grę tak tragiczną śmiercią? Podniosła głowę i posłała mu spojrzenie, od którego przeszedł go dreszcz. – Kaine dręczył mnie ostatni raz – powiedziała. – Nie może mnie tu więzić i wykorzystywać do eksperymentu… nasyłać na mnie czyścidła. Zamierzam wyrwać swój rdzeń. Ostatnie słowa zmieniły wszystko. Michael patrzył z przerażeniem, jak Tanya, jedną ręką trzymając się słupka, drugą wbija we własną głowę. 2
Michael zapomniał o grze i punktach. Irytująca sytuacja stała się nagle kwestią życia i śmierci. Odkąd grał, nie widział, by ktokolwiek własnoręcznie usunął swój rdzeń, niszcząc urządzenie zaporowe wewnątrz trumny, które w umysłach graczy oddzielało świat wirtualny od rzeczywistego. – Przestań! – ryknął z jedną nogą na poręczy. – Przestań! Zeskoczył na kładkę po zewnętrznej stronie mostu i zamarł w bezruchu. Odległość między nimi zmalała do kilku metrów i chciał uniknąć gwałtownych ruchów, które mogłyby ją wystraszyć. Wyciągnąwszy ręce, zrobił niepewny krok w jej stronę. – Nie rób tego – powiedział na tyle cicho, na ile pozwalał przejmujący wiatr. Tymczasem Tanya nadal grzebała ręką w skroni, zrywając płaty skóry. Z rany na głowie sączyły się strużki krwi i spływały po policzku i ręce. Na twarzy dziewczyny malował się przerażający spokój, jakby nie miała pojęcia, co robi, choć Michael dobrze wiedział, że jest zajęta hakowaniem kodu. – Przestań na chwilę kodować! – krzyknął. – Może moglibyśmy o tym porozmawiać, zanim wyrwiesz ten przeklęty rdzeń? Wiesz, co to oznacza. – Czemu tak ci zależy? – odparła tak cicho, że musiał czytać z jej ust, żeby zrozumieć poszczególne słowa. Ale przynajmniej przestała zrywać skórę. Michael patrzył w milczeniu, jak dziewczyna grzebie palcami w otwartej ranie. – Zależy ci na punktach doświadczenia – powiedziała. Powoli wyjęła śliski od krwi mały metalowy chip. – Zrezygnuję z punktów. – Próbował ukryć lęk i obrzydzenie. – Przysięgam. Przestań się wygłupiać. Włóż to z powrotem i porozmawiajmy. Jeszcze nie jest za późno. Podniosła chip do oczu i przyjrzała mu się z zainteresowaniem. – Nie dostrzegasz w tym wszystkim ironii? – spytała. – Gdyby nie moja umiejętność kodowania, prawdopodobnie w ogóle nie wiedziałabym, kim jest Kaine. Nie miałabym pojęcia o czyścidłach i jego planach wobec mnie. Ale jestem w tym dobra i przez tego… potwora właśnie wyrwałam sobie z głowy rdzeń. – To nie jest twoja prawdziwa głowa. To tylko symulacja. Jeszcze nie jest za późno – powtórzył. W całym swoim życiu nie czuł się tak źle jak teraz. Spojrzała na niego tak, że cofnął się o krok. – Dłużej tego nie zniosę. Nie zniosę dłużej… jego. Nie wykorzysta mnie, jeśli będę martwa. Mam dość.
Położyła rdzeń na kciuku i pstryknięciem posłała go w stronę Michaela. Chip przeleciał ponad jego ramieniem. Michael zobaczył jeszcze rozbłysk, kiedy promienie słońca odbiły się od metalu; zupełnie jakby chip mrugnął do niego, mówiąc: „Hej, koleś, kiepsko ci idą negocjacje z samobójcami”. Chwilę później wylądował z metalicznym brzękiem na ulicy, gdzie w ciągu sekund został zmielony pod kołami samochodów. Michael nie wierzył własnym oczom. Dziewczyna potrafiła do tego stopnia manipulować kodem, żeby zniszczyć swój własny rdzeń – urządzenie, które we Śnie chroniło mózgi graczy. Pozbawiony rdzenia mózg nie był w stanie odpowiednio filtrować symulacji VirtNetu. Jeśli twój rdzeń umierał we Śnie, twój mózg umierał na Jawie. Michael nie znał nikogo, kto widział coś podobnego. Dwie godziny temu jadł kradzione frytki z najlepszymi przyjaciółmi w barze U Dana. Marzył, żeby tam wrócić, zjeść kanapkę z indykiem, znosić żarty Brysona na temat damskiej bielizny i słuchać opowieści Sary o tym, jak kiepską miał fryzurę w ostatnim Śnie. – Jeśli Kaine po ciebie przyjdzie – odezwała się Tanya – powiedz mu, że ostatecznie to ja wygrałam. Opowiedz mu, jaka byłam odważna. Jeśli chce, może więzić tu ludzi i kraść tyle ciał, ile mu się żywnie podoba. Ale mojego nie dostanie. Michael miał dość gadania. Czuł, że nie zniesie kolejnego słowa z tych umazanych krwią ust. Jednym susem, szybciej niż jakikolwiek bohater gry, przypadł do słupka, którego trzymała się dziewczyna. Zaskoczona gwałtownym ruchem Tanya krzyknęła i nie tyle puściła słupek, ile odepchnęła się od mostu. Michael jedną ręką próbował uczepić się barierki, a drugą pochwycić dziewczynę, ale ani jedno, ani drugie mu się nie udało. Jego stopy natrafiły na coś twardego i się ześlizgnęły. Młócąc rękami powietrze, zaczął spadać. Z jego ust wydobył się przeraźliwy wrzask, na którego dźwięk oblałby się rumieńcem, gdyby nie to, że jego jedyna towarzyszka miała lada chwila rozstać się z życiem. Bez rdzenia jej śmierć stanie się rzeczywistością. Lecieli na spotkanie szarych wód zatoki. Wiatr szarpał ich ubrania, a serce Michaela wpełzło w głąb piersi i przeciskało się w stronę gardła. Znowu krzyknął. W głębi duszy wiedział, że uderzy w taflę wody i poczuje ból; wynurzy się i obudzi w domu, cały i zdrowy w swojej trumnie. Potęga VirtNetu polegała jednak na tym, że naśladował on rzeczywistość, a w tej chwili była ona przerażająca.
Aury Michaela i Tanyi odnalazły się i spadały przyklejone do siebie niczym skoczkowie tandemowi. W miarę jak wzburzone wody zbliżały się z zawrotną prędkością, aury objęły się i przylgnęły do siebie. Michael miał ochotę krzyczeć, ale widząc spokój na twarzy dziewczyny, zagryzł zęby. Tanya spojrzała mu w oczy, szukała go i odnalazła, a wówczas coś w nim pękło. Zderzenie z wodą okazało się tak bolesne, jak się tego spodziewał. Była twarda jak beton. Jak śmierć. 3 Ból był krótki, ale intensywny. Pojawił się nagle i eksplodował w każdej cząsteczce jego ciała. Zniknął, zanim którekolwiek z nich zdołało choćby jęknąć, a jedynym dźwiękiem, który usłyszał Michael, był przerażający plusk, gdy uderzyli w taflę wody. I nagle wszystko się rozmyło, a w jego umyśle zapanowała pustka. Michael żył. Leżał cały i zdrowy w nerwoskrzyni – którą większość ludzi nazywała trumną – wybudzony ze Snu. Niestety, tego samego nie można było powiedzieć o dziewczynie. Ogarnęła go fala smutku i niedowierzania. Na własne oczy widział, jak zmieniała kod, wyrwała rdzeń ze swego wirtualnego ciała i tak po prostu go wyrzuciła. Jeśli umarła, to umarła na dobre, i na samą myśl o tym żołądek podszedł mu do gardła. Jeszcze nigdy nie był świadkiem czegoś takiego. Zamrugał, czekając, aż proces rozłączania dobiegnie końca. Pierwszy raz czuł taką ulgę na myśl, że wydostał się z VirtNetu i gry. Był gotów wyjść ze skrzyni i odetchnąć zanieczyszczonym powietrzem realnego świata. Niebieskie światło padło na drzwi trumny, zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy. Żelrurki i tlenozłączki zdążyły się już cofnąć, pozostawiając jedyną część, której Michael szczerze nienawidził, bez względu na to, jak często musiał to robić – czyli częściej, niż był w stanie zliczyć. Podpięte do jego szyi, pleców i ramion cienkie, lodowate nitki nerwodrutu wiły się na skórze Michaela niczym węże, aż w końcu znikały w maleńkich otworkach, gdzie – zdezynfekowane – czekały na kolejny etap gry. Rodzice nie mogli uwierzyć, że dobrowolnie godzi się na coś takiego, i wcale się im nie dziwił. Było w tym coś upiornego.
Po głośnym kliknięciu usłyszał metaliczny szczęk i świst powietrza. Drzwi trumny podniosły się na zawiasach i odsunęły w bok niczym wejście do grobowca Drakuli. Myśl ta rozbawiła Michaela. Bycie uwielbianym przez kobiety, bezwzględnym, żądnym krwi wampirem było jedną z milionów rzeczy, które człowiek mógł robić we Śnie. Zaledwie jedną z milionów. Wstał ostrożnie – po wynurzeniu zawsze czuł się odrobinę skołowany, zwłaszcza gdy nie było go przez kilka godzin – nagi i zlany potem. Ubrania zakłócały sensoryczną symulację nerwoskrzyni. Przestąpił nad krawędzią trumny, z wdzięcznością witając miękkość dywanu pod stopami – dzięki niej poczuł się pewniej i wiedział, że wrócił do realnego świata. Sięgnął po leżące na podłodze bokserki i włożył je. Pomyślał, że ktoś bardziej przyzwoity włożyłby spodnie i koszulkę, ale w tej chwili miał gdzieś przyzwoitość. Wszedł do gry, żeby odwieść dziewczynę od samobójstwa i zdobyć punkty doświadczenia, tymczasem nie tylko nawalił, ale przyczynił się do jej śmierci w realnym świecie. Tanya – gdziekolwiek było teraz jej ciało – nie żyła. Przed śmiercią wyrwała rdzeń, cud programowania chroniony hasłami, tak by tylko ona jedna mogła to zrobić. W VirtNecie symulowanie usunięcia rdzenia było niemożliwe. Stwarzało zbyt duże zagrożenie. Gdyby tak było, ludzie nie wiedzieliby, czy ktoś udaje, i robiliby to bez umiaru dla frajdy i żeby zobaczyć, jak zareagują inni. Nie, Tanya zmieniła swój kod, usunęła z umysłu zaporę bezpieczeństwa oddzielającą świat wirtualny od prawdziwego i celowo zniszczyła implant. Tanya, ładna dziewczyna o smutnych oczach, której wydawało się, że ktoś ją prześladuje. Nie żyła. Michael wiedział, że już niedługo powiedzą o tym w Komunikatach. Podadzą, że był razem z nią, a SVN – Służby VirtNetu – przyjdą, żeby z nim porozmawiać. Na pewno. Martwa. Była martwa. Bez życia, jak zapadający się materac na jego łóżku. Świadomość ta była niczym cios w brzuch. Michael ledwie zdążył do łazienki, gdzie zwrócił wszystko, co miał w żołądku. Potem zwinął się w kłębek na podłodze. Nie płakał – nie należał do tych, którzy łatwo się wzruszają – ale leżał tak przez dłuższy czas.
ROZDZIAŁ 2 Propozycja 1 Michael wiedział, że większość ludzi w sytuacjach, kiedy cały świat sprzysięgał się przeciwko nim i gdy czuli, że dotarli na samo dno mrocznej otchłani, szuka pomocy u rodziców. Może u brata albo siostry. Ci, którzy nie mieli najbliższej rodziny, pukali do drzwi ciotki, dziadka albo do kuzyna w drugiej linii. Ale nie Michael. On poszedł do Brysona i Sary, najlepszych przyjaciół, jakich człowiek może sobie wymarzyć. Znali go jak nikt inny i nie dbali o to, co mówił, robił, jadł ani w co się ubierał. Odwdzięczał się im tym samym, kiedy tylko go potrzebowali. Była to jednak osobliwa przyjaźń. Michael nigdy się z nimi nie spotkał. Przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jeszcze nie. Byli przyjaciółmi z VirtNetu. Poznał ich, kiedy jako żółtodziób zaczynał grać w Lustro życia i w miarę jak wskakiwali na kolejne poziomy, stawali się sobie coraz bliżsi. Już na samym początku połączyli siły, żeby dotrzeć jak najdalej w Grze Wszystkich Gier. Byli Upiornym Trio, Trójcą Zniszczenia, Trylogią Ognia i Grabieży. Ich ksywki nie przysparzały im przyjaciół – jedni mówili, że są pewni siebie, inni nazywali ich idiotami – ale świetnie się bawili, więc niespecjalnie się tym przejmowali. Podłoga w łazience była twarda i Michael nie mógł leżeć tak całą wieczność, dlatego wziął się w garść i poszedł usiąść w najlepszym miejscu na świecie. W fotelu. Był to zwyczajny mebel, ale siedzenie w nim przypominało zapadanie się w cudownie miękką chmurę. Michael musiał przemyśleć pewne rzeczy i umówić się na spotkanie z przyjaciółmi. Opadł wiec na fotel i wyjrzał przez okno na szarą,
smutną fasadę apartamentowca po drugiej stronie ulicy. Wyglądała jak zamarznięta ściana deszczu. Jedyną rzeczą kontrastującą z tym ponurym widokiem był ogromny billboard reklamujący Głębię życia – krwistoczerwone litery na czarnym tle. Nic więcej. Jakby twórcy gry mieli świadomość, że te dwa słowa są wszystkim, czego potrzeba. Każdy je znał; każdy chciał włączyć się do akcji i wierzył, że pewnego dnia na to zasłuży. Michael – jak każdy inny gracz – był jednym z wielu. Pomyślał o Gunnerze Skale’u, najlepszym graczu w Lustro życia w historii VirtNetu, który ostatnio przepadł bez wieści. Krążyły pogłoski, jakoby został pochłonięty przez Głębię i zatracił się w grze, którą tak bardzo kochał. Skale był legendą. Kolejni gracze szukali go w najmroczniejszych zakamarkach Snu – bez skutku. Przynajmniej do tej pory. Michael marzył o tym, by osiągnąć taki poziom i stać się nowym Gunnerem Skale’em. Musiał jedynie zdążyć przed tym nowym kolesiem. Tym… Kaine’em. Ścisnął uchoport – kawałek metalu przyczepiony do małżowiny usznej – i na wysokości oczu pojawił się netekran wraz z klawiaturą. Tablica pokazywała, że Bryson jest podłączony do sieci, a Sara zostawiła informację, że zaraz wraca. Palce Michaela zatańczyły na lśniących czerwonych klawiszach. Mikethespike: Hej, Bryson, przestań się gapić na gniazda gorgozon i pogadaj ze mną. Widziałem dziś coś naprawdę chorego. Odpowiedź nadeszła niemal od razu; Bryson spędzał w sieci albo w trumnie jeszcze więcej czasu niż Michael i pisał na klawiaturze jak sekretarka po trzech mocnych kawach. Brystones: Poważnie? Gliniarz z Lustra życia znowu zdegradował cię na Wydmach? Pamiętaj, że wpadają tam co trzynaście minut! Mikethespike: Mówiłem ci, co robiłem. Musiałem powstrzymać tę panienkę przed skoczeniem z mostu. Nawaliłem. Brystones: Czemu? Skoczyła? Mikethespike: To chyba nie miejsce na taką rozmowę. Musimy się spotkać we Śnie. Brystones: Stary, musiało być naprawdę źle. Byliśmy tam ledwie kilka godzin temu. Możemy spotkać się jutro?
Mikethespike: Spotkajmy się w barze. Za godzinę. Weź z sobą Sarę. Muszę wskoczyć pod prysznic. Cuchnę jak diabli. Brystones: Dobrze, że nie widzimy się w realu. Nie przepadam za zapachem potu. Mikethespike: A skoro już o tym mowa, musimy to w końcu zrobić. Spotkać się w realu. Nie mieszkasz znowu aż TAK daleko. Brystones: Ale Jawa jest nudna. Zresztą po co? Mikethespike: Bo tak robią ludzie. Spotykają się i podają sobie prawdziwe ręce. Brystones: Wolałbym uściskać cię na Marsie. Mikethespike: ŻADNYCH UŚCISKÓW. Widzimy się za godzinę. Weź Sarę! Brystone: Jasne. Wyszoruj się pod pachami. Mikethespike: Powiedziałem, że cuchnę jak… Nieważne. Do zobaczenia. Brystone: Na razie. Michael po raz kolejny ścisnął uchoport i patrzył, jak netekran i klawiatura rozpływają się w powietrzu; zupełnie jakby zdmuchnął je wiatr. Ostatni raz rzucił okiem na reklamę Głębi życia – miał wrażenie, że czerwone litery z niego szydzą; pomyślał o Gunnerze Skale’u i gościu imieniem Kaine – i powlókł się pod prysznic. 2 VirtNet był zabawny. Tak rzeczywisty, że czasami Michael żałował, że jest aż tak supernowoczesny. Jak wtedy, gdy pocił się z gorąca, kiedy potknął się i uderzył w palec albo gdy dostał w twarz od dziewczyny. Dzięki trumnie czuł wszystko w najdrobniejszych szczegółach – mógł wprawdzie zmniejszyć intensywność doznań, ale po co grać, jeśli człowiek nie zamierza iść na całość? Realizm, który odpowiadał za ból i niewygodę we Śnie, miał również swoje dobre strony. Na przykład jedzenie. Zwłaszcza jeśli człowiek potrafił na tyle dobrze kodować, żeby brać to, na co miał ochotę, nawet gdy był spłukany. Wystarczyło zamknąć oczy, żeby uzyskać dostęp do nieprzetworzonych danych, zmienić kilka linijek w programie i voilà – darmowa uczta gotowa. Michael, Bryson i Sara usiedli przy tym samym stoliku co zawsze, na zewnątrz baru U Dana, i rzucili się na ogromny talerz groucho nachos, podczas gdy
w rzeczywistości trumna podawała im dożylnie czyste zdrowe substancje odżywcze. Naturalnie człowiek nie mógł polegać wyłącznie na jej funkcjach odżywczych – ich celem nie było utrzymywanie życia miesiącami – ale podczas długotrwałych sesji sprawdzały się. Najlepsze było to, że niezależnie od tego, ile się jadło, we Śnie mogli przytyć tylko ci, którzy zaprogramowali się w ten sposób. Mimo pysznego jedzenia rozmowa wkrótce zeszła na dość przygnębiające tory. – Czytałam o tym w Komunikatach chwilę po tym, jak Bryson mi powiedział – oznajmiła Sara. W VirtNecie prezentowała się skromnie: ładna twarz z delikatnym makijażem, długie kasztanowe włosy, opalona. – To nie pierwszy taki przypadek w tym tygodniu. Zaczynam mieć stracha. Krążą pogłoski, że ten koleś, Kaine, więzi ludzi we Śnie i nie pozwala się im obudzić. Niektórzy z nich popełniają samobójstwo. Dacie wiarę? Cyberterrorysta. Bryson kiwał głową. Wyglądał jak rugbysta z urazem psychicznym – potężny, wysoki i jakiś taki dziwny. Zawsze powtarzał, że w prawdziwym świecie jest tak piekielnie przystojny, że przynajmniej w VirtNecie odpoczywa od podrywających go dziewczyn. – Stracha? – powtórzył. – Nasz serdeczny przyjaciel widział na własne oczy, jak dziewczyna wyrwała sobie z głowy rdzeń, wyrzuciła go i skoczyła z mostu. – To, że masz stracha, to chyba mało powiedziane. – Dobrze już, dobrze, powinnam chyba użyć innego słowa – odparła. – Chodzi o to, że coś się święci i obwinia się o to jednego z graczy. Kto słyszał, żeby ludzie włamywali się do własnych systemów, żeby popełnić samobójstwo? Służby VirtNetu nigdy dotąd nie miały z tym problemu. – Chyba że ukrywały to przed nami – zauważył Bryson. – Kto zrobiłby coś takiego jak ta dziewczyna? – mruknął pod nosem Michael. Znał się na rzeczy i wiedział, że samobójstwa we Śnie należały do rzadkości. Przynajmniej te prawdziwe. – Niektórzy są uzależnieni od emocji, jakie wzbudza samobójstwo we Śnie, bo wiedzą, że nie ma to żadnych realnych konsekwencji, ale nigdy nie widziałem czegoś takiego. Sam fakt, że wiedziała, jak wyrwać rdzeń, i potrafiła to zrobić… Ja chybabym nie mógł. Ale kilka osób w ciągu tygodnia? – A co z tym całym… Kaine’em? – spytał Bryson. – Słyszałem, że jest świetny, ale jak można uwięzić kogoś we Śnie? To jakieś bzdury. W ciszy, która zapadła przy sąsiednich stolikach, to imię odbiło się echem od ścian pomieszczenia. Ludzie gapili się na Brysona i Michael wiedział dlaczego. Kaine okrył się niesławą i budził postrach. W ciągu ostatnich miesięcy infiltrował
wszystko, od gier do prywatnych chatroomów, terroryzując swoje ofiary wizjami i dopuszczając się fizycznych ataków. Do czasu rozmowy z Tanyą Michael nie miał pojęcia o więżeniu ludzi we Śnie, ale imię Kaine’a siało postrach w wirtualnym świecie, jakby był istotą, która kryje się w cieniu i krok w krok podąża za człowiekiem. Bryson udawał chojraka. Michael przestał zwracać uwagę na innych klientów baru i skupił się na przyjaciołach. – Wciąż powtarzała, że to wina Kaine’a. Że została przez niego uwięziona i dłużej tego nie zniesie. Mówiła coś o kradzieży ciał… I istotach zwanych czyścidłami. Mówię wam, jeszcze zanim wyrwała rdzeń, widziałem w jej oczach, że nie żartuje. Musiała go gdzieś spotkać. – Niewiele wiemy o tym całym Kainie – zauważyła Sara. – Przeczytałam każdą historyjkę na jego temat, bo to wszystko są… historyjki. O nim samym nic nie wiadomo. Nie ma żadnych zdjęć, nagrań audio czy wideo. Nic. Zupełnie jakby facet w ogóle nie istniał. – To VirtNet – odparował Bryson. – Tu nic nie musi być rzeczywiste, żeby było prawdziwe. Na tym to wszystko polega. – Nie. – Sara pokręciła głową. – To gracz. Człowiek. Ktoś, kto leży w trumnie. Przy całym tym zamieszaniu powinniśmy wiedzieć o nim coś więcej. Media powinny się o nim rozpisywać. Służby VirtNetu powinny go wytropić. Michael czuł, że ta rozmowa prowadzi donikąd. – Dobra, wróćmy do mnie. Po tym, co przeszedłem, powinienem być w szoku, a wy powinniście próbować mnie pocieszyć. Jak na razie, kiepsko wam to wychodzi. Na twarzy Brysona odmalowała się prawdziwa troska. – Jasne, stary. Wybacz, ale cieszę się, że padło na ciebie, a nie na mnie. Wiadomo, że negocjując z samobójcami, zdobywa się punkty doświadczenia, ale kto mógł przypuszczać, że trafisz na prawdziwą samobójczynię? Ja po czymś takim nie spałbym przez tydzień. – Marne pocieszenie – rzucił Michael z wymuszonym uśmiechem. Prawdę mówiąc, siedząc tu z nimi, czuł się dużo lepiej, ale miał wrażenie, że coś w jego wnętrzu próbuje wydostać się na zewnątrz. Coś mrocznego z wielkimi zębami nie chciało być ignorowane. Sara pochyliła się w stronę Michaela i ścisnęła go za ramię.
– Nie mamy pojęcia, co wtedy czułeś – odezwała się cichym, łagodnym głosem. – I bylibyśmy idiotami, gdybyśmy udawali, że jest inaczej. Ale przykro mi, że tak się stało. Oblał się rumieńcem i wbił wzrok w podłogę. Na szczęście Bryson sprowadził ich z powrotem na ziemię. – Muszę iść do łazienki – ogłosił, wstając od stolika. Nawet we Śnie człowiek musi korzystać z toalety. Wszystko miało być jak najbardziej rzeczywiste. Wszystko. – Urocze. – Sara westchnęła. Cofnęła rękę i wyprostowała się na krześle. – Po prostu urocze. 3 Rozmawiali przez kolejną godzinę, po czym rozstali się, jak zwykle obiecując sobie, że w niedalekiej przyszłości spotkają się naprawdę. Bryson zagroził, że jeśli nie dojdzie do spotkania przed końcem miesiąca, za każdy dzień zwłoki będzie odcinał jeden palec. Michaelowi, nie sobie. Rozśmieszyło ich to. Pożegnali się przy portalu i Michael wynurzył się, czekając w trumnie, aż będzie mógł wyjść. Podchodząc do fotela, jak zwykle spojrzał z zazdrością na widoczną za oknem reklamę Głębi życia. Zamierzał usiąść, ale zmienił zdanie, wiedząc, że wykończony i obolały nie będzie w stanie się podnieść. Nienawidził zasypiać w fotelu – zawsze budził się z bolesnymi skurczami w najdziwniejszych miejscach ciała. Westchnął i próbując nie myśleć o dziewczynie imieniem Tanya, która zabiła się na jego oczach, dowlókł się do łóżka. Wkrótce potem zapadł w długi sen bez snów. 4 Wstanie z łóżka nazajutrz rano przypominało wyjście z kokonu. Potrzebował dwudziestu minut, żeby mądra połowa jego mózgu przekonała głupią, że wymówienie się chorobą od pójścia do szkoły nie jest dobrym pomysłem. W tym
semestrze i tak odpuszczał już sobie siedem razy. Jeszcze raz czy dwa, i wezmą się do niego. Upadek do wód zatoki z Tanyą sprawił, że po przebudzeniu czuł się jeszcze bardziej obolały i, nie wiedzieć czemu, wciąż było mu niedobrze. Jakimś cudem dowlókł się do stołu, na którym Helga, jego gosposia, postawiła talerz jajek na bekonie. Gosposia, niesamowity sprzęt do VirtNetu i ładne mieszkanie – miał za co dziękować rodzicom. Dużo podróżowali i w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, kiedy wyjechali ani kiedy zamierzali wrócić. Wynagradzali mu swoją nieobecność licznymi podarunkami. Zresztą miał szkołę, VirtNet i Helgę, brakowało mu czasu, żeby za nimi tęsknić. – Dzień dobry, Michaelu – powitała go z lekkim, choć nadal wyczuwalnym niemieckim akcentem. – Ufam, że dobrze spałeś. Słysząc, że burknął coś pod nosem, uśmiechnęła się. Za to właśnie kochał Helgę. Nie kręciła nosem, gdy człowiek miał ochotę mruczeć jak zwierzę budzące się z zimowego snu. Było jej wszystko jedno. No i świetnie gotowała. Przyrządzone przez nią posiłki były niemal tak dobre, jak te, które jadał w VirtNecie. Spałaszował śniadanie i ruszył do wyjścia, żeby zdążyć na pociąg. 5 Ulice tętniły życiem – jak okiem sięgnąć widział garnitury, spódnice i kubki z kawą. Wokół było tylu ludzi, że Michael mógłby przysiąc, że dzielą się i mnożą niczym komórki. Wszyscy mieli ten sam obojętny, znudzony wyraz twarzy, który tak dobrze znał. Podobnie jak on nie mogli się doczekać, aż wyjdą ze znienawidzonej pracy albo szkoły i po raz kolejny wkroczą do świata VirtNetu. Wszedł w tłum i lawirując między ludźmi, ruszył w dół ulicy, a następnie skręcił w prawo i poszedł na skróty jednokierunkową alejką, na której piętrzyły się stosy puszek i innych odpadków. Nie mógł zrozumieć, dlaczego śmieci nigdy nie trafiają do wielkich metalowych kontenerów. Ale w poranki takie jak ten zdecydowanie wolał towarzystwo pustych torebek po chipsach i skórek po bananach niż tłumy ludzi. Był w połowie drogi na drugą stronę uliczki, gdy zatrzymał się, słysząc pisk opon. Gdzieś z tyłu rozległ się ryk silnika i Michael się odwrócił. W chwili gdy
zobaczył nadjeżdżający samochód – szary i nijaki, niczym oddalająca się burza – wiedział, że samochód ma jakiś związek z nim i że raczej nie powinien liczyć na szczęśliwe zakończenie. Puścił się pędem, przekonany, że ktoś, kto siedzi za kierownicą, zamierza mu odciąć drogę ucieczki. Uliczka ciągnęła się bez końca i Michael stracił nadzieję, że uda mu się uciec. Warkot silnika przybierał na sile i mimo dziwnych, szalonych rzeczy, których doświadczył we Śnie, Michael czuł, że ogarnia go przerażenie. Prawdziwa zgroza. To dopiero koniec, pomyślał, zginąć jak robal, pod kołami samochodu na zaśmieconej uliczce. Nie miał odwagi obejrzeć się za siebie, ale czuł, że odległość między pojazdem a nim drastycznie się zmniejszyła. Samochód był blisko i Michael nie miał szans na ucieczkę. Porzucił więc ten pomysł i zanurkował za najbliższą stertę śmieci. Pojazd zatrzymał się z piskiem opon, podczas gdy Michael przetoczył się i zerwał na równe nogi, gotów pobiec w przeciwnym kierunku. Tylne drzwi sedana otworzyły się i wysiadł z niego elegancko ubrany mężczyzna z naciągniętą na twarz czarną kominiarką. Widoczne w wycięciach oczy utkwione były w Michaelu. Chłopak zamarł na krótką chwilę; to jednak wystarczyło, by nieznajomy rzucił się na niego i powalił go na ziemię. Michael chciał krzyknąć, ale zimna dłoń zakryła mu usta i uciszyła go. Przerażenie przeszyło jego ciało niczym rozgrzany do czerwoności miecz; w przypływie adrenaliny odwrócił się i odepchnął napastnika. Mężczyzna był jednak zbyt silny, przewrócił go na brzuch i wykręcił mu ręce na plecach. – Przestań się wyrywać – rzucił. – Nikt cię nie skrzywdzi, ale nie mamy czasu na wygłupy. Chcę, żebyś wsiadł do samochodu. Michael leżał z twarzą przyciśniętą do betonu. – Poważnie? Nic mi nie zrobicie? Tak właśnie myślałem. – Przestań się wymądrzać, dzieciaku. Nie możemy pozwolić, by ktokolwiek dowiedział się, kim jesteśmy. A teraz wsiadaj do samochodu. Mężczyzna dźwignął się z ziemi i pociągnął za sobą Michaela. – Twój tyłek – rzucił, robiąc teatralną pauzę. – Pakuj go do samochodu. Michael podjął ostatnią żałosną próbę wyrwania się. Na próżno. Mężczyzna trzymał go w żelaznym uścisku. Chłopak nie miał wyboru; musiał robić, co mu kazano. Szamotanina pozbawiła go sił. Pozwolił zaprowadzić się do samochodu i wepchnąć na tylne siedzenie, gdzie czekał na niego drugi zamaskowany
mężczyzna. Drzwi się zamknęły i sedan ruszył z piskiem opon, który jeszcze przez chwilę odbijał się od ścian betonowego kanionu. 6 Kiedy samochód wyjechał z uliczki na główną drogę, w głowie Michaela panował zamęt. Kim byli ci ludzie i dokąd go zabierali? Ogarnięty strachem, postanowił zareagować. Wbił łokieć w krocze faceta po lewej i gdy ten zwijał się z bólu, miotając przekleństwami, od których nawet Brysonowi zwiędłyby uszy, Michael rzucił się w stronę drzwi. Z chwilą gdy jego palce zacisnęły się na klamce, oprych, który zawlókł go do sedana, pociągnął go i chwycił za szyję. Ściskał go tak długo, aż Michael z trudem łapał powietrze. – Opanuj się, chłopcze – powiedział spokojnie. Z jakiegoś powodu były to ostatnie słowa, jakie Michael chciał usłyszeć. Poczuł, że wzbiera w nim złość, i spróbował się uwolnić. – Odpuść! – Tym razem mężczyzna wrzasnął. – Przestań zachowywać się jak dziecko i uspokój się. Nie zamierzamy zrobić ci krzywdy. – Właśnie to robicie – wydyszał chłopak. Uścisk zelżał. – Zachowuj się jak należy, a nic ci się nie stanie. Umowa stoi, dzieciaku? – Tak – mruknął Michael, bo co innego mógł zrobić? Poprosić o czas do namysłu? Mężczyzna się uspokoił. – Dobra. A teraz usiądź i zamknij się – poinstruował go. – Albo nie, najpierw przeproś mojego przyjaciela. To, co zrobiłeś, było naprawdę nie na miejscu. Michael obejrzał się na faceta po lewej i wzruszył ramionami. – Przepraszam. Mam nadzieję, że będziesz mógł mieć dzieci. Tamten nie odpowiedział, jednak widoczne w otworach kominiarki oczy spoglądały na niego z wściekłością. Zawstydzony chłopak odwrócił wzrok. Poziom adrenaliny opadł i Michael poczuł, że opuszczają go siły. Jechał przez miasto w samochodzie z czterema zamaskowanymi mężczyznami. Sytuacja nie przedstawiała się kolorowo.
7 Reszta drogi upłynęła w kompletnej ciszy. Tymczasem serce Michaela waliło jak bęben w zespole heavymetalowym. Myślał, że wie, co to strach. W VirtNecie nieraz doświadczał przerażających rzeczy, które wydawały się zadziwiająco rzeczywiste. Ale to działo się naprawdę. Nigdy w życiu nie bał się tak jak teraz. Zastanawiał się, czy w wieku szesnastu lat zejdzie na zawał. Jakby tego było mało, za każdym razem, gdy wyglądał przez okno, widział billboardy reklamujące Głębię życia – czerwony napis na czarnym tle. Choć miał nadzieję, że wyjdzie z tego bez szwanku, wiedział, że porwania przez zamaskowanych mężczyzn zwykle nie wróżą niczego dobrego. Plakaty jedynie przypominały mu, że jego marzenie o zejściu do Głębi prawdopodobnie nigdy się nie spełni. W końcu wyjechali na peryferie miasta i skręcili na ogromny parking przed stadionem Sokołów. Parking był pusty, więc kierowca zaparkował w pierwszym rzędzie, tuż pod masywną konstrukcją, i zaciągnął hamulec ręczny. Umieszczona na ścianie budynku tabliczka głosiła: ZAREZERWOWANE. GROZI ODHOLOWANIEM. Gdzieś we wnętrzu samochodu rozległo się piknięcie, a po nim dobiegający z zewnątrz trzask i mechaniczny warkot. Chwilę później sedan zaczął zapadać się pod ziemię, a serce Michaela zabiło mocniej ze strachu. W miarę jak zjeżdżali coraz niżej, światło dnia ustępowało miejsca sztucznemu oświetleniu. W końcu samochód opadł na podłoże z miękkim stuknięciem, a gdy Michael się rozejrzał, zobaczył, że są w ogromnym podziemnym garażu, gdzie pod ścianą, jeden obok drugiego, stało kilkanaście samochodów. Kierowca zwolnił hamulec ręczny, wjechał na wolne miejsce parkingowe i wyłączył silnik. – Jesteśmy – oznajmił, choć, zdaniem Michaela, było to zbyteczne. 8 Zaproponowali mu dwie opcje: albo zawloką go siłą za nogi, twarzą do dołu, albo pójdzie po dobroci i nie będzie próbował żadnych numerów. Zdecydował się na tę drugą. Kiedy go eskortowali, serce chciało wyskoczyć mu z piersi.
Przeszli przez drzwi, potem w dół korytarzem, minęli kolejne drzwi i weszli do ogromnej sali konferencyjnej. Przynajmniej tak mu się wydawało, sądząc po długim stole z drewna wiśniowego, miękkich skórzanych fotelach i podświetlanym barze w kącie pomieszczenia. Zdziwił się, widząc, że czeka na nich tylko jedna osoba – kobieta. Była wysoka, miała długie czarne włosy i szeroko rozstawione egzotyczne oczy; na swój sposób była piękna, a zarazem przerażająca. – Zostawcie nas samych – nakazała. Trzy słowa wymówione łagodnym, spokojnym głosem, a jednak, usłyszawszy je, mężczyźni rzucili się do drzwi i zniknęli za nimi, jakby niczego nie bali się tak bardzo jak jej. Uderzająco piękne oczy kobiety skupiły się na Michaelu. – Nazywam się Diane Weber, ale będziesz zwracał się do mnie „agentko Weber”. Proszę, usiądź. – Wskazała najbliższy fotel, jednak Michael nie od razu skorzystał z jej zaproszenia. Policzył do pięciu, wpatrując się w nią i starając się nie odwracać wzroku. Dopiero po chwili zrobił, co mu kazała. Kobieta usiadła na fotelu obok i skrzyżowała długie, zgrabne nogi. – Wybacz to całe zamieszanie ze sprowadzeniem cię tutaj. To, o czym będziemy rozmawiać, jest niezwykle ważne i poufne, więc nie chciałam tracić czasu na… prośby. – Przez was nie poszedłem do szkoły, więc wystarczyło poprosić. – Nie wiedzieć czemu, czuł się swobodnie przy tej kobiecie, co jeszcze bardziej go złościło. Nie miał wątpliwości, że to typ manipulantki, która wykorzystuje swoją urodę, żeby zmiękczać męskie serca. – Zresztą, do czego w ogóle jestem wam potrzebny? Uśmiechnęła się, pokazując równe białe zęby. – Jesteś graczem, Michaelu. I potrafisz kodować. – To pytanie? – Nie, stwierdzenie. Pytałeś, więc mówię ci, dlaczego tu jesteś. Wiem o tobie więcej niż ty sam. Rozumiesz? Zakasłał. Czyżby całe to hakerstwo w końcu odbiło mu się czkawką? – Sprowadziliście mnie tu, bo jestem graczem? – Starał się zapanować nad głosem. – Bo lubię posiedzieć we Śnie i trochę koduję? Co takiego zrobiłem? Zrzuciłem panią z pierwszego miejsca? Ukradłem coś z wirtualnej restauracji? – Jesteś tu, bo cię potrzebujemy.