1
Angela Drake KONCERT TYLKO DLA DWOJGA
CZĘŚĆ 1
Saul Xavier już od trzech lat nie występował w Londynie. Na samą
wieść o tym, że to on ma poprowadzić koncert Brahmsa, w kasach
biletowych tutejszej filharmonii zapanowało radosne ożywienie, a
ceny karnetów sięgnęły wyżyn. W dniu imprezy można je było kupić
u koników po cenie pięciokrotnie wyższej, a i to z dużymi
trudnościami.
Xavier był niezwykłym człowiekiem, zdolnym, lecz ponad miarę
himerycznym. W równym stopniu potrafił wzbudzić aplauz na
widowni, co trwogę wśród współpracowników. I tym razem nie obyło
się bez zgrzytów. Wystarczyło kilka minut od przybycia mistrza na
popołudniową próbę, żeby spełniły się najgorsze przeczucia dyrektora
filharmonii i całej ekipy. Zaraz po rozpoczęciu maestro jednym
gwałtownym ruchem przerwał koncert. Obrócił się na taborecie i
wpatrywał nieruchomo i przenikliwie w ciemną, prawie pustą
widownię. Zdenerwowany dyrektor podbiegł natychmiast do
proscenium. W ślad za nim podążyło jeszcze dwóch członków
kierownictwa.
Dyrygent omiótł ich uważnym spojrzeniem, niczym orzeł z wyżyn
swego gniazda.
- Dobiegł mnie jakiś hałas - rzekł cicho, lecz dobitnie.
Dyrektor poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki.
Zapadła grobowa cisza i przez chwilę wszyscy łowili najdrobniejsze
dźwięki.
- Teraz! Słyszycie? - Podniósł rękę.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Rzeczywiście, było słychać
odległy, ledwie wychwytywalny szelest. Dyrektor westchnął w duchu.
Co to mogło być? Jak sobie z tym poradzi?
- Maestro, bezzwłocznie to sprawdzimy - zapewnił dyrygenta.
Na arystokratycznym obliczu mistrza pojawił się cień uśmiechu.
- Nie narzekałbym, gdyby nie kłóciło się to z duchem utworu, ale
niestety tak nie jest! - skomentował tylko.
Pracownicy filharmonii zaśmiali się lękliwie, niepewni ostatecznie
co do humoru artysty.
2
Dyrygent w jednej chwili zupełnie przestał się nimi interesować;
odprawił ich szybkim skinieniem ręki i odwrócił się z powrotem do
orkiestry.
- A więc, panie i panowie, mamy tu do czynienia z tajemniczym
dźwiękiem - rzekł unosząc batutę. - Ale przedstawienie trwa dalej!
Członkowie orkiestry wydali zgodnie ciche westchnienie ulgi i
zachichotali nerwowo. W każdym uczestniku spektaklu z wolna
narastało poczucie sensacji i uniesienia. Nawet ci, którzy nigdy dotąd
nie współpracowali z Xavierem, natychmiast rozpoznali, iż znaleźli
się w rękach mistrza. Nieważne, że surowego służbisty, który nie
wahał się - jeśli uznał to za stosowne - okazać się w swym gniewie
brutalny i bezwzględny. Wszyscy wyczuli, że temu człowiekowi
prawdziwie leży na sercu dobro sztuki i zamierza wydobyć absolutną
głębię i piękno wykonywanych partii. Kiedy dzisiejszego wieczoru
zagrają dla niego, zaiste zabrzmi to jak śpiew aniołów.
Wokół przelewały się akordy, a maestro spoglądał po rzędach
instrumentalistów i zatrzymywał wzrok na każdym z nich, kiwając
lekko głową, gdy rozpoznawał muzyków, z którymi już kiedyś
pracował. Odnosiło się wrażenie, iż potrafi zajrzeć im do wnętrza
duszy, a co ważniejsze, usłyszeć grę każdego z nich z osobna.
Niepodzielnie zawładnął ich umysłami i wyzwolił pokłady emocji,
których sami nie byli wcześniej świadomi. Na czas koncertu Xavier
stał się ich jedynym władcą, uwielbianym, nieomylnym mistrzem.
Sam, stojąc teraz w uniesieniu przed orkiestrą, zdawał się stapiać z
nią w jedną doskonałą całość. Na tę maesterię pracował latami.
Zresztą już od dzieciństwa jego życie skupiało się wokół muzyki. W
wieku sześciu lat z powodzeniem zagrał jedno z rond Mozarta.
Dzisiaj, w przeddzień czterdziestych urodzin, emanował tężyzną
fizyczną i niezwykłą siłą ducha. Był przystojnym, atrakcyjnym
mężczyzną, znajdującym się zapewne u szczytu sprawności
seksualnej. Chociaż urodził się i wychował w Anglii, w jego żyłach
płynęła mieszanka krwi greckiej, austriackiej i hiszpańskiej. Greckie
pochodzenie przejawiało się w klasycznych, surowych rysach i
oliwkowej cerze. Podziw wzbudzała gęsta czarna czupryna, w
szlachetny sposób przyprószona tu i ówdzie delikatną siwizną - obraz
godny największych mistrzów pędzla. Oczy mężczyzny jaśniały
3
szarością, kolorem na tyle niewinnym, aby skutecznie skrywać jego
zadziwiające zdolności; jednym zerknięciem spod przymkniętych
powiek potrafił błyskawicznie hipnotyzować bądź śmiertelnie
przerazić swe ofiary.
Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a częste pływanie i jazda na
nartach wyrzeźbiły doskonałe proporcje i mięśnie ciała. W
zachowaniu nienagannej sylwetki pomagał mu również legendarny
wręcz umiar w jedzeniu i piciu, niejednokrotnie z szacunkiem opisany
przez media. Faktem jest, że Xavier jak wielu innych cenił sobie
dobre jedzenie i przednie wino, jednak nie był zachłanny. Nigdy też
nie wziął do ust kropli alkoholu, kiedy prowadził samochód, bądź
planował zasiąść za sterami swojego turbośmigłowego samolotu TBM
700. W praktyce oznaczało to, że przez ostatnie lata pił rzeczywiście
niewiele.
Pierwsza część koncertu dobiegła końca i maestro zarządził krótką
przerwę. Wówczas dyrektor filharmonii złożył mu pośpiesznie raport
dotyczący dziwnych odgłosów. Okazało się, że pochodzą z pompy
zasilającej potężny bojler, który znajdował się w podziemiach
budynku.
- Muszę przyznać, że do tej pory nie zwróciłem na to uwagi -
oznajmił ze skruchą dyrektor.
- Nie wątpię, iż wyłączy pan to na czas koncertu - orzekł spokojnie
maestro. Nigdy nie pozwalał sobie na napady wściekłości czy głośne
kłótnie, zawsze bacznie się kontrolował. Jednak biada tym, których
zwiodła jego pozorna powściągliwość. W razie potrzeby potrafił
bezlitośnie uderzyć, zadając bolesne ciosy z szybkością jadowitej
żmii.
Dyrektor doskonale wiedział, że na nic się nie zdadzą jakiekolwiek
protesty. Cichym westchnieniem wyraził jedynie ukrytą nadzieję, że
nie zakłóci to działania barów i toalet w filharmonii.
Późnym wieczorem, kiedy zaczęła się schodzić publiczność,
temperatura w chłodnej, klimatyzowanej sali koncertowej zdawała się
stopniowo podnosić, w miarę jak rosły emocje i entuzjazm
czekających gości. W lożach i pierwszych rzędach pojawiały się
znane osobistości ze świata polityki i biznesu, panowie w czarnych
krawatach i panie w migotliwych toaletach z jedwabiu i tafty.
4
Mniej więcej w połowie sali siedziała młoda kobieta ubrana w czarne
koronkowe spodnie i obszerny szkarłatny sweter. Podwinęła nogi pod
siebie, by siedzieć nieco wyżej i lepiej widzieć scenę. Jej jasnozielone
oczy śledziły uważnie członków orkiestry zajmujących swoje miejsca.
Uszy kobiety chłonęły odgłosy strojonych instrumentów, bogate,
stalowe dźwięki smyczków i czyste tony sekcji dętej, która błyszczała
w światłach teatru niczym rogi wielkiego zwierza, zmyte do czysta
olbrzymią nawałnicą deszczu.
W oczekiwaniu na rozpoczęcie misterium przymknęła oczy. Wkrótce
orkiestra zagra i muzyka wypełni treścią każdy zakamarek sali, jak
mgła ogarniająca wszystko w zimny, jesienny poranek.
Na minutę przed zapowiadanym początkiem na widowni pojawiła się
dość hałaśliwie zachowująca się grupka osób, wzbudzając wokół
ożywione komentarze. Na czele szła wysoka, szczupła kobieta, której
jasne włosy opadały na plecy z nonszalancją, na jaką mogą sobie
pozwolić jedynie te najpiękniejsze. Ubrana była w klasyczną suknię z
białej krepy, a jedyną ozdobę stanowił surowy w formie naszyjnik z
brylantami. Zanim usiadła, rozejrzała się po sali, wydymając usta w
lekko kpiącym, kapryśnym uśmiechu. Całe to zamieszanie opóźniło
porę rozpoczęcia koncertu o blisko trzy minuty.
Przez widownię przebiegł szmer oburzenia. Niewiasta siedząca w
następnym rzędzie poinformowała szeptem swojego męża, iż piękność
w bieli jest żoną Saula Xaviera.
- Zapewne sądzi, że daje jej to boskie prawo rozporządzania do woli
naszym czasem - sarknął mężczyzna z grymasem na twarzy.
Wtem wszelkie szepty umilkły, a na widowni zapadła elektryzująca
cisza. Na scenie w świetle jupiterów pojawiła się smukła sylwetka
mistrza. Przeszedł koło muzyków i stanął przy dyrygenckim pulpicie.
Rozległa się ogłuszająca burza oklasków.
Xavier zdawał się tego nie słyszeć. Wszedł na podwyższenie, ustawił
stopy w równej linii z ramionami, uniósł batutę i zaczął koncert. Jego
ruchy odznaczały się niespotykaną płynnością i precyzją; z łatwością
uzyskiwał, co chciał, bez jednego zbędnego gestu i nadmiernej
ekspresji.
Momentami ledwie poruszał dłońmi, a mimo to pewnie prowadził
orkiestrę po ścieżkach czystej, zachwycającej muzyki.
5
Grał już ten utwór przynajmniej pięćdziesiąt razy, jednak wciąż na
nowo coś w nim odkrywał. Potwierdziło to starą prawdę, że wielkie
dzieła są podatne na twórcze interpretacje. Przypominają bezkresny
ocean, w którym można zanurzać się coraz głębiej i głębiej, nigdy nie
dosięgając dna.
Od wczesnych lat kariery, kiedy jako walczący o pozycję,
początkujący młody dyrygent wykonywał z podrzędnymi orkiestrami
północnej Anglii Don Giovanniego Mozarta albo Cyganerię
Pucciniego, dyrygował i jednocześnie wyobrażał sobie, że tak
naprawdę to on komponuję tę muzykę. Za każdym razem robiło to na
nim niesamowite wrażenie, dopiero wtedy mógł naprawdę
rozkoszować się pięknem dźwięków.
Jednak w którymś momencie uzmysłowił sobie ostatecznie, iż
rządzące tym światem boskie siły nie obdarzyły go talentem
twórczym. Przyjął wreszcie ten fakt do wiadomości i od tej pory
wszystkie swoje siły wkładał w doskonalenie sztuki dyrygowania.
Najważniejsze, że nie poniósł przy tym klęski. Jeden z bardziej
wpływowych krytyków muzycznych Nowego Jorku stwierdził kiedyś,
że Xavier jest prawdziwym artystą, jednym z największych wirtuozów
batuty, który skinieniem nadgarstka osiąga to, co innym nie udałoby
się przy użyciu czołgu.
Zewsząd obsypywano go słowami uznania, a filharmonie całego
świata stanęły przed nim otworem. Przemierzał kontynent za
kontynentem, koncertując z najlepszymi orkiestrami i wszędzie
wzbudzając aplauz. W Niemczech sam kanclerz zaprosił go na
kolację, w Japonii zaś jego zagorzałymi wielbicielami stali się
magnaci świata elektroniki. Jeden z czołowych brytyjskich
producentów broni regularnie latał służbowym samolotem na
wszystkie koncerty mistrza, a sekretarz ONZ posunął się w swej
admiracji tak daleko, że mianował go Ambasadorem Dobrej Woli.
Honoraria z tytułu prowadzenia koncertów i tantiemy ze sprzedaży
dziesiątek nagrań zapewniły mu stały solidny dochód. Dzięki trafnym
decyzjom doradców finansowych, pomagających mu inwestować,
grac na światowych giełdach i lawirować pośród masy przepisów
podatkowych, jego majątek zaczął być liczony w milionach dolarów.
Saul Xavier stał się człowiekiem niewyobrażalnie bogatym.
6
Mnóstwo ludzi zazdrościło mu talentu oraz sławy i oddałoby
wszystko, by osiągnąć jego kunszt artystyczny, jego sposób bycia,
pieniądze i zniewalającą władzę nad najlepszymi orkiestrami świata.
Owszem, wiele osiągnął, pomyślał teraz, stojąc przed wspaniałymi
londyńskimi muzykami. Wsłuchując się w aksamitną barwę sekcji
smyczków, doznawał lekkiego ściskania w gardle.
Mimo wszystko...
Gdzieś w środku narastało uczucie strachu, jak ludzki embrion
poruszający kończynami i kiwający olbrzymią głową, który domaga
się życia. Wraz ze zbliżaniem się czterdziestych urodzin Xavier coraz
częściej myślał z lękiem o przyszłości, kiedy dnie zleją się w
przerażającą jedność i nie zostanie mu nic poza wspomnieniami
minionej chwały. Zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie uczynić
więcej niż udoskonalać swój warsztat interpretatora. Udało mu się
ożywić i tchnąć nowego ducha w niezliczone utwory muzyczne, nie
zdołał jednak stworzyć czegoś naprawdę własnego. Nigdy nie
malował, nie rzeźbił i nie pisał. Nie pozostawi po sobie żadnej
spuścizny.
Nie miał też dzieci, a teraz było już na to za późno.
Nagle ujrzał siebie jako orła szamoczącego się bezsilnie w klatce, u
szczytu swoich możliwości. Ogarnęła go panika. Drwiła z niego
niema i niewidzialna twarz czasu. Co począć? Czy wrócić do
początków? Spojrzeć od nowa na potężny repertuar klasyki świeżymi
oczami nowego zespołu? Może poszukać wśród amatorów? W
Bradfordzie albo Hull? Skompletowałby z nich i wykształcił świetną
orkiestrę, jego własne dzieło.
Myśl ta rozpaliła w nim nikłą nadzieję; jej płomyk niepewnie
zamigotał, by po chwili zgasnąć.
Przeszył go zimny dreszcz.
Ręce poruszały się wciąż z automatyczną precyzją, ale duch błądził
gdzieś w oddali. Poczuł, jak zamykają mu się oczy. Przez moment w
sekcji smyczków nastąpiło wahnięcie, ledwie zauważalne, trwające
nie dłużej niż ułamek sekundy. Jedynie najczulsze ucho fachowca
potrafiłoby je rozpoznać.
Oczy mistrza otworzyły się gwałtownie. Zbeształ się w myślach i
resztkami woli skupił na Brahmsie. W jego osobistym repertuarze nie
7
mogło być miejsca na litowanie się nad sobą. Utrata koncentracji to
grzech niewybaczalny, to się nie może więcej powtórzyć! Zapewne
nie zostanie nigdy wielkim kompozytorem, lecz nie zejdzie też
poniżej poziomu wspaniałego dyrygującego wirtuoza.
W następnym tygodniu miał poprowadzić dwa dalsze koncerty;
pierwszy z nich to wieczór poświęcony Sibeliusowi i Brittenowi, w
drugim zaś zamierzał cofnąć się w edwardiańską nostalgię wespół z
Davidem Bronfenbrennerem, grającym na skrzypcach partię solową
Elgara. Postawił sobie za cel bezbłędne zagranie tych utworów.
Krytycy brytyjscy nie zdołają mu niczego zarzucić, a ich recenzje
będą jak zwykle ociekały słodyczą.
Na koniec występu zerwały się entuzjastyczne, burzliwe oklaski.
Publiczność szalała; kochała w tej chwili każdą minutę jego koncertu,
kochała też Xaviera.
Wywoływano go cztery razy. Patrzył długo ponad głowami
wiwatujących ludzi i wreszcie z powagą skinął głową. Na jego
surowych rysach błąkał się cień uśmiechu. Własne refleksje na temat
występu postanowił zatrzymać wyłącznie dla siebie.
Wtem poczuł, że ma wszystkiego dosyć. Nasyciwszy się aplauzem,
potrzebował teraz ciszy i wytchnienia. Szybkim machnięciem ręki
odprawił orkiestrę i udał się w stronę garderoby, by znaleźć tam azyl i
odosobnienie.
Publiczność, wciąż jeszcze ogarnięta wzruszeniem, opuszczała salę
niesiona falą nie gasnącego entuzjazmu.
Zielonooka dziewczyna nie poruszała się. Siedziała na swoim
miejscu, z podwiniętymi nogami, wpatrzona w pustą już estradę.
Georgiana Xavier uśmiechnęła się z satysfakcją, patrząc, jak mąż
schodzi ze sceny. Mając za sobą koncert, mogła się teraz bez reszty
poświęcić planowaniu wieczornej urodzinowej uroczystości.
Słuchała muzyki bez większego zapału. Po obmyśleniu zestawu dań
na przyjęcie niespodziewanie uciekła wspomnieniami w przeszłość,
przywołując w pamięci dwadzieścia ostatnich lat swojego życia. W
świecie artystycznym niewiele jest par, które wytrzymują ze sobą taki
szmat czasu; separacje i rozwody dotykały wszystkich wokół. Ale ona
8
i Xavier nadal pozostawali razem - niemal idealny związek oparty na
solidnych podstawach.
Tylko raz przeżyła przerażający moment strachu, pełna obaw, czy
aby te podwaliny nie zaczną się rozpadać.
Przypomniała to sobie z doskonałą jasnością, każdą chwilę - duszne
letnie popołudnie w Nowym Jorku i ich dwoje w luksusowym
beżowo-złotym apartamencie hotelowym, wypełnionym zapachem
świeżych kwiatów.
Całe popołudnie spędziła na zakupach, Xavier zaś miał próbę w
Carnegie Hall. Ich sypialnię zaśmiecały stosy biżuterii, bibelotów i
ubrań, wysypujące się z firmowych toreb, z dumnie wypisanymi
nazwami modnych sklepów.
Georgiana, doszczętnie wyczerpana, opadła na fotel. Od jakiegoś
czasu czuła się zmęczona, i to nie tyle chodzeniem po sklepach, co z
powodu nie kończących się tras koncertowych po Europie i USA. Z
początku chętnie podążała za mężem, niczym pełen zapału członek
grupy na rocznym tournee. Jednak potem wszystko się
skomplikowało. Saul zakończył burzliwą współpracę z Angielską
Orkiestrą Symfoniczną, gdzie przez ponad dziesięć lat był dyrygentem
i dyrektorem muzycznym. Od tej pory stał się prawdziwie
niespokojnym duchem. Przemierzał wzdłuż i wszerz cały świat,
strzepując z siebie kurz jednego miasta po drugim, zanim zdołał
gdziekolwiek osiąść na dłużej. Z największym trudem dotrzymywała
mu kroku.
Leżał właśnie na łóżku na brzuchu, odpoczywając przed wieczornym
koncertem, kiedy usłyszał jej zmęczone westchnienie. Spojrzał na nią,
potoczył wzrokiem po bałaganie w pokoju i uśmiechnął się
pobłażliwie.
- Kochanie, czyżbyś się dzisiaj źle bawiła? - dociekał.
- Oczywiście, że nie.
- Ale?
- Byłam sama, zawsze mnie tak zostawiasz - stwierdziła z goryczą. -
Ty masz swoją pracę, orkiestrę, publiczność...
- I co z tego?
- Potrzebuję domu z prawdziwego zdarzenia, przyjaciół i własnego
życia - oświadczyła ze zniecierpliwieniem. Zdawała sobie sprawę, jak
9
wyświechtane i banalne są jej słowa. Xavier nigdy nie zrozumie jej
tęsknoty za towarzystwem, grupką przyjaciółek, z ich nieodłącznymi
intrygami i ploteczkami. Zakupy, tak jak i wiele innych wytwornych
rozrywek, tracą walor atrakcyjności, jeśli robi się je w samotności.
Jaką przyjemność może dać kupowanie najbardziej kosztownych i
ekstrawaganckich rzeczy, jeśli nie ma w pobliżu ludzi, u których
wywołałyby podziw czy choćby zazdrość?
Mąż powoli usiadł i wyciągnął do niej ręce.
- Ależ, kochanie, masz przecież mnie! Mamy siebie nawzajem. -
Jego oczy wyrażały nieme zaproszenie, a kiedy Xavier czegoś chciał,
po prostu nie można było mu odmówić.
Georgiana podeszła wolno do łóżka; długimi, mocnymi rękoma objął
jej smukłe biodra.
Błądził dłonią po jej ciele, przebiegając po zgrabnym pośladku i
udzie. Potem wbił palce w skórę. Lekko zesztywniała, nie mogła nic
na to poradzić. Modliła się, żeby tego nie zauważył.
Uniósł rękę w stronę jej twarzy i powiódł palcami po kościach
policzkowych. Muskał usta; gładził włosy, delikatnie rozdzielając
długie, jasne kosmyki. Jak zwykle, niewzruszony spokój męża ukoił w
końcu jej nerwy. Xavier po mistrzowsku potrafił się kontrolować.
Długo, zdawałoby się całą wieczność, prowadził łagodnie grę
wstępną. Gdy w końcu wchodził w nią, mógł tak robić bez końca,
zanim ostatecznie nie spełnił się głęboko w jej ciele.
Był wyjątkowo czułym i delikatnym kochankiem. Nigdy jej nie
zaskoczył, choć niejednokrotnie wyczuła w nim chęć na gwałtowną
namiętność.
Sięgnął pod jej jedwabną koszulkę. Wzdrygnęła się w głębi ducha,
ale gładziła go posłusznie po karku i piersi. Z lekkim wahaniem
zaczepiła palcami o pasek spodni męża. Myślami uciekła od wizji
znajdującej się tam przerażającej, męskiej maczugi - nabrzmiałej,
pulsującej i niebezpiecznej.
Myśli gorączkowo kołatały się jej po głowie. Próbowała wzbudzić w
sobie pożądanie, ale nie zdało się to na nic. Kiedyś, pewnie niedługo,
będzie musiał to wreszcie zaakceptować. Jeśli chodzi o seks, była po
prostu martwa.
Georgiana jęknęła. Wiedziała skądinąd, chociażby z dziesiątków
10
oglądanych wspólnie filmów, jakie odgłosy rozkoszy wydają z siebie
zakochane kobiety. Bezbłędnie wyćwiczyła się w ich odtwarzaniu,
jednak w istocie jej westchnienia wyrażały jedynie skrajne przerażenie
z powodu kolejnej kopulacji, jeszcze jednego wtargnięcia w jej
wnętrze i najgłębszą prywatność.
Chciała móc się wyłączyć i pozwolić mężowi, którego zresztą na
swój sposób kochała, żeby penetrował jej ciało i osiągał satysfakcję.
Miał przecież do tego prawo. Mimo to coraz częściej akt ten wydawał
jej się brutalną inwazją nie tylko w jej ciało, ale i duszę.
Seks! Cała ta oślizgła gimnastyka, macanie, pot i bezładne okrzyki...
A potem nie kończące się obowiązkowe słowa podziwu i gratulacji...
Gdy wchodził w nią, krzyknęła w myślach: „Ostateczna inwazja!”
Jakie to żałosne.
Przy mężu tak znanym i ubóstwianym jak Xavier trudno jej było
zachować własną osobowość. Zawsze żyła w jego cieniu, lecz
przypuszczała, że gdyby chodziło tylko o to, poradziłaby sobie.
Jednak rezygnacja z integralności własnego ciała i duszy to zbyt
wiele.
Mimo to Xavier był taki czuły i powściągliwy. Wiedziała, że zależy
mu na tym, by było jej z nim dobrze. Chciała być lepsza, z całego
serca pragnęła sprostać obowiązkom kochającej żony. Głaskała
policzki męża i wmawiała sobie, że jest wspaniałym kochankiem. Ale
nawet wtedy przeszywały ją dreszcze obrzydzenia i nienawiści.
Decydując się na małżeństwo, sama skazała się na to wszystko. Choć
Saul był jej przyjacielem i mężem, nigdy nie pogodziła się z faktem,
że zakuwa ją w kajdany seksu i regularnie torturuje.
Oczekiwał zbyt wiele, zasługiwał zaś na dużo więcej. Nienawidziła
swojej słabości i cierpiała, uważając się za ułomną i niegodną jego
miłości.
Zacisnęła mocno zęby i czekała, aż skończy.
Wtem, o litości, o radości, pchnął po raz ostatni i było po wszystkim.
Przytuliła głowę męża do swych dziewczęcych piersi, podobnych do
połówek jabłka, szczęśliwa z odzyskanej wolności. Najwcześniej za
tydzień będzie musiała powtórzyć z zapałem ten cały spektakl.
Poczuła, jak delikatnie gładzi jej rękę. Wzięła głęboki oddech.
Rozpierała ją radość, ulga, jak zawsze po skończonym stosunku.
11
Czasem myślała w desperacji, że wolałaby uciec i zostawić go niż
znowu przechodzić przez tę okropną pantomimę.
Leżeli w milczeniu.
- Czy aż tak bardzo tego nienawidzisz? - spytał niespodziewanie.
Zmieszana, wpadła w popłoch. Nie przypuszczała, że Saul może się
tego domyślać. Nie, co innego. Nigdy nie spodziewała się, że kiedyś
dojdzie do tak otwartej konfrontacji. Uważała, że oboje kontrolują, a
co ważniejsze, akceptują ten układ. Z rosnącą paniką patrzyła na męża
swymi wielkimi niebieskimi oczami.
Czyżby wszystko miało nagle legnąć w gruzach?
- Chcesz wrócić do Londynu? - zapytał.
- Tak.
- Widzę to. - Pokiwał głową.
Wstrzymała oddech. Serce jej biło głośno jak stary zegar. Ujrzała z
przerażeniem swoją przyszłość - zdetronizowana, wypędzona
królowa. Ta myśl była jak cios nożem w plecy. Przypominała sobie,
że życie w cieniu geniusza to tylko jedna strona medalu, druga zaś, ta
jaśniejsza, to kąpanie się w słońcu jego chwały.
Nie mogłaby znieść odrzucenia, nie potrafiłaby już żyć inaczej.
Przecież go kocha, naprawdę kocha!
- Pójdziesz do terapeuty? - zaproponował.
Paliło ją jego przerażająco nieruchome spojrzenie. Już kiedyś
sugerował coś takiego, napomykając delikatnie o potrzebie
odnalezienia się i sposobności poznania głębszych aspektów swojej
osobowości. Podejrzewała, iż „odnaleźć siebie” oznacza dla męża ni
mniej, ni więcej tylko pozbycie się hamulców seksualnych. Jednak nie
posunął się tak daleko, by jej to powiedzieć, nie nalegał również w
sprawie terapii, powtórzył tylko troskliwie parę razy swą propozycję.
- Tak, dobrze. Umówię się natychmiast na wizytę. - Starała się, by
nie zabrzmiało to zbyt ochoczo.
- Wspaniale. - Znów pokiwał głową. W jego głosie słychać było
wyważoną i uprzejmą troskę, tak charakterystyczną dla ich związku.
- Spytam się Alfredy, na pewno zna kogoś odpowiedniego -
oznajmiła Georgiana starając się odzyskać panowanie nad sobą.
Deprymowała ją ta rozmowa, tym bardziej że wciąż siedziała nago na
kolanach męża.
12
- Alfreda zna wszystkich. - Uśmiechnął się. Żartował sobie czasami z
bogatej i próżnej przyjaciółki żony, lecz nie było w tym nic
złośliwego.
- To przez poronienie - broniła się przepraszająco. - Wszystko się od
tego czasu zmieniło, prawda?
- Nie sądzę. A więc to ma być twój punkt wyjścia w rozmowach z
terapeutą? Poronienia? Hmmm... - Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem.
Skinęła głową; w przeciwieństwie do męża, częściowo wierzyła we
własne wymówki.
Saul zdjął ją wreszcie z kolan i delikatnie postawił na nogi.
Spodziewała się, że jak zwykle poklepie ją po pupie, ale wstał,
odwrócił się na pięcie i podszedł do okna. Wiedziała, że przekroczyli
kolejny ważny punkt w ich związku, nie miała tylko pojęcia, dokąd
ich to zaprowadzi.
Podniosła z podłogi satynową koszulkę nocną, zarzuciła na siebie,
zakrywając nagość, i podeszła do męża.
- Kocham cię - szepnęła cicho.
- Tak - odezwał się po chwili milczenia.
Ogarnęło ją nagłe wzruszenie, jakaś dziwna troska o Saula.
Delikatnie dotknęła jego ramion.
- O czym myślisz? - spytała.
- O IV Koncercie Brahmsa. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę,
jak powinienem prowadzić ostatnią część.
- Wykonywałeś ten utwór setki razy. - Była urażona i rozgoryczona.
Cholerny Brahms, jak mógł tak brutalnie wdzierać się w ich prywatne
życie i przerywać pierwszą poważną rozmowę o małżeństwie.
- Zawsze grałem go za wolno, teraz już wiem.
Brahms, Mahier, Straviński, Schubert, Beethoven, cała ta przeklęta
zgraja! Georgiana zadzwoniła do recepcji, by zarezerwować miejsce
na pierwszy lot do Londynu.
Saul, chłodny i jakby nieobecny, pomógł jej w pakowaniu. Potem
odprowadził żonę do taksówki i pochylił się, żeby pocałować ją na do
widzenia.
Zaraz po przybyciu do Londynu zadzwoniła do Alfredy z prośbą o
znalezienie dobrego specjalisty. Następnie umówiła się z przyjaciółką
na obiad, planując porozmawiać z nią na tematy bardziej intymne.
13
To było cztery lata temu. Idąc teraz za kulisy do garderoby męża,
Georgiana pomyślała, że Alfreda nie sprawiła jej zawodu. Prawdę
mówiąc, propozycja przyjaciółki doprowadziła do najbardziej
fascynujących zmian w jej życiu.
Tara opuściła po koncercie budynek filharmonii, bynajmniej nie
śpiesząc się do domu; szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, które
miejsce na ziemi nazwie tym mianem dzisiejszego wieczoru. Czuła się
cudownie, w jej głowie nadal rozbrzmiewały końcowe magiczne
dźwięki IV Symfonii Brahmsa. Miała ochotę uchwycić się tego
wspaniałego uczucia i trzymać się go kurczowo, dopóki nie zniknie
jak drogocenny sen w ostrym świetle poranka. Podeszła bez pośpiechu
do nadbrzeża i wpatrywała się w szeroką, lśniącą wstęgę Tamizy. W
blasku wieczornego, jesiennego nieba woda wydawała się czarna jak
atrament. Księżyc odbijał się w spienionych falach niczym odłamki
srebra, które spadają gdzieś z przestworzy.
Tara stała i nie mogła oderwać oczu od skrzącej się metalicznie rzeki.
Widziała w myślach, jak dosięga Tilbury, potem wpada do morza,
oceanu i pędzi wokół reszty świata. Zafascynowała ją ta bezlitosna
nieskończoność. Dziwnym trafem pasowała nastrojem do
przebrzmiałych już akordów symfonii.
Mijani mężczyźni spoglądali na nią z natarczywym zaintereso-
waniem. Niewysoka, zdecydowanie apetycznie wyglądająca młoda
kobieta, przechadzająca się samotnie po opustoszałych ulicach,
budziła w ich umysłach wiele kuszących skojarzeń.
Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństw
wielkiego miasta, nieraz przestrzegali ją przed nimi bliscy, którym
leżało na sercu jej dobro. Jednak nie przejmowała się tym wcale,
słusznie uważając, że potrafi dać sobie radę. Niech no tylko ktoś
spróbuje ją skrzywdzić! Podczas rocznego pobytu w Londynie wyszła
zwycięsko z niejednej opresji; z łatwością odprawiła dwóch
ekshibicjonistów, a pijaczyna w metrze, który mówił jej, że ma miłe
oczy, pożałował już po chwili, że się w ogóle odezwał.
Patrzyła w fascynująco ciemny nurt rzeki, a potem nieco wyżej, na
14
światła zawieszone nad brzegiem. Nagle zapragnęła znaleźć się koło
Brunona, spojrzeć w jego łagodne brązowe oczy, poczuć kojącą
bliskość potężnego ciała i niekwestionowane oddanie.
Godzinę później stąpała na palcach korytarzem jednego z aka-
demików. W rękach trzymała pantofle, a na jej twarzy malował się
wyraz frywolności. Doszedłszy do jego drzwi, delikatnie zaskrobała
małymi, krótko obciętymi paznokciami.
Po chwili otworzył jej szczupły, rozczochrany młody człowiek,
mrugający oczami przed rażącym światłem z korytarza. Nałożył
druciane okulary o grubych soczewkach, przyjrzał się dziewczynie i
uśmiechnął szeroko.
- Ho, ho, co za niespodzianka!
- To tylko ja - odparła. - Nie patrz na mnie, jakbyś właśnie znalazł
skarb.
Promieniejąc z radości nachylił się i pocałował ją czule w usta.
- No więc? Czy mogę wejść? - spytała z niecierpliwością.
- Tak, oczywiście.
Zrobił jej miejsce na krześle obok małego biurka, oba meble były
bowiem zawalone książkami i stertą papierów.
Tara opadła jednak na łóżko.
Bruno usiadł koło dziewczyny; twarz ściągnęła mu nagła troska.
Obserwował oblicze Tary, starając się odczytać jej uczucia. Nie chciał
powiedzieć nic, co by ją mogło zmartwić.
- Widziałaś go? - spytał w końcu.
- Tak.
- I jak wyglądał?
- Zmęczony i zrezygnowany. - Dziewczyna wykrzywiła twarz. -
Wyglądał... staro.
- Cóż, skończył pięćdziesiątkę, to chyba normalne - zauważył, chcąc
ją nieco pocieszyć. Bruno, dwudziestolatek, reprezentował dość
rozsądny pogląd, iż po czterdziestce życie człowieka toczy się już z
górki. - Kiedy ostatnio się z nim spotkałaś?
- Całe wieki temu, podczas ostatniego Bożego Narodzenia. -
Poczucie winy, jak wijący się wąż, podchodziło jej do gardła. - Wtedy
wyglądał dobrze, wprost kwitnąco.
Bruno wyciągnął rękę i ze współczuciem uścisnął jej ramię.
15
Doskonale rozumiał te rozterki, sam też nie zawsze umiał dogadywać
się z rodzicami.
- W pewnej chwili pomyślałam, czy nie pójść za kulisy i nie sprawić
mu niespodzianki. Prawie to zrobiłam, lecz poczułam się... cóż,
wstydziłam się - odparła z żalem.
- Ty, wstydliwa?
- Niewiarygodne, nie uważasz? A jednak. Tam, wśród orkiestry,
wydał mi się taki srogi i odległy. Nieprzystępny. Nie mogłam
uwierzyć, że to mój kochany tatuś, który jeszcze nie tak dawno huśtał
mnie za ręce, dopóki nie zakręciło mi się w głowie.
- Słodkie wspomnienia dzieciństwa. - Bruno uśmiechnął się.
- Od czasu do czasu zdarzały się miłe chwile - przyznała Tara. Zaraz
też skrzywiła się na myśl o częstych konfliktach. - Nasza ostatnia
sprzeczka była naprawdę okropna. Mówiłam mu takie straszne rzeczy,
musiałam go bardzo zranić.
Bruno ze współczuciem przyglądał się dziewczynie.
- Niedługo się z nim zobaczę! - wybuchnęła. - Naprawdę tak zrobię.
Najpóźniej przed następnym koncertem Xaviera.
- A więc znowu wielki Xavier koncertuje w Anglii - rzucił Bruno z
błyskiem w oczach. - Naprawdę się zjawił?
- Jasne. To był on, dyrygent wszech czasów we własnej osobie,
muzyczny geniusz z krwi i kości.
- Miałaś okazję obserwować go z bliska. Co o nim sądzisz? - zapytał
z ciekawością.
- Jest mistrzem w manipulacji widownią, na czas koncertu sprawuje
nad ludźmi całkowitą władzę. Mówię ci, gapili się na niego jak na
członka rodziny królewskiej.
- Ale muzyka ci się podobała? - Zaśmiał się.
- Była cudowna i kojąca serca. Szkoda, że cię tam nie było - odparła.
Jej zielone oczy uśmiechały się spod długich czarnych rzęs.
Serce zabiło mu mocniej z pożądania.
- Ja również żałuję.
- A jak ty spędziłeś wieczór? Z pewnością spotkałeś kogoś bardzo
wpływowego? - drażniła się Tara.
Bruno zrezygnował z koncertu z powodu jednego ze spotkań,
urządzanych od jakiegoś czasu na wydziale prawa. Miały one na celu
16
umożliwić studentom kontakt z najbardziej wziętymi prawnikami z
Anglii. Zważywszy na fakt, iż mogło się to okazać pomocne w
karierze przyszłych jurystów, zalecono studentom nie opuszczać tych
seminariów. Bruno wiedział, że trudno byłoby mu wytłumaczyć swoją
nieobecność, toteż udał się w końcu na uniwersytet, zamiast do
filharmonii.
Bruno Comwell nie znosił studiów prawniczych. Nie cierpiał stosów
opasłych tomów, do których był uwiązany dniem i nocą, a sam
pomysł kariery w tym zawodzie przyprawiał go o mdłości.
Chciał zostać muzykiem. Jego rodzice, zawsze chętnie wspierający
młodzieńcze pasje syna, początkowo z zadowoleniem płacili za
indywidualne lekcje gry na fortepianie. Ochoczo brali też udział w
szkolnych popisach Brunona, uważając je za cenne wzbogacanie jego
osobowości.
Ale gdy przyszło do wyboru drogi życiowej, twardo tupnęli swą
rodzicielską nogą, nie okazując bynajmniej ani krzty wyrozumiałości.
Zawód muzyka jest niepoważny, nie daje żadnej pewności i poczucia
bezpieczeństwa dla młodego, zdolnego człowieka, mówili. Bruno
musi zdobyć jakiś solidny i dobrze płatny fach. I choć z początku
może mu się to wydać dość nudne i żmudne, to w końcowym
rachunku na pewno się opłaci. Na wszelkie próby protestu z jego
strony mieli jeden koronny argument: Będzie mógł pomyśleć o
muzyce później, kiedy się już ustabilizuje. Istnieje przecież wiele
amatorskich zespołów, grających na przyzwoitym poziomie
fragmenty z Wesołej wdówki, nostalgiczne ballady Gilberta i Sullivana
czy małe recitale fortepianowe.
Bruno już dawno pogodził się z faktem, że rodzice dysponują nikłą i
bardzo powierzchowną wiedzą o muzyce, a w szczególności o muzyce
klasycznej, która w przyszłości miała się stać częścią jego życia.
Za to znali od podszewki mozolną harówkę przy prowadzeniu dwóch
niewielkich cukierni oraz ciągły niepokój związany z handlem. Dla
syna pragnęli więc większego bezpieczeństwa i prestiżu, a to mógł mu
zapewnić jedynie powszechnie szanowany zawód, w ich oczach
prawo lub medycyna.
Decyzja rodziców, choć grzeczna w formie, była ostateczna.
Oznaczało to, iż nie może liczyć na ich finansową pomoc w wypadku
17
jakiejkolwiek zmiany planów.
Sam nie podołałby kosztom studiów muzycznych, w każdym razie
poczuł, że jego obowiązkiem jest spełnić życzenie matki i ojca. Byli
porządnymi i troskliwymi rodzicami i w pewnym sensie poświęcali
się dla syna, posyłając go do drogiej prywatnej szkoły.
Dopilnowali, by Bruno nie czuł się kimś gorszym przy pozostałych -
bogatszych - kolegach. Kiedy przyjeżdżali do niego na szkolne
uroczystości, ojcu nie przyszło nawet na myśl zjawić się własną
podrdzewiałą półciężarówką z niebieskim napisem „Cukiernia
Comwella”. Zawsze wypożyczał nowego lśniącego rovera.
Obserwował zajeżdżającego z fasonem przed szkołę ojca i siedzącą
obok niego matkę, ubraną w nowy dwuczęściowy kostium oraz
idealnie pasujące dodatki, i wyczuwał coś patetycznego i
absurdalnego w sposobie, w jaki starali się być kimś, kim nie są. Ta
mieszanina rodzicielskiej troski, skrywanych kompleksów i wielkiej
determinacji sprawiła, że dla chłopca tak wrażliwego jak Bruno
spieranie się z nimi było czymś niewyobrażalnym.
- Wpływowego? - powtórzył z kwaśną miną i zadumał się nad
odpowiedzią. - Wątpię, by na wydziale znalazł się dziś wieczór ktoś,
kto miałby jakikolwiek wpływ na moje przyszłe życie.
- Jak długo jeszcze zamierzasz grać tę farsę? - Tara pokręciła z
rozgoryczeniem głową. - Bruno, ocknij się wreszcie. Nie lękaj się
zostać buntownikiem, wzbij się w powietrze!
- Tak jak ty, moje najdroższe, najcudowniejsze kochanie? -
Roześmiał się i wyciągnął rękę, by uszczypnąć jej gładki, zaokrąglony
policzek.
- Pewnie, że tak jak ja. Szałowa kelnerka dorabiająca na pół etatu w
lokalnym barze. To jest dopiero prawdziwy odlot!
- Nie, nie - strofował ją łagodnie. - Jesteś studentką filozofii, w tym
się zawiera twoja prawdziwa osobowość. Zabawa w kelnerkę to tylko
chwilowe hobby. Mała, pociągająca słabostka.
- Mylisz się. To przede wszystkim sposób zarobienia dodatkowego
grosza - oświadczyła z naciskiem.
Od czasu kiedy rok temu rozpoczęła studia, ogromnie jej doskwierał
ciągły brak pieniędzy. Przyznane stypendium ledwie starczało na
podstawowe wydatki; potrzebowała dodatkowej gotówki na wizyty w
18
salonach Vidal Sassoon czy potężne flakony perfum Miss Dior. Nawet
dorabiając w barze, ledwie wiązała koniec z końcem, dlatego też
starała się o posadę kelnerki w jednej z restauracji hotelowych w
Ritzu lub Claridges. Wedle jej rozeznania, w takich miejscach
otrzymuje się niewiarygodne wręcz napiwki.
- Mój drogi idealisto, śmiem wątpić, by studiowanie filozofii miało
jakiś związek z moją prawdziwą osobowością - stwierdziła kpiąco,
rozbawiona jego poważną miną. - Choć byłam w tym semestrze na
kilku wykładach, nie napisałam jeszcze ani jednej pracy i nie
przeczytałam żadnej książki poza jedną sznurowatą nowelką.
- W takim razie jesteś bardzo niegrzeczną dziewczynką.
- I co zamierzasz z tym zrobić? - szepnęła prowokacyjnie i
przymknęła oczy.
Bruno wstał, chwycił ją na ręce, przerzucił sobie przez plecy i lekko
poklepał jej wystające pośladki.
Tara zapiszczała i ugryzła go w ucho.
- Zamknij się! - syknął czule i postawił ją z wolna na ziemi. - Zaraz
zleci się tu pół akademika, by podsłuchiwać nas pod drzwiami!
- No to co? - Zamknęła mu usta namiętnym pocałunkiem, wsuwając
język między jego równe białe zęby.
Chichotali z uciechy i pożądania, kiedy upadli na wąskie łóżko, a ich
ciała splotły się z nienasyconą zachłannością.
- Prędzej, pośpiesz się! Nie mogę już dłużej czekać - popędzała go
Tara, głośno dysząc.
Ich miłość była spontaniczna i radosna - wspaniała uczta kipiącej
młodości i gorącego uczucia.
Po sześciu i pół minutach było już po wszystkim.
- Mniam! - mruknął leniwie Bruno wtulając dziewczynę w
zagłębienie ramienia. Oddychali ciężko, leżąc bez sił pośród plątaniny
ubrań i pościeli.
- Sam jesteś mniam - sennie odparła Tara.
Nie mogła podejrzewać, że w tym samym czasie ktoś bezskutecznie
próbuje się z nią skontaktować. W portierni jej akademika telefon w
regularnych odstępach czasu wydzwaniał przez całą noc.
19
Dochodziła siódma wieczorem następnego dnia, kiedy Georgiana
stanęła wraz z Alfredą na progu swojej eleganckiej jadalni. Z
zadowoleniem obserwowała ostatnie przygotowania do czterdziestych
urodzin męża i gratulowała sobie w duchu sprytnego sposobu, z jakim
ominęła najgroźniejszą rafę ich małżeństwa. Nie dość, że obronną
ręką wyszła z opresji, to udało jej się przekształcić związek z Saulem
w coś absolutnie wyjątkowego.
Naturalnie wiele zawdzięcza Alfredzie; przyjaciółka okazała się dlań
nieustannym źródłem wsparcia. Jak żaden z utytułowanych
specjalistów, do których wcześniej zwracała się o pomoc, Alfreda
potrafiła zgłębić tajemnice jej duszy. Bezbłędnie postawiła diagnozę i
zaproponowała najlepsze z możliwych wyjście; proste, skuteczne i
intrygujące. W jej oczach przyjaciółka należała do ludzi, którzy się
nigdy nie poddają i mają zawsze na podorędziu jakąś nową i cudowną
receptę na codzienne kłopoty. W każdym razie Georgiana posłuchała
jej rady i, jak na razie, nie żałowała tego.
Weszła do jadalni i rzuciła okiem na wykwintnie udekorowane stoły.
Wśród bukietów kwiatów piętrzyły się dumnie piramidy fantazyjnie
udekorowanych kaczek, bułki plecione na podobieństwo wymyślnych
fryzur z czasów regencji i plastry różowej wędzonej szynki zawinięte
wokół bursztynowych fig. Pośrodku, na honorowym miejscu, pyszniła
się kompletna marcepanowa orkiestra, której przewodził wykonany z
cukru dyrygent. Tuż obok stał wielki, przykuwający wzrok tort w
kształcie klucza wiolinowego, udekorowany białą i złotą polewą.
Georgiana uśmiechnęła się z satysfakcją.
- Wspaniały widok. To zbyt piękne, by tak po prostu zjeść -
mruknęła Alfreda popijając szampana Bollinger rocznik 1973 z
kryształkami cukru, nasiąkniętymi starym szlachetnym armaniakiem.
- Bo i dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy, przekonasz się. Brahms
i Mahier muszą się tym razem obejść smakiem, Saul nawet o nich nie
wspomni.
- Chcę usłyszeć więcej szczegółów. Zdradź, jakie atrakcje
przygotowałaś mu na te specjalne urodziny? - dopytywała się Alfreda,
powoli cedząc słowa. Upiła drinka i wygładziła niewidzialne fałdy na
swej jedwabnej karminowej spódnicy.
Georgiana ubrała się dzisiaj w nałożoną na sposób grecki zwiewną
20
kremową krepę. Ulubiony styl Saula, pomyślała w duchu.
- Chodzi ci o to, kogo dla niego wybrałam?
Alfreda patrzyła na dno szampanki. A więc Georgiana nadal uprawia
te swoje małe gierki. Usta drgnęły jej w uśmiechu.
- Naturalnie, powinnam pamiętać, że odznaczasz się niezwykle
oryginalnym smakiem przy doborze prezentów dla swego męża.
- Ten jest zupełnie wyjątkowy, wprost nie ma sobie równych. A
przecież i do tej pory nie brakowało godnych podziwu. - W głosie
Georgiany wyczuwało się zadowolenie.
- Dobry Boże, ależ ty masz charakterek - wykrztusiła Alfreda.
- Dwadzieścia dwa lata, wysoka, wytworna i niewyobrażalnie piękna
- ciągnęła w zadumie Georgiana, jakby nie słysząc uwagi przyjaciółki.
Alfreda uniosła brwi.
- Faktem jest, moja droga, że to ty właśnie wskazałaś mi tę agencję, i
jestem ci za to ogromnie wdzięczna. To najlepsza rzecz, jaką mogłaś
dla mnie zrobić - przyznała Georgiana.
- Cóż, w takim razie cieszę się - odparła Alfreda. Rzeczywiście,
nazwę i adres firmy dostarczyła dyskretnie przyjaciółce tuż po ich
pamiętnym obiedzie. Sama otrzymała te dane od dobrego przyjaciela
męża, ministra w obecnym rządzie, człowieka niezwykle
błyskotliwego i znanego z tego, że potrafi dotrzeć do rzeczy
niedostępnych dla innych. Również tym razem nie zawiódł.
Choć Alfredę niewiele mogło już zaskoczyć, zdziwiła się na tak
bogatą ofertę pięknych młodych kobiet do towarzystwa, które za
odpowiednio wysoką opłatą proponują swe usługi.
Georgiana była nie mniej zdumiona. Po wielu wahaniach, pełna
obaw i zdenerwowana zadzwoniła do agencji. Kobieta, która odebrała
telefon, była najwyraźniej osobą wykształconą, życzliwą i, co
najważniejsze, pozbawioną zahamowań moralnych. Trudno byłoby ją
czymś zaszokować, pomyślała z ulgą Georgiana.
Potem wszystko potoczyło się gładko. Oznajmiła bez ogródek, że
szuka inteligentnej i atrakcyjnej kobiety, która zaspokoi potrzeby jej
męża, ponieważ ona sama odzyskuje zdrowie po ciężkiej chorobie.
Zabrzmiało to na tyle szczerze i żałośnie, że głos jej zadrżał, gdy
wymawiała te słowa. Cóż, rzeczywiście poroniła trzy lata temu i od
tego czasu tak naprawdę nie wyzdrowiała. Przypomniała też sobie, że
21
następnego dnia ma umówione spotkanie z psychoterapeutą na Harley
Street.
Głos w słuchawce natychmiast stał się wyrozumiały i współczujący.
Nastąpiła dłuższa seria istotnych, acz niezwykle dyskretnych pytań, na
które Georgiana musiała odpowiedzieć, zanim mogły zostać podjęte
kolejne kroki. To wszystko ogromnie ją uspokoiło; poczuła się, jakby
załatwiała jakąś banalną, urzędową sprawę. Potrzebna też była opłata
wpisowa, na tyle wysoka, że sugerowała otrzymanie towaru
najwyższej klasy. To również podziałało na nią odprężające.
Kobieta z agencji zapewniła, że niewątpliwie znajdzie osobę, która
sprosta stawianym wymaganiom, kiedy tylko zostaną uregulowane
sprawy finansowe.
Georgianie przyszło do głowy, że być może to jakaś sztuczka, mająca
na celu wyłudzenie pieniędzy. Była jednak na tyle majętna, że bez
większego uszczerbku mogła stracić wymienioną sumę. Była gotowa
zaryzykować o wiele więcej, jeśli istniała szansa uratowania jej
małżeństwa. Gdyby tak się stało, przygodę z agencją potraktowałaby
jak gwiazdkę z nieba.
Ustaliły ostatecznie, że wynajęta dziewczyna znajdzie się na liście
osób zaproszonych na jedną ze słynnych kolacji Georgiany. Przyjdzie
najpierw na koktajl przed kolacją i jeśli jej osoba wzbudzi
jakiekolwiek zastrzeżenia, dyskretnie opuści dom, zanim towarzystwo
przejdzie do jadalni. Pełna zapłata miała być jednak dokonana bez
względu na akceptację Georgiany. Uznała taki układ za rozsądny, a
jednocześnie sprawiedliwy, pozwalał jej bowiem wycofać się z
umowy bez jakiegokolwiek poczucia winy.
W końcu wszystko wypadło lepiej, niż się mogła spodziewać.
Dziewczyna okazała się urocza i na poziomie, najwyraźniej dobrze się
czuła pośród eleganckiego towarzystwa, zebranego w salonie
Georgiany.
Na tle innych prezentowała się jak najpiękniejsza róża. Ubrana była
w prostą, klasyczną suknię; biżuterię miała skromną, lecz gustowną.
Dyskretny makijaż i długie jasne włosy, które Xavier zawsze tak
bardzo podziwiał, dopełniały całości.
Georgiana obserwowała ją z drugiego końca sali, widząc w niej
niemal swoje wierne odbicie sprzed dwudziestu lat. Chociaż
22
dostrzegała wiele podobieństw, z zadowoleniem stwierdziła, że nadal
przewyższa dziewczynę perfekcją budowy i szlachetnością rysów
twarzy. Jej kości policzkowe, układ oczu i ust nie pozwalały wyglądać
inaczej niż pięknie. Zawsze uważała je za najcenniejszy dar natury;
najbardziej doświadczony chirurg plastyczny nie potrafiłby stworzyć
czegoś takiego. Mogła być pewna, że zachowa wspaniałą urodę aż do
późnej starości, w przeciwieństwie do większości ładnych kobiet,
które zawdzięczają swój wygląd świeżości cery i ułożeniu skóry na
policzkach, a ta po czterdziestce najczęściej zapada się i więdnie.
Georgiana tak usadziła gości, że dziewczyna znalazła się na początku
długiego stołu po lewej ręce Xaviera. Sama zajęła honorowe miejsce
pani domu po przeciwległej stronie, mając za sąsiadów sekretarza
generalnego Rady Sztuki oraz zagorzałego wielbiciela męża.
Tak, to był pamiętny wieczór, który wiele zmienił w jej życiu. Kiedy
stała teraz w jadalni z Alfredą, popijając szampana i oczekując
pierwszych gości, przypomniała sobie, jakie mieszane uczucia
wzbudzał w niej widok męża z młodą kobietą u boku, która uwodziła
go subtelnie w przerwach między spożywaniem udźca baraniego i
szarlotki.
Pamięta także każde słowo listu, jaki napisała wtedy do męża.
Włożyła mu go niepostrzeżenie do ręki, kiedy udała się z resztą pań
do salonu, zostawiając mężczyzn w jadalni na kieliszek porto.
Był to list miłosny. Georgiana zapewniała w nim o głębokim uczuciu
i szczerym pragnieniu uszczęśliwienia męża. W nieco żartobliwy, lecz
delikatny i pełen troski sposób proponowała mu spędzenie wieczoru z
atrakcyjną młodą damą, która może mu dać tyle rozkoszy, ile nie dane
mu było przeżyć z własną żoną. Poinformowała go przy tym, że
zostaje na noc u przyjaciół, by go w niczym nie krępować. Na koniec
wyraziła nadzieję, że nie będzie się na nią gniewał, gdyż działa z
czystych pobudek i pozostaje jego prawdziwą i kochającą żoną... I tak
dalej... i tak dalej...
Pisząc ten list i czytając go potem dziesiątki razy, doszła do wniosku,
że udało jej się trafić w odpowiednio romantyczną nutę, która z
pewnością poruszy sentymentalną stronę duszy Saula. Cieszyła się, że
znalazła też sposób na to, by mąż mógł się z twarzą wycofać z całego
układu, biorąc wszystko za dobry żart. W każdym razie nie powinien
23
poczuć się urażony jej propozycją.
Powtarzała to sobie w duchu przez cały czas, zanim panowie
dołączyli do nich w salonie, lecz jej nerwy były napięte do ostatnich
granic.
Rzut oka na twarz Xaviera i na jego błyszczące oczy natychmiast ją
uspokoił; już wiedziała, że wszystko idzie po jej myśli.
Bynajmniej się nie zezłościł. Był rozbawiony i zaintrygowany,
postanowił widać podjąć jej grę.
I tu spotkała ją rzecz nieoczekiwana.
Wizja Saula i pięknej młodej kobiety, ich nagich ciał splecionych w
zmysłowym uścisku, niezwykle silnie podziałała na jej wyobraźnię.
Odkryła ze zdumieniem, że podnieca ją to mocniej niż najbardziej
wymyślny seks, przeżywany w rzeczywistości.
Tej nocy prawie nie spała, wyobrażając sobie tamtą parę. Niemal
widziała, jak się kochają, to żarliwie i z pasją, to spokojnie, z leniwą
pożądliwością. Jawa mieszała się ze snem, aż obudziła się rano, cała
drżąca, oblana potem i z sercem bijącym jak oszalałe.
Gdy następnego dnia wróciła do domu, zastała Saula wypoczętego i
w doskonałym humorze. Wspomniał nawet o planach zabrania jej na
krótkie wakacje w ich ulubione miejsce, do St. Tropez.
Po dziewczynie nie zostało ani śladu, nic też o niej nie wspomniał,
jakby incydent w ogóle nie miał miejsca. Wyczuła jednak, że
ogromnie zyskała w jego oczach. Każdym gestem i słowem dawał
wyraz szacunku i podziwu dla jej troskliwości, wyobraźni i taktu. A
więc wygrała! Udało jej się i upajała się tym zwycięstwem. Zniknęło
gdzieś poczucie niedowartościowania i smutku, Georgiana zaczęła się
postrzegać jako kobieta wyzwolona i odważna, nie bojąca się ryzyka i
przekraczająca wszelkie granice.
Wyczuła, że z powodzeniem mogłaby powtórzyć to doświadczenie,
choć zapewne w zupełnie wyjątkowych sytuacjach. Musi zatem
wykazać się tylko dużą ostrożnością i intuicją. Rozpierała ją radość,
wydało jej się, iż wymyśliła złoty środek na życie, które nabrało teraz
jasnych barw.
Wspaniałe było i to, że owo uczucie nie znikało, a wręcz potęgowało
się wraz z każdym następnym aranżowanym spotkaniem.
Dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy. Nie tylko z powodu
24
czterdziestych urodzin męża, ale również dlatego, iż sprowadzona
dziewczyna odznacza się nadzwyczajną urodą. To najpiękniejsza
dziwka, jaką udało jej się do tej pory załatwić.
Parę tygodni wcześniej Georgiana poprosiła o możliwość spotkania i
bezpośredniej rozmowy z kilkoma potencjalnymi kandydatkami.
Kolejno zapraszała je do siebie na obiad i spędzała przyjemnie czas na
niezobowiązujących pogaduszkach. Miała wtedy świetną okazję, by
ocenić ich wygląd, inteligencję, dowcip i obycie. Zadanie nie należało
bynajmniej do trudnych. W miłej atmosferze, przy jedzeniu i kieliszku
wyśmienitego burgunda, zaproszone dziewczęta ożywiały się i
swobodnie odpowiadały na pytania Georgiany.
Wszystkie były na swój sposób atrakcyjne, lecz kobieta, którą
wybrała, przewyższała klasą każdą z nich. Wdzięk, niewymuszona
elegancja, nieskazitelna figura i klasyczne rysy twarzy; Georgiana
musiała przyznać, że dziewczyna zrobiła na niej piorunujące
wrażenie. Co więcej, dorównywała jej urodą. Zachwycały jej
wyraziste, ciemnofiołkowe oczy i ciepła barwa głosu. Ale przede
wszystkim miała w sobie to coś, co sprawia, że nie sposób pozostać
wobec kogoś obojętnym. Roztaczała aurę doskonałości; aż trudno
było uwierzyć, że nie pochodzi ze starej arystokratycznej rodziny.
Georgiana spytała ją o pracę. Kobieta odpowiadała ze spokojem i bez
cienia zakłopotania. Wyjaśniała, że jej klienci to dżentelmeni w
każdym calu, ona zaś nie ma kompleksów i traktuje swoją profesję jak
każdy inny sposób zarabiania pieniędzy. Nie omieszkała dodać, że jej
miesięczne dochody są wielokrotnie wyższe niż pensja nauczycielki,
którą otrzymywałaby, gdyby pracowała w swoim wyuczonym
zawodzie.
Georgianie ogromnie to zaimponowało.
- Zdecydowałam się, masz tę pracę. Uważam, że nadajesz się do tego
- oznajmiła stanowczo pod koniec obiadu. Wręczyła dziewczynie
kopertę, w której znajdowały się banknoty o dość wysokich
nominałach. - Traktuj to jako ekstra premię ode mnie, podziękowanie
z góry. Swoje normalne wynagrodzenie otrzymasz zwykłą drogą,
przez agencję.
Dziewczyna uśmiechnęła się i skinęła z wdzięcznością głową.
Georgiana patrzyła za nią, jak odjeżdża taksówką znikając w
25
londyńskim tłoku, i poczuła znajomy dreszczyk emocji. Jednocześnie
zdała sobie sprawę, że właśnie zamierza podać Saulowi jak na tacy
kobietę dorównującą jej pod każdym względem.
To niebezpieczna i lekkomyślna gra, pomyślała. Ale nie mogła
zaprzeczyć - im większe ryzyko, tym pełniejszą odczuwała
przyjemność. Rosnące podniecenie zapierało dech w piersiach,
przyspieszało bicie serca i sprawiało rozkoszny zawrót głowy.
Powodzenie jej planu stanowiło też najlepszy dowód, te ich
małżeństwo jest wieczne i niczym nie zagrożone.
- Ubierze się dzisiaj na fioletowo - zdradziła Alfredzie. - To ulubiony
kolor Saula, naturalnie poza kremowym – dodała, dotykając na
ramieniu swej boskiej kreacji.
- Mam nadzieję, że Saul da sobie radę - skomentowała sucho jej
przyjaciółka. - Bądź co bądź nie jest już młodzieniaszkiem. Poza tym
sama wiesz, że w ciągu ostatnich lat wyjątkowo ciężko pracował.
- Taki już jego styl życia, jest zdecydowanym pracoholikiem - rzekła
Georgiana. - Potrafi odpoczywać tylko w aktywny sposób, pasjami
gra w tenisa, jeździ na nartach i żegluje. Śmiem twierdzić, że seks to
dla niego jedna z mniej męczących dyscyplin, wręcz konieczna dla
lepszego samopoczucia na co dzień. Dzisiejsza randka dobrze mu
zrobi.
Alfreda skrzywiła się w duchu. Niepokoiło ją takie niedbałe
traktowanie seksu, szczególnie w odniesieniu do przygód własnego
męża i innych kobiet. Osobiście była zdania, że pomysł podsuwania
wysokiej klasy prostytutek dla zaspokojenia nadmiernych apetytów
męża jest na dłuższą metę zdecydowanie chybiony. A skoro
Georgianie zależy na tym małżeństwie, jest to definitywne kuszenie
losu.
- A swoją drogą, gdzie właściwie jest Saul? - spytała rozglądając się
ze zdziwieniem po sali, która nie wiedzieć kiedy wypełniła się
gośćmi. Przyszły osobistości głównie ze świata polityki i sztuki,
napełniając dom śmiechem i ożywionym gwarem rozmów.
- Pojechał z wizytą do szpitala. Jeden z solistów Orkiestry
Symfonicznej Tudorów, z którym współpracował całe lata, miał
zeszłej nocy rozległy zawał serca. Ciężka sprawa.
- Boże, to straszne!
1 Angela Drake KONCERT TYLKO DLA DWOJGA CZĘŚĆ 1 Saul Xavier już od trzech lat nie występował w Londynie. Na samą wieść o tym, że to on ma poprowadzić koncert Brahmsa, w kasach biletowych tutejszej filharmonii zapanowało radosne ożywienie, a ceny karnetów sięgnęły wyżyn. W dniu imprezy można je było kupić u koników po cenie pięciokrotnie wyższej, a i to z dużymi trudnościami. Xavier był niezwykłym człowiekiem, zdolnym, lecz ponad miarę himerycznym. W równym stopniu potrafił wzbudzić aplauz na widowni, co trwogę wśród współpracowników. I tym razem nie obyło się bez zgrzytów. Wystarczyło kilka minut od przybycia mistrza na popołudniową próbę, żeby spełniły się najgorsze przeczucia dyrektora filharmonii i całej ekipy. Zaraz po rozpoczęciu maestro jednym gwałtownym ruchem przerwał koncert. Obrócił się na taborecie i wpatrywał nieruchomo i przenikliwie w ciemną, prawie pustą widownię. Zdenerwowany dyrektor podbiegł natychmiast do proscenium. W ślad za nim podążyło jeszcze dwóch członków kierownictwa. Dyrygent omiótł ich uważnym spojrzeniem, niczym orzeł z wyżyn swego gniazda. - Dobiegł mnie jakiś hałas - rzekł cicho, lecz dobitnie. Dyrektor poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki. Zapadła grobowa cisza i przez chwilę wszyscy łowili najdrobniejsze dźwięki. - Teraz! Słyszycie? - Podniósł rękę. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Rzeczywiście, było słychać odległy, ledwie wychwytywalny szelest. Dyrektor westchnął w duchu. Co to mogło być? Jak sobie z tym poradzi? - Maestro, bezzwłocznie to sprawdzimy - zapewnił dyrygenta. Na arystokratycznym obliczu mistrza pojawił się cień uśmiechu. - Nie narzekałbym, gdyby nie kłóciło się to z duchem utworu, ale niestety tak nie jest! - skomentował tylko. Pracownicy filharmonii zaśmiali się lękliwie, niepewni ostatecznie co do humoru artysty.
2 Dyrygent w jednej chwili zupełnie przestał się nimi interesować; odprawił ich szybkim skinieniem ręki i odwrócił się z powrotem do orkiestry. - A więc, panie i panowie, mamy tu do czynienia z tajemniczym dźwiękiem - rzekł unosząc batutę. - Ale przedstawienie trwa dalej! Członkowie orkiestry wydali zgodnie ciche westchnienie ulgi i zachichotali nerwowo. W każdym uczestniku spektaklu z wolna narastało poczucie sensacji i uniesienia. Nawet ci, którzy nigdy dotąd nie współpracowali z Xavierem, natychmiast rozpoznali, iż znaleźli się w rękach mistrza. Nieważne, że surowego służbisty, który nie wahał się - jeśli uznał to za stosowne - okazać się w swym gniewie brutalny i bezwzględny. Wszyscy wyczuli, że temu człowiekowi prawdziwie leży na sercu dobro sztuki i zamierza wydobyć absolutną głębię i piękno wykonywanych partii. Kiedy dzisiejszego wieczoru zagrają dla niego, zaiste zabrzmi to jak śpiew aniołów. Wokół przelewały się akordy, a maestro spoglądał po rzędach instrumentalistów i zatrzymywał wzrok na każdym z nich, kiwając lekko głową, gdy rozpoznawał muzyków, z którymi już kiedyś pracował. Odnosiło się wrażenie, iż potrafi zajrzeć im do wnętrza duszy, a co ważniejsze, usłyszeć grę każdego z nich z osobna. Niepodzielnie zawładnął ich umysłami i wyzwolił pokłady emocji, których sami nie byli wcześniej świadomi. Na czas koncertu Xavier stał się ich jedynym władcą, uwielbianym, nieomylnym mistrzem. Sam, stojąc teraz w uniesieniu przed orkiestrą, zdawał się stapiać z nią w jedną doskonałą całość. Na tę maesterię pracował latami. Zresztą już od dzieciństwa jego życie skupiało się wokół muzyki. W wieku sześciu lat z powodzeniem zagrał jedno z rond Mozarta. Dzisiaj, w przeddzień czterdziestych urodzin, emanował tężyzną fizyczną i niezwykłą siłą ducha. Był przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną, znajdującym się zapewne u szczytu sprawności seksualnej. Chociaż urodził się i wychował w Anglii, w jego żyłach płynęła mieszanka krwi greckiej, austriackiej i hiszpańskiej. Greckie pochodzenie przejawiało się w klasycznych, surowych rysach i oliwkowej cerze. Podziw wzbudzała gęsta czarna czupryna, w szlachetny sposób przyprószona tu i ówdzie delikatną siwizną - obraz godny największych mistrzów pędzla. Oczy mężczyzny jaśniały
3 szarością, kolorem na tyle niewinnym, aby skutecznie skrywać jego zadziwiające zdolności; jednym zerknięciem spod przymkniętych powiek potrafił błyskawicznie hipnotyzować bądź śmiertelnie przerazić swe ofiary. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a częste pływanie i jazda na nartach wyrzeźbiły doskonałe proporcje i mięśnie ciała. W zachowaniu nienagannej sylwetki pomagał mu również legendarny wręcz umiar w jedzeniu i piciu, niejednokrotnie z szacunkiem opisany przez media. Faktem jest, że Xavier jak wielu innych cenił sobie dobre jedzenie i przednie wino, jednak nie był zachłanny. Nigdy też nie wziął do ust kropli alkoholu, kiedy prowadził samochód, bądź planował zasiąść za sterami swojego turbośmigłowego samolotu TBM 700. W praktyce oznaczało to, że przez ostatnie lata pił rzeczywiście niewiele. Pierwsza część koncertu dobiegła końca i maestro zarządził krótką przerwę. Wówczas dyrektor filharmonii złożył mu pośpiesznie raport dotyczący dziwnych odgłosów. Okazało się, że pochodzą z pompy zasilającej potężny bojler, który znajdował się w podziemiach budynku. - Muszę przyznać, że do tej pory nie zwróciłem na to uwagi - oznajmił ze skruchą dyrektor. - Nie wątpię, iż wyłączy pan to na czas koncertu - orzekł spokojnie maestro. Nigdy nie pozwalał sobie na napady wściekłości czy głośne kłótnie, zawsze bacznie się kontrolował. Jednak biada tym, których zwiodła jego pozorna powściągliwość. W razie potrzeby potrafił bezlitośnie uderzyć, zadając bolesne ciosy z szybkością jadowitej żmii. Dyrektor doskonale wiedział, że na nic się nie zdadzą jakiekolwiek protesty. Cichym westchnieniem wyraził jedynie ukrytą nadzieję, że nie zakłóci to działania barów i toalet w filharmonii. Późnym wieczorem, kiedy zaczęła się schodzić publiczność, temperatura w chłodnej, klimatyzowanej sali koncertowej zdawała się stopniowo podnosić, w miarę jak rosły emocje i entuzjazm czekających gości. W lożach i pierwszych rzędach pojawiały się znane osobistości ze świata polityki i biznesu, panowie w czarnych krawatach i panie w migotliwych toaletach z jedwabiu i tafty.
4 Mniej więcej w połowie sali siedziała młoda kobieta ubrana w czarne koronkowe spodnie i obszerny szkarłatny sweter. Podwinęła nogi pod siebie, by siedzieć nieco wyżej i lepiej widzieć scenę. Jej jasnozielone oczy śledziły uważnie członków orkiestry zajmujących swoje miejsca. Uszy kobiety chłonęły odgłosy strojonych instrumentów, bogate, stalowe dźwięki smyczków i czyste tony sekcji dętej, która błyszczała w światłach teatru niczym rogi wielkiego zwierza, zmyte do czysta olbrzymią nawałnicą deszczu. W oczekiwaniu na rozpoczęcie misterium przymknęła oczy. Wkrótce orkiestra zagra i muzyka wypełni treścią każdy zakamarek sali, jak mgła ogarniająca wszystko w zimny, jesienny poranek. Na minutę przed zapowiadanym początkiem na widowni pojawiła się dość hałaśliwie zachowująca się grupka osób, wzbudzając wokół ożywione komentarze. Na czele szła wysoka, szczupła kobieta, której jasne włosy opadały na plecy z nonszalancją, na jaką mogą sobie pozwolić jedynie te najpiękniejsze. Ubrana była w klasyczną suknię z białej krepy, a jedyną ozdobę stanowił surowy w formie naszyjnik z brylantami. Zanim usiadła, rozejrzała się po sali, wydymając usta w lekko kpiącym, kapryśnym uśmiechu. Całe to zamieszanie opóźniło porę rozpoczęcia koncertu o blisko trzy minuty. Przez widownię przebiegł szmer oburzenia. Niewiasta siedząca w następnym rzędzie poinformowała szeptem swojego męża, iż piękność w bieli jest żoną Saula Xaviera. - Zapewne sądzi, że daje jej to boskie prawo rozporządzania do woli naszym czasem - sarknął mężczyzna z grymasem na twarzy. Wtem wszelkie szepty umilkły, a na widowni zapadła elektryzująca cisza. Na scenie w świetle jupiterów pojawiła się smukła sylwetka mistrza. Przeszedł koło muzyków i stanął przy dyrygenckim pulpicie. Rozległa się ogłuszająca burza oklasków. Xavier zdawał się tego nie słyszeć. Wszedł na podwyższenie, ustawił stopy w równej linii z ramionami, uniósł batutę i zaczął koncert. Jego ruchy odznaczały się niespotykaną płynnością i precyzją; z łatwością uzyskiwał, co chciał, bez jednego zbędnego gestu i nadmiernej ekspresji. Momentami ledwie poruszał dłońmi, a mimo to pewnie prowadził orkiestrę po ścieżkach czystej, zachwycającej muzyki.
5 Grał już ten utwór przynajmniej pięćdziesiąt razy, jednak wciąż na nowo coś w nim odkrywał. Potwierdziło to starą prawdę, że wielkie dzieła są podatne na twórcze interpretacje. Przypominają bezkresny ocean, w którym można zanurzać się coraz głębiej i głębiej, nigdy nie dosięgając dna. Od wczesnych lat kariery, kiedy jako walczący o pozycję, początkujący młody dyrygent wykonywał z podrzędnymi orkiestrami północnej Anglii Don Giovanniego Mozarta albo Cyganerię Pucciniego, dyrygował i jednocześnie wyobrażał sobie, że tak naprawdę to on komponuję tę muzykę. Za każdym razem robiło to na nim niesamowite wrażenie, dopiero wtedy mógł naprawdę rozkoszować się pięknem dźwięków. Jednak w którymś momencie uzmysłowił sobie ostatecznie, iż rządzące tym światem boskie siły nie obdarzyły go talentem twórczym. Przyjął wreszcie ten fakt do wiadomości i od tej pory wszystkie swoje siły wkładał w doskonalenie sztuki dyrygowania. Najważniejsze, że nie poniósł przy tym klęski. Jeden z bardziej wpływowych krytyków muzycznych Nowego Jorku stwierdził kiedyś, że Xavier jest prawdziwym artystą, jednym z największych wirtuozów batuty, który skinieniem nadgarstka osiąga to, co innym nie udałoby się przy użyciu czołgu. Zewsząd obsypywano go słowami uznania, a filharmonie całego świata stanęły przed nim otworem. Przemierzał kontynent za kontynentem, koncertując z najlepszymi orkiestrami i wszędzie wzbudzając aplauz. W Niemczech sam kanclerz zaprosił go na kolację, w Japonii zaś jego zagorzałymi wielbicielami stali się magnaci świata elektroniki. Jeden z czołowych brytyjskich producentów broni regularnie latał służbowym samolotem na wszystkie koncerty mistrza, a sekretarz ONZ posunął się w swej admiracji tak daleko, że mianował go Ambasadorem Dobrej Woli. Honoraria z tytułu prowadzenia koncertów i tantiemy ze sprzedaży dziesiątek nagrań zapewniły mu stały solidny dochód. Dzięki trafnym decyzjom doradców finansowych, pomagających mu inwestować, grac na światowych giełdach i lawirować pośród masy przepisów podatkowych, jego majątek zaczął być liczony w milionach dolarów. Saul Xavier stał się człowiekiem niewyobrażalnie bogatym.
6 Mnóstwo ludzi zazdrościło mu talentu oraz sławy i oddałoby wszystko, by osiągnąć jego kunszt artystyczny, jego sposób bycia, pieniądze i zniewalającą władzę nad najlepszymi orkiestrami świata. Owszem, wiele osiągnął, pomyślał teraz, stojąc przed wspaniałymi londyńskimi muzykami. Wsłuchując się w aksamitną barwę sekcji smyczków, doznawał lekkiego ściskania w gardle. Mimo wszystko... Gdzieś w środku narastało uczucie strachu, jak ludzki embrion poruszający kończynami i kiwający olbrzymią głową, który domaga się życia. Wraz ze zbliżaniem się czterdziestych urodzin Xavier coraz częściej myślał z lękiem o przyszłości, kiedy dnie zleją się w przerażającą jedność i nie zostanie mu nic poza wspomnieniami minionej chwały. Zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie uczynić więcej niż udoskonalać swój warsztat interpretatora. Udało mu się ożywić i tchnąć nowego ducha w niezliczone utwory muzyczne, nie zdołał jednak stworzyć czegoś naprawdę własnego. Nigdy nie malował, nie rzeźbił i nie pisał. Nie pozostawi po sobie żadnej spuścizny. Nie miał też dzieci, a teraz było już na to za późno. Nagle ujrzał siebie jako orła szamoczącego się bezsilnie w klatce, u szczytu swoich możliwości. Ogarnęła go panika. Drwiła z niego niema i niewidzialna twarz czasu. Co począć? Czy wrócić do początków? Spojrzeć od nowa na potężny repertuar klasyki świeżymi oczami nowego zespołu? Może poszukać wśród amatorów? W Bradfordzie albo Hull? Skompletowałby z nich i wykształcił świetną orkiestrę, jego własne dzieło. Myśl ta rozpaliła w nim nikłą nadzieję; jej płomyk niepewnie zamigotał, by po chwili zgasnąć. Przeszył go zimny dreszcz. Ręce poruszały się wciąż z automatyczną precyzją, ale duch błądził gdzieś w oddali. Poczuł, jak zamykają mu się oczy. Przez moment w sekcji smyczków nastąpiło wahnięcie, ledwie zauważalne, trwające nie dłużej niż ułamek sekundy. Jedynie najczulsze ucho fachowca potrafiłoby je rozpoznać. Oczy mistrza otworzyły się gwałtownie. Zbeształ się w myślach i resztkami woli skupił na Brahmsie. W jego osobistym repertuarze nie
7 mogło być miejsca na litowanie się nad sobą. Utrata koncentracji to grzech niewybaczalny, to się nie może więcej powtórzyć! Zapewne nie zostanie nigdy wielkim kompozytorem, lecz nie zejdzie też poniżej poziomu wspaniałego dyrygującego wirtuoza. W następnym tygodniu miał poprowadzić dwa dalsze koncerty; pierwszy z nich to wieczór poświęcony Sibeliusowi i Brittenowi, w drugim zaś zamierzał cofnąć się w edwardiańską nostalgię wespół z Davidem Bronfenbrennerem, grającym na skrzypcach partię solową Elgara. Postawił sobie za cel bezbłędne zagranie tych utworów. Krytycy brytyjscy nie zdołają mu niczego zarzucić, a ich recenzje będą jak zwykle ociekały słodyczą. Na koniec występu zerwały się entuzjastyczne, burzliwe oklaski. Publiczność szalała; kochała w tej chwili każdą minutę jego koncertu, kochała też Xaviera. Wywoływano go cztery razy. Patrzył długo ponad głowami wiwatujących ludzi i wreszcie z powagą skinął głową. Na jego surowych rysach błąkał się cień uśmiechu. Własne refleksje na temat występu postanowił zatrzymać wyłącznie dla siebie. Wtem poczuł, że ma wszystkiego dosyć. Nasyciwszy się aplauzem, potrzebował teraz ciszy i wytchnienia. Szybkim machnięciem ręki odprawił orkiestrę i udał się w stronę garderoby, by znaleźć tam azyl i odosobnienie. Publiczność, wciąż jeszcze ogarnięta wzruszeniem, opuszczała salę niesiona falą nie gasnącego entuzjazmu. Zielonooka dziewczyna nie poruszała się. Siedziała na swoim miejscu, z podwiniętymi nogami, wpatrzona w pustą już estradę. Georgiana Xavier uśmiechnęła się z satysfakcją, patrząc, jak mąż schodzi ze sceny. Mając za sobą koncert, mogła się teraz bez reszty poświęcić planowaniu wieczornej urodzinowej uroczystości. Słuchała muzyki bez większego zapału. Po obmyśleniu zestawu dań na przyjęcie niespodziewanie uciekła wspomnieniami w przeszłość, przywołując w pamięci dwadzieścia ostatnich lat swojego życia. W świecie artystycznym niewiele jest par, które wytrzymują ze sobą taki szmat czasu; separacje i rozwody dotykały wszystkich wokół. Ale ona
8 i Xavier nadal pozostawali razem - niemal idealny związek oparty na solidnych podstawach. Tylko raz przeżyła przerażający moment strachu, pełna obaw, czy aby te podwaliny nie zaczną się rozpadać. Przypomniała to sobie z doskonałą jasnością, każdą chwilę - duszne letnie popołudnie w Nowym Jorku i ich dwoje w luksusowym beżowo-złotym apartamencie hotelowym, wypełnionym zapachem świeżych kwiatów. Całe popołudnie spędziła na zakupach, Xavier zaś miał próbę w Carnegie Hall. Ich sypialnię zaśmiecały stosy biżuterii, bibelotów i ubrań, wysypujące się z firmowych toreb, z dumnie wypisanymi nazwami modnych sklepów. Georgiana, doszczętnie wyczerpana, opadła na fotel. Od jakiegoś czasu czuła się zmęczona, i to nie tyle chodzeniem po sklepach, co z powodu nie kończących się tras koncertowych po Europie i USA. Z początku chętnie podążała za mężem, niczym pełen zapału członek grupy na rocznym tournee. Jednak potem wszystko się skomplikowało. Saul zakończył burzliwą współpracę z Angielską Orkiestrą Symfoniczną, gdzie przez ponad dziesięć lat był dyrygentem i dyrektorem muzycznym. Od tej pory stał się prawdziwie niespokojnym duchem. Przemierzał wzdłuż i wszerz cały świat, strzepując z siebie kurz jednego miasta po drugim, zanim zdołał gdziekolwiek osiąść na dłużej. Z największym trudem dotrzymywała mu kroku. Leżał właśnie na łóżku na brzuchu, odpoczywając przed wieczornym koncertem, kiedy usłyszał jej zmęczone westchnienie. Spojrzał na nią, potoczył wzrokiem po bałaganie w pokoju i uśmiechnął się pobłażliwie. - Kochanie, czyżbyś się dzisiaj źle bawiła? - dociekał. - Oczywiście, że nie. - Ale? - Byłam sama, zawsze mnie tak zostawiasz - stwierdziła z goryczą. - Ty masz swoją pracę, orkiestrę, publiczność... - I co z tego? - Potrzebuję domu z prawdziwego zdarzenia, przyjaciół i własnego życia - oświadczyła ze zniecierpliwieniem. Zdawała sobie sprawę, jak
9 wyświechtane i banalne są jej słowa. Xavier nigdy nie zrozumie jej tęsknoty za towarzystwem, grupką przyjaciółek, z ich nieodłącznymi intrygami i ploteczkami. Zakupy, tak jak i wiele innych wytwornych rozrywek, tracą walor atrakcyjności, jeśli robi się je w samotności. Jaką przyjemność może dać kupowanie najbardziej kosztownych i ekstrawaganckich rzeczy, jeśli nie ma w pobliżu ludzi, u których wywołałyby podziw czy choćby zazdrość? Mąż powoli usiadł i wyciągnął do niej ręce. - Ależ, kochanie, masz przecież mnie! Mamy siebie nawzajem. - Jego oczy wyrażały nieme zaproszenie, a kiedy Xavier czegoś chciał, po prostu nie można było mu odmówić. Georgiana podeszła wolno do łóżka; długimi, mocnymi rękoma objął jej smukłe biodra. Błądził dłonią po jej ciele, przebiegając po zgrabnym pośladku i udzie. Potem wbił palce w skórę. Lekko zesztywniała, nie mogła nic na to poradzić. Modliła się, żeby tego nie zauważył. Uniósł rękę w stronę jej twarzy i powiódł palcami po kościach policzkowych. Muskał usta; gładził włosy, delikatnie rozdzielając długie, jasne kosmyki. Jak zwykle, niewzruszony spokój męża ukoił w końcu jej nerwy. Xavier po mistrzowsku potrafił się kontrolować. Długo, zdawałoby się całą wieczność, prowadził łagodnie grę wstępną. Gdy w końcu wchodził w nią, mógł tak robić bez końca, zanim ostatecznie nie spełnił się głęboko w jej ciele. Był wyjątkowo czułym i delikatnym kochankiem. Nigdy jej nie zaskoczył, choć niejednokrotnie wyczuła w nim chęć na gwałtowną namiętność. Sięgnął pod jej jedwabną koszulkę. Wzdrygnęła się w głębi ducha, ale gładziła go posłusznie po karku i piersi. Z lekkim wahaniem zaczepiła palcami o pasek spodni męża. Myślami uciekła od wizji znajdującej się tam przerażającej, męskiej maczugi - nabrzmiałej, pulsującej i niebezpiecznej. Myśli gorączkowo kołatały się jej po głowie. Próbowała wzbudzić w sobie pożądanie, ale nie zdało się to na nic. Kiedyś, pewnie niedługo, będzie musiał to wreszcie zaakceptować. Jeśli chodzi o seks, była po prostu martwa. Georgiana jęknęła. Wiedziała skądinąd, chociażby z dziesiątków
10 oglądanych wspólnie filmów, jakie odgłosy rozkoszy wydają z siebie zakochane kobiety. Bezbłędnie wyćwiczyła się w ich odtwarzaniu, jednak w istocie jej westchnienia wyrażały jedynie skrajne przerażenie z powodu kolejnej kopulacji, jeszcze jednego wtargnięcia w jej wnętrze i najgłębszą prywatność. Chciała móc się wyłączyć i pozwolić mężowi, którego zresztą na swój sposób kochała, żeby penetrował jej ciało i osiągał satysfakcję. Miał przecież do tego prawo. Mimo to coraz częściej akt ten wydawał jej się brutalną inwazją nie tylko w jej ciało, ale i duszę. Seks! Cała ta oślizgła gimnastyka, macanie, pot i bezładne okrzyki... A potem nie kończące się obowiązkowe słowa podziwu i gratulacji... Gdy wchodził w nią, krzyknęła w myślach: „Ostateczna inwazja!” Jakie to żałosne. Przy mężu tak znanym i ubóstwianym jak Xavier trudno jej było zachować własną osobowość. Zawsze żyła w jego cieniu, lecz przypuszczała, że gdyby chodziło tylko o to, poradziłaby sobie. Jednak rezygnacja z integralności własnego ciała i duszy to zbyt wiele. Mimo to Xavier był taki czuły i powściągliwy. Wiedziała, że zależy mu na tym, by było jej z nim dobrze. Chciała być lepsza, z całego serca pragnęła sprostać obowiązkom kochającej żony. Głaskała policzki męża i wmawiała sobie, że jest wspaniałym kochankiem. Ale nawet wtedy przeszywały ją dreszcze obrzydzenia i nienawiści. Decydując się na małżeństwo, sama skazała się na to wszystko. Choć Saul był jej przyjacielem i mężem, nigdy nie pogodziła się z faktem, że zakuwa ją w kajdany seksu i regularnie torturuje. Oczekiwał zbyt wiele, zasługiwał zaś na dużo więcej. Nienawidziła swojej słabości i cierpiała, uważając się za ułomną i niegodną jego miłości. Zacisnęła mocno zęby i czekała, aż skończy. Wtem, o litości, o radości, pchnął po raz ostatni i było po wszystkim. Przytuliła głowę męża do swych dziewczęcych piersi, podobnych do połówek jabłka, szczęśliwa z odzyskanej wolności. Najwcześniej za tydzień będzie musiała powtórzyć z zapałem ten cały spektakl. Poczuła, jak delikatnie gładzi jej rękę. Wzięła głęboki oddech. Rozpierała ją radość, ulga, jak zawsze po skończonym stosunku.
11 Czasem myślała w desperacji, że wolałaby uciec i zostawić go niż znowu przechodzić przez tę okropną pantomimę. Leżeli w milczeniu. - Czy aż tak bardzo tego nienawidzisz? - spytał niespodziewanie. Zmieszana, wpadła w popłoch. Nie przypuszczała, że Saul może się tego domyślać. Nie, co innego. Nigdy nie spodziewała się, że kiedyś dojdzie do tak otwartej konfrontacji. Uważała, że oboje kontrolują, a co ważniejsze, akceptują ten układ. Z rosnącą paniką patrzyła na męża swymi wielkimi niebieskimi oczami. Czyżby wszystko miało nagle legnąć w gruzach? - Chcesz wrócić do Londynu? - zapytał. - Tak. - Widzę to. - Pokiwał głową. Wstrzymała oddech. Serce jej biło głośno jak stary zegar. Ujrzała z przerażeniem swoją przyszłość - zdetronizowana, wypędzona królowa. Ta myśl była jak cios nożem w plecy. Przypominała sobie, że życie w cieniu geniusza to tylko jedna strona medalu, druga zaś, ta jaśniejsza, to kąpanie się w słońcu jego chwały. Nie mogłaby znieść odrzucenia, nie potrafiłaby już żyć inaczej. Przecież go kocha, naprawdę kocha! - Pójdziesz do terapeuty? - zaproponował. Paliło ją jego przerażająco nieruchome spojrzenie. Już kiedyś sugerował coś takiego, napomykając delikatnie o potrzebie odnalezienia się i sposobności poznania głębszych aspektów swojej osobowości. Podejrzewała, iż „odnaleźć siebie” oznacza dla męża ni mniej, ni więcej tylko pozbycie się hamulców seksualnych. Jednak nie posunął się tak daleko, by jej to powiedzieć, nie nalegał również w sprawie terapii, powtórzył tylko troskliwie parę razy swą propozycję. - Tak, dobrze. Umówię się natychmiast na wizytę. - Starała się, by nie zabrzmiało to zbyt ochoczo. - Wspaniale. - Znów pokiwał głową. W jego głosie słychać było wyważoną i uprzejmą troskę, tak charakterystyczną dla ich związku. - Spytam się Alfredy, na pewno zna kogoś odpowiedniego - oznajmiła Georgiana starając się odzyskać panowanie nad sobą. Deprymowała ją ta rozmowa, tym bardziej że wciąż siedziała nago na kolanach męża.
12 - Alfreda zna wszystkich. - Uśmiechnął się. Żartował sobie czasami z bogatej i próżnej przyjaciółki żony, lecz nie było w tym nic złośliwego. - To przez poronienie - broniła się przepraszająco. - Wszystko się od tego czasu zmieniło, prawda? - Nie sądzę. A więc to ma być twój punkt wyjścia w rozmowach z terapeutą? Poronienia? Hmmm... - Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. Skinęła głową; w przeciwieństwie do męża, częściowo wierzyła we własne wymówki. Saul zdjął ją wreszcie z kolan i delikatnie postawił na nogi. Spodziewała się, że jak zwykle poklepie ją po pupie, ale wstał, odwrócił się na pięcie i podszedł do okna. Wiedziała, że przekroczyli kolejny ważny punkt w ich związku, nie miała tylko pojęcia, dokąd ich to zaprowadzi. Podniosła z podłogi satynową koszulkę nocną, zarzuciła na siebie, zakrywając nagość, i podeszła do męża. - Kocham cię - szepnęła cicho. - Tak - odezwał się po chwili milczenia. Ogarnęło ją nagłe wzruszenie, jakaś dziwna troska o Saula. Delikatnie dotknęła jego ramion. - O czym myślisz? - spytała. - O IV Koncercie Brahmsa. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak powinienem prowadzić ostatnią część. - Wykonywałeś ten utwór setki razy. - Była urażona i rozgoryczona. Cholerny Brahms, jak mógł tak brutalnie wdzierać się w ich prywatne życie i przerywać pierwszą poważną rozmowę o małżeństwie. - Zawsze grałem go za wolno, teraz już wiem. Brahms, Mahier, Straviński, Schubert, Beethoven, cała ta przeklęta zgraja! Georgiana zadzwoniła do recepcji, by zarezerwować miejsce na pierwszy lot do Londynu. Saul, chłodny i jakby nieobecny, pomógł jej w pakowaniu. Potem odprowadził żonę do taksówki i pochylił się, żeby pocałować ją na do widzenia. Zaraz po przybyciu do Londynu zadzwoniła do Alfredy z prośbą o znalezienie dobrego specjalisty. Następnie umówiła się z przyjaciółką na obiad, planując porozmawiać z nią na tematy bardziej intymne.
13 To było cztery lata temu. Idąc teraz za kulisy do garderoby męża, Georgiana pomyślała, że Alfreda nie sprawiła jej zawodu. Prawdę mówiąc, propozycja przyjaciółki doprowadziła do najbardziej fascynujących zmian w jej życiu. Tara opuściła po koncercie budynek filharmonii, bynajmniej nie śpiesząc się do domu; szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, które miejsce na ziemi nazwie tym mianem dzisiejszego wieczoru. Czuła się cudownie, w jej głowie nadal rozbrzmiewały końcowe magiczne dźwięki IV Symfonii Brahmsa. Miała ochotę uchwycić się tego wspaniałego uczucia i trzymać się go kurczowo, dopóki nie zniknie jak drogocenny sen w ostrym świetle poranka. Podeszła bez pośpiechu do nadbrzeża i wpatrywała się w szeroką, lśniącą wstęgę Tamizy. W blasku wieczornego, jesiennego nieba woda wydawała się czarna jak atrament. Księżyc odbijał się w spienionych falach niczym odłamki srebra, które spadają gdzieś z przestworzy. Tara stała i nie mogła oderwać oczu od skrzącej się metalicznie rzeki. Widziała w myślach, jak dosięga Tilbury, potem wpada do morza, oceanu i pędzi wokół reszty świata. Zafascynowała ją ta bezlitosna nieskończoność. Dziwnym trafem pasowała nastrojem do przebrzmiałych już akordów symfonii. Mijani mężczyźni spoglądali na nią z natarczywym zaintereso- waniem. Niewysoka, zdecydowanie apetycznie wyglądająca młoda kobieta, przechadzająca się samotnie po opustoszałych ulicach, budziła w ich umysłach wiele kuszących skojarzeń. Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństw wielkiego miasta, nieraz przestrzegali ją przed nimi bliscy, którym leżało na sercu jej dobro. Jednak nie przejmowała się tym wcale, słusznie uważając, że potrafi dać sobie radę. Niech no tylko ktoś spróbuje ją skrzywdzić! Podczas rocznego pobytu w Londynie wyszła zwycięsko z niejednej opresji; z łatwością odprawiła dwóch ekshibicjonistów, a pijaczyna w metrze, który mówił jej, że ma miłe oczy, pożałował już po chwili, że się w ogóle odezwał. Patrzyła w fascynująco ciemny nurt rzeki, a potem nieco wyżej, na
14 światła zawieszone nad brzegiem. Nagle zapragnęła znaleźć się koło Brunona, spojrzeć w jego łagodne brązowe oczy, poczuć kojącą bliskość potężnego ciała i niekwestionowane oddanie. Godzinę później stąpała na palcach korytarzem jednego z aka- demików. W rękach trzymała pantofle, a na jej twarzy malował się wyraz frywolności. Doszedłszy do jego drzwi, delikatnie zaskrobała małymi, krótko obciętymi paznokciami. Po chwili otworzył jej szczupły, rozczochrany młody człowiek, mrugający oczami przed rażącym światłem z korytarza. Nałożył druciane okulary o grubych soczewkach, przyjrzał się dziewczynie i uśmiechnął szeroko. - Ho, ho, co za niespodzianka! - To tylko ja - odparła. - Nie patrz na mnie, jakbyś właśnie znalazł skarb. Promieniejąc z radości nachylił się i pocałował ją czule w usta. - No więc? Czy mogę wejść? - spytała z niecierpliwością. - Tak, oczywiście. Zrobił jej miejsce na krześle obok małego biurka, oba meble były bowiem zawalone książkami i stertą papierów. Tara opadła jednak na łóżko. Bruno usiadł koło dziewczyny; twarz ściągnęła mu nagła troska. Obserwował oblicze Tary, starając się odczytać jej uczucia. Nie chciał powiedzieć nic, co by ją mogło zmartwić. - Widziałaś go? - spytał w końcu. - Tak. - I jak wyglądał? - Zmęczony i zrezygnowany. - Dziewczyna wykrzywiła twarz. - Wyglądał... staro. - Cóż, skończył pięćdziesiątkę, to chyba normalne - zauważył, chcąc ją nieco pocieszyć. Bruno, dwudziestolatek, reprezentował dość rozsądny pogląd, iż po czterdziestce życie człowieka toczy się już z górki. - Kiedy ostatnio się z nim spotkałaś? - Całe wieki temu, podczas ostatniego Bożego Narodzenia. - Poczucie winy, jak wijący się wąż, podchodziło jej do gardła. - Wtedy wyglądał dobrze, wprost kwitnąco. Bruno wyciągnął rękę i ze współczuciem uścisnął jej ramię.
15 Doskonale rozumiał te rozterki, sam też nie zawsze umiał dogadywać się z rodzicami. - W pewnej chwili pomyślałam, czy nie pójść za kulisy i nie sprawić mu niespodzianki. Prawie to zrobiłam, lecz poczułam się... cóż, wstydziłam się - odparła z żalem. - Ty, wstydliwa? - Niewiarygodne, nie uważasz? A jednak. Tam, wśród orkiestry, wydał mi się taki srogi i odległy. Nieprzystępny. Nie mogłam uwierzyć, że to mój kochany tatuś, który jeszcze nie tak dawno huśtał mnie za ręce, dopóki nie zakręciło mi się w głowie. - Słodkie wspomnienia dzieciństwa. - Bruno uśmiechnął się. - Od czasu do czasu zdarzały się miłe chwile - przyznała Tara. Zaraz też skrzywiła się na myśl o częstych konfliktach. - Nasza ostatnia sprzeczka była naprawdę okropna. Mówiłam mu takie straszne rzeczy, musiałam go bardzo zranić. Bruno ze współczuciem przyglądał się dziewczynie. - Niedługo się z nim zobaczę! - wybuchnęła. - Naprawdę tak zrobię. Najpóźniej przed następnym koncertem Xaviera. - A więc znowu wielki Xavier koncertuje w Anglii - rzucił Bruno z błyskiem w oczach. - Naprawdę się zjawił? - Jasne. To był on, dyrygent wszech czasów we własnej osobie, muzyczny geniusz z krwi i kości. - Miałaś okazję obserwować go z bliska. Co o nim sądzisz? - zapytał z ciekawością. - Jest mistrzem w manipulacji widownią, na czas koncertu sprawuje nad ludźmi całkowitą władzę. Mówię ci, gapili się na niego jak na członka rodziny królewskiej. - Ale muzyka ci się podobała? - Zaśmiał się. - Była cudowna i kojąca serca. Szkoda, że cię tam nie było - odparła. Jej zielone oczy uśmiechały się spod długich czarnych rzęs. Serce zabiło mu mocniej z pożądania. - Ja również żałuję. - A jak ty spędziłeś wieczór? Z pewnością spotkałeś kogoś bardzo wpływowego? - drażniła się Tara. Bruno zrezygnował z koncertu z powodu jednego ze spotkań, urządzanych od jakiegoś czasu na wydziale prawa. Miały one na celu
16 umożliwić studentom kontakt z najbardziej wziętymi prawnikami z Anglii. Zważywszy na fakt, iż mogło się to okazać pomocne w karierze przyszłych jurystów, zalecono studentom nie opuszczać tych seminariów. Bruno wiedział, że trudno byłoby mu wytłumaczyć swoją nieobecność, toteż udał się w końcu na uniwersytet, zamiast do filharmonii. Bruno Comwell nie znosił studiów prawniczych. Nie cierpiał stosów opasłych tomów, do których był uwiązany dniem i nocą, a sam pomysł kariery w tym zawodzie przyprawiał go o mdłości. Chciał zostać muzykiem. Jego rodzice, zawsze chętnie wspierający młodzieńcze pasje syna, początkowo z zadowoleniem płacili za indywidualne lekcje gry na fortepianie. Ochoczo brali też udział w szkolnych popisach Brunona, uważając je za cenne wzbogacanie jego osobowości. Ale gdy przyszło do wyboru drogi życiowej, twardo tupnęli swą rodzicielską nogą, nie okazując bynajmniej ani krzty wyrozumiałości. Zawód muzyka jest niepoważny, nie daje żadnej pewności i poczucia bezpieczeństwa dla młodego, zdolnego człowieka, mówili. Bruno musi zdobyć jakiś solidny i dobrze płatny fach. I choć z początku może mu się to wydać dość nudne i żmudne, to w końcowym rachunku na pewno się opłaci. Na wszelkie próby protestu z jego strony mieli jeden koronny argument: Będzie mógł pomyśleć o muzyce później, kiedy się już ustabilizuje. Istnieje przecież wiele amatorskich zespołów, grających na przyzwoitym poziomie fragmenty z Wesołej wdówki, nostalgiczne ballady Gilberta i Sullivana czy małe recitale fortepianowe. Bruno już dawno pogodził się z faktem, że rodzice dysponują nikłą i bardzo powierzchowną wiedzą o muzyce, a w szczególności o muzyce klasycznej, która w przyszłości miała się stać częścią jego życia. Za to znali od podszewki mozolną harówkę przy prowadzeniu dwóch niewielkich cukierni oraz ciągły niepokój związany z handlem. Dla syna pragnęli więc większego bezpieczeństwa i prestiżu, a to mógł mu zapewnić jedynie powszechnie szanowany zawód, w ich oczach prawo lub medycyna. Decyzja rodziców, choć grzeczna w formie, była ostateczna. Oznaczało to, iż nie może liczyć na ich finansową pomoc w wypadku
17 jakiejkolwiek zmiany planów. Sam nie podołałby kosztom studiów muzycznych, w każdym razie poczuł, że jego obowiązkiem jest spełnić życzenie matki i ojca. Byli porządnymi i troskliwymi rodzicami i w pewnym sensie poświęcali się dla syna, posyłając go do drogiej prywatnej szkoły. Dopilnowali, by Bruno nie czuł się kimś gorszym przy pozostałych - bogatszych - kolegach. Kiedy przyjeżdżali do niego na szkolne uroczystości, ojcu nie przyszło nawet na myśl zjawić się własną podrdzewiałą półciężarówką z niebieskim napisem „Cukiernia Comwella”. Zawsze wypożyczał nowego lśniącego rovera. Obserwował zajeżdżającego z fasonem przed szkołę ojca i siedzącą obok niego matkę, ubraną w nowy dwuczęściowy kostium oraz idealnie pasujące dodatki, i wyczuwał coś patetycznego i absurdalnego w sposobie, w jaki starali się być kimś, kim nie są. Ta mieszanina rodzicielskiej troski, skrywanych kompleksów i wielkiej determinacji sprawiła, że dla chłopca tak wrażliwego jak Bruno spieranie się z nimi było czymś niewyobrażalnym. - Wpływowego? - powtórzył z kwaśną miną i zadumał się nad odpowiedzią. - Wątpię, by na wydziale znalazł się dziś wieczór ktoś, kto miałby jakikolwiek wpływ na moje przyszłe życie. - Jak długo jeszcze zamierzasz grać tę farsę? - Tara pokręciła z rozgoryczeniem głową. - Bruno, ocknij się wreszcie. Nie lękaj się zostać buntownikiem, wzbij się w powietrze! - Tak jak ty, moje najdroższe, najcudowniejsze kochanie? - Roześmiał się i wyciągnął rękę, by uszczypnąć jej gładki, zaokrąglony policzek. - Pewnie, że tak jak ja. Szałowa kelnerka dorabiająca na pół etatu w lokalnym barze. To jest dopiero prawdziwy odlot! - Nie, nie - strofował ją łagodnie. - Jesteś studentką filozofii, w tym się zawiera twoja prawdziwa osobowość. Zabawa w kelnerkę to tylko chwilowe hobby. Mała, pociągająca słabostka. - Mylisz się. To przede wszystkim sposób zarobienia dodatkowego grosza - oświadczyła z naciskiem. Od czasu kiedy rok temu rozpoczęła studia, ogromnie jej doskwierał ciągły brak pieniędzy. Przyznane stypendium ledwie starczało na podstawowe wydatki; potrzebowała dodatkowej gotówki na wizyty w
18 salonach Vidal Sassoon czy potężne flakony perfum Miss Dior. Nawet dorabiając w barze, ledwie wiązała koniec z końcem, dlatego też starała się o posadę kelnerki w jednej z restauracji hotelowych w Ritzu lub Claridges. Wedle jej rozeznania, w takich miejscach otrzymuje się niewiarygodne wręcz napiwki. - Mój drogi idealisto, śmiem wątpić, by studiowanie filozofii miało jakiś związek z moją prawdziwą osobowością - stwierdziła kpiąco, rozbawiona jego poważną miną. - Choć byłam w tym semestrze na kilku wykładach, nie napisałam jeszcze ani jednej pracy i nie przeczytałam żadnej książki poza jedną sznurowatą nowelką. - W takim razie jesteś bardzo niegrzeczną dziewczynką. - I co zamierzasz z tym zrobić? - szepnęła prowokacyjnie i przymknęła oczy. Bruno wstał, chwycił ją na ręce, przerzucił sobie przez plecy i lekko poklepał jej wystające pośladki. Tara zapiszczała i ugryzła go w ucho. - Zamknij się! - syknął czule i postawił ją z wolna na ziemi. - Zaraz zleci się tu pół akademika, by podsłuchiwać nas pod drzwiami! - No to co? - Zamknęła mu usta namiętnym pocałunkiem, wsuwając język między jego równe białe zęby. Chichotali z uciechy i pożądania, kiedy upadli na wąskie łóżko, a ich ciała splotły się z nienasyconą zachłannością. - Prędzej, pośpiesz się! Nie mogę już dłużej czekać - popędzała go Tara, głośno dysząc. Ich miłość była spontaniczna i radosna - wspaniała uczta kipiącej młodości i gorącego uczucia. Po sześciu i pół minutach było już po wszystkim. - Mniam! - mruknął leniwie Bruno wtulając dziewczynę w zagłębienie ramienia. Oddychali ciężko, leżąc bez sił pośród plątaniny ubrań i pościeli. - Sam jesteś mniam - sennie odparła Tara. Nie mogła podejrzewać, że w tym samym czasie ktoś bezskutecznie próbuje się z nią skontaktować. W portierni jej akademika telefon w regularnych odstępach czasu wydzwaniał przez całą noc.
19 Dochodziła siódma wieczorem następnego dnia, kiedy Georgiana stanęła wraz z Alfredą na progu swojej eleganckiej jadalni. Z zadowoleniem obserwowała ostatnie przygotowania do czterdziestych urodzin męża i gratulowała sobie w duchu sprytnego sposobu, z jakim ominęła najgroźniejszą rafę ich małżeństwa. Nie dość, że obronną ręką wyszła z opresji, to udało jej się przekształcić związek z Saulem w coś absolutnie wyjątkowego. Naturalnie wiele zawdzięcza Alfredzie; przyjaciółka okazała się dlań nieustannym źródłem wsparcia. Jak żaden z utytułowanych specjalistów, do których wcześniej zwracała się o pomoc, Alfreda potrafiła zgłębić tajemnice jej duszy. Bezbłędnie postawiła diagnozę i zaproponowała najlepsze z możliwych wyjście; proste, skuteczne i intrygujące. W jej oczach przyjaciółka należała do ludzi, którzy się nigdy nie poddają i mają zawsze na podorędziu jakąś nową i cudowną receptę na codzienne kłopoty. W każdym razie Georgiana posłuchała jej rady i, jak na razie, nie żałowała tego. Weszła do jadalni i rzuciła okiem na wykwintnie udekorowane stoły. Wśród bukietów kwiatów piętrzyły się dumnie piramidy fantazyjnie udekorowanych kaczek, bułki plecione na podobieństwo wymyślnych fryzur z czasów regencji i plastry różowej wędzonej szynki zawinięte wokół bursztynowych fig. Pośrodku, na honorowym miejscu, pyszniła się kompletna marcepanowa orkiestra, której przewodził wykonany z cukru dyrygent. Tuż obok stał wielki, przykuwający wzrok tort w kształcie klucza wiolinowego, udekorowany białą i złotą polewą. Georgiana uśmiechnęła się z satysfakcją. - Wspaniały widok. To zbyt piękne, by tak po prostu zjeść - mruknęła Alfreda popijając szampana Bollinger rocznik 1973 z kryształkami cukru, nasiąkniętymi starym szlachetnym armaniakiem. - Bo i dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy, przekonasz się. Brahms i Mahier muszą się tym razem obejść smakiem, Saul nawet o nich nie wspomni. - Chcę usłyszeć więcej szczegółów. Zdradź, jakie atrakcje przygotowałaś mu na te specjalne urodziny? - dopytywała się Alfreda, powoli cedząc słowa. Upiła drinka i wygładziła niewidzialne fałdy na swej jedwabnej karminowej spódnicy. Georgiana ubrała się dzisiaj w nałożoną na sposób grecki zwiewną
20 kremową krepę. Ulubiony styl Saula, pomyślała w duchu. - Chodzi ci o to, kogo dla niego wybrałam? Alfreda patrzyła na dno szampanki. A więc Georgiana nadal uprawia te swoje małe gierki. Usta drgnęły jej w uśmiechu. - Naturalnie, powinnam pamiętać, że odznaczasz się niezwykle oryginalnym smakiem przy doborze prezentów dla swego męża. - Ten jest zupełnie wyjątkowy, wprost nie ma sobie równych. A przecież i do tej pory nie brakowało godnych podziwu. - W głosie Georgiany wyczuwało się zadowolenie. - Dobry Boże, ależ ty masz charakterek - wykrztusiła Alfreda. - Dwadzieścia dwa lata, wysoka, wytworna i niewyobrażalnie piękna - ciągnęła w zadumie Georgiana, jakby nie słysząc uwagi przyjaciółki. Alfreda uniosła brwi. - Faktem jest, moja droga, że to ty właśnie wskazałaś mi tę agencję, i jestem ci za to ogromnie wdzięczna. To najlepsza rzecz, jaką mogłaś dla mnie zrobić - przyznała Georgiana. - Cóż, w takim razie cieszę się - odparła Alfreda. Rzeczywiście, nazwę i adres firmy dostarczyła dyskretnie przyjaciółce tuż po ich pamiętnym obiedzie. Sama otrzymała te dane od dobrego przyjaciela męża, ministra w obecnym rządzie, człowieka niezwykle błyskotliwego i znanego z tego, że potrafi dotrzeć do rzeczy niedostępnych dla innych. Również tym razem nie zawiódł. Choć Alfredę niewiele mogło już zaskoczyć, zdziwiła się na tak bogatą ofertę pięknych młodych kobiet do towarzystwa, które za odpowiednio wysoką opłatą proponują swe usługi. Georgiana była nie mniej zdumiona. Po wielu wahaniach, pełna obaw i zdenerwowana zadzwoniła do agencji. Kobieta, która odebrała telefon, była najwyraźniej osobą wykształconą, życzliwą i, co najważniejsze, pozbawioną zahamowań moralnych. Trudno byłoby ją czymś zaszokować, pomyślała z ulgą Georgiana. Potem wszystko potoczyło się gładko. Oznajmiła bez ogródek, że szuka inteligentnej i atrakcyjnej kobiety, która zaspokoi potrzeby jej męża, ponieważ ona sama odzyskuje zdrowie po ciężkiej chorobie. Zabrzmiało to na tyle szczerze i żałośnie, że głos jej zadrżał, gdy wymawiała te słowa. Cóż, rzeczywiście poroniła trzy lata temu i od tego czasu tak naprawdę nie wyzdrowiała. Przypomniała też sobie, że
21 następnego dnia ma umówione spotkanie z psychoterapeutą na Harley Street. Głos w słuchawce natychmiast stał się wyrozumiały i współczujący. Nastąpiła dłuższa seria istotnych, acz niezwykle dyskretnych pytań, na które Georgiana musiała odpowiedzieć, zanim mogły zostać podjęte kolejne kroki. To wszystko ogromnie ją uspokoiło; poczuła się, jakby załatwiała jakąś banalną, urzędową sprawę. Potrzebna też była opłata wpisowa, na tyle wysoka, że sugerowała otrzymanie towaru najwyższej klasy. To również podziałało na nią odprężające. Kobieta z agencji zapewniła, że niewątpliwie znajdzie osobę, która sprosta stawianym wymaganiom, kiedy tylko zostaną uregulowane sprawy finansowe. Georgianie przyszło do głowy, że być może to jakaś sztuczka, mająca na celu wyłudzenie pieniędzy. Była jednak na tyle majętna, że bez większego uszczerbku mogła stracić wymienioną sumę. Była gotowa zaryzykować o wiele więcej, jeśli istniała szansa uratowania jej małżeństwa. Gdyby tak się stało, przygodę z agencją potraktowałaby jak gwiazdkę z nieba. Ustaliły ostatecznie, że wynajęta dziewczyna znajdzie się na liście osób zaproszonych na jedną ze słynnych kolacji Georgiany. Przyjdzie najpierw na koktajl przed kolacją i jeśli jej osoba wzbudzi jakiekolwiek zastrzeżenia, dyskretnie opuści dom, zanim towarzystwo przejdzie do jadalni. Pełna zapłata miała być jednak dokonana bez względu na akceptację Georgiany. Uznała taki układ za rozsądny, a jednocześnie sprawiedliwy, pozwalał jej bowiem wycofać się z umowy bez jakiegokolwiek poczucia winy. W końcu wszystko wypadło lepiej, niż się mogła spodziewać. Dziewczyna okazała się urocza i na poziomie, najwyraźniej dobrze się czuła pośród eleganckiego towarzystwa, zebranego w salonie Georgiany. Na tle innych prezentowała się jak najpiękniejsza róża. Ubrana była w prostą, klasyczną suknię; biżuterię miała skromną, lecz gustowną. Dyskretny makijaż i długie jasne włosy, które Xavier zawsze tak bardzo podziwiał, dopełniały całości. Georgiana obserwowała ją z drugiego końca sali, widząc w niej niemal swoje wierne odbicie sprzed dwudziestu lat. Chociaż
22 dostrzegała wiele podobieństw, z zadowoleniem stwierdziła, że nadal przewyższa dziewczynę perfekcją budowy i szlachetnością rysów twarzy. Jej kości policzkowe, układ oczu i ust nie pozwalały wyglądać inaczej niż pięknie. Zawsze uważała je za najcenniejszy dar natury; najbardziej doświadczony chirurg plastyczny nie potrafiłby stworzyć czegoś takiego. Mogła być pewna, że zachowa wspaniałą urodę aż do późnej starości, w przeciwieństwie do większości ładnych kobiet, które zawdzięczają swój wygląd świeżości cery i ułożeniu skóry na policzkach, a ta po czterdziestce najczęściej zapada się i więdnie. Georgiana tak usadziła gości, że dziewczyna znalazła się na początku długiego stołu po lewej ręce Xaviera. Sama zajęła honorowe miejsce pani domu po przeciwległej stronie, mając za sąsiadów sekretarza generalnego Rady Sztuki oraz zagorzałego wielbiciela męża. Tak, to był pamiętny wieczór, który wiele zmienił w jej życiu. Kiedy stała teraz w jadalni z Alfredą, popijając szampana i oczekując pierwszych gości, przypomniała sobie, jakie mieszane uczucia wzbudzał w niej widok męża z młodą kobietą u boku, która uwodziła go subtelnie w przerwach między spożywaniem udźca baraniego i szarlotki. Pamięta także każde słowo listu, jaki napisała wtedy do męża. Włożyła mu go niepostrzeżenie do ręki, kiedy udała się z resztą pań do salonu, zostawiając mężczyzn w jadalni na kieliszek porto. Był to list miłosny. Georgiana zapewniała w nim o głębokim uczuciu i szczerym pragnieniu uszczęśliwienia męża. W nieco żartobliwy, lecz delikatny i pełen troski sposób proponowała mu spędzenie wieczoru z atrakcyjną młodą damą, która może mu dać tyle rozkoszy, ile nie dane mu było przeżyć z własną żoną. Poinformowała go przy tym, że zostaje na noc u przyjaciół, by go w niczym nie krępować. Na koniec wyraziła nadzieję, że nie będzie się na nią gniewał, gdyż działa z czystych pobudek i pozostaje jego prawdziwą i kochającą żoną... I tak dalej... i tak dalej... Pisząc ten list i czytając go potem dziesiątki razy, doszła do wniosku, że udało jej się trafić w odpowiednio romantyczną nutę, która z pewnością poruszy sentymentalną stronę duszy Saula. Cieszyła się, że znalazła też sposób na to, by mąż mógł się z twarzą wycofać z całego układu, biorąc wszystko za dobry żart. W każdym razie nie powinien
23 poczuć się urażony jej propozycją. Powtarzała to sobie w duchu przez cały czas, zanim panowie dołączyli do nich w salonie, lecz jej nerwy były napięte do ostatnich granic. Rzut oka na twarz Xaviera i na jego błyszczące oczy natychmiast ją uspokoił; już wiedziała, że wszystko idzie po jej myśli. Bynajmniej się nie zezłościł. Był rozbawiony i zaintrygowany, postanowił widać podjąć jej grę. I tu spotkała ją rzecz nieoczekiwana. Wizja Saula i pięknej młodej kobiety, ich nagich ciał splecionych w zmysłowym uścisku, niezwykle silnie podziałała na jej wyobraźnię. Odkryła ze zdumieniem, że podnieca ją to mocniej niż najbardziej wymyślny seks, przeżywany w rzeczywistości. Tej nocy prawie nie spała, wyobrażając sobie tamtą parę. Niemal widziała, jak się kochają, to żarliwie i z pasją, to spokojnie, z leniwą pożądliwością. Jawa mieszała się ze snem, aż obudziła się rano, cała drżąca, oblana potem i z sercem bijącym jak oszalałe. Gdy następnego dnia wróciła do domu, zastała Saula wypoczętego i w doskonałym humorze. Wspomniał nawet o planach zabrania jej na krótkie wakacje w ich ulubione miejsce, do St. Tropez. Po dziewczynie nie zostało ani śladu, nic też o niej nie wspomniał, jakby incydent w ogóle nie miał miejsca. Wyczuła jednak, że ogromnie zyskała w jego oczach. Każdym gestem i słowem dawał wyraz szacunku i podziwu dla jej troskliwości, wyobraźni i taktu. A więc wygrała! Udało jej się i upajała się tym zwycięstwem. Zniknęło gdzieś poczucie niedowartościowania i smutku, Georgiana zaczęła się postrzegać jako kobieta wyzwolona i odważna, nie bojąca się ryzyka i przekraczająca wszelkie granice. Wyczuła, że z powodzeniem mogłaby powtórzyć to doświadczenie, choć zapewne w zupełnie wyjątkowych sytuacjach. Musi zatem wykazać się tylko dużą ostrożnością i intuicją. Rozpierała ją radość, wydało jej się, iż wymyśliła złoty środek na życie, które nabrało teraz jasnych barw. Wspaniałe było i to, że owo uczucie nie znikało, a wręcz potęgowało się wraz z każdym następnym aranżowanym spotkaniem. Dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy. Nie tylko z powodu
24 czterdziestych urodzin męża, ale również dlatego, iż sprowadzona dziewczyna odznacza się nadzwyczajną urodą. To najpiękniejsza dziwka, jaką udało jej się do tej pory załatwić. Parę tygodni wcześniej Georgiana poprosiła o możliwość spotkania i bezpośredniej rozmowy z kilkoma potencjalnymi kandydatkami. Kolejno zapraszała je do siebie na obiad i spędzała przyjemnie czas na niezobowiązujących pogaduszkach. Miała wtedy świetną okazję, by ocenić ich wygląd, inteligencję, dowcip i obycie. Zadanie nie należało bynajmniej do trudnych. W miłej atmosferze, przy jedzeniu i kieliszku wyśmienitego burgunda, zaproszone dziewczęta ożywiały się i swobodnie odpowiadały na pytania Georgiany. Wszystkie były na swój sposób atrakcyjne, lecz kobieta, którą wybrała, przewyższała klasą każdą z nich. Wdzięk, niewymuszona elegancja, nieskazitelna figura i klasyczne rysy twarzy; Georgiana musiała przyznać, że dziewczyna zrobiła na niej piorunujące wrażenie. Co więcej, dorównywała jej urodą. Zachwycały jej wyraziste, ciemnofiołkowe oczy i ciepła barwa głosu. Ale przede wszystkim miała w sobie to coś, co sprawia, że nie sposób pozostać wobec kogoś obojętnym. Roztaczała aurę doskonałości; aż trudno było uwierzyć, że nie pochodzi ze starej arystokratycznej rodziny. Georgiana spytała ją o pracę. Kobieta odpowiadała ze spokojem i bez cienia zakłopotania. Wyjaśniała, że jej klienci to dżentelmeni w każdym calu, ona zaś nie ma kompleksów i traktuje swoją profesję jak każdy inny sposób zarabiania pieniędzy. Nie omieszkała dodać, że jej miesięczne dochody są wielokrotnie wyższe niż pensja nauczycielki, którą otrzymywałaby, gdyby pracowała w swoim wyuczonym zawodzie. Georgianie ogromnie to zaimponowało. - Zdecydowałam się, masz tę pracę. Uważam, że nadajesz się do tego - oznajmiła stanowczo pod koniec obiadu. Wręczyła dziewczynie kopertę, w której znajdowały się banknoty o dość wysokich nominałach. - Traktuj to jako ekstra premię ode mnie, podziękowanie z góry. Swoje normalne wynagrodzenie otrzymasz zwykłą drogą, przez agencję. Dziewczyna uśmiechnęła się i skinęła z wdzięcznością głową. Georgiana patrzyła za nią, jak odjeżdża taksówką znikając w
25 londyńskim tłoku, i poczuła znajomy dreszczyk emocji. Jednocześnie zdała sobie sprawę, że właśnie zamierza podać Saulowi jak na tacy kobietę dorównującą jej pod każdym względem. To niebezpieczna i lekkomyślna gra, pomyślała. Ale nie mogła zaprzeczyć - im większe ryzyko, tym pełniejszą odczuwała przyjemność. Rosnące podniecenie zapierało dech w piersiach, przyspieszało bicie serca i sprawiało rozkoszny zawrót głowy. Powodzenie jej planu stanowiło też najlepszy dowód, te ich małżeństwo jest wieczne i niczym nie zagrożone. - Ubierze się dzisiaj na fioletowo - zdradziła Alfredzie. - To ulubiony kolor Saula, naturalnie poza kremowym – dodała, dotykając na ramieniu swej boskiej kreacji. - Mam nadzieję, że Saul da sobie radę - skomentowała sucho jej przyjaciółka. - Bądź co bądź nie jest już młodzieniaszkiem. Poza tym sama wiesz, że w ciągu ostatnich lat wyjątkowo ciężko pracował. - Taki już jego styl życia, jest zdecydowanym pracoholikiem - rzekła Georgiana. - Potrafi odpoczywać tylko w aktywny sposób, pasjami gra w tenisa, jeździ na nartach i żegluje. Śmiem twierdzić, że seks to dla niego jedna z mniej męczących dyscyplin, wręcz konieczna dla lepszego samopoczucia na co dzień. Dzisiejsza randka dobrze mu zrobi. Alfreda skrzywiła się w duchu. Niepokoiło ją takie niedbałe traktowanie seksu, szczególnie w odniesieniu do przygód własnego męża i innych kobiet. Osobiście była zdania, że pomysł podsuwania wysokiej klasy prostytutek dla zaspokojenia nadmiernych apetytów męża jest na dłuższą metę zdecydowanie chybiony. A skoro Georgianie zależy na tym małżeństwie, jest to definitywne kuszenie losu. - A swoją drogą, gdzie właściwie jest Saul? - spytała rozglądając się ze zdziwieniem po sali, która nie wiedzieć kiedy wypełniła się gośćmi. Przyszły osobistości głównie ze świata polityki i sztuki, napełniając dom śmiechem i ożywionym gwarem rozmów. - Pojechał z wizytą do szpitala. Jeden z solistów Orkiestry Symfonicznej Tudorów, z którym współpracował całe lata, miał zeszłej nocy rozległy zawał serca. Ciężka sprawa. - Boże, to straszne!