dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Drake Angela Koncert tylko dla dwojga

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Drake Angela Koncert tylko dla dwojga.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

1 Angela Drake KONCERT TYLKO DLA DWOJGA CZĘŚĆ 1 Saul Xavier już od trzech lat nie występował w Londynie. Na samą wieść o tym, że to on ma poprowadzić koncert Brahmsa, w kasach biletowych tutejszej filharmonii zapanowało radosne ożywienie, a ceny karnetów sięgnęły wyżyn. W dniu imprezy można je było kupić u koników po cenie pięciokrotnie wyższej, a i to z dużymi trudnościami. Xavier był niezwykłym człowiekiem, zdolnym, lecz ponad miarę himerycznym. W równym stopniu potrafił wzbudzić aplauz na widowni, co trwogę wśród współpracowników. I tym razem nie obyło się bez zgrzytów. Wystarczyło kilka minut od przybycia mistrza na popołudniową próbę, żeby spełniły się najgorsze przeczucia dyrektora filharmonii i całej ekipy. Zaraz po rozpoczęciu maestro jednym gwałtownym ruchem przerwał koncert. Obrócił się na taborecie i wpatrywał nieruchomo i przenikliwie w ciemną, prawie pustą widownię. Zdenerwowany dyrektor podbiegł natychmiast do proscenium. W ślad za nim podążyło jeszcze dwóch członków kierownictwa. Dyrygent omiótł ich uważnym spojrzeniem, niczym orzeł z wyżyn swego gniazda. - Dobiegł mnie jakiś hałas - rzekł cicho, lecz dobitnie. Dyrektor poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki. Zapadła grobowa cisza i przez chwilę wszyscy łowili najdrobniejsze dźwięki. - Teraz! Słyszycie? - Podniósł rękę. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Rzeczywiście, było słychać odległy, ledwie wychwytywalny szelest. Dyrektor westchnął w duchu. Co to mogło być? Jak sobie z tym poradzi? - Maestro, bezzwłocznie to sprawdzimy - zapewnił dyrygenta. Na arystokratycznym obliczu mistrza pojawił się cień uśmiechu. - Nie narzekałbym, gdyby nie kłóciło się to z duchem utworu, ale niestety tak nie jest! - skomentował tylko. Pracownicy filharmonii zaśmiali się lękliwie, niepewni ostatecznie co do humoru artysty.

2 Dyrygent w jednej chwili zupełnie przestał się nimi interesować; odprawił ich szybkim skinieniem ręki i odwrócił się z powrotem do orkiestry. - A więc, panie i panowie, mamy tu do czynienia z tajemniczym dźwiękiem - rzekł unosząc batutę. - Ale przedstawienie trwa dalej! Członkowie orkiestry wydali zgodnie ciche westchnienie ulgi i zachichotali nerwowo. W każdym uczestniku spektaklu z wolna narastało poczucie sensacji i uniesienia. Nawet ci, którzy nigdy dotąd nie współpracowali z Xavierem, natychmiast rozpoznali, iż znaleźli się w rękach mistrza. Nieważne, że surowego służbisty, który nie wahał się - jeśli uznał to za stosowne - okazać się w swym gniewie brutalny i bezwzględny. Wszyscy wyczuli, że temu człowiekowi prawdziwie leży na sercu dobro sztuki i zamierza wydobyć absolutną głębię i piękno wykonywanych partii. Kiedy dzisiejszego wieczoru zagrają dla niego, zaiste zabrzmi to jak śpiew aniołów. Wokół przelewały się akordy, a maestro spoglądał po rzędach instrumentalistów i zatrzymywał wzrok na każdym z nich, kiwając lekko głową, gdy rozpoznawał muzyków, z którymi już kiedyś pracował. Odnosiło się wrażenie, iż potrafi zajrzeć im do wnętrza duszy, a co ważniejsze, usłyszeć grę każdego z nich z osobna. Niepodzielnie zawładnął ich umysłami i wyzwolił pokłady emocji, których sami nie byli wcześniej świadomi. Na czas koncertu Xavier stał się ich jedynym władcą, uwielbianym, nieomylnym mistrzem. Sam, stojąc teraz w uniesieniu przed orkiestrą, zdawał się stapiać z nią w jedną doskonałą całość. Na tę maesterię pracował latami. Zresztą już od dzieciństwa jego życie skupiało się wokół muzyki. W wieku sześciu lat z powodzeniem zagrał jedno z rond Mozarta. Dzisiaj, w przeddzień czterdziestych urodzin, emanował tężyzną fizyczną i niezwykłą siłą ducha. Był przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną, znajdującym się zapewne u szczytu sprawności seksualnej. Chociaż urodził się i wychował w Anglii, w jego żyłach płynęła mieszanka krwi greckiej, austriackiej i hiszpańskiej. Greckie pochodzenie przejawiało się w klasycznych, surowych rysach i oliwkowej cerze. Podziw wzbudzała gęsta czarna czupryna, w szlachetny sposób przyprószona tu i ówdzie delikatną siwizną - obraz godny największych mistrzów pędzla. Oczy mężczyzny jaśniały

3 szarością, kolorem na tyle niewinnym, aby skutecznie skrywać jego zadziwiające zdolności; jednym zerknięciem spod przymkniętych powiek potrafił błyskawicznie hipnotyzować bądź śmiertelnie przerazić swe ofiary. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a częste pływanie i jazda na nartach wyrzeźbiły doskonałe proporcje i mięśnie ciała. W zachowaniu nienagannej sylwetki pomagał mu również legendarny wręcz umiar w jedzeniu i piciu, niejednokrotnie z szacunkiem opisany przez media. Faktem jest, że Xavier jak wielu innych cenił sobie dobre jedzenie i przednie wino, jednak nie był zachłanny. Nigdy też nie wziął do ust kropli alkoholu, kiedy prowadził samochód, bądź planował zasiąść za sterami swojego turbośmigłowego samolotu TBM 700. W praktyce oznaczało to, że przez ostatnie lata pił rzeczywiście niewiele. Pierwsza część koncertu dobiegła końca i maestro zarządził krótką przerwę. Wówczas dyrektor filharmonii złożył mu pośpiesznie raport dotyczący dziwnych odgłosów. Okazało się, że pochodzą z pompy zasilającej potężny bojler, który znajdował się w podziemiach budynku. - Muszę przyznać, że do tej pory nie zwróciłem na to uwagi - oznajmił ze skruchą dyrektor. - Nie wątpię, iż wyłączy pan to na czas koncertu - orzekł spokojnie maestro. Nigdy nie pozwalał sobie na napady wściekłości czy głośne kłótnie, zawsze bacznie się kontrolował. Jednak biada tym, których zwiodła jego pozorna powściągliwość. W razie potrzeby potrafił bezlitośnie uderzyć, zadając bolesne ciosy z szybkością jadowitej żmii. Dyrektor doskonale wiedział, że na nic się nie zdadzą jakiekolwiek protesty. Cichym westchnieniem wyraził jedynie ukrytą nadzieję, że nie zakłóci to działania barów i toalet w filharmonii. Późnym wieczorem, kiedy zaczęła się schodzić publiczność, temperatura w chłodnej, klimatyzowanej sali koncertowej zdawała się stopniowo podnosić, w miarę jak rosły emocje i entuzjazm czekających gości. W lożach i pierwszych rzędach pojawiały się znane osobistości ze świata polityki i biznesu, panowie w czarnych krawatach i panie w migotliwych toaletach z jedwabiu i tafty.

4 Mniej więcej w połowie sali siedziała młoda kobieta ubrana w czarne koronkowe spodnie i obszerny szkarłatny sweter. Podwinęła nogi pod siebie, by siedzieć nieco wyżej i lepiej widzieć scenę. Jej jasnozielone oczy śledziły uważnie członków orkiestry zajmujących swoje miejsca. Uszy kobiety chłonęły odgłosy strojonych instrumentów, bogate, stalowe dźwięki smyczków i czyste tony sekcji dętej, która błyszczała w światłach teatru niczym rogi wielkiego zwierza, zmyte do czysta olbrzymią nawałnicą deszczu. W oczekiwaniu na rozpoczęcie misterium przymknęła oczy. Wkrótce orkiestra zagra i muzyka wypełni treścią każdy zakamarek sali, jak mgła ogarniająca wszystko w zimny, jesienny poranek. Na minutę przed zapowiadanym początkiem na widowni pojawiła się dość hałaśliwie zachowująca się grupka osób, wzbudzając wokół ożywione komentarze. Na czele szła wysoka, szczupła kobieta, której jasne włosy opadały na plecy z nonszalancją, na jaką mogą sobie pozwolić jedynie te najpiękniejsze. Ubrana była w klasyczną suknię z białej krepy, a jedyną ozdobę stanowił surowy w formie naszyjnik z brylantami. Zanim usiadła, rozejrzała się po sali, wydymając usta w lekko kpiącym, kapryśnym uśmiechu. Całe to zamieszanie opóźniło porę rozpoczęcia koncertu o blisko trzy minuty. Przez widownię przebiegł szmer oburzenia. Niewiasta siedząca w następnym rzędzie poinformowała szeptem swojego męża, iż piękność w bieli jest żoną Saula Xaviera. - Zapewne sądzi, że daje jej to boskie prawo rozporządzania do woli naszym czasem - sarknął mężczyzna z grymasem na twarzy. Wtem wszelkie szepty umilkły, a na widowni zapadła elektryzująca cisza. Na scenie w świetle jupiterów pojawiła się smukła sylwetka mistrza. Przeszedł koło muzyków i stanął przy dyrygenckim pulpicie. Rozległa się ogłuszająca burza oklasków. Xavier zdawał się tego nie słyszeć. Wszedł na podwyższenie, ustawił stopy w równej linii z ramionami, uniósł batutę i zaczął koncert. Jego ruchy odznaczały się niespotykaną płynnością i precyzją; z łatwością uzyskiwał, co chciał, bez jednego zbędnego gestu i nadmiernej ekspresji. Momentami ledwie poruszał dłońmi, a mimo to pewnie prowadził orkiestrę po ścieżkach czystej, zachwycającej muzyki.

5 Grał już ten utwór przynajmniej pięćdziesiąt razy, jednak wciąż na nowo coś w nim odkrywał. Potwierdziło to starą prawdę, że wielkie dzieła są podatne na twórcze interpretacje. Przypominają bezkresny ocean, w którym można zanurzać się coraz głębiej i głębiej, nigdy nie dosięgając dna. Od wczesnych lat kariery, kiedy jako walczący o pozycję, początkujący młody dyrygent wykonywał z podrzędnymi orkiestrami północnej Anglii Don Giovanniego Mozarta albo Cyganerię Pucciniego, dyrygował i jednocześnie wyobrażał sobie, że tak naprawdę to on komponuję tę muzykę. Za każdym razem robiło to na nim niesamowite wrażenie, dopiero wtedy mógł naprawdę rozkoszować się pięknem dźwięków. Jednak w którymś momencie uzmysłowił sobie ostatecznie, iż rządzące tym światem boskie siły nie obdarzyły go talentem twórczym. Przyjął wreszcie ten fakt do wiadomości i od tej pory wszystkie swoje siły wkładał w doskonalenie sztuki dyrygowania. Najważniejsze, że nie poniósł przy tym klęski. Jeden z bardziej wpływowych krytyków muzycznych Nowego Jorku stwierdził kiedyś, że Xavier jest prawdziwym artystą, jednym z największych wirtuozów batuty, który skinieniem nadgarstka osiąga to, co innym nie udałoby się przy użyciu czołgu. Zewsząd obsypywano go słowami uznania, a filharmonie całego świata stanęły przed nim otworem. Przemierzał kontynent za kontynentem, koncertując z najlepszymi orkiestrami i wszędzie wzbudzając aplauz. W Niemczech sam kanclerz zaprosił go na kolację, w Japonii zaś jego zagorzałymi wielbicielami stali się magnaci świata elektroniki. Jeden z czołowych brytyjskich producentów broni regularnie latał służbowym samolotem na wszystkie koncerty mistrza, a sekretarz ONZ posunął się w swej admiracji tak daleko, że mianował go Ambasadorem Dobrej Woli. Honoraria z tytułu prowadzenia koncertów i tantiemy ze sprzedaży dziesiątek nagrań zapewniły mu stały solidny dochód. Dzięki trafnym decyzjom doradców finansowych, pomagających mu inwestować, grac na światowych giełdach i lawirować pośród masy przepisów podatkowych, jego majątek zaczął być liczony w milionach dolarów. Saul Xavier stał się człowiekiem niewyobrażalnie bogatym.

6 Mnóstwo ludzi zazdrościło mu talentu oraz sławy i oddałoby wszystko, by osiągnąć jego kunszt artystyczny, jego sposób bycia, pieniądze i zniewalającą władzę nad najlepszymi orkiestrami świata. Owszem, wiele osiągnął, pomyślał teraz, stojąc przed wspaniałymi londyńskimi muzykami. Wsłuchując się w aksamitną barwę sekcji smyczków, doznawał lekkiego ściskania w gardle. Mimo wszystko... Gdzieś w środku narastało uczucie strachu, jak ludzki embrion poruszający kończynami i kiwający olbrzymią głową, który domaga się życia. Wraz ze zbliżaniem się czterdziestych urodzin Xavier coraz częściej myślał z lękiem o przyszłości, kiedy dnie zleją się w przerażającą jedność i nie zostanie mu nic poza wspomnieniami minionej chwały. Zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie uczynić więcej niż udoskonalać swój warsztat interpretatora. Udało mu się ożywić i tchnąć nowego ducha w niezliczone utwory muzyczne, nie zdołał jednak stworzyć czegoś naprawdę własnego. Nigdy nie malował, nie rzeźbił i nie pisał. Nie pozostawi po sobie żadnej spuścizny. Nie miał też dzieci, a teraz było już na to za późno. Nagle ujrzał siebie jako orła szamoczącego się bezsilnie w klatce, u szczytu swoich możliwości. Ogarnęła go panika. Drwiła z niego niema i niewidzialna twarz czasu. Co począć? Czy wrócić do początków? Spojrzeć od nowa na potężny repertuar klasyki świeżymi oczami nowego zespołu? Może poszukać wśród amatorów? W Bradfordzie albo Hull? Skompletowałby z nich i wykształcił świetną orkiestrę, jego własne dzieło. Myśl ta rozpaliła w nim nikłą nadzieję; jej płomyk niepewnie zamigotał, by po chwili zgasnąć. Przeszył go zimny dreszcz. Ręce poruszały się wciąż z automatyczną precyzją, ale duch błądził gdzieś w oddali. Poczuł, jak zamykają mu się oczy. Przez moment w sekcji smyczków nastąpiło wahnięcie, ledwie zauważalne, trwające nie dłużej niż ułamek sekundy. Jedynie najczulsze ucho fachowca potrafiłoby je rozpoznać. Oczy mistrza otworzyły się gwałtownie. Zbeształ się w myślach i resztkami woli skupił na Brahmsie. W jego osobistym repertuarze nie

7 mogło być miejsca na litowanie się nad sobą. Utrata koncentracji to grzech niewybaczalny, to się nie może więcej powtórzyć! Zapewne nie zostanie nigdy wielkim kompozytorem, lecz nie zejdzie też poniżej poziomu wspaniałego dyrygującego wirtuoza. W następnym tygodniu miał poprowadzić dwa dalsze koncerty; pierwszy z nich to wieczór poświęcony Sibeliusowi i Brittenowi, w drugim zaś zamierzał cofnąć się w edwardiańską nostalgię wespół z Davidem Bronfenbrennerem, grającym na skrzypcach partię solową Elgara. Postawił sobie za cel bezbłędne zagranie tych utworów. Krytycy brytyjscy nie zdołają mu niczego zarzucić, a ich recenzje będą jak zwykle ociekały słodyczą. Na koniec występu zerwały się entuzjastyczne, burzliwe oklaski. Publiczność szalała; kochała w tej chwili każdą minutę jego koncertu, kochała też Xaviera. Wywoływano go cztery razy. Patrzył długo ponad głowami wiwatujących ludzi i wreszcie z powagą skinął głową. Na jego surowych rysach błąkał się cień uśmiechu. Własne refleksje na temat występu postanowił zatrzymać wyłącznie dla siebie. Wtem poczuł, że ma wszystkiego dosyć. Nasyciwszy się aplauzem, potrzebował teraz ciszy i wytchnienia. Szybkim machnięciem ręki odprawił orkiestrę i udał się w stronę garderoby, by znaleźć tam azyl i odosobnienie. Publiczność, wciąż jeszcze ogarnięta wzruszeniem, opuszczała salę niesiona falą nie gasnącego entuzjazmu. Zielonooka dziewczyna nie poruszała się. Siedziała na swoim miejscu, z podwiniętymi nogami, wpatrzona w pustą już estradę. Georgiana Xavier uśmiechnęła się z satysfakcją, patrząc, jak mąż schodzi ze sceny. Mając za sobą koncert, mogła się teraz bez reszty poświęcić planowaniu wieczornej urodzinowej uroczystości. Słuchała muzyki bez większego zapału. Po obmyśleniu zestawu dań na przyjęcie niespodziewanie uciekła wspomnieniami w przeszłość, przywołując w pamięci dwadzieścia ostatnich lat swojego życia. W świecie artystycznym niewiele jest par, które wytrzymują ze sobą taki szmat czasu; separacje i rozwody dotykały wszystkich wokół. Ale ona

8 i Xavier nadal pozostawali razem - niemal idealny związek oparty na solidnych podstawach. Tylko raz przeżyła przerażający moment strachu, pełna obaw, czy aby te podwaliny nie zaczną się rozpadać. Przypomniała to sobie z doskonałą jasnością, każdą chwilę - duszne letnie popołudnie w Nowym Jorku i ich dwoje w luksusowym beżowo-złotym apartamencie hotelowym, wypełnionym zapachem świeżych kwiatów. Całe popołudnie spędziła na zakupach, Xavier zaś miał próbę w Carnegie Hall. Ich sypialnię zaśmiecały stosy biżuterii, bibelotów i ubrań, wysypujące się z firmowych toreb, z dumnie wypisanymi nazwami modnych sklepów. Georgiana, doszczętnie wyczerpana, opadła na fotel. Od jakiegoś czasu czuła się zmęczona, i to nie tyle chodzeniem po sklepach, co z powodu nie kończących się tras koncertowych po Europie i USA. Z początku chętnie podążała za mężem, niczym pełen zapału członek grupy na rocznym tournee. Jednak potem wszystko się skomplikowało. Saul zakończył burzliwą współpracę z Angielską Orkiestrą Symfoniczną, gdzie przez ponad dziesięć lat był dyrygentem i dyrektorem muzycznym. Od tej pory stał się prawdziwie niespokojnym duchem. Przemierzał wzdłuż i wszerz cały świat, strzepując z siebie kurz jednego miasta po drugim, zanim zdołał gdziekolwiek osiąść na dłużej. Z największym trudem dotrzymywała mu kroku. Leżał właśnie na łóżku na brzuchu, odpoczywając przed wieczornym koncertem, kiedy usłyszał jej zmęczone westchnienie. Spojrzał na nią, potoczył wzrokiem po bałaganie w pokoju i uśmiechnął się pobłażliwie. - Kochanie, czyżbyś się dzisiaj źle bawiła? - dociekał. - Oczywiście, że nie. - Ale? - Byłam sama, zawsze mnie tak zostawiasz - stwierdziła z goryczą. - Ty masz swoją pracę, orkiestrę, publiczność... - I co z tego? - Potrzebuję domu z prawdziwego zdarzenia, przyjaciół i własnego życia - oświadczyła ze zniecierpliwieniem. Zdawała sobie sprawę, jak

9 wyświechtane i banalne są jej słowa. Xavier nigdy nie zrozumie jej tęsknoty za towarzystwem, grupką przyjaciółek, z ich nieodłącznymi intrygami i ploteczkami. Zakupy, tak jak i wiele innych wytwornych rozrywek, tracą walor atrakcyjności, jeśli robi się je w samotności. Jaką przyjemność może dać kupowanie najbardziej kosztownych i ekstrawaganckich rzeczy, jeśli nie ma w pobliżu ludzi, u których wywołałyby podziw czy choćby zazdrość? Mąż powoli usiadł i wyciągnął do niej ręce. - Ależ, kochanie, masz przecież mnie! Mamy siebie nawzajem. - Jego oczy wyrażały nieme zaproszenie, a kiedy Xavier czegoś chciał, po prostu nie można było mu odmówić. Georgiana podeszła wolno do łóżka; długimi, mocnymi rękoma objął jej smukłe biodra. Błądził dłonią po jej ciele, przebiegając po zgrabnym pośladku i udzie. Potem wbił palce w skórę. Lekko zesztywniała, nie mogła nic na to poradzić. Modliła się, żeby tego nie zauważył. Uniósł rękę w stronę jej twarzy i powiódł palcami po kościach policzkowych. Muskał usta; gładził włosy, delikatnie rozdzielając długie, jasne kosmyki. Jak zwykle, niewzruszony spokój męża ukoił w końcu jej nerwy. Xavier po mistrzowsku potrafił się kontrolować. Długo, zdawałoby się całą wieczność, prowadził łagodnie grę wstępną. Gdy w końcu wchodził w nią, mógł tak robić bez końca, zanim ostatecznie nie spełnił się głęboko w jej ciele. Był wyjątkowo czułym i delikatnym kochankiem. Nigdy jej nie zaskoczył, choć niejednokrotnie wyczuła w nim chęć na gwałtowną namiętność. Sięgnął pod jej jedwabną koszulkę. Wzdrygnęła się w głębi ducha, ale gładziła go posłusznie po karku i piersi. Z lekkim wahaniem zaczepiła palcami o pasek spodni męża. Myślami uciekła od wizji znajdującej się tam przerażającej, męskiej maczugi - nabrzmiałej, pulsującej i niebezpiecznej. Myśli gorączkowo kołatały się jej po głowie. Próbowała wzbudzić w sobie pożądanie, ale nie zdało się to na nic. Kiedyś, pewnie niedługo, będzie musiał to wreszcie zaakceptować. Jeśli chodzi o seks, była po prostu martwa. Georgiana jęknęła. Wiedziała skądinąd, chociażby z dziesiątków

10 oglądanych wspólnie filmów, jakie odgłosy rozkoszy wydają z siebie zakochane kobiety. Bezbłędnie wyćwiczyła się w ich odtwarzaniu, jednak w istocie jej westchnienia wyrażały jedynie skrajne przerażenie z powodu kolejnej kopulacji, jeszcze jednego wtargnięcia w jej wnętrze i najgłębszą prywatność. Chciała móc się wyłączyć i pozwolić mężowi, którego zresztą na swój sposób kochała, żeby penetrował jej ciało i osiągał satysfakcję. Miał przecież do tego prawo. Mimo to coraz częściej akt ten wydawał jej się brutalną inwazją nie tylko w jej ciało, ale i duszę. Seks! Cała ta oślizgła gimnastyka, macanie, pot i bezładne okrzyki... A potem nie kończące się obowiązkowe słowa podziwu i gratulacji... Gdy wchodził w nią, krzyknęła w myślach: „Ostateczna inwazja!” Jakie to żałosne. Przy mężu tak znanym i ubóstwianym jak Xavier trudno jej było zachować własną osobowość. Zawsze żyła w jego cieniu, lecz przypuszczała, że gdyby chodziło tylko o to, poradziłaby sobie. Jednak rezygnacja z integralności własnego ciała i duszy to zbyt wiele. Mimo to Xavier był taki czuły i powściągliwy. Wiedziała, że zależy mu na tym, by było jej z nim dobrze. Chciała być lepsza, z całego serca pragnęła sprostać obowiązkom kochającej żony. Głaskała policzki męża i wmawiała sobie, że jest wspaniałym kochankiem. Ale nawet wtedy przeszywały ją dreszcze obrzydzenia i nienawiści. Decydując się na małżeństwo, sama skazała się na to wszystko. Choć Saul był jej przyjacielem i mężem, nigdy nie pogodziła się z faktem, że zakuwa ją w kajdany seksu i regularnie torturuje. Oczekiwał zbyt wiele, zasługiwał zaś na dużo więcej. Nienawidziła swojej słabości i cierpiała, uważając się za ułomną i niegodną jego miłości. Zacisnęła mocno zęby i czekała, aż skończy. Wtem, o litości, o radości, pchnął po raz ostatni i było po wszystkim. Przytuliła głowę męża do swych dziewczęcych piersi, podobnych do połówek jabłka, szczęśliwa z odzyskanej wolności. Najwcześniej za tydzień będzie musiała powtórzyć z zapałem ten cały spektakl. Poczuła, jak delikatnie gładzi jej rękę. Wzięła głęboki oddech. Rozpierała ją radość, ulga, jak zawsze po skończonym stosunku.

11 Czasem myślała w desperacji, że wolałaby uciec i zostawić go niż znowu przechodzić przez tę okropną pantomimę. Leżeli w milczeniu. - Czy aż tak bardzo tego nienawidzisz? - spytał niespodziewanie. Zmieszana, wpadła w popłoch. Nie przypuszczała, że Saul może się tego domyślać. Nie, co innego. Nigdy nie spodziewała się, że kiedyś dojdzie do tak otwartej konfrontacji. Uważała, że oboje kontrolują, a co ważniejsze, akceptują ten układ. Z rosnącą paniką patrzyła na męża swymi wielkimi niebieskimi oczami. Czyżby wszystko miało nagle legnąć w gruzach? - Chcesz wrócić do Londynu? - zapytał. - Tak. - Widzę to. - Pokiwał głową. Wstrzymała oddech. Serce jej biło głośno jak stary zegar. Ujrzała z przerażeniem swoją przyszłość - zdetronizowana, wypędzona królowa. Ta myśl była jak cios nożem w plecy. Przypominała sobie, że życie w cieniu geniusza to tylko jedna strona medalu, druga zaś, ta jaśniejsza, to kąpanie się w słońcu jego chwały. Nie mogłaby znieść odrzucenia, nie potrafiłaby już żyć inaczej. Przecież go kocha, naprawdę kocha! - Pójdziesz do terapeuty? - zaproponował. Paliło ją jego przerażająco nieruchome spojrzenie. Już kiedyś sugerował coś takiego, napomykając delikatnie o potrzebie odnalezienia się i sposobności poznania głębszych aspektów swojej osobowości. Podejrzewała, iż „odnaleźć siebie” oznacza dla męża ni mniej, ni więcej tylko pozbycie się hamulców seksualnych. Jednak nie posunął się tak daleko, by jej to powiedzieć, nie nalegał również w sprawie terapii, powtórzył tylko troskliwie parę razy swą propozycję. - Tak, dobrze. Umówię się natychmiast na wizytę. - Starała się, by nie zabrzmiało to zbyt ochoczo. - Wspaniale. - Znów pokiwał głową. W jego głosie słychać było wyważoną i uprzejmą troskę, tak charakterystyczną dla ich związku. - Spytam się Alfredy, na pewno zna kogoś odpowiedniego - oznajmiła Georgiana starając się odzyskać panowanie nad sobą. Deprymowała ją ta rozmowa, tym bardziej że wciąż siedziała nago na kolanach męża.

12 - Alfreda zna wszystkich. - Uśmiechnął się. Żartował sobie czasami z bogatej i próżnej przyjaciółki żony, lecz nie było w tym nic złośliwego. - To przez poronienie - broniła się przepraszająco. - Wszystko się od tego czasu zmieniło, prawda? - Nie sądzę. A więc to ma być twój punkt wyjścia w rozmowach z terapeutą? Poronienia? Hmmm... - Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. Skinęła głową; w przeciwieństwie do męża, częściowo wierzyła we własne wymówki. Saul zdjął ją wreszcie z kolan i delikatnie postawił na nogi. Spodziewała się, że jak zwykle poklepie ją po pupie, ale wstał, odwrócił się na pięcie i podszedł do okna. Wiedziała, że przekroczyli kolejny ważny punkt w ich związku, nie miała tylko pojęcia, dokąd ich to zaprowadzi. Podniosła z podłogi satynową koszulkę nocną, zarzuciła na siebie, zakrywając nagość, i podeszła do męża. - Kocham cię - szepnęła cicho. - Tak - odezwał się po chwili milczenia. Ogarnęło ją nagłe wzruszenie, jakaś dziwna troska o Saula. Delikatnie dotknęła jego ramion. - O czym myślisz? - spytała. - O IV Koncercie Brahmsa. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak powinienem prowadzić ostatnią część. - Wykonywałeś ten utwór setki razy. - Była urażona i rozgoryczona. Cholerny Brahms, jak mógł tak brutalnie wdzierać się w ich prywatne życie i przerywać pierwszą poważną rozmowę o małżeństwie. - Zawsze grałem go za wolno, teraz już wiem. Brahms, Mahier, Straviński, Schubert, Beethoven, cała ta przeklęta zgraja! Georgiana zadzwoniła do recepcji, by zarezerwować miejsce na pierwszy lot do Londynu. Saul, chłodny i jakby nieobecny, pomógł jej w pakowaniu. Potem odprowadził żonę do taksówki i pochylił się, żeby pocałować ją na do widzenia. Zaraz po przybyciu do Londynu zadzwoniła do Alfredy z prośbą o znalezienie dobrego specjalisty. Następnie umówiła się z przyjaciółką na obiad, planując porozmawiać z nią na tematy bardziej intymne.

13 To było cztery lata temu. Idąc teraz za kulisy do garderoby męża, Georgiana pomyślała, że Alfreda nie sprawiła jej zawodu. Prawdę mówiąc, propozycja przyjaciółki doprowadziła do najbardziej fascynujących zmian w jej życiu. Tara opuściła po koncercie budynek filharmonii, bynajmniej nie śpiesząc się do domu; szczerze mówiąc, nie miała pojęcia, które miejsce na ziemi nazwie tym mianem dzisiejszego wieczoru. Czuła się cudownie, w jej głowie nadal rozbrzmiewały końcowe magiczne dźwięki IV Symfonii Brahmsa. Miała ochotę uchwycić się tego wspaniałego uczucia i trzymać się go kurczowo, dopóki nie zniknie jak drogocenny sen w ostrym świetle poranka. Podeszła bez pośpiechu do nadbrzeża i wpatrywała się w szeroką, lśniącą wstęgę Tamizy. W blasku wieczornego, jesiennego nieba woda wydawała się czarna jak atrament. Księżyc odbijał się w spienionych falach niczym odłamki srebra, które spadają gdzieś z przestworzy. Tara stała i nie mogła oderwać oczu od skrzącej się metalicznie rzeki. Widziała w myślach, jak dosięga Tilbury, potem wpada do morza, oceanu i pędzi wokół reszty świata. Zafascynowała ją ta bezlitosna nieskończoność. Dziwnym trafem pasowała nastrojem do przebrzmiałych już akordów symfonii. Mijani mężczyźni spoglądali na nią z natarczywym zaintereso- waniem. Niewysoka, zdecydowanie apetycznie wyglądająca młoda kobieta, przechadzająca się samotnie po opustoszałych ulicach, budziła w ich umysłach wiele kuszących skojarzeń. Dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństw wielkiego miasta, nieraz przestrzegali ją przed nimi bliscy, którym leżało na sercu jej dobro. Jednak nie przejmowała się tym wcale, słusznie uważając, że potrafi dać sobie radę. Niech no tylko ktoś spróbuje ją skrzywdzić! Podczas rocznego pobytu w Londynie wyszła zwycięsko z niejednej opresji; z łatwością odprawiła dwóch ekshibicjonistów, a pijaczyna w metrze, który mówił jej, że ma miłe oczy, pożałował już po chwili, że się w ogóle odezwał. Patrzyła w fascynująco ciemny nurt rzeki, a potem nieco wyżej, na

14 światła zawieszone nad brzegiem. Nagle zapragnęła znaleźć się koło Brunona, spojrzeć w jego łagodne brązowe oczy, poczuć kojącą bliskość potężnego ciała i niekwestionowane oddanie. Godzinę później stąpała na palcach korytarzem jednego z aka- demików. W rękach trzymała pantofle, a na jej twarzy malował się wyraz frywolności. Doszedłszy do jego drzwi, delikatnie zaskrobała małymi, krótko obciętymi paznokciami. Po chwili otworzył jej szczupły, rozczochrany młody człowiek, mrugający oczami przed rażącym światłem z korytarza. Nałożył druciane okulary o grubych soczewkach, przyjrzał się dziewczynie i uśmiechnął szeroko. - Ho, ho, co za niespodzianka! - To tylko ja - odparła. - Nie patrz na mnie, jakbyś właśnie znalazł skarb. Promieniejąc z radości nachylił się i pocałował ją czule w usta. - No więc? Czy mogę wejść? - spytała z niecierpliwością. - Tak, oczywiście. Zrobił jej miejsce na krześle obok małego biurka, oba meble były bowiem zawalone książkami i stertą papierów. Tara opadła jednak na łóżko. Bruno usiadł koło dziewczyny; twarz ściągnęła mu nagła troska. Obserwował oblicze Tary, starając się odczytać jej uczucia. Nie chciał powiedzieć nic, co by ją mogło zmartwić. - Widziałaś go? - spytał w końcu. - Tak. - I jak wyglądał? - Zmęczony i zrezygnowany. - Dziewczyna wykrzywiła twarz. - Wyglądał... staro. - Cóż, skończył pięćdziesiątkę, to chyba normalne - zauważył, chcąc ją nieco pocieszyć. Bruno, dwudziestolatek, reprezentował dość rozsądny pogląd, iż po czterdziestce życie człowieka toczy się już z górki. - Kiedy ostatnio się z nim spotkałaś? - Całe wieki temu, podczas ostatniego Bożego Narodzenia. - Poczucie winy, jak wijący się wąż, podchodziło jej do gardła. - Wtedy wyglądał dobrze, wprost kwitnąco. Bruno wyciągnął rękę i ze współczuciem uścisnął jej ramię.

15 Doskonale rozumiał te rozterki, sam też nie zawsze umiał dogadywać się z rodzicami. - W pewnej chwili pomyślałam, czy nie pójść za kulisy i nie sprawić mu niespodzianki. Prawie to zrobiłam, lecz poczułam się... cóż, wstydziłam się - odparła z żalem. - Ty, wstydliwa? - Niewiarygodne, nie uważasz? A jednak. Tam, wśród orkiestry, wydał mi się taki srogi i odległy. Nieprzystępny. Nie mogłam uwierzyć, że to mój kochany tatuś, który jeszcze nie tak dawno huśtał mnie za ręce, dopóki nie zakręciło mi się w głowie. - Słodkie wspomnienia dzieciństwa. - Bruno uśmiechnął się. - Od czasu do czasu zdarzały się miłe chwile - przyznała Tara. Zaraz też skrzywiła się na myśl o częstych konfliktach. - Nasza ostatnia sprzeczka była naprawdę okropna. Mówiłam mu takie straszne rzeczy, musiałam go bardzo zranić. Bruno ze współczuciem przyglądał się dziewczynie. - Niedługo się z nim zobaczę! - wybuchnęła. - Naprawdę tak zrobię. Najpóźniej przed następnym koncertem Xaviera. - A więc znowu wielki Xavier koncertuje w Anglii - rzucił Bruno z błyskiem w oczach. - Naprawdę się zjawił? - Jasne. To był on, dyrygent wszech czasów we własnej osobie, muzyczny geniusz z krwi i kości. - Miałaś okazję obserwować go z bliska. Co o nim sądzisz? - zapytał z ciekawością. - Jest mistrzem w manipulacji widownią, na czas koncertu sprawuje nad ludźmi całkowitą władzę. Mówię ci, gapili się na niego jak na członka rodziny królewskiej. - Ale muzyka ci się podobała? - Zaśmiał się. - Była cudowna i kojąca serca. Szkoda, że cię tam nie było - odparła. Jej zielone oczy uśmiechały się spod długich czarnych rzęs. Serce zabiło mu mocniej z pożądania. - Ja również żałuję. - A jak ty spędziłeś wieczór? Z pewnością spotkałeś kogoś bardzo wpływowego? - drażniła się Tara. Bruno zrezygnował z koncertu z powodu jednego ze spotkań, urządzanych od jakiegoś czasu na wydziale prawa. Miały one na celu

16 umożliwić studentom kontakt z najbardziej wziętymi prawnikami z Anglii. Zważywszy na fakt, iż mogło się to okazać pomocne w karierze przyszłych jurystów, zalecono studentom nie opuszczać tych seminariów. Bruno wiedział, że trudno byłoby mu wytłumaczyć swoją nieobecność, toteż udał się w końcu na uniwersytet, zamiast do filharmonii. Bruno Comwell nie znosił studiów prawniczych. Nie cierpiał stosów opasłych tomów, do których był uwiązany dniem i nocą, a sam pomysł kariery w tym zawodzie przyprawiał go o mdłości. Chciał zostać muzykiem. Jego rodzice, zawsze chętnie wspierający młodzieńcze pasje syna, początkowo z zadowoleniem płacili za indywidualne lekcje gry na fortepianie. Ochoczo brali też udział w szkolnych popisach Brunona, uważając je za cenne wzbogacanie jego osobowości. Ale gdy przyszło do wyboru drogi życiowej, twardo tupnęli swą rodzicielską nogą, nie okazując bynajmniej ani krzty wyrozumiałości. Zawód muzyka jest niepoważny, nie daje żadnej pewności i poczucia bezpieczeństwa dla młodego, zdolnego człowieka, mówili. Bruno musi zdobyć jakiś solidny i dobrze płatny fach. I choć z początku może mu się to wydać dość nudne i żmudne, to w końcowym rachunku na pewno się opłaci. Na wszelkie próby protestu z jego strony mieli jeden koronny argument: Będzie mógł pomyśleć o muzyce później, kiedy się już ustabilizuje. Istnieje przecież wiele amatorskich zespołów, grających na przyzwoitym poziomie fragmenty z Wesołej wdówki, nostalgiczne ballady Gilberta i Sullivana czy małe recitale fortepianowe. Bruno już dawno pogodził się z faktem, że rodzice dysponują nikłą i bardzo powierzchowną wiedzą o muzyce, a w szczególności o muzyce klasycznej, która w przyszłości miała się stać częścią jego życia. Za to znali od podszewki mozolną harówkę przy prowadzeniu dwóch niewielkich cukierni oraz ciągły niepokój związany z handlem. Dla syna pragnęli więc większego bezpieczeństwa i prestiżu, a to mógł mu zapewnić jedynie powszechnie szanowany zawód, w ich oczach prawo lub medycyna. Decyzja rodziców, choć grzeczna w formie, była ostateczna. Oznaczało to, iż nie może liczyć na ich finansową pomoc w wypadku

17 jakiejkolwiek zmiany planów. Sam nie podołałby kosztom studiów muzycznych, w każdym razie poczuł, że jego obowiązkiem jest spełnić życzenie matki i ojca. Byli porządnymi i troskliwymi rodzicami i w pewnym sensie poświęcali się dla syna, posyłając go do drogiej prywatnej szkoły. Dopilnowali, by Bruno nie czuł się kimś gorszym przy pozostałych - bogatszych - kolegach. Kiedy przyjeżdżali do niego na szkolne uroczystości, ojcu nie przyszło nawet na myśl zjawić się własną podrdzewiałą półciężarówką z niebieskim napisem „Cukiernia Comwella”. Zawsze wypożyczał nowego lśniącego rovera. Obserwował zajeżdżającego z fasonem przed szkołę ojca i siedzącą obok niego matkę, ubraną w nowy dwuczęściowy kostium oraz idealnie pasujące dodatki, i wyczuwał coś patetycznego i absurdalnego w sposobie, w jaki starali się być kimś, kim nie są. Ta mieszanina rodzicielskiej troski, skrywanych kompleksów i wielkiej determinacji sprawiła, że dla chłopca tak wrażliwego jak Bruno spieranie się z nimi było czymś niewyobrażalnym. - Wpływowego? - powtórzył z kwaśną miną i zadumał się nad odpowiedzią. - Wątpię, by na wydziale znalazł się dziś wieczór ktoś, kto miałby jakikolwiek wpływ na moje przyszłe życie. - Jak długo jeszcze zamierzasz grać tę farsę? - Tara pokręciła z rozgoryczeniem głową. - Bruno, ocknij się wreszcie. Nie lękaj się zostać buntownikiem, wzbij się w powietrze! - Tak jak ty, moje najdroższe, najcudowniejsze kochanie? - Roześmiał się i wyciągnął rękę, by uszczypnąć jej gładki, zaokrąglony policzek. - Pewnie, że tak jak ja. Szałowa kelnerka dorabiająca na pół etatu w lokalnym barze. To jest dopiero prawdziwy odlot! - Nie, nie - strofował ją łagodnie. - Jesteś studentką filozofii, w tym się zawiera twoja prawdziwa osobowość. Zabawa w kelnerkę to tylko chwilowe hobby. Mała, pociągająca słabostka. - Mylisz się. To przede wszystkim sposób zarobienia dodatkowego grosza - oświadczyła z naciskiem. Od czasu kiedy rok temu rozpoczęła studia, ogromnie jej doskwierał ciągły brak pieniędzy. Przyznane stypendium ledwie starczało na podstawowe wydatki; potrzebowała dodatkowej gotówki na wizyty w

18 salonach Vidal Sassoon czy potężne flakony perfum Miss Dior. Nawet dorabiając w barze, ledwie wiązała koniec z końcem, dlatego też starała się o posadę kelnerki w jednej z restauracji hotelowych w Ritzu lub Claridges. Wedle jej rozeznania, w takich miejscach otrzymuje się niewiarygodne wręcz napiwki. - Mój drogi idealisto, śmiem wątpić, by studiowanie filozofii miało jakiś związek z moją prawdziwą osobowością - stwierdziła kpiąco, rozbawiona jego poważną miną. - Choć byłam w tym semestrze na kilku wykładach, nie napisałam jeszcze ani jednej pracy i nie przeczytałam żadnej książki poza jedną sznurowatą nowelką. - W takim razie jesteś bardzo niegrzeczną dziewczynką. - I co zamierzasz z tym zrobić? - szepnęła prowokacyjnie i przymknęła oczy. Bruno wstał, chwycił ją na ręce, przerzucił sobie przez plecy i lekko poklepał jej wystające pośladki. Tara zapiszczała i ugryzła go w ucho. - Zamknij się! - syknął czule i postawił ją z wolna na ziemi. - Zaraz zleci się tu pół akademika, by podsłuchiwać nas pod drzwiami! - No to co? - Zamknęła mu usta namiętnym pocałunkiem, wsuwając język między jego równe białe zęby. Chichotali z uciechy i pożądania, kiedy upadli na wąskie łóżko, a ich ciała splotły się z nienasyconą zachłannością. - Prędzej, pośpiesz się! Nie mogę już dłużej czekać - popędzała go Tara, głośno dysząc. Ich miłość była spontaniczna i radosna - wspaniała uczta kipiącej młodości i gorącego uczucia. Po sześciu i pół minutach było już po wszystkim. - Mniam! - mruknął leniwie Bruno wtulając dziewczynę w zagłębienie ramienia. Oddychali ciężko, leżąc bez sił pośród plątaniny ubrań i pościeli. - Sam jesteś mniam - sennie odparła Tara. Nie mogła podejrzewać, że w tym samym czasie ktoś bezskutecznie próbuje się z nią skontaktować. W portierni jej akademika telefon w regularnych odstępach czasu wydzwaniał przez całą noc.

19 Dochodziła siódma wieczorem następnego dnia, kiedy Georgiana stanęła wraz z Alfredą na progu swojej eleganckiej jadalni. Z zadowoleniem obserwowała ostatnie przygotowania do czterdziestych urodzin męża i gratulowała sobie w duchu sprytnego sposobu, z jakim ominęła najgroźniejszą rafę ich małżeństwa. Nie dość, że obronną ręką wyszła z opresji, to udało jej się przekształcić związek z Saulem w coś absolutnie wyjątkowego. Naturalnie wiele zawdzięcza Alfredzie; przyjaciółka okazała się dlań nieustannym źródłem wsparcia. Jak żaden z utytułowanych specjalistów, do których wcześniej zwracała się o pomoc, Alfreda potrafiła zgłębić tajemnice jej duszy. Bezbłędnie postawiła diagnozę i zaproponowała najlepsze z możliwych wyjście; proste, skuteczne i intrygujące. W jej oczach przyjaciółka należała do ludzi, którzy się nigdy nie poddają i mają zawsze na podorędziu jakąś nową i cudowną receptę na codzienne kłopoty. W każdym razie Georgiana posłuchała jej rady i, jak na razie, nie żałowała tego. Weszła do jadalni i rzuciła okiem na wykwintnie udekorowane stoły. Wśród bukietów kwiatów piętrzyły się dumnie piramidy fantazyjnie udekorowanych kaczek, bułki plecione na podobieństwo wymyślnych fryzur z czasów regencji i plastry różowej wędzonej szynki zawinięte wokół bursztynowych fig. Pośrodku, na honorowym miejscu, pyszniła się kompletna marcepanowa orkiestra, której przewodził wykonany z cukru dyrygent. Tuż obok stał wielki, przykuwający wzrok tort w kształcie klucza wiolinowego, udekorowany białą i złotą polewą. Georgiana uśmiechnęła się z satysfakcją. - Wspaniały widok. To zbyt piękne, by tak po prostu zjeść - mruknęła Alfreda popijając szampana Bollinger rocznik 1973 z kryształkami cukru, nasiąkniętymi starym szlachetnym armaniakiem. - Bo i dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy, przekonasz się. Brahms i Mahier muszą się tym razem obejść smakiem, Saul nawet o nich nie wspomni. - Chcę usłyszeć więcej szczegółów. Zdradź, jakie atrakcje przygotowałaś mu na te specjalne urodziny? - dopytywała się Alfreda, powoli cedząc słowa. Upiła drinka i wygładziła niewidzialne fałdy na swej jedwabnej karminowej spódnicy. Georgiana ubrała się dzisiaj w nałożoną na sposób grecki zwiewną

20 kremową krepę. Ulubiony styl Saula, pomyślała w duchu. - Chodzi ci o to, kogo dla niego wybrałam? Alfreda patrzyła na dno szampanki. A więc Georgiana nadal uprawia te swoje małe gierki. Usta drgnęły jej w uśmiechu. - Naturalnie, powinnam pamiętać, że odznaczasz się niezwykle oryginalnym smakiem przy doborze prezentów dla swego męża. - Ten jest zupełnie wyjątkowy, wprost nie ma sobie równych. A przecież i do tej pory nie brakowało godnych podziwu. - W głosie Georgiany wyczuwało się zadowolenie. - Dobry Boże, ależ ty masz charakterek - wykrztusiła Alfreda. - Dwadzieścia dwa lata, wysoka, wytworna i niewyobrażalnie piękna - ciągnęła w zadumie Georgiana, jakby nie słysząc uwagi przyjaciółki. Alfreda uniosła brwi. - Faktem jest, moja droga, że to ty właśnie wskazałaś mi tę agencję, i jestem ci za to ogromnie wdzięczna. To najlepsza rzecz, jaką mogłaś dla mnie zrobić - przyznała Georgiana. - Cóż, w takim razie cieszę się - odparła Alfreda. Rzeczywiście, nazwę i adres firmy dostarczyła dyskretnie przyjaciółce tuż po ich pamiętnym obiedzie. Sama otrzymała te dane od dobrego przyjaciela męża, ministra w obecnym rządzie, człowieka niezwykle błyskotliwego i znanego z tego, że potrafi dotrzeć do rzeczy niedostępnych dla innych. Również tym razem nie zawiódł. Choć Alfredę niewiele mogło już zaskoczyć, zdziwiła się na tak bogatą ofertę pięknych młodych kobiet do towarzystwa, które za odpowiednio wysoką opłatą proponują swe usługi. Georgiana była nie mniej zdumiona. Po wielu wahaniach, pełna obaw i zdenerwowana zadzwoniła do agencji. Kobieta, która odebrała telefon, była najwyraźniej osobą wykształconą, życzliwą i, co najważniejsze, pozbawioną zahamowań moralnych. Trudno byłoby ją czymś zaszokować, pomyślała z ulgą Georgiana. Potem wszystko potoczyło się gładko. Oznajmiła bez ogródek, że szuka inteligentnej i atrakcyjnej kobiety, która zaspokoi potrzeby jej męża, ponieważ ona sama odzyskuje zdrowie po ciężkiej chorobie. Zabrzmiało to na tyle szczerze i żałośnie, że głos jej zadrżał, gdy wymawiała te słowa. Cóż, rzeczywiście poroniła trzy lata temu i od tego czasu tak naprawdę nie wyzdrowiała. Przypomniała też sobie, że

21 następnego dnia ma umówione spotkanie z psychoterapeutą na Harley Street. Głos w słuchawce natychmiast stał się wyrozumiały i współczujący. Nastąpiła dłuższa seria istotnych, acz niezwykle dyskretnych pytań, na które Georgiana musiała odpowiedzieć, zanim mogły zostać podjęte kolejne kroki. To wszystko ogromnie ją uspokoiło; poczuła się, jakby załatwiała jakąś banalną, urzędową sprawę. Potrzebna też była opłata wpisowa, na tyle wysoka, że sugerowała otrzymanie towaru najwyższej klasy. To również podziałało na nią odprężające. Kobieta z agencji zapewniła, że niewątpliwie znajdzie osobę, która sprosta stawianym wymaganiom, kiedy tylko zostaną uregulowane sprawy finansowe. Georgianie przyszło do głowy, że być może to jakaś sztuczka, mająca na celu wyłudzenie pieniędzy. Była jednak na tyle majętna, że bez większego uszczerbku mogła stracić wymienioną sumę. Była gotowa zaryzykować o wiele więcej, jeśli istniała szansa uratowania jej małżeństwa. Gdyby tak się stało, przygodę z agencją potraktowałaby jak gwiazdkę z nieba. Ustaliły ostatecznie, że wynajęta dziewczyna znajdzie się na liście osób zaproszonych na jedną ze słynnych kolacji Georgiany. Przyjdzie najpierw na koktajl przed kolacją i jeśli jej osoba wzbudzi jakiekolwiek zastrzeżenia, dyskretnie opuści dom, zanim towarzystwo przejdzie do jadalni. Pełna zapłata miała być jednak dokonana bez względu na akceptację Georgiany. Uznała taki układ za rozsądny, a jednocześnie sprawiedliwy, pozwalał jej bowiem wycofać się z umowy bez jakiegokolwiek poczucia winy. W końcu wszystko wypadło lepiej, niż się mogła spodziewać. Dziewczyna okazała się urocza i na poziomie, najwyraźniej dobrze się czuła pośród eleganckiego towarzystwa, zebranego w salonie Georgiany. Na tle innych prezentowała się jak najpiękniejsza róża. Ubrana była w prostą, klasyczną suknię; biżuterię miała skromną, lecz gustowną. Dyskretny makijaż i długie jasne włosy, które Xavier zawsze tak bardzo podziwiał, dopełniały całości. Georgiana obserwowała ją z drugiego końca sali, widząc w niej niemal swoje wierne odbicie sprzed dwudziestu lat. Chociaż

22 dostrzegała wiele podobieństw, z zadowoleniem stwierdziła, że nadal przewyższa dziewczynę perfekcją budowy i szlachetnością rysów twarzy. Jej kości policzkowe, układ oczu i ust nie pozwalały wyglądać inaczej niż pięknie. Zawsze uważała je za najcenniejszy dar natury; najbardziej doświadczony chirurg plastyczny nie potrafiłby stworzyć czegoś takiego. Mogła być pewna, że zachowa wspaniałą urodę aż do późnej starości, w przeciwieństwie do większości ładnych kobiet, które zawdzięczają swój wygląd świeżości cery i ułożeniu skóry na policzkach, a ta po czterdziestce najczęściej zapada się i więdnie. Georgiana tak usadziła gości, że dziewczyna znalazła się na początku długiego stołu po lewej ręce Xaviera. Sama zajęła honorowe miejsce pani domu po przeciwległej stronie, mając za sąsiadów sekretarza generalnego Rady Sztuki oraz zagorzałego wielbiciela męża. Tak, to był pamiętny wieczór, który wiele zmienił w jej życiu. Kiedy stała teraz w jadalni z Alfredą, popijając szampana i oczekując pierwszych gości, przypomniała sobie, jakie mieszane uczucia wzbudzał w niej widok męża z młodą kobietą u boku, która uwodziła go subtelnie w przerwach między spożywaniem udźca baraniego i szarlotki. Pamięta także każde słowo listu, jaki napisała wtedy do męża. Włożyła mu go niepostrzeżenie do ręki, kiedy udała się z resztą pań do salonu, zostawiając mężczyzn w jadalni na kieliszek porto. Był to list miłosny. Georgiana zapewniała w nim o głębokim uczuciu i szczerym pragnieniu uszczęśliwienia męża. W nieco żartobliwy, lecz delikatny i pełen troski sposób proponowała mu spędzenie wieczoru z atrakcyjną młodą damą, która może mu dać tyle rozkoszy, ile nie dane mu było przeżyć z własną żoną. Poinformowała go przy tym, że zostaje na noc u przyjaciół, by go w niczym nie krępować. Na koniec wyraziła nadzieję, że nie będzie się na nią gniewał, gdyż działa z czystych pobudek i pozostaje jego prawdziwą i kochającą żoną... I tak dalej... i tak dalej... Pisząc ten list i czytając go potem dziesiątki razy, doszła do wniosku, że udało jej się trafić w odpowiednio romantyczną nutę, która z pewnością poruszy sentymentalną stronę duszy Saula. Cieszyła się, że znalazła też sposób na to, by mąż mógł się z twarzą wycofać z całego układu, biorąc wszystko za dobry żart. W każdym razie nie powinien

23 poczuć się urażony jej propozycją. Powtarzała to sobie w duchu przez cały czas, zanim panowie dołączyli do nich w salonie, lecz jej nerwy były napięte do ostatnich granic. Rzut oka na twarz Xaviera i na jego błyszczące oczy natychmiast ją uspokoił; już wiedziała, że wszystko idzie po jej myśli. Bynajmniej się nie zezłościł. Był rozbawiony i zaintrygowany, postanowił widać podjąć jej grę. I tu spotkała ją rzecz nieoczekiwana. Wizja Saula i pięknej młodej kobiety, ich nagich ciał splecionych w zmysłowym uścisku, niezwykle silnie podziałała na jej wyobraźnię. Odkryła ze zdumieniem, że podnieca ją to mocniej niż najbardziej wymyślny seks, przeżywany w rzeczywistości. Tej nocy prawie nie spała, wyobrażając sobie tamtą parę. Niemal widziała, jak się kochają, to żarliwie i z pasją, to spokojnie, z leniwą pożądliwością. Jawa mieszała się ze snem, aż obudziła się rano, cała drżąca, oblana potem i z sercem bijącym jak oszalałe. Gdy następnego dnia wróciła do domu, zastała Saula wypoczętego i w doskonałym humorze. Wspomniał nawet o planach zabrania jej na krótkie wakacje w ich ulubione miejsce, do St. Tropez. Po dziewczynie nie zostało ani śladu, nic też o niej nie wspomniał, jakby incydent w ogóle nie miał miejsca. Wyczuła jednak, że ogromnie zyskała w jego oczach. Każdym gestem i słowem dawał wyraz szacunku i podziwu dla jej troskliwości, wyobraźni i taktu. A więc wygrała! Udało jej się i upajała się tym zwycięstwem. Zniknęło gdzieś poczucie niedowartościowania i smutku, Georgiana zaczęła się postrzegać jako kobieta wyzwolona i odważna, nie bojąca się ryzyka i przekraczająca wszelkie granice. Wyczuła, że z powodzeniem mogłaby powtórzyć to doświadczenie, choć zapewne w zupełnie wyjątkowych sytuacjach. Musi zatem wykazać się tylko dużą ostrożnością i intuicją. Rozpierała ją radość, wydało jej się, iż wymyśliła złoty środek na życie, które nabrało teraz jasnych barw. Wspaniałe było i to, że owo uczucie nie znikało, a wręcz potęgowało się wraz z każdym następnym aranżowanym spotkaniem. Dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy. Nie tylko z powodu

24 czterdziestych urodzin męża, ale również dlatego, iż sprowadzona dziewczyna odznacza się nadzwyczajną urodą. To najpiękniejsza dziwka, jaką udało jej się do tej pory załatwić. Parę tygodni wcześniej Georgiana poprosiła o możliwość spotkania i bezpośredniej rozmowy z kilkoma potencjalnymi kandydatkami. Kolejno zapraszała je do siebie na obiad i spędzała przyjemnie czas na niezobowiązujących pogaduszkach. Miała wtedy świetną okazję, by ocenić ich wygląd, inteligencję, dowcip i obycie. Zadanie nie należało bynajmniej do trudnych. W miłej atmosferze, przy jedzeniu i kieliszku wyśmienitego burgunda, zaproszone dziewczęta ożywiały się i swobodnie odpowiadały na pytania Georgiany. Wszystkie były na swój sposób atrakcyjne, lecz kobieta, którą wybrała, przewyższała klasą każdą z nich. Wdzięk, niewymuszona elegancja, nieskazitelna figura i klasyczne rysy twarzy; Georgiana musiała przyznać, że dziewczyna zrobiła na niej piorunujące wrażenie. Co więcej, dorównywała jej urodą. Zachwycały jej wyraziste, ciemnofiołkowe oczy i ciepła barwa głosu. Ale przede wszystkim miała w sobie to coś, co sprawia, że nie sposób pozostać wobec kogoś obojętnym. Roztaczała aurę doskonałości; aż trudno było uwierzyć, że nie pochodzi ze starej arystokratycznej rodziny. Georgiana spytała ją o pracę. Kobieta odpowiadała ze spokojem i bez cienia zakłopotania. Wyjaśniała, że jej klienci to dżentelmeni w każdym calu, ona zaś nie ma kompleksów i traktuje swoją profesję jak każdy inny sposób zarabiania pieniędzy. Nie omieszkała dodać, że jej miesięczne dochody są wielokrotnie wyższe niż pensja nauczycielki, którą otrzymywałaby, gdyby pracowała w swoim wyuczonym zawodzie. Georgianie ogromnie to zaimponowało. - Zdecydowałam się, masz tę pracę. Uważam, że nadajesz się do tego - oznajmiła stanowczo pod koniec obiadu. Wręczyła dziewczynie kopertę, w której znajdowały się banknoty o dość wysokich nominałach. - Traktuj to jako ekstra premię ode mnie, podziękowanie z góry. Swoje normalne wynagrodzenie otrzymasz zwykłą drogą, przez agencję. Dziewczyna uśmiechnęła się i skinęła z wdzięcznością głową. Georgiana patrzyła za nią, jak odjeżdża taksówką znikając w

25 londyńskim tłoku, i poczuła znajomy dreszczyk emocji. Jednocześnie zdała sobie sprawę, że właśnie zamierza podać Saulowi jak na tacy kobietę dorównującą jej pod każdym względem. To niebezpieczna i lekkomyślna gra, pomyślała. Ale nie mogła zaprzeczyć - im większe ryzyko, tym pełniejszą odczuwała przyjemność. Rosnące podniecenie zapierało dech w piersiach, przyspieszało bicie serca i sprawiało rozkoszny zawrót głowy. Powodzenie jej planu stanowiło też najlepszy dowód, te ich małżeństwo jest wieczne i niczym nie zagrożone. - Ubierze się dzisiaj na fioletowo - zdradziła Alfredzie. - To ulubiony kolor Saula, naturalnie poza kremowym – dodała, dotykając na ramieniu swej boskiej kreacji. - Mam nadzieję, że Saul da sobie radę - skomentowała sucho jej przyjaciółka. - Bądź co bądź nie jest już młodzieniaszkiem. Poza tym sama wiesz, że w ciągu ostatnich lat wyjątkowo ciężko pracował. - Taki już jego styl życia, jest zdecydowanym pracoholikiem - rzekła Georgiana. - Potrafi odpoczywać tylko w aktywny sposób, pasjami gra w tenisa, jeździ na nartach i żegluje. Śmiem twierdzić, że seks to dla niego jedna z mniej męczących dyscyplin, wręcz konieczna dla lepszego samopoczucia na co dzień. Dzisiejsza randka dobrze mu zrobi. Alfreda skrzywiła się w duchu. Niepokoiło ją takie niedbałe traktowanie seksu, szczególnie w odniesieniu do przygód własnego męża i innych kobiet. Osobiście była zdania, że pomysł podsuwania wysokiej klasy prostytutek dla zaspokojenia nadmiernych apetytów męża jest na dłuższą metę zdecydowanie chybiony. A skoro Georgianie zależy na tym małżeństwie, jest to definitywne kuszenie losu. - A swoją drogą, gdzie właściwie jest Saul? - spytała rozglądając się ze zdziwieniem po sali, która nie wiedzieć kiedy wypełniła się gośćmi. Przyszły osobistości głównie ze świata polityki i sztuki, napełniając dom śmiechem i ożywionym gwarem rozmów. - Pojechał z wizytą do szpitala. Jeden z solistów Orkiestry Symfonicznej Tudorów, z którym współpracował całe lata, miał zeszłej nocy rozległy zawał serca. Ciężka sprawa. - Boże, to straszne!