Griffiths Janette
Aria na jedną nutęAria na jedną nutęAria na jedną nutęAria na jedną nutę
Część I
Ogród
1
Pewnego grudniowego popołudnia pod koniec lat
pięćdziesiątych w jednym z kościołów północnego Londynu
Rosę Lorenzo odkryła piękno zawarte w muzyce. Radość jej
była tak wielka, a świadomość tego tak nieoczekiwana, Ŝe
mała Rosę z wraŜenia wyrwała perłę z przypiętej do sukienki
broszki i wepchnęła ją sobie do nosa. Miała wtedy siedem lat.
W powojennej Anglii nie było wielu okazji stykać się z
barwami, światłami i muzyką Przed boŜonarodzeniowym
przedstawieniem kukiełkowym w szkółce niedzielnej jeden z
ojców przez cały ranek okręcał Ŝarówki kolorową bibułką,
jego Ŝona uszyła małą kurtynę z czerwonego aksamitu, a
pastor przyniósł adapter i płytę z muzyką z musicalu
Carousel.
Płyta kręciła się z prędkością 78 obrotów na minutę,
nieco trzeszcząc, a Rosę piszczała z radości. Wszystkie dzieci
odwróciły się i utkwiły wzrok w dziewczynce o śniadej
cerze, półkrwi Hiszpance. Na tę okazję ojciec włoŜył jej
czarną koronkową mantylkę i biŜuterię swojej matki, choć
Rosę i tak wyróŜniała się wśród innych dziewczynek
oliwkową cerą i gęstymi, ciemnymi włosami. Urodą róŜniła
się nawet od swojej siostry Daphne, szczupłej blondynki,
wówczas dziewięcioletniej, która przezornie wolała usiąść z
dala od swej małej, dziwacznie wystrojonej siostrzyczki.
Muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej, jej wirujące
dźwięki wypełniały całe pomieszczenie, podczas gdy Rosę
wpychała perłę coraz głębiej do prawej dziurki nosa. JuŜ nie
była w stanie jej wyjąć, ale zachwycona i oszołomiona
muzyką nie zwracała na to uwagi.
Gdy opadła czerwona kurtyna, a wraz z nią podniecenie
widowni, Rosę nie miała odwagi powiedzieć nikomu, co się
stało z perłą Spędziła jednak później wiele długich chwil na
próbach 'zlokalizowania perły i wydłubania jej z nosa
Gdy skończyła osiemnaście lat, powiedziała o tym
siostrze.
- WciąŜ tam tkwi - wyznała. - MoŜe powinnam iść na
operację?
- Nie ma jej tam z pewnością - odparła Daphne. - Rosę,
ty zawsze dramatyzujesz. Na pewno kichnęłaś i wypadła
jeszcze tego samego dnia.
- W końcu to mój nos - Ŝachnęła się Rosę.
Jej hiszpański ojciec nie Ŝył juŜ od dziesięciu lat. Na
tamto pamiętne przedstawienie kukiełkowe nie poszedł, gdyŜ
uwaŜał, Ŝe katolik nie powinien brać udziału w
uroczystościach kościoła anglikańskiego. Korzystając z
nieobecności całej rodziny wskoczył na swą lambrettę, by
odwiedzić jedną ze swych licznych przyjaciółek na
północnym przedmieściu. Gdy matka opowiedziała mu
później z zakłopotaniem o tym, jak Rosę piszczała z
zachwytu, udał, Ŝe słucha tego z dezaprobatą. Ale jeszcze
tego samego wieczoru napisał radosną kartkę do Claudii,
kasjerki w restauracji w Soho.
„Cała moja córka - pisał. - Wszyscy twierdzą, Ŝe jej
reakcja na muzykę była przesadna. W układnym kościele
anglikańskim moja córka piszczała z radości na widok
świateł i kolorów, słysząc piękne dźwięki".
Nie miał jednak ani pieniędzy, ani czasu, by kształcić w
Rosę zamiłowanie do muzyki. W kilka miesięcy po tamtym
wspaniałym, lecz krótkim grudniowym popołudniu wypił o
jedną grappę za duŜo w knajpie u Claudii i wjechał lambrettą
pod autobus. Tak więc młodość Rosę upłynęła pod wpływem
nieśmiałej, potulnej matki i trzeźwej, surowej siostry, w
związku z czym muzyka i barwy zniknęły z jej Ŝycia na
trzydzieści lat.
W miarę upływu lat rozsądna Daphne na skutek
wczesnej utraty ojca tym gorliwiej realizowała swoje
dąŜenia. Wyszła za mąŜ za Rogera, który robił karierę w
City, i urodziła dwóch synów. Rosę natomiast usiłowała
zapełnić lukę po stracie ojca marzeniami o wspaniałym,
idealnym męŜczyźnie. Nie wyszła za mąŜ. Pragnąc utrzymać
łączność ze światem swego ojca, rozśpiewanego, pełnego
Ŝycia i fantazji Hiszpana, studiowała języki romańskie i
została tłumaczką.
W wieku dwudziestu pięciu lat, biorąc udział w pewnej
konferencji, zakochała się w hiszpańskim biznesmenie.
Mówił wprawdzie o małŜeństwie, ale Rosę odkryła, Ŝe juŜ
jest Ŝonaty. Płakała przez tydzień. Mijały kolejne lata. Jej
znajomi zaczynali się juŜ rozwodzić. Wieczorami odbierała
telefony od przyjaciółek, które pytały z rozpaczą: „Czy to juŜ
wszystko w Ŝyciu?" - Rosę uspokajała je, nie wyjawiając
jednak swego wewnętrznego przekonania, Ŝe musi istnieć
jakieś niewidoczne, niewyczuwalne „coś więcej".
Przekonanie to miała tylko wtedy, kiedy świeciło
słońce, wiał pomyślny wiatr, gdy czuła, Ŝe jest młoda i silna.
W ciemne, puste wieczory zmęczoną i uświadamiającą sobie
swój wiek Rosę ogarniał lęk, Ŝe moŜe rzeczywiście „to juŜ
wszystko..."
Rozbrzmiewały dźwięki dawnej melodii, kurtyna
rozsuwała się, perła znikała. Mijał czas. Kiedy zbliŜała się do
czterdziestki, pozwoliła się ' przekonać Daphne i nawet
swym rozwiedzionym przyjaciółkom, Ŝe powinna wyjść za
mąŜ. Pojawił się odpowiedni kandydat. Martin był
rozwiedziony, bogaty, bezdzietny i przystojny.
Najwidoczniej dobrze się czuł w małŜeństwie, bo miał juŜ
dwa za sobą Rosę zdawała sobie sprawę, Ŝe powinna się
ustabilizować. Na tydzień przed ślubem dostała skurczu
mięśni w lewym barku. PoniewaŜ jedną połowę ciała miała
przez to wyŜszą o około siedem centymetrów, nie mogła
pójść do przymiarki sukni ślubnej. Odczuła nawet
zadowolenie, Ŝe jest zwolniona z tej formalności, i
zdecydowała, Ŝe kupi coś gotowego. Przez cały tydzień
budziła się o trzeciej nad ranem z potwornym bólem głowy.
W cichych, mrocznych godzinach przedświtu kłębiły się w
niej wspomnienia wielkich uczuć, które rozmyły się w
codziennym obcowaniu z matką i Daphne.
Kiedy jednak nadchodził ranek, zrezygnowana, ale
mimo to z czułością myślała o człowieku, którego miała
poślubić. Spoglądała w lustro na siwiejące włosy i nie miała
odwagi nawet pomyśleć o „czymś więcej". Czuła się
bezsilna. Nie potrafiła zatrzymać rozpędzonej, wciągającej ją
w tryby machiny Ŝycia.
W przeddzień ślubu poszła na Leicester Sąuare.
Mięśnie barku rozluźniły się juŜ o tyle, Ŝe mogła wypoŜyczyć
suknię ślubną u Braci Moss. Nie była juŜ tak młoda, by
spowić się w biały atłas, więc za namową matki i siostry
zdecydowała się wybrać coś w kolorze bladoróŜowym,
ewentualnie morelowym. Rosę siedziała w wagonie metra
linii Northern, rozmasowywała bark i zastanawiała się, czy
nie myli tych dwóch kolorów.
Na wystawie dwa budynki przed sklepem Braci Moss
zobaczyła suknię ze szmaragdowego jedwabiu i od razu
zapomniała o wszystkich grzecznych kolorach pastelowych.
- Pasuje do pani oczu - stwierdziła ekspedientka.
- To suknia do ślubu - powiedziała Rosę.
- Czy zielony przynosi nieszczęście? - zapytała kobieta.
- A moŜe ta? -Wskazała na delikatny jedwab koloru kości
słoniowej.
Kupiła szmaragdową. Tego dnia po West Endzie hulał
silny, późnojesienny wiatr. Rosę musiała zamykać oczy, bo
sypał w nie unoszący się w powietrzu piasek i kurz uliczny.
Popychana wiatrem doszła do stacji metra, ale było
nieczynne - podobno podłoŜono bombę. Rosę szła wzdłuŜ
Floral Street. Pachniało wilgocią. Co za ironia, myślała Rosę,
gdy nagle podszedł do niej szczupły, przystojny blondyn i
jąkając się nieco powiedział:
- Dwadzieścia funtów.
- Słucham?
- Czy to za duŜo? No, nie, BoŜe, mówiłem Evie, Ŝe nie
umiem robić takich rzeczy - mówił szukając czegoś w
kieszeniach.
Rosę przyjrzała mu się uwaŜnie. Mógł mieć około
pięćdziesiątki, choć na twarzy nie miał zmarszczek. Ubrany
swobodnie, zapewne był wystarczająco świadomy własnej
urody, by mieć pewność, Ŝe błękitne sztruksowe spodnie i
jasnoniebieski rozpinany sweter świetnie pasują do jego
niebieskich oczu. Machał przed nią kawałkiem papieru.
- Nie mogę znaleźć okularów i nie pamiętam, co
mówiła Eva, nigdy nie radziłem sobie z liczbami ani z
pieniędzmi. Pani musi mi powiedzieć, ile. -Porywy
gwałtownego wiatru i stukot szyldów tłumiły jego głos. śeby
utrzymać się na chodniku, musieli się oboje oprzeć o
najbliŜszą ścianę. Ta pusta, kremowej barwy ściana naleŜała
do gmachu królewskiej opery. Rosę nie zwróciła dotąd uwagi
na budynek zdobiony kolumnami, dopóki nie spojrzała na
pokazany jej papierek. Był to bilet na dzisiejsze
przedstawienie.
- Ach, usiłuje mi pan sprzedać bilet! Zupełnie sobie nie
skojarzyłam.
- Czy dwadzieścia funtów to za duŜo? - MęŜczyzna
odznaczał się dziwną, smutną urodą. Rosę nie mogła oderwać
wzroku od jego oczu. Oddała mu bilet. Dopiero teraz
zauwaŜyła kolejkę ludzi wzdłuŜ pustej ściany opery,
trzymających zwitki banknotów.
- Nie mogę dzisiaj iść do opery. - Rosę uśmiechnęła się
i wskazała na osoby trzymające przygotowane pieniądze. -
Wygląda na to, Ŝe jest wielu chętnych.
- Nie podoba mi się Ŝadna z tych osób - oświadczył
pociągając nosem. -Będę musiał siedzieć obok tej osoby
ponad pięć godzin.
- Pięć godzin!
- Naturalnie. Tak długo trwa Tristan i Izolda. Dlaczego
nie moŜe pani dziś pójść do opery? Pani mi się podoba.
- Naprawdę nie mogę. Miałam bardzo cięŜki dzień, w
ogóle nie czuję się ostatnio zbyt dobrze i... no dobrze, jeśli
musi pan wiedzieć... jutro wychodzę za mąŜ.
- Za mąŜ? - męŜczyzna westchnął z takim zdziwieniem,
jakby Rosę oświadczyła, Ŝe wybiera się samotnie na biegun
południowy.
- Musi pani być bardzo szczęśliwa?
- No, więc...
- Ja się nie oŜeniłem - westchnął. - Ale przypuszczam,
Ŝe musi to być najcudowniejsza rzecz na świecie, prawda?
- Chyba tak - odparła Rosę, nieco speszona jego
czystym, błękitnym spojrzeniem.
- Nie mówi pani tego z przekonaniem - zauwaŜył. - Jest
pani pełna obawy; to zawsze temu towarzyszy, prawda?
- Tak, obawa idzie z tym w parze - odrzekła Rosę. -
MoŜe powinien pan pomyśleć o sprzedaniu tego biletu?
- Och, właściwie wszystko mi jedno - powiedział
męŜczyzna. - Kupiliśmy go wiele miesięcy temu, więc
pieniądze i tak przepadły. Odstąpiłbym go pani bezpłatnie.
- Naprawdę nie mogę - powtórzyła Rosę i ruszyła znów
stawić czoło lodowatym szarpnięciom wiatru. - Ale jestem
pewna, Ŝe pan go komuś odsprzeda. Powodzenia.
- śyczę szczęścia! - krzyknął za nią męŜczyzna.
Gdy Rosę dochodziła juŜ prawie do skrzyŜowania ulic
Floral i Bow, odwróciła się i popatrzyła na niego. Stał z
rękami opuszczonymi, rzucając od czasu do czasu smutne
spojrzenie na kolejkę po bilety, po czym zapatrzył się w
przestrzeń. W operze odezwał się pierwszy dzwonek.
Rosę wyciągnęła portfel z torebki i przeliczyła
pieniądze. Wyjęła banknot dwudziestofuntowy. Nie zdąŜyła
się dobrze zastanowić, kiedy przyśpiesza-
jąc z pomocą wiatru i słysząc juŜ dzwonek opery,
znalazła się ponownie obok zapatrzonego w dal męŜczyzny.
- O nie, nie wezmę pieniędzy. - Nie wydawał się być
zaskoczony jej powrotem. Wcisnął jej w dłoń bilet. Jego
palce były smukłe, gładkie i ciepłe. - Niestety, to w
amfiteatrze - powiedział. - Musimy pokonać biegiem pięć
kondygnacji schodów.
Najwidoczniej był przyzwyczajony do biegu po
schodach w ostatniej chwili, bo nawet na moment nie
zabrakło mu tchu.
- Czy to namiętna miłość? - zapytał, kiedy znaleźli się
na wysokości trzeciej kondygnacji betonowych schodów.
- Zadaje mi pan bardzo osobiste pytania - powiedziała
zasapana Rosę, nie nawykła do tak wysokich schodów. Torba
z suknią ślubną plątała jej się między nogami. Chwyciła się
metalowej poręczy, próbując złapać równowagę. Nie miała
pojęcia, po co zawróciła do tego niezbyt taktownego
osobnika.
- Wiem, ale nie umiem nad tym zapanować - odrzekł. -
Eva mówi, Ŝe brak mi taktu, ale najciekawsze pytania to te
nietaktowne, zgodzi się pani? Więc, czy to namiętna miłość?
- No... nie. - Jego jasne i przenikliwe, błękitne
spojrzenie draŜniło Rosę.
- A czy nie powinna taka być? - mówił, posuwając się
skokami do góry.
- Nie zawsze taka miłość decyduje o małŜeństwie -
dyszała biegnąc za nim Rosę. Miłość romantyczna to
wynalazek poetów, rycerzy i trubadurów.
- No więc, o co chodzi? - sondował męŜczyzna.
Dotarli do amfiteatru. Kiedy Rosę pokonała ostatni
stromy schodek wiodący do górnej galerii, kręciło się jej w
głowie. Przez chwilę miała wraŜenie, Ŝe zaraz upadnie w dół
na czerwono-złotą widownię, która zdawała się przed nią
wirować. Wyciągnęła rękę w kierunku swego towarzysza, ale
on juŜ sadowił się na swoim fotelu przy końcu rzędu. Usiadła
obok niego.
- Myślę, Ŝe nie powinna pani wychodzić za mąŜ -
stwierdził tonem tak rzeczowym, Ŝe Rosę myślała, iŜ
proponuje jej kupno programu lub pudełka czekoladek. JuŜ
miała grzecznie odmówić, gdy porwały ich dźwięki uwertury.
2
Wicher, który szalał wokół chowających się za ścianą
londyńskiej opery Rosę i blondyna, popędził teraz na
kontynent. W Alpach przyniósł opady śniegu, który pokrył
góry, potem pognał do Wiednia i ułoŜył białą draperie na
dachach miasta. Pierwszy śnieg tej zimy zasypał dach
Figarohaus, w którym Mozart pisał swą operę. Osiadł na
gotyckim dachu katedry świętego Stefana i na wszystkich
skromnych domach, gdzie mieszkał w Wiedniu Beethoven.
Na sielankowym Grinzingu biały puch przykrył zwiędłe
liście winorośli pokrywających altanki, w których niegdyś
latem przesiadywał Schubert z przyjaciółmi. Resztę śniegu
wiatr poniósł na cmentarz centralny, obsypując nagrobki
wielkich kompozytorów Haydna, Brahmsa, Schuberta,
surowy obelisk Beethovena i pomnik biednego Mozarta*.
Wielcy kompozytorzy nie Ŝyją Upadło cesarstwo i
cesarze. Od dawna nie Ŝyje pierwsza tancerka walca i
cukiernik Sacher, który przygotował pierwszy wiedeński tort
czekoladowy. W porównaniu z tamtymi czasami Wiedeń stał
się miastem cichym, pełnym melancholii.
Stojąc przy słuŜbowym wyjściu ze Staatsoper i
obserwując wirujące płatki śniegu, znany bas Leo dalia Yigna
miał wraŜenie, Ŝe razem z zadymką w Wiedniu zapanował
znów najwspanialszy dla tego miasta wiek dziewiętnasty.
Poprawił szalik i kapelusz. Patrząc na powoli sunącą doroŜkę
wyobraŜał sobie, Ŝe gdyby poszedł teraz przez miasto,
ujrzałby świat z czasów Verdiego i Wagnera. Te przyjemne
rozmyślania przerwał mu Karl, dyrektor artystyczny opery.
Przybiegł ze swego biura, Ŝeby złapać Leo przy wyjściu.
- Proszę cię, Leo, zastanów się jeszcze raz. - Niemłody
juŜ męŜczyzna był czerwony na twarzy i z trudem łapał
oddech.
* Mozart pochowany został po śmierci w zbiorowej
mogile dla ubogich w nie znanym miejscu. W 1808 r. Ŝona
zbudowała Mozartowi pomnik na cmentarzu centralnym.
- Dosyć juŜ się zastanawiałem - odparł Leo, otulając się
szczelnie szalikiem.
- To tylko jedno przedstawienie - westchnął Karl,
zwracając się wzrokiem o pomoc do dyrygenta Fritza
Schreiera, który takŜe, choć w wolniejszym tempie, przybiegł
za Leo do wyjścia
- On ma rację, Leo - przytaknął Fritz. - Tylko jeden
Gioyanni, a potem zabierasz honorarium i do domu.
- To wulgarna szmira - powiedział Leo. - Czegoś
takiego mógłbym się spodziewać po niemieckich operach, ale
nie po Wiedniu.
- Nie patrz tak na mnie - zaprotestował Fritz, dyrektor
muzyczny w Monachium. - Nie mam z tym przedstawieniem
nic wspólnego.
- WypoŜyczyliśmy je z Berlina - westchnął dyrektor
artystyczny. - Krytykom bardzo podobał się pomysł...
- To jeszcze jedne nowe szaty cesarza - oburzył się Leo.
- I nikt z was zdaje się nie dostrzegać, Ŝe zarówno cesarz, jak
i połowa chóru są nadzy. Nie lubię takich pomysłów! -
Sięgnął do klamki. - Lubię Bon Gioyanniego i lubię
Mozarta...
- Jestem pewien, Ŝe producent teŜ - powiedział Karl. -
On po prostu sądził, Ŝe umieszczając to w...
- Producent? - Leo uniósł brwi. - Masz na myśli tę ryŜą
marchewkę, która mnie pouczała przez całe popołudnie?
- Co on moŜe poradzić, Ŝe ma taki kolor włosów -
zaśmiał się Fritz. -Zresztą, co to ma za znaczenie dla
przedstawienia? Pogódź się z tym, co jest, zainkasuj forsę i
wracaj do domu do Bellagio, do swej pięknej Kay.
- Nie mogę tego zrobić - upierał się Leo.
- Dlaczego? To tylko praca.
- Nie, nie tylko.
- Tym razem dyrektor ekonomiczny będzie się
procesował. - Dyrektor artystyczny oparł się o ścianę i
zamknął oczy.
- Niech się procesuje - odparł Leo i wyszedł na
zaśnieŜoną ulicę, kierując się w stronę hotelu Sacher. Fritz i
Karl stali w drzwiach i patrzyli, jak rzymski profil śpiewaka
znika w szarości zmierzchu.
- A on i tak nie wystąpi do sadu - rzekł Fritz.
- Oczywiście, Ŝe nie - potwierdził Karl, odwracając się,
by pośpieszyć z powrotem do biura, uruchomić komputery i
faksy do wyszukania zastępstwa na miejsce włoskiego basa.
Tej zimy wielcy i cenieni śpiewacy jak zwykle
przemieszczali się po świecie. Od Nowego Jorku po
Mediolan i Wedeń jeździli od jednej wielkiej opery do
drugiej, otuleni w futra i kaszmiry, w kapeluszach
nasuniętych głęboko na uszy, osłaniali szczelnie swe cenne
gardła kołnierzami i szalami.
- Pędziwiatr, jak oni wszyscy - mruknął Karl do Fritza,
gdy wspólnie rozwaŜali ewentualnych zastępców Leo. Sławę
wielu znanych śpiewaków byli w stanie uzasadnić kilkoma
lakonicznymi uwagami na temat odpowiedniego menedŜera i
dobrej kampanii reklamowej, jednakŜe nadzwyczajnej
renomy Leo dalia Vigna nie dało się wytłumaczyć w ten
sposób.
Dyrygent pamiętał jeszcze, jak dwadzieścia pięć lat
temu w neapolitańskiej San Carlo głos Leo brzmiał donośnie
na scenie w roli Mefistofelesa. Fritz zaczął wtedy robić
karierę skrzypka, nie miał jeszcze wówczas w ręku batuty. I
kiedy Leo dojrzał juŜ do solowych występów na scenie,
młody Fritz jeszcze nie był tym, kim miał zostać w
przyszłości. Tamtego wieczoru dawno temu był zwyczajnym
młodym człowiekiem na wakacjach, który zajrzał do opery.
Występ Leo napełnił go radością i energią, ale takŜe odrobiną
zazdrości.
Po spektaklu poszedł na kolację do pizzerii
uczęszczanej przez artystów z San Carlo. Siedziało ich tam
około dziesięciu w małej wnęce na końcu restauracji.
Przepełniała ich radość i pewność siebie. Większość
stanowili Włosi, którzy czuli się w gorącej atmosferze małej
knajpki jak w domu. Zamawiali potrawy, których nie było w
karcie; większość dań podanych im z menu odsyłali z
powrotem; wreszcie siłą wyciągnęli z zaplecza kucharza,
Ŝeby z nimi wypił kieliszek grappy. Byli to głównie soliści.
Ich silne, dźwięczne głosy dochodziły do Fritza, siedzącego
samotnie przy stoliku dla turystów w kącie obok drzwi. Przy
nich czuł się skryty i cyniczny, typowy człowiek Północy.
Patrząc na nich, Fritz Schreier pojął, Ŝe przez całe swoje
Ŝycie posługiwał się jedynie kilkoma małymi cząstkami
umysłu, podczas gdy tamci Ŝyli pełnią Ŝycia, chłonąc je
wszystkimi swymi fibrami.
Ale w środku tej grupy zwrócił uwagę na kogoś
milczącego. Zerkając przez kilka minut tak, by nie wydać się
nieuprzejmym, rozpoznał Leo dalia Vigna, któremu
towarzyszyła najsubtelniejsza blond piękność, jaką
kiedykolwiek widział. Jego nazwisko - Fritz podkreślił je w
programie - potwierdzało, Ŝe był Włochem. Lecz w
przeciwieństwie do pozostałych biesiadników, którzy
uzewnętrzniali swoje emocje, Leo był spokojny i zamknięty
w sobie. Mając dopiero dwadzieścia trzy lata, odznaczał się
okazałą posturą.
Blondynka była jego Ŝoną. Fritz, wówczas juŜ ofiara
swej Ŝyciowej słabości do jasnych blondynek, ponownie
odczuł ukłucie zazdrości wobec męŜczyzny, któremu w rok
później po debiucie w La Scali miano zgotować
czterdziestopięciominutową owację na stojąco i który w
wieku dojrzałym uzyskał tytuł Kammersangera* Wiednia
oraz był odznaczony francuską Legią Honorową. Dwa lata po
tamtym wieczorze w restauracji Fritz dowiedział się z gazety
o śmierci małej córeczki śpiewaka. PoniewaŜ zdawał sobie
sprawę, Ŝe pierwszy kontakt z Leo miał wpływ na zmianę
kierunku jego kariery muzycznej, i czuł, Ŝe pewnego dnia
zostaną przyjaciółmi, wyciął ten krótki anons z „Corriere
delia Sera". Po wielu latach przyjaźni z Leo przekonał się, Ŝe
ten nigdy z nikim nie rozmawiał o swej tragedii.
* Tytuł przyznawany wybitnemu śpiewakowi,
nadawany dawniej przez księcia, a obecnie przez władze.
Leo dalia Yigna drzemał leŜąc w ubraniu na łóŜku w
hotelu Sacher. Na poduszce tuŜ obok głowy śpiewaka leŜały
nuty Walkirii Wagnera. Przyjął ten krótki angaŜ w Staatsoper
po to, by wspólnie z zaufanym korepetytorem pracować nad
rolą Wotana w wielkim cyklu wagnerowskiego Pierścienia.
Był mistrzem w repertuarze włoskim i nigdy jeszcze nie
śpiewał partii po niemiecku. PrzeraŜał go Wotan, największy
bóg nordycki, straszliwy, śmiercionośny i samoniszczący się.
Przez wiele miesięcy Leo w tajemnicy zgłębiał teksty
monologów wygłaszane przez wojownicze bóstwo. Swój
czas w domu, w willi nad jeziorem Como, spędzał na
odtwarzaniu partytury opery na pianinie, pogwizdując swoją
partię. Nigdy nie odwaŜyłby się przyznać do swego
skrywanego poczucia pewnej więzi między nim a posępnym
władcą Walhalli. Bo jak powiedzieć kolegom przy kawie w
bufecie, Ŝe czuje duchowe pokrewieństwo z Wotanem?
Popołudnie spędzone w roli hiszpańskiego lekkoducha i
poranek poświęcony w tajemnicy próbom wcielania się w
nieszczęśliwego boga germańskiego wyczerpały Leo. Czuł
się samotny i zmęczony; przygnębiony granymi postaciami i,
jak się zdawało, bezowocnym usiłowaniem oŜywienia jednej
z nich. Korepetytor był zdumiony jego znajomością
niemieckiego.
- Naturalnie, Ŝe śpiewam po niemiecku - Ŝachnął się
Leo. - Moja matka była Niemką, a ja mam na imię Leopold,
jak jeden z cesarzy, którzy się tutaj przewinęli. - Strzelił
palcami, próbując sobie przypomnieć jakąś dawną lekcję
historii.
Zadzwonił telefon. Jego amerykański agent z Nowego
Jorku potwierdzał angaŜ na koncert za dwa lata.
- Mam równieŜ prośbę od Stowarzyszenia Przyjaciół
Metropolitan o wygłoszenie przemówienia, kiedy będziesz
tam w przyszłym roku.
- Nie wygłaszam przemówień.
- Wiem, ale to jedno mógłbyś wygłosić... to
dobroczynne przyjęcie z okazji BoŜego Narodzenia.
- Wystawię im czek na sumę dwukrotnie
przewyŜszającą kwotę, którą mogliby uzbierać dzięki
mojemu przemówieniu.
- Ale oni chcą cię zobaczyć...
- Po co? Widzą mnie na scenie.
- Nie bądź uparty, Leo. Ludzie lubią odrobinę kontaktu.
Trochę pytań i odpowiedzi. Opowiesz im kilka anegdotek.
- Nie umiem opowiadać historyjek.
- Coś wymyślisz. I nauczysz się jak roli.
- Nie potrafię - powiedział Leo.
Gdy agent wreszcie dał za wygraną i odłoŜył
słuchawkę, Leo podszedł do okna. Patrzył na padający śnieg
na tle wielkiej, szarej budowli opery sąsiadującej z hotelem.
Znał jedną historię, ale nie mógł jej nigdy nikomu
opowiedzieć.
Pomyślał, Ŝeby zadzwonić do Kay, ale i tak czuł się
samotny, a rozmowa z Ŝoną pogłębiłaby jeszcze ten stan.
Fritz z pewnością przebywał zjedna ze swoich przyjaciółek.
Chciał z kimś porozmawiać, ale nikt nie przychodził mu w
tym momencie na myśl, ani w Mediolanie, ani w Nowym
Jorku, ani w Monachium, ani w Ŝadnym innym mieście na
jego globtrotterskim szlaku. Najchętniej porozmawiałby z...
Wagnerem. Z przyjemnością podniósłby słuchawkę i
zadzwonił do nieznośnego, egocentrycznego kompozytora,
do jego domu w Bayreuth albo nad jeziorem w Szwajcarii,
Ŝeby się umówić na kolację w hotelu Sacher. Wagner
przyjechałby w jednym ze swych ulubionych ubrań z
niebieskiego aksamitu. Wypiłby za duŜo szampana i
nalegałby, Ŝeby obaj zamówili drogi Tafelspitz- Oczywiście
zostawiłby go potem z rachunkiem, ale spotkanie byłoby tego
warte. Porozmawiałby z Wagnerem o ich wspólnym alter
ego, o Wotanie.
Z tego, co śpiewak zrozumiał, wielki bóg przeŜywał w
Walkirii kryzys wieku średniego. Miotał się, podobnie jak
wielu męŜczyzn w tym okresie, zŜerany przez ambicję. Leo
rozwaŜał sennie, czy sam Wagner przechodził taki kryzys.
Dysponujący siłą geniusza kompozytor kilkakrotnie zaczynał
nowe Ŝycie. W wieku pięćdziesięciu lat załoŜył ponownie
rodzinę z duŜo młodszą dziewczyną. Słowo - rodzina -
poruszyło w nim dawną, smutną strunę. Wtedy zadzwonił
telefon.
- Wiedziałam, Ŝe jeszcze tu jesteś - odezwał się kobiecy
głos. - Próbowałam się dodzwonić do sali prób, ale jest tam
nowy portier...
- Claro, ja spałem, jestem zmęczony...
- Gdybyś naprawdę chciał odpoczywać, poprosiłbyś o
rejestrowanie rozmów. Tak czy inaczej, kiedy zobaczyłam
śnieg...
Dlaczego nie poprosiłem o niełączenie rozmów? Leo
sam się dziwił. Czy spodziewałem się, Ŝe Wagner wpadnie na
drinka? Zamiast tego, jak tyle razy przedtem - Clara. Nie
widział się z niąjuŜ kilka miesięcy, od czasu Fausta w
ParyŜu. Ciekawe, czy nadal jest taka szczupła. Im była
starsza, tym bardziej chudła. Leo miał cichą nadzieję, Ŝe
będzie tak chudła i chudła, aŜ zniknie na zawsze z jego Ŝycia.
- Przyjść na górę? - Dziś jeszcze najwyraźniej nie
zamierzała zniknąć.
- Nie, Claro, proszę. Mówiłem ci, jestem zmęczony.
- No więc, będę czekała w barze. Zamówić ci drinka?
Whisky z wodą, tak? A moŜe teraz, kiedy zmieniasz
repertuar, bardziej odpowiednie będzie białe wino? Reńskie?
- Kto ci powiedział?
- Dlaczego miałby mi ktoś mówić? Dosyć wiem o tobie
i twojej karierze, Ŝeby rozumieć taki naturalny postęp.
- Nie okazuje się wcale taki naturalny - westchnął Leo.
- Ale moŜesz tego dokonać. Oboje o tym wiemy. A gdy
juŜ się tak stanie, będziesz najlepszym Wotanem, jakiego
ujrzy nasze stulecie.
- Jestem znany jako Włoch, specjalista od Verdiego.
Ludzie są zadowoleni, jeśli mogą kaŜdego zaszufladkować -
Leo przerwał, uświadomiwszy sobie, Ŝe złapał się w starą
pułapkę Clary: poruszenie najwaŜniejszego w danym
momencie dla niego tematu i sprowokowanie go do
mówienia.
A w konsekwencji rozmawiania z nią. - Muszę
kończyć, Claro. Potrzebuję trochę snu.
- Jestem pewna, Ŝe Wagner zaakceptowałby twoje
podejście.
- Nie znasz go jeszcze.
- Spodobałaby mu się twoja siła. Wagner miał taką
samą i rozpoznałby ją w tobie, ten niewyczerpany, pierwotny,
rozpalony do białości Ŝar energii.
- Bardzo mi to wszystko pochlebia, Claro, ale teraz nie
mam nawet tyle siły, Ŝeby zejść na dół, więc wybacz mi, ale
pójdę się połoŜyć.
- Mogę przyjść na górę. Zjemy kolację u ciebie.
- Nie moŜesz. - Ale telefon zamilkł.
Leo złapał klucz, włoŜył buty i wybiegł z pokoju,
zamierzając dopaść Clarę przy windzie i jeśli zajdzie
potrzeba, siłą wyprowadzić z hotelu. Wychowanie, jakie
odebrał, zupełnie go nie przygotowało do podobnego
traktowania kobiety. Ani jego surowa matka - protestantka,
ani czarujący i rycerski ojciec nie pochwaliliby tego, co
planował zrobić.
W korytarzach hotelu Sacher wiszą dzieła starych
mistrzów. Leo znał na pamięć postacie z płócien zdobiących
ściany: kaŜdego cherubina, kaŜdą Madonnę, holenderskiego
chłopa o czerwonej od pijaństwa twarzy. Nigdy nie przeszedł
korytarzem bez zatrzymania się, Ŝeby popatrzeć na jakiś
fragment nieba czy zmarszczkę na czyjejś twarzy. Nawet idąc
korytarzem na premierę, chociaŜ pewien był, Ŝe w kaŜdym
pokoju słychać łomot jego serca, czerpał siłę i spokój z tych
cichych, łagodnych obrazów, które czyjaś ręka, dawno juŜ
obrócona w proch, stworzyła - jak mu się zdawało - dla
niego.
Tego wieczoru nie patrzył na obrazy. W kilka sekund
dobiegł do windy i stanął przy jej drzwiach. Trzy wiedenki w
podeszłym wieku, w płaszczach z lodenu i nieco zmoczonych
kapeluszach z piórami, wyszły z windy i natknęły się na
mierzącą ponad metr osiemdziesiąt postać wzburzonego
włoskiego śpiewaka. Przyjechały i odjechały jeszcze dwie
windy, przywoŜąc niemieckich biznesmenów, francuskiego
pianistę i nieodłączną wycieczkę Japończyków. Wściekłość
Leo przeszła w zakłopotanie. Miał juŜ wrócić do pokoju, gdy
usłyszał skrzypienie drzwi wiodących do awaryjnego wyjścia
na klatkę schodową
- Weszłam po schodach. - Zadyszana Clara stała juŜ za
nim. Była chudsza niŜ zwykle. Miała na sobie aksamitną
suknię z głębokim wycięciem. Widok sterczących kości jej
mostka przyprawiał go o gęsią skórkę. -Wchodzenie po
schodach jest podobno zdrowe na serce.
Dobry BoŜe, juŜ ona wie, jak dbać o swoje serce -
pomyślał Leo. Chętnie by powiedział: Och, nie trudź się tak,
po prostu cichutko zniknij. Lecz szczupła, śniadoskóra córka
jego dawno juŜ nieŜyjącego impresaria najwyraźniej miała
dobrą kondycję dzięki swej „diecie" złoŜonej z papierosów,
szampana i hot-dogów połykanych w antraktach oper w
Mediolanie, Monachium i nowojorskiej Metropolitan.
Nadstawiła policzek do pocałowania, lecz Leo nie
zareagował.
- Masz w pokoju kartę potraw? - spytała. - Czy
zejdziemy na dół?
- Mówiłem ci, Claro, Ŝe nie chcę z tobą jeść kolacji. -
ZauwaŜył, Ŝe przez jej uśmiechniętą twarz przemknął
grymas. - Nie chcę z nikim jeść kolacji. Jestem zmęczony,
nie jestem głodny i chcę mieć spokój.
- Wpadłam na korepetytora na Kartnerstrasse.
Powiedział mi, Ŝe jest zdumiony twoją niemiecką dykcją. -
Znowu się do niego uśmiechnęła.
- Nie powinien. - Powtórnie dał się wciągnąć w
pułapkę. - A w ogóle, co on sobie do licha wyobraŜa,
rozmawiając o tym z tobą? Nie chcę, Ŝeby ktokolwiek
wiedział, co robię, przynajmniej na razie.
- To ja mu powiedziałam, Ŝe mi o tym mówiłeś.
Leo rzucił się ku niej i chwycił za kołnierz aksamitnej
sukienki. Drugą ręką nacisnął przycisk windy, modląc się,
Ŝeby nie przywiozła Ŝadnych pianistów, Japończyków ani
turystów amerykańskich, którzy byliby świadkami, jak
sławny włoski bas łapie za kark i wyrzuca z hotelu Sacher
wyrywającą się kobietę. Lecz Clara przestała się wyrywać,
zrobiła się bezwładna i osunęła się na podłogę.
Leo pochylił się nad nią, z ulgą stwierdziwszy, Ŝe winda
przyjechała pusta. Przezornie zablokował ją nogą. W
przeszłości Clara wiele razy prowokowała go do przemocy,
ale zawsze się hamował. Teraz nawet jej nie tknął, a ona
zemdlała. Jednak Clara wcale nie straciła przytomności.
Otworzyła oczy. Wykrzywiła twarz i zaczęła płakać. Jak
miliony męŜczyzn przed nim, Leo nie był odporny na łzy.
Cofnął nogę, puścił windę i bez przekonania połoŜył rękę na
ramieniu Clary.
- Taka byłam szczęśliwa, kiedy dowiedziałam się, Ŝe
startujesz w repertuarze wagnerowskim - łkała. - Od lat śniło
mi się, Ŝe występujesz na scenie w Bayreuth.
Mnie teŜ - pomyślał Leo. Objął ją ramieniem. Clara
pochyliła się do przodu, przycisnęła mokry policzek do jego
brody i wzięła go za rękę. Pozwolił jej się tak trzymać przez
kilka sekund, potem delikatnie zabrał rękę i zaczął podnosić
Clarę z podłogi. Musi ją zabrać z korytarza hotelowego,
zanim winda wyrzuci jakiegoś pasaŜera. Lecz Clara nawet
nie drgnęła.
- Zawsze byłam przekonana, Ŝe twój głos jest
stworzony do roli Worana - mamrotała, gdy on próbował
dźwignąć jej bezwładne ciało. Jej oddech zalatywał kwaśnym
odorem wypalonych papierosów. - Od lat dźwięczał mi w
uszach twój głos śpiewający te wspaniałe monologi
poŜegnalne z ukochaną córką. Będziesz w tej scenie
niezwykle wzruszający, czy nie mam racji? -Clara przerwała
i spojrzała na niego. - Mój ojciec to wiedział. Mówiłam mu,
Ŝe pewnego dnia będziesz Wotanem. Wszyscy inni uwaŜali
cię za jeszcze jednego włoskiego śpiewaka basowego.
- Wiem to wszystko, Claro. Ale teraz pozwól mi
sprowadzić cię na dół. Jeśli chcesz coś zjeść, poproszę
kelnera, Ŝeby dopisał to do mojego rachunku, aleja muszę się
połoŜyć.
- Nie było jednego dnia w moim Ŝyciu, Ŝebym nie
wyobraŜała sobie ciebie na scenie w Bayreuth.
- W moim było takich wiele - mruknął Leo. Chętnie by
jeszcze dodał, Ŝe jego Ŝycie i kariera nie powinny być takie
waŜne dla innych. Zawsze zaskakiwało go oddanie jego
wielbicieli i wielbicielek, czekających przy wyjściu z oper w
Wiedniu, Mediolanie, Londynie, Monachium i Nowym Jorku
z albumami na autografy, pytającyh go z przejęciem: jaka
będzie następna rola, kiedy znów przyjedzie do ich miasta, co
sądzi o jakimś przedstawieniu? Mijały lata i te same twarze,
mizerne i blade w ostrym, białym świetle dobywającym się z
otwartych drzwi wejścia dla aktorów, zadawały niezmiennie
te same pytania. Leo czuł do nich sympatię i wdzięczność,
ale był zadowolony, Ŝe nie mieli do niego takiego dostępu,
jakie układy rodzinne i pieniądze dały Clarze.
Sprowadził ją do hotelowej restauracji. Zamierzał juŜ
zawołać szefa kelnerów i poprosić go, by podał jej wszystko,
co zamówi, i doliczył to do jego rachunku, gdy Clara znów
zaczęła płakać.
- Co znowu? - Usiłował ją zaprowadzić do
zacienionego kąta, ale ona zatrzymała się przy wejściu.
Starszy kelner zauwaŜył coś dziwnego w ich wyglądzie i
poprowadził ich oboje do stolika na samym końcu sali.
Clara chlipała cicho, dopóki nie usiedli.
- Chodzi o to, Ŝe właściwie przyszłam tutaj, Ŝeby cię o
coś poprosić, nie dla siebie, tylko dla kogoś. A teraz ty jesteś
zły, a ja wszystko popsułam i nie wiem, jak mam im to
wytłumaczyć.
No i, tak jak to podejrzewał w momencie, gdy usłyszał
w słuchawce jej głos, Leo dalia Vigna konsumował Tafe
lspitzr hotelu Sacher nie z Ryszardem Wagnerem, lecz z
Clarą Bartliolomew. To, Ŝe podczas posiłku poruszyli jeszcze
raz temat Wotana, stanowiło dla niego małe pocieszenie.
3
Czy mogę panu postawić drinka? - spytała Rosę. Stali z
blondynem w barze amfiteatru.
- O nie, nie przełknąłbym nic w tej chwili -
odpowiedział. Rosę poprosiła o kieliszek białego wina.
- No i? - zapytał jej towarzysz, kiedy odwróciła się i
uniosła w górę kieliszek. - No i co? Nic pani nie powie? Nie
podobało się? MoŜe dla pani było za wolne tempo?
- Było kilka powolnych fragmentów - stwierdziła Rosę.
-I bardzo duŜo czasu zabrało mi oswojenie się z tym
miejscem. Nigdy tu jeszcze nie byłam i teraz teŜ nie
powinnam tu być. Jutro wychodzę...
- Za mąŜ. JuŜ pani mówiła MoŜe pani w kaŜdej chwili
stąd wyjść, jeśli się pani nie podoba.
Rosę wypiła wino jednym haustem i poprosiła o drugi
kieliszek. Nie mogła przecieŜ powiedzieć temu obcemu
człowiekowi, Ŝe kiedy usłyszała uwerturę, zapragnęła, Ŝeby
trwała wiecznie. Tak jakby zawsze była blisko niej, moŜe
niedosłyszalna, ale zawsze obecna, dźwięcząca tuŜ obok w
powietrzu, aŜ do tamtego momentu. Nie miała teŜ odwagi
przyznać się do niejasnego przeczucia, Ŝe kiedy morze
dźwięków ogarnęło ją i porwało za sobą, jej skromna,
bezpieczna egzystencja pogrąŜyła się w ciemnej otchłani.
- Pan jest muzykiem? - zapytała męŜczyznę, pragnąc,
by skierował uwagę z powrotem na siebie.
- Nie, nie - westchnął. - JuŜ nie. Właściwie nigdy nie
byłem. Pracuję w biurze podróŜy, nic ciekawego. Rezerwuję
bilety lotnicze, wysyłam ludzi na safari.
- Ale był pan muzykiem. Co pan robił?
- Nic nadzwyczajnego - odparł i odwrócił się od Rosę,
oglądając zdjęcia nieŜyjących śpiewaków i śpiewaczek.
- Nie przedstawiliśmy się - zauwaŜyła Rosę,
wyczuwając, Ŝe nie powinna go dalej wypytywać, ale chciała
coś powiedzieć. - Jestem Rosę Lorenzo.
- JuŜ niedługo - przypomniał z uśmiechem i potrząsnął
jej dłoń. - Otto Winterbourne.
- Często pan tu przychodzi? Często, prawda? -
powiedziała uśmiechając się Rosę.
- Przychodzę tu prawie od trzydziestu lat. Byłem na
ponad tysiąc dwustu przedstawieniach. Eva wie dokładnie.
Zbiera wszystkie programy w starych walizkach i spisuje
moje opinie o przedstawieniach w swoim pamiętniku.
- Eva to pana Ŝona?
- Mówiłem pani, Ŝe nie mam Ŝony! - uniósł się Otto
Winterbourne. -Eva jest moją siostrą, identyczną bliźniaczką.
- Nie moŜe być identyczna - zauwaŜyła Rosę. -
Musielibyście być tej samej płci...
- No tak, jest trochę inna - przyznał. - Przepraszam, ale
nie mam wprawy w prowadzeniu rozmów w antraktach.
Nienawidzę antraktów. Przerywają ciągłość.
- Trudno jednak, Ŝeby przeciętny człowiek siedział bez
przerwy pięć godzin.
Otto nie słuchał. Oddalił się w kierunku niewielkiego
stoiska, w którym kupił program i wręczył go Rosę.
- Proszę. To na pamiątkę pani pierwszej wizyty w
operze.
- Dziękuję. - Rosę przerzuciła kartki. - Dlaczego tu są
zdjęcia Wenecji?
- Bo tam właśnie Wagner napisał Tristana i tam zmarł
w Palazzo Vendramin nad Canal Grandę. Jego Ŝona Cosima
trzymała go w objęciach jeszcze przez całą dobę po śmierci.
Proszę to sobie wyobrazić.
Jego niebieskie oczy znów przykuły jej wzrok i
bezwiednie podąŜała za tokiem jego myśli. Usiłowała więc
sobie wyobrazić, Ŝe Martin albo Raul Fernandez, hiszpański
biznesmen, którego kiedyś kochała, nie Ŝyją Ale
przychodziły jej na myśl tylko przykre sprawy związane z
ciałem zmarłego: muchy, lekarz wystawiający świadectwo
zgonu i trumna z zakładu pogrzebowego. Jednak gdzieś tam,
w świecie tej cudownej muzyki, czuła obecność miłości,
głębokiej i wiecznej.
Zadzwonił dzwonek. Gdy juŜ siedzieli obok siebie w
amfiteatrze, Rosę, uwolniona od przenikliwego spojrzenia
swego towarzysza, mogła się rozejrzeć wokół. Wydało jej
się, Ŝe w loŜy po przeciwnej stronie widzi sylwetkę dziecka,
które w kolejnych rzędach schodzących coraz niŜej do
parteru dorastało, stając się dziewczyną, a wreszcie kobietą.
W obawie, by nie ulec tym przywidzeniom, zajęła się
studiowaniem programu. Patrzyła na fotografię z Wenecji
myśląc o smutnej opowieści o śmierci kompozytora.
Gdy orkiestra powróciła na swe miejsca i kurtyna
uniosła się w górę, myśl o śmierci ustąpiła uczuciu miłości.
Muzyka ponownie wypełniła salę, a Rosę poczuła, Ŝe bierze
udział wjakimś ogromnym, niewidzialnym akcie miłosnym.
Para bohaterów na scenie była kompletnie ubrana, prawie się
nie dotykali. To orkiestra uroczystych i skupionych, ubranych
w czerń i biel męŜczyzn i kobiet wywoływała swymi
dźwiękami miłosny szał.
Trzydzieści dwa lata po pamiętnym przedstawieniu w
BoŜe Narodzenie muzyka ponownie wprawiła Rosę Lorenzo
w ekstazę. Lecz dorosła Rosę czuła się skrępowana i
przytłoczona swymi emocjami. Dorośli nie mogą piszczeć z
radości w miejscu publicznym ani wkładać sobie do nosa
pereł. Rosę była tak poruszona tym, co przeŜywała w
ciemnościach widowni, otoczona zastygłą w milczeniu
publicznością, Ŝe musiała stamtąd wyjść. Na szczęście
siedziała w końcu rzędu i mogła się po cichu wymknąć do
oświetlonego foyer, słysząc jeszcze za sobą tęskną muzykę.
- Czy coś się stało? - Bileter w uniformie koloru
czerwonego wina skinął do niej ręką.
- Zabrakło mi tchu - powiedziała Rosę.
- Zaprowadzę panią do punktu sanitarnego.
Rosę siedziała w jasno oświetlonym pomieszczeniu;
jakaś kobieta przygotowywała dla niej herbatę.
- Omal pani nie zemdlała - stwierdziła.
- Niski poziom cukru - odparła cicho Rosę. - Nic nie
jadłam przez cały dzień.
- Myślałem, Ŝe to muzyka przyprawiła panią o omdlenie
- odezwał się stojący przy drzwiach wolontariusz. - W
dziewiętnastym wieku kobietom zdarzało się to w operze
często. Na przykład modlitwa z MojŜesza Rossiniego, na tym
zawsze wąchały sole trzeźwiące.
- Teraz to się rzadko zdarza - powiedziała kobieta,
trochę za bardzo umalowana jak na pracownicę słuŜby
ochotniczej. - Tylko jak śpiewa Placido albo Carreras. Wtedy
się trafia jedna czy dwie.
- Nie wydaje mi się, Ŝe groziło mi zemdlenie - wtrąciła
Rosę. - Cały dzień włóczyłam się po West Endzie i chciałam
juŜ wracać do domu, ale zamknięcie metra z powodu bomby
odcięło mi powrót i coś mnie popchnęło, Ŝeby tutaj przyjść.
Nie powinnam tego robić. Jutro wychodzę za mąŜ.
- W takim razie to nerwy przed ślubem - zawyrokowała
kobieta.
- Paniczny strach przed ślubem - poprawiła ją Rosę. -
Potworny strach. Dopadł mnie tam w środku kilka minut
temu. Czy to normalne tak się bać?
- Ja się specjalnie nie denerwowałam, kiedy
wychodziłam za mąŜ -powiedziała kobieta. - No, ale robiłam
to juŜ trzy razy, więc chyba do tego przywykłam.
- Ja chyba nie mogłabym przez to przejść drugi raz -
stwierdziła Rosę pijąc herbatę.
- MoŜe tak naprawdę nie chce pani wychodzić za mąŜ.
MoŜe nie znalazła pani jeszcze właściwego partnera? -
włączył się męŜczyzna.
- Nie wiem - westchnęła Rosę. - Nigdy niczego nie
wiem od razu. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby dzieci przy
urodzeniu dostawały jakiś poradnik czy coś w tym rodzaju,
jak sądzicie?
- Niemowlęta nie potrafią czytać - odpowiedział
męŜczyzna.
- MoŜe herbatnika? - zaproponowała kobieta. - Proszę
wziąć więcej. Rosę zjadła wszystkie herbatniki z talerzyka.
- Chyba juŜ tam wrócę - powiedziała, podczas gdy
kobieta podała jej drugą filiŜankę herbaty.
- Nie teraz - powiedział męŜczyzna. - Musi pani
zaczekać do końca drugiego aktu. U Wagnera nie ma takich
przerw, Ŝeby moŜna było zakaszleć, kichnąć, przeciągnąć się
i robić tym podobne rzeczy. Klientela siedzi i ani drgnie.
- Osobiście wolę Trubadura - powiedziała kobieta. - Ma
więcej prawdziwych melodii.
Kilka minut po zakończeniu drugiego aktu, kiedy foyer
wypełniło się paplaniną i szczękiem filiŜanek z kawą,
przyszedł Otto z talerzem kanapek.
- Jak pan mnie znalazł? - zapytała Rosę.
- Spytałem bileterkę, dokąd poszła ta pani o pięknych
zielonych oczach. Czy okazało się, Ŝe Wagner to dla pani
zbyt wiele?
- Czy to... on? - MęŜczyzna z punktu sanitarnego trącił
ją łokciem.
- Nie, nie... to znaczy ten mógłby być, owszem, ale to
nie ten.
Rosę wróciła na swoje miejsce obejrzeć trzeci akt i
dopiero wtedy przyjrzała się dokładniej ludziom siedzącym
wokół niej. Oprócz paru studentów, przewaŜały osoby
starsze. Z surowością typową dla Anglików w podeszłym
wieku cmokali i zŜymali się, jeśli jakiś spóźnialski zmuszał
ich do wstania z miejsca. Lecz kiedy znów zabrzmiała
muzyka, na ich pomarszczonych twarzach odmalował się
zachwyt. Ci ludzie przetrwali niewidzialny akt miłosny, który
Rosę wypłoszył z widowni. A na zakończenie opery, gdy
Izolda umierała, staruszka w siatce na włosach i z laską
zaczęła płakać. Rosę czuła zakłopotanie. Ci ludzie rozumieli
to. Większość z nich miała za sobą z pewnością proste Ŝycie,
bez wielkich namiętności, a więc musząje sobie wyobraŜać.
Czy w ludziach z siatkami na włosach, ze sztywnymi
kołnierzykami moŜe tkwić taka wyobraźnia? Rosę była tym
zaszokowana. A moŜe to nie wyobraźnia, lecz coś, co w nich
jest naprawdę, głęboko ukryte i dopiero wielka muzyka to
wydobywa?
Przedstawienie dobiegło końca, ostatnia fala dźwięków
rozpłynęła się w powietrzu. Rosę siedziała obok Otta
Winterbourne i nie była w stanie odezwać się ani słowem.
Dopiero kiedy wyszli na Floral Street, spojrzała na zegarek i
stwierdziła:
- Muszę złapać ostatni pociąg.
Chciała się szybko oddalić, ale blondyn wciąŜ
dotrzymywał jej kroku.
- Idzie pan do metra? - usłyszała swój głos.
- Nie - odparł -jeszcze nie.
- No, a ja juŜ powinnam.
Mogłaby jeszcze trochę poczekać. Czuła jednak, Ŝe jego
uwaga juŜ nie skupia się na niej. Zapatrzył się gdzieś w dal
Floral Street. Po chwili jakby sobie o niej przypomniał i
znów przeszył ją swymi jasnoniebieskimi oczami.
- Ale nie Ŝałuje pani, Ŝe pani poszła?
- Wcale. To było... nie wiem sama... to było
nadzwyczajne. Nie umiem ocenić poziomu muzyki. Czy
wykonanie było dobre?
- CóŜ, Izolda jest juŜ trochę przestarzała, no i
oczywiście nic się nie da porównać z Bayreuth w 1966 roku -
odparł Otto.
- Tamto było takie dobre?
Jasnowłosy męŜczyzna stał w tym samym smaganym
wiatrem miejscu, gdzie kilka godzin wcześniej, o zmierzchu,
zaczepił Rosę.
- Czy dobre? - powtórzył, zamknął oczy i oparł się o
jasną ścianę. Wyciągnął rękę. Rosę pomyślała, Ŝe
zdecydował się juŜ ją poŜegnać, i teŜ wyciągnęła dłoń. Ale
Otto Winterbourne podwinął rękaw niebieskiego swetra.
- Niech pani dotknie mojego ramienia - szepnął.
- Co?
- Niech pani dotknie mojego ramienia. Po tylu latach od
tamtego przedstawienia ciągle na myśl o nim dostaję gęsiej
skórki. Proszę dotknąć! -Wskazał wzrokiem na swoje
szczupłe przedramię. Rosę dotknęła jego przegubu.
- Widzi pani!
Griffiths Janette Aria na jedną nutęAria na jedną nutęAria na jedną nutęAria na jedną nutę Część I Ogród 1 Pewnego grudniowego popołudnia pod koniec lat pięćdziesiątych w jednym z kościołów północnego Londynu Rosę Lorenzo odkryła piękno zawarte w muzyce. Radość jej była tak wielka, a świadomość tego tak nieoczekiwana, Ŝe mała Rosę z wraŜenia wyrwała perłę z przypiętej do sukienki broszki i wepchnęła ją sobie do nosa. Miała wtedy siedem lat. W powojennej Anglii nie było wielu okazji stykać się z barwami, światłami i muzyką Przed boŜonarodzeniowym przedstawieniem kukiełkowym w szkółce niedzielnej jeden z ojców przez cały ranek okręcał Ŝarówki kolorową bibułką, jego Ŝona uszyła małą kurtynę z czerwonego aksamitu, a pastor przyniósł adapter i płytę z muzyką z musicalu Carousel.
Płyta kręciła się z prędkością 78 obrotów na minutę, nieco trzeszcząc, a Rosę piszczała z radości. Wszystkie dzieci odwróciły się i utkwiły wzrok w dziewczynce o śniadej cerze, półkrwi Hiszpance. Na tę okazję ojciec włoŜył jej czarną koronkową mantylkę i biŜuterię swojej matki, choć Rosę i tak wyróŜniała się wśród innych dziewczynek oliwkową cerą i gęstymi, ciemnymi włosami. Urodą róŜniła się nawet od swojej siostry Daphne, szczupłej blondynki, wówczas dziewięcioletniej, która przezornie wolała usiąść z dala od swej małej, dziwacznie wystrojonej siostrzyczki. Muzyka rozbrzmiewała coraz głośniej, jej wirujące dźwięki wypełniały całe pomieszczenie, podczas gdy Rosę wpychała perłę coraz głębiej do prawej dziurki nosa. JuŜ nie była w stanie jej wyjąć, ale zachwycona i oszołomiona muzyką nie zwracała na to uwagi. Gdy opadła czerwona kurtyna, a wraz z nią podniecenie widowni, Rosę nie miała odwagi powiedzieć nikomu, co się stało z perłą Spędziła jednak później wiele długich chwil na próbach 'zlokalizowania perły i wydłubania jej z nosa Gdy skończyła osiemnaście lat, powiedziała o tym siostrze. - WciąŜ tam tkwi - wyznała. - MoŜe powinnam iść na operację? - Nie ma jej tam z pewnością - odparła Daphne. - Rosę, ty zawsze dramatyzujesz. Na pewno kichnęłaś i wypadła jeszcze tego samego dnia. - W końcu to mój nos - Ŝachnęła się Rosę. Jej hiszpański ojciec nie Ŝył juŜ od dziesięciu lat. Na tamto pamiętne przedstawienie kukiełkowe nie poszedł, gdyŜ uwaŜał, Ŝe katolik nie powinien brać udziału w uroczystościach kościoła anglikańskiego. Korzystając z nieobecności całej rodziny wskoczył na swą lambrettę, by odwiedzić jedną ze swych licznych przyjaciółek na północnym przedmieściu. Gdy matka opowiedziała mu później z zakłopotaniem o tym, jak Rosę piszczała z zachwytu, udał, Ŝe słucha tego z dezaprobatą. Ale jeszcze tego samego wieczoru napisał radosną kartkę do Claudii, kasjerki w restauracji w Soho.
„Cała moja córka - pisał. - Wszyscy twierdzą, Ŝe jej reakcja na muzykę była przesadna. W układnym kościele anglikańskim moja córka piszczała z radości na widok świateł i kolorów, słysząc piękne dźwięki". Nie miał jednak ani pieniędzy, ani czasu, by kształcić w Rosę zamiłowanie do muzyki. W kilka miesięcy po tamtym wspaniałym, lecz krótkim grudniowym popołudniu wypił o jedną grappę za duŜo w knajpie u Claudii i wjechał lambrettą pod autobus. Tak więc młodość Rosę upłynęła pod wpływem nieśmiałej, potulnej matki i trzeźwej, surowej siostry, w związku z czym muzyka i barwy zniknęły z jej Ŝycia na trzydzieści lat. W miarę upływu lat rozsądna Daphne na skutek wczesnej utraty ojca tym gorliwiej realizowała swoje dąŜenia. Wyszła za mąŜ za Rogera, który robił karierę w City, i urodziła dwóch synów. Rosę natomiast usiłowała zapełnić lukę po stracie ojca marzeniami o wspaniałym, idealnym męŜczyźnie. Nie wyszła za mąŜ. Pragnąc utrzymać łączność ze światem swego ojca, rozśpiewanego, pełnego Ŝycia i fantazji Hiszpana, studiowała języki romańskie i została tłumaczką. W wieku dwudziestu pięciu lat, biorąc udział w pewnej konferencji, zakochała się w hiszpańskim biznesmenie. Mówił wprawdzie o małŜeństwie, ale Rosę odkryła, Ŝe juŜ jest Ŝonaty. Płakała przez tydzień. Mijały kolejne lata. Jej znajomi zaczynali się juŜ rozwodzić. Wieczorami odbierała telefony od przyjaciółek, które pytały z rozpaczą: „Czy to juŜ wszystko w Ŝyciu?" - Rosę uspokajała je, nie wyjawiając jednak swego wewnętrznego przekonania, Ŝe musi istnieć jakieś niewidoczne, niewyczuwalne „coś więcej". Przekonanie to miała tylko wtedy, kiedy świeciło słońce, wiał pomyślny wiatr, gdy czuła, Ŝe jest młoda i silna. W ciemne, puste wieczory zmęczoną i uświadamiającą sobie swój wiek Rosę ogarniał lęk, Ŝe moŜe rzeczywiście „to juŜ wszystko..."
Rozbrzmiewały dźwięki dawnej melodii, kurtyna rozsuwała się, perła znikała. Mijał czas. Kiedy zbliŜała się do czterdziestki, pozwoliła się ' przekonać Daphne i nawet swym rozwiedzionym przyjaciółkom, Ŝe powinna wyjść za mąŜ. Pojawił się odpowiedni kandydat. Martin był rozwiedziony, bogaty, bezdzietny i przystojny. Najwidoczniej dobrze się czuł w małŜeństwie, bo miał juŜ dwa za sobą Rosę zdawała sobie sprawę, Ŝe powinna się ustabilizować. Na tydzień przed ślubem dostała skurczu mięśni w lewym barku. PoniewaŜ jedną połowę ciała miała przez to wyŜszą o około siedem centymetrów, nie mogła pójść do przymiarki sukni ślubnej. Odczuła nawet zadowolenie, Ŝe jest zwolniona z tej formalności, i zdecydowała, Ŝe kupi coś gotowego. Przez cały tydzień budziła się o trzeciej nad ranem z potwornym bólem głowy. W cichych, mrocznych godzinach przedświtu kłębiły się w niej wspomnienia wielkich uczuć, które rozmyły się w codziennym obcowaniu z matką i Daphne. Kiedy jednak nadchodził ranek, zrezygnowana, ale mimo to z czułością myślała o człowieku, którego miała poślubić. Spoglądała w lustro na siwiejące włosy i nie miała odwagi nawet pomyśleć o „czymś więcej". Czuła się bezsilna. Nie potrafiła zatrzymać rozpędzonej, wciągającej ją w tryby machiny Ŝycia. W przeddzień ślubu poszła na Leicester Sąuare. Mięśnie barku rozluźniły się juŜ o tyle, Ŝe mogła wypoŜyczyć suknię ślubną u Braci Moss. Nie była juŜ tak młoda, by spowić się w biały atłas, więc za namową matki i siostry zdecydowała się wybrać coś w kolorze bladoróŜowym, ewentualnie morelowym. Rosę siedziała w wagonie metra linii Northern, rozmasowywała bark i zastanawiała się, czy nie myli tych dwóch kolorów. Na wystawie dwa budynki przed sklepem Braci Moss zobaczyła suknię ze szmaragdowego jedwabiu i od razu zapomniała o wszystkich grzecznych kolorach pastelowych. - Pasuje do pani oczu - stwierdziła ekspedientka. - To suknia do ślubu - powiedziała Rosę.
- Czy zielony przynosi nieszczęście? - zapytała kobieta. - A moŜe ta? -Wskazała na delikatny jedwab koloru kości słoniowej. Kupiła szmaragdową. Tego dnia po West Endzie hulał silny, późnojesienny wiatr. Rosę musiała zamykać oczy, bo sypał w nie unoszący się w powietrzu piasek i kurz uliczny. Popychana wiatrem doszła do stacji metra, ale było nieczynne - podobno podłoŜono bombę. Rosę szła wzdłuŜ Floral Street. Pachniało wilgocią. Co za ironia, myślała Rosę, gdy nagle podszedł do niej szczupły, przystojny blondyn i jąkając się nieco powiedział: - Dwadzieścia funtów. - Słucham? - Czy to za duŜo? No, nie, BoŜe, mówiłem Evie, Ŝe nie umiem robić takich rzeczy - mówił szukając czegoś w kieszeniach. Rosę przyjrzała mu się uwaŜnie. Mógł mieć około pięćdziesiątki, choć na twarzy nie miał zmarszczek. Ubrany swobodnie, zapewne był wystarczająco świadomy własnej urody, by mieć pewność, Ŝe błękitne sztruksowe spodnie i jasnoniebieski rozpinany sweter świetnie pasują do jego niebieskich oczu. Machał przed nią kawałkiem papieru. - Nie mogę znaleźć okularów i nie pamiętam, co mówiła Eva, nigdy nie radziłem sobie z liczbami ani z pieniędzmi. Pani musi mi powiedzieć, ile. -Porywy gwałtownego wiatru i stukot szyldów tłumiły jego głos. śeby utrzymać się na chodniku, musieli się oboje oprzeć o najbliŜszą ścianę. Ta pusta, kremowej barwy ściana naleŜała do gmachu królewskiej opery. Rosę nie zwróciła dotąd uwagi na budynek zdobiony kolumnami, dopóki nie spojrzała na pokazany jej papierek. Był to bilet na dzisiejsze przedstawienie. - Ach, usiłuje mi pan sprzedać bilet! Zupełnie sobie nie skojarzyłam.
- Czy dwadzieścia funtów to za duŜo? - MęŜczyzna odznaczał się dziwną, smutną urodą. Rosę nie mogła oderwać wzroku od jego oczu. Oddała mu bilet. Dopiero teraz zauwaŜyła kolejkę ludzi wzdłuŜ pustej ściany opery, trzymających zwitki banknotów. - Nie mogę dzisiaj iść do opery. - Rosę uśmiechnęła się i wskazała na osoby trzymające przygotowane pieniądze. - Wygląda na to, Ŝe jest wielu chętnych. - Nie podoba mi się Ŝadna z tych osób - oświadczył pociągając nosem. -Będę musiał siedzieć obok tej osoby ponad pięć godzin. - Pięć godzin! - Naturalnie. Tak długo trwa Tristan i Izolda. Dlaczego nie moŜe pani dziś pójść do opery? Pani mi się podoba. - Naprawdę nie mogę. Miałam bardzo cięŜki dzień, w ogóle nie czuję się ostatnio zbyt dobrze i... no dobrze, jeśli musi pan wiedzieć... jutro wychodzę za mąŜ. - Za mąŜ? - męŜczyzna westchnął z takim zdziwieniem, jakby Rosę oświadczyła, Ŝe wybiera się samotnie na biegun południowy. - Musi pani być bardzo szczęśliwa? - No, więc... - Ja się nie oŜeniłem - westchnął. - Ale przypuszczam, Ŝe musi to być najcudowniejsza rzecz na świecie, prawda? - Chyba tak - odparła Rosę, nieco speszona jego czystym, błękitnym spojrzeniem. - Nie mówi pani tego z przekonaniem - zauwaŜył. - Jest pani pełna obawy; to zawsze temu towarzyszy, prawda? - Tak, obawa idzie z tym w parze - odrzekła Rosę. - MoŜe powinien pan pomyśleć o sprzedaniu tego biletu? - Och, właściwie wszystko mi jedno - powiedział męŜczyzna. - Kupiliśmy go wiele miesięcy temu, więc pieniądze i tak przepadły. Odstąpiłbym go pani bezpłatnie. - Naprawdę nie mogę - powtórzyła Rosę i ruszyła znów stawić czoło lodowatym szarpnięciom wiatru. - Ale jestem pewna, Ŝe pan go komuś odsprzeda. Powodzenia. - śyczę szczęścia! - krzyknął za nią męŜczyzna.
Gdy Rosę dochodziła juŜ prawie do skrzyŜowania ulic Floral i Bow, odwróciła się i popatrzyła na niego. Stał z rękami opuszczonymi, rzucając od czasu do czasu smutne spojrzenie na kolejkę po bilety, po czym zapatrzył się w przestrzeń. W operze odezwał się pierwszy dzwonek. Rosę wyciągnęła portfel z torebki i przeliczyła pieniądze. Wyjęła banknot dwudziestofuntowy. Nie zdąŜyła się dobrze zastanowić, kiedy przyśpiesza- jąc z pomocą wiatru i słysząc juŜ dzwonek opery, znalazła się ponownie obok zapatrzonego w dal męŜczyzny. - O nie, nie wezmę pieniędzy. - Nie wydawał się być zaskoczony jej powrotem. Wcisnął jej w dłoń bilet. Jego palce były smukłe, gładkie i ciepłe. - Niestety, to w amfiteatrze - powiedział. - Musimy pokonać biegiem pięć kondygnacji schodów. Najwidoczniej był przyzwyczajony do biegu po schodach w ostatniej chwili, bo nawet na moment nie zabrakło mu tchu. - Czy to namiętna miłość? - zapytał, kiedy znaleźli się na wysokości trzeciej kondygnacji betonowych schodów. - Zadaje mi pan bardzo osobiste pytania - powiedziała zasapana Rosę, nie nawykła do tak wysokich schodów. Torba z suknią ślubną plątała jej się między nogami. Chwyciła się metalowej poręczy, próbując złapać równowagę. Nie miała pojęcia, po co zawróciła do tego niezbyt taktownego osobnika. - Wiem, ale nie umiem nad tym zapanować - odrzekł. - Eva mówi, Ŝe brak mi taktu, ale najciekawsze pytania to te nietaktowne, zgodzi się pani? Więc, czy to namiętna miłość? - No... nie. - Jego jasne i przenikliwe, błękitne spojrzenie draŜniło Rosę. - A czy nie powinna taka być? - mówił, posuwając się skokami do góry. - Nie zawsze taka miłość decyduje o małŜeństwie - dyszała biegnąc za nim Rosę. Miłość romantyczna to wynalazek poetów, rycerzy i trubadurów. - No więc, o co chodzi? - sondował męŜczyzna.
Dotarli do amfiteatru. Kiedy Rosę pokonała ostatni stromy schodek wiodący do górnej galerii, kręciło się jej w głowie. Przez chwilę miała wraŜenie, Ŝe zaraz upadnie w dół na czerwono-złotą widownię, która zdawała się przed nią wirować. Wyciągnęła rękę w kierunku swego towarzysza, ale on juŜ sadowił się na swoim fotelu przy końcu rzędu. Usiadła obok niego. - Myślę, Ŝe nie powinna pani wychodzić za mąŜ - stwierdził tonem tak rzeczowym, Ŝe Rosę myślała, iŜ proponuje jej kupno programu lub pudełka czekoladek. JuŜ miała grzecznie odmówić, gdy porwały ich dźwięki uwertury. 2 Wicher, który szalał wokół chowających się za ścianą londyńskiej opery Rosę i blondyna, popędził teraz na kontynent. W Alpach przyniósł opady śniegu, który pokrył góry, potem pognał do Wiednia i ułoŜył białą draperie na dachach miasta. Pierwszy śnieg tej zimy zasypał dach Figarohaus, w którym Mozart pisał swą operę. Osiadł na gotyckim dachu katedry świętego Stefana i na wszystkich skromnych domach, gdzie mieszkał w Wiedniu Beethoven. Na sielankowym Grinzingu biały puch przykrył zwiędłe liście winorośli pokrywających altanki, w których niegdyś latem przesiadywał Schubert z przyjaciółmi. Resztę śniegu wiatr poniósł na cmentarz centralny, obsypując nagrobki wielkich kompozytorów Haydna, Brahmsa, Schuberta, surowy obelisk Beethovena i pomnik biednego Mozarta*. Wielcy kompozytorzy nie Ŝyją Upadło cesarstwo i cesarze. Od dawna nie Ŝyje pierwsza tancerka walca i cukiernik Sacher, który przygotował pierwszy wiedeński tort czekoladowy. W porównaniu z tamtymi czasami Wiedeń stał się miastem cichym, pełnym melancholii.
Stojąc przy słuŜbowym wyjściu ze Staatsoper i obserwując wirujące płatki śniegu, znany bas Leo dalia Yigna miał wraŜenie, Ŝe razem z zadymką w Wiedniu zapanował znów najwspanialszy dla tego miasta wiek dziewiętnasty. Poprawił szalik i kapelusz. Patrząc na powoli sunącą doroŜkę wyobraŜał sobie, Ŝe gdyby poszedł teraz przez miasto, ujrzałby świat z czasów Verdiego i Wagnera. Te przyjemne rozmyślania przerwał mu Karl, dyrektor artystyczny opery. Przybiegł ze swego biura, Ŝeby złapać Leo przy wyjściu. - Proszę cię, Leo, zastanów się jeszcze raz. - Niemłody juŜ męŜczyzna był czerwony na twarzy i z trudem łapał oddech. * Mozart pochowany został po śmierci w zbiorowej mogile dla ubogich w nie znanym miejscu. W 1808 r. Ŝona zbudowała Mozartowi pomnik na cmentarzu centralnym. - Dosyć juŜ się zastanawiałem - odparł Leo, otulając się szczelnie szalikiem. - To tylko jedno przedstawienie - westchnął Karl, zwracając się wzrokiem o pomoc do dyrygenta Fritza Schreiera, który takŜe, choć w wolniejszym tempie, przybiegł za Leo do wyjścia - On ma rację, Leo - przytaknął Fritz. - Tylko jeden Gioyanni, a potem zabierasz honorarium i do domu. - To wulgarna szmira - powiedział Leo. - Czegoś takiego mógłbym się spodziewać po niemieckich operach, ale nie po Wiedniu. - Nie patrz tak na mnie - zaprotestował Fritz, dyrektor muzyczny w Monachium. - Nie mam z tym przedstawieniem nic wspólnego. - WypoŜyczyliśmy je z Berlina - westchnął dyrektor artystyczny. - Krytykom bardzo podobał się pomysł... - To jeszcze jedne nowe szaty cesarza - oburzył się Leo. - I nikt z was zdaje się nie dostrzegać, Ŝe zarówno cesarz, jak i połowa chóru są nadzy. Nie lubię takich pomysłów! - Sięgnął do klamki. - Lubię Bon Gioyanniego i lubię Mozarta...
- Jestem pewien, Ŝe producent teŜ - powiedział Karl. - On po prostu sądził, Ŝe umieszczając to w... - Producent? - Leo uniósł brwi. - Masz na myśli tę ryŜą marchewkę, która mnie pouczała przez całe popołudnie? - Co on moŜe poradzić, Ŝe ma taki kolor włosów - zaśmiał się Fritz. -Zresztą, co to ma za znaczenie dla przedstawienia? Pogódź się z tym, co jest, zainkasuj forsę i wracaj do domu do Bellagio, do swej pięknej Kay. - Nie mogę tego zrobić - upierał się Leo. - Dlaczego? To tylko praca. - Nie, nie tylko. - Tym razem dyrektor ekonomiczny będzie się procesował. - Dyrektor artystyczny oparł się o ścianę i zamknął oczy. - Niech się procesuje - odparł Leo i wyszedł na zaśnieŜoną ulicę, kierując się w stronę hotelu Sacher. Fritz i Karl stali w drzwiach i patrzyli, jak rzymski profil śpiewaka znika w szarości zmierzchu. - A on i tak nie wystąpi do sadu - rzekł Fritz. - Oczywiście, Ŝe nie - potwierdził Karl, odwracając się, by pośpieszyć z powrotem do biura, uruchomić komputery i faksy do wyszukania zastępstwa na miejsce włoskiego basa. Tej zimy wielcy i cenieni śpiewacy jak zwykle przemieszczali się po świecie. Od Nowego Jorku po Mediolan i Wedeń jeździli od jednej wielkiej opery do drugiej, otuleni w futra i kaszmiry, w kapeluszach nasuniętych głęboko na uszy, osłaniali szczelnie swe cenne gardła kołnierzami i szalami. - Pędziwiatr, jak oni wszyscy - mruknął Karl do Fritza, gdy wspólnie rozwaŜali ewentualnych zastępców Leo. Sławę wielu znanych śpiewaków byli w stanie uzasadnić kilkoma lakonicznymi uwagami na temat odpowiedniego menedŜera i dobrej kampanii reklamowej, jednakŜe nadzwyczajnej renomy Leo dalia Vigna nie dało się wytłumaczyć w ten sposób.
Dyrygent pamiętał jeszcze, jak dwadzieścia pięć lat temu w neapolitańskiej San Carlo głos Leo brzmiał donośnie na scenie w roli Mefistofelesa. Fritz zaczął wtedy robić karierę skrzypka, nie miał jeszcze wówczas w ręku batuty. I kiedy Leo dojrzał juŜ do solowych występów na scenie, młody Fritz jeszcze nie był tym, kim miał zostać w przyszłości. Tamtego wieczoru dawno temu był zwyczajnym młodym człowiekiem na wakacjach, który zajrzał do opery. Występ Leo napełnił go radością i energią, ale takŜe odrobiną zazdrości. Po spektaklu poszedł na kolację do pizzerii uczęszczanej przez artystów z San Carlo. Siedziało ich tam około dziesięciu w małej wnęce na końcu restauracji. Przepełniała ich radość i pewność siebie. Większość stanowili Włosi, którzy czuli się w gorącej atmosferze małej knajpki jak w domu. Zamawiali potrawy, których nie było w karcie; większość dań podanych im z menu odsyłali z powrotem; wreszcie siłą wyciągnęli z zaplecza kucharza, Ŝeby z nimi wypił kieliszek grappy. Byli to głównie soliści. Ich silne, dźwięczne głosy dochodziły do Fritza, siedzącego samotnie przy stoliku dla turystów w kącie obok drzwi. Przy nich czuł się skryty i cyniczny, typowy człowiek Północy. Patrząc na nich, Fritz Schreier pojął, Ŝe przez całe swoje Ŝycie posługiwał się jedynie kilkoma małymi cząstkami umysłu, podczas gdy tamci Ŝyli pełnią Ŝycia, chłonąc je wszystkimi swymi fibrami. Ale w środku tej grupy zwrócił uwagę na kogoś milczącego. Zerkając przez kilka minut tak, by nie wydać się nieuprzejmym, rozpoznał Leo dalia Vigna, któremu towarzyszyła najsubtelniejsza blond piękność, jaką kiedykolwiek widział. Jego nazwisko - Fritz podkreślił je w programie - potwierdzało, Ŝe był Włochem. Lecz w przeciwieństwie do pozostałych biesiadników, którzy uzewnętrzniali swoje emocje, Leo był spokojny i zamknięty w sobie. Mając dopiero dwadzieścia trzy lata, odznaczał się okazałą posturą.
Blondynka była jego Ŝoną. Fritz, wówczas juŜ ofiara swej Ŝyciowej słabości do jasnych blondynek, ponownie odczuł ukłucie zazdrości wobec męŜczyzny, któremu w rok później po debiucie w La Scali miano zgotować czterdziestopięciominutową owację na stojąco i który w wieku dojrzałym uzyskał tytuł Kammersangera* Wiednia oraz był odznaczony francuską Legią Honorową. Dwa lata po tamtym wieczorze w restauracji Fritz dowiedział się z gazety o śmierci małej córeczki śpiewaka. PoniewaŜ zdawał sobie sprawę, Ŝe pierwszy kontakt z Leo miał wpływ na zmianę kierunku jego kariery muzycznej, i czuł, Ŝe pewnego dnia zostaną przyjaciółmi, wyciął ten krótki anons z „Corriere delia Sera". Po wielu latach przyjaźni z Leo przekonał się, Ŝe ten nigdy z nikim nie rozmawiał o swej tragedii. * Tytuł przyznawany wybitnemu śpiewakowi, nadawany dawniej przez księcia, a obecnie przez władze. Leo dalia Yigna drzemał leŜąc w ubraniu na łóŜku w hotelu Sacher. Na poduszce tuŜ obok głowy śpiewaka leŜały nuty Walkirii Wagnera. Przyjął ten krótki angaŜ w Staatsoper po to, by wspólnie z zaufanym korepetytorem pracować nad rolą Wotana w wielkim cyklu wagnerowskiego Pierścienia. Był mistrzem w repertuarze włoskim i nigdy jeszcze nie śpiewał partii po niemiecku. PrzeraŜał go Wotan, największy bóg nordycki, straszliwy, śmiercionośny i samoniszczący się. Przez wiele miesięcy Leo w tajemnicy zgłębiał teksty monologów wygłaszane przez wojownicze bóstwo. Swój czas w domu, w willi nad jeziorem Como, spędzał na odtwarzaniu partytury opery na pianinie, pogwizdując swoją partię. Nigdy nie odwaŜyłby się przyznać do swego skrywanego poczucia pewnej więzi między nim a posępnym władcą Walhalli. Bo jak powiedzieć kolegom przy kawie w bufecie, Ŝe czuje duchowe pokrewieństwo z Wotanem?
Popołudnie spędzone w roli hiszpańskiego lekkoducha i poranek poświęcony w tajemnicy próbom wcielania się w nieszczęśliwego boga germańskiego wyczerpały Leo. Czuł się samotny i zmęczony; przygnębiony granymi postaciami i, jak się zdawało, bezowocnym usiłowaniem oŜywienia jednej z nich. Korepetytor był zdumiony jego znajomością niemieckiego. - Naturalnie, Ŝe śpiewam po niemiecku - Ŝachnął się Leo. - Moja matka była Niemką, a ja mam na imię Leopold, jak jeden z cesarzy, którzy się tutaj przewinęli. - Strzelił palcami, próbując sobie przypomnieć jakąś dawną lekcję historii. Zadzwonił telefon. Jego amerykański agent z Nowego Jorku potwierdzał angaŜ na koncert za dwa lata. - Mam równieŜ prośbę od Stowarzyszenia Przyjaciół Metropolitan o wygłoszenie przemówienia, kiedy będziesz tam w przyszłym roku. - Nie wygłaszam przemówień. - Wiem, ale to jedno mógłbyś wygłosić... to dobroczynne przyjęcie z okazji BoŜego Narodzenia. - Wystawię im czek na sumę dwukrotnie przewyŜszającą kwotę, którą mogliby uzbierać dzięki mojemu przemówieniu. - Ale oni chcą cię zobaczyć... - Po co? Widzą mnie na scenie. - Nie bądź uparty, Leo. Ludzie lubią odrobinę kontaktu. Trochę pytań i odpowiedzi. Opowiesz im kilka anegdotek. - Nie umiem opowiadać historyjek. - Coś wymyślisz. I nauczysz się jak roli. - Nie potrafię - powiedział Leo. Gdy agent wreszcie dał za wygraną i odłoŜył słuchawkę, Leo podszedł do okna. Patrzył na padający śnieg na tle wielkiej, szarej budowli opery sąsiadującej z hotelem. Znał jedną historię, ale nie mógł jej nigdy nikomu opowiedzieć.
Pomyślał, Ŝeby zadzwonić do Kay, ale i tak czuł się samotny, a rozmowa z Ŝoną pogłębiłaby jeszcze ten stan. Fritz z pewnością przebywał zjedna ze swoich przyjaciółek. Chciał z kimś porozmawiać, ale nikt nie przychodził mu w tym momencie na myśl, ani w Mediolanie, ani w Nowym Jorku, ani w Monachium, ani w Ŝadnym innym mieście na jego globtrotterskim szlaku. Najchętniej porozmawiałby z... Wagnerem. Z przyjemnością podniósłby słuchawkę i zadzwonił do nieznośnego, egocentrycznego kompozytora, do jego domu w Bayreuth albo nad jeziorem w Szwajcarii, Ŝeby się umówić na kolację w hotelu Sacher. Wagner przyjechałby w jednym ze swych ulubionych ubrań z niebieskiego aksamitu. Wypiłby za duŜo szampana i nalegałby, Ŝeby obaj zamówili drogi Tafelspitz- Oczywiście zostawiłby go potem z rachunkiem, ale spotkanie byłoby tego warte. Porozmawiałby z Wagnerem o ich wspólnym alter ego, o Wotanie. Z tego, co śpiewak zrozumiał, wielki bóg przeŜywał w Walkirii kryzys wieku średniego. Miotał się, podobnie jak wielu męŜczyzn w tym okresie, zŜerany przez ambicję. Leo rozwaŜał sennie, czy sam Wagner przechodził taki kryzys. Dysponujący siłą geniusza kompozytor kilkakrotnie zaczynał nowe Ŝycie. W wieku pięćdziesięciu lat załoŜył ponownie rodzinę z duŜo młodszą dziewczyną. Słowo - rodzina - poruszyło w nim dawną, smutną strunę. Wtedy zadzwonił telefon. - Wiedziałam, Ŝe jeszcze tu jesteś - odezwał się kobiecy głos. - Próbowałam się dodzwonić do sali prób, ale jest tam nowy portier... - Claro, ja spałem, jestem zmęczony... - Gdybyś naprawdę chciał odpoczywać, poprosiłbyś o rejestrowanie rozmów. Tak czy inaczej, kiedy zobaczyłam śnieg...
Dlaczego nie poprosiłem o niełączenie rozmów? Leo sam się dziwił. Czy spodziewałem się, Ŝe Wagner wpadnie na drinka? Zamiast tego, jak tyle razy przedtem - Clara. Nie widział się z niąjuŜ kilka miesięcy, od czasu Fausta w ParyŜu. Ciekawe, czy nadal jest taka szczupła. Im była starsza, tym bardziej chudła. Leo miał cichą nadzieję, Ŝe będzie tak chudła i chudła, aŜ zniknie na zawsze z jego Ŝycia. - Przyjść na górę? - Dziś jeszcze najwyraźniej nie zamierzała zniknąć. - Nie, Claro, proszę. Mówiłem ci, jestem zmęczony. - No więc, będę czekała w barze. Zamówić ci drinka? Whisky z wodą, tak? A moŜe teraz, kiedy zmieniasz repertuar, bardziej odpowiednie będzie białe wino? Reńskie? - Kto ci powiedział? - Dlaczego miałby mi ktoś mówić? Dosyć wiem o tobie i twojej karierze, Ŝeby rozumieć taki naturalny postęp. - Nie okazuje się wcale taki naturalny - westchnął Leo. - Ale moŜesz tego dokonać. Oboje o tym wiemy. A gdy juŜ się tak stanie, będziesz najlepszym Wotanem, jakiego ujrzy nasze stulecie. - Jestem znany jako Włoch, specjalista od Verdiego. Ludzie są zadowoleni, jeśli mogą kaŜdego zaszufladkować - Leo przerwał, uświadomiwszy sobie, Ŝe złapał się w starą pułapkę Clary: poruszenie najwaŜniejszego w danym momencie dla niego tematu i sprowokowanie go do mówienia. A w konsekwencji rozmawiania z nią. - Muszę kończyć, Claro. Potrzebuję trochę snu. - Jestem pewna, Ŝe Wagner zaakceptowałby twoje podejście. - Nie znasz go jeszcze. - Spodobałaby mu się twoja siła. Wagner miał taką samą i rozpoznałby ją w tobie, ten niewyczerpany, pierwotny, rozpalony do białości Ŝar energii. - Bardzo mi to wszystko pochlebia, Claro, ale teraz nie mam nawet tyle siły, Ŝeby zejść na dół, więc wybacz mi, ale pójdę się połoŜyć. - Mogę przyjść na górę. Zjemy kolację u ciebie.
- Nie moŜesz. - Ale telefon zamilkł. Leo złapał klucz, włoŜył buty i wybiegł z pokoju, zamierzając dopaść Clarę przy windzie i jeśli zajdzie potrzeba, siłą wyprowadzić z hotelu. Wychowanie, jakie odebrał, zupełnie go nie przygotowało do podobnego traktowania kobiety. Ani jego surowa matka - protestantka, ani czarujący i rycerski ojciec nie pochwaliliby tego, co planował zrobić. W korytarzach hotelu Sacher wiszą dzieła starych mistrzów. Leo znał na pamięć postacie z płócien zdobiących ściany: kaŜdego cherubina, kaŜdą Madonnę, holenderskiego chłopa o czerwonej od pijaństwa twarzy. Nigdy nie przeszedł korytarzem bez zatrzymania się, Ŝeby popatrzeć na jakiś fragment nieba czy zmarszczkę na czyjejś twarzy. Nawet idąc korytarzem na premierę, chociaŜ pewien był, Ŝe w kaŜdym pokoju słychać łomot jego serca, czerpał siłę i spokój z tych cichych, łagodnych obrazów, które czyjaś ręka, dawno juŜ obrócona w proch, stworzyła - jak mu się zdawało - dla niego. Tego wieczoru nie patrzył na obrazy. W kilka sekund dobiegł do windy i stanął przy jej drzwiach. Trzy wiedenki w podeszłym wieku, w płaszczach z lodenu i nieco zmoczonych kapeluszach z piórami, wyszły z windy i natknęły się na mierzącą ponad metr osiemdziesiąt postać wzburzonego włoskiego śpiewaka. Przyjechały i odjechały jeszcze dwie windy, przywoŜąc niemieckich biznesmenów, francuskiego pianistę i nieodłączną wycieczkę Japończyków. Wściekłość Leo przeszła w zakłopotanie. Miał juŜ wrócić do pokoju, gdy usłyszał skrzypienie drzwi wiodących do awaryjnego wyjścia na klatkę schodową - Weszłam po schodach. - Zadyszana Clara stała juŜ za nim. Była chudsza niŜ zwykle. Miała na sobie aksamitną suknię z głębokim wycięciem. Widok sterczących kości jej mostka przyprawiał go o gęsią skórkę. -Wchodzenie po schodach jest podobno zdrowe na serce.
Dobry BoŜe, juŜ ona wie, jak dbać o swoje serce - pomyślał Leo. Chętnie by powiedział: Och, nie trudź się tak, po prostu cichutko zniknij. Lecz szczupła, śniadoskóra córka jego dawno juŜ nieŜyjącego impresaria najwyraźniej miała dobrą kondycję dzięki swej „diecie" złoŜonej z papierosów, szampana i hot-dogów połykanych w antraktach oper w Mediolanie, Monachium i nowojorskiej Metropolitan. Nadstawiła policzek do pocałowania, lecz Leo nie zareagował. - Masz w pokoju kartę potraw? - spytała. - Czy zejdziemy na dół? - Mówiłem ci, Claro, Ŝe nie chcę z tobą jeść kolacji. - ZauwaŜył, Ŝe przez jej uśmiechniętą twarz przemknął grymas. - Nie chcę z nikim jeść kolacji. Jestem zmęczony, nie jestem głodny i chcę mieć spokój. - Wpadłam na korepetytora na Kartnerstrasse. Powiedział mi, Ŝe jest zdumiony twoją niemiecką dykcją. - Znowu się do niego uśmiechnęła. - Nie powinien. - Powtórnie dał się wciągnąć w pułapkę. - A w ogóle, co on sobie do licha wyobraŜa, rozmawiając o tym z tobą? Nie chcę, Ŝeby ktokolwiek wiedział, co robię, przynajmniej na razie. - To ja mu powiedziałam, Ŝe mi o tym mówiłeś. Leo rzucił się ku niej i chwycił za kołnierz aksamitnej sukienki. Drugą ręką nacisnął przycisk windy, modląc się, Ŝeby nie przywiozła Ŝadnych pianistów, Japończyków ani turystów amerykańskich, którzy byliby świadkami, jak sławny włoski bas łapie za kark i wyrzuca z hotelu Sacher wyrywającą się kobietę. Lecz Clara przestała się wyrywać, zrobiła się bezwładna i osunęła się na podłogę.
Leo pochylił się nad nią, z ulgą stwierdziwszy, Ŝe winda przyjechała pusta. Przezornie zablokował ją nogą. W przeszłości Clara wiele razy prowokowała go do przemocy, ale zawsze się hamował. Teraz nawet jej nie tknął, a ona zemdlała. Jednak Clara wcale nie straciła przytomności. Otworzyła oczy. Wykrzywiła twarz i zaczęła płakać. Jak miliony męŜczyzn przed nim, Leo nie był odporny na łzy. Cofnął nogę, puścił windę i bez przekonania połoŜył rękę na ramieniu Clary. - Taka byłam szczęśliwa, kiedy dowiedziałam się, Ŝe startujesz w repertuarze wagnerowskim - łkała. - Od lat śniło mi się, Ŝe występujesz na scenie w Bayreuth. Mnie teŜ - pomyślał Leo. Objął ją ramieniem. Clara pochyliła się do przodu, przycisnęła mokry policzek do jego brody i wzięła go za rękę. Pozwolił jej się tak trzymać przez kilka sekund, potem delikatnie zabrał rękę i zaczął podnosić Clarę z podłogi. Musi ją zabrać z korytarza hotelowego, zanim winda wyrzuci jakiegoś pasaŜera. Lecz Clara nawet nie drgnęła. - Zawsze byłam przekonana, Ŝe twój głos jest stworzony do roli Worana - mamrotała, gdy on próbował dźwignąć jej bezwładne ciało. Jej oddech zalatywał kwaśnym odorem wypalonych papierosów. - Od lat dźwięczał mi w uszach twój głos śpiewający te wspaniałe monologi poŜegnalne z ukochaną córką. Będziesz w tej scenie niezwykle wzruszający, czy nie mam racji? -Clara przerwała i spojrzała na niego. - Mój ojciec to wiedział. Mówiłam mu, Ŝe pewnego dnia będziesz Wotanem. Wszyscy inni uwaŜali cię za jeszcze jednego włoskiego śpiewaka basowego. - Wiem to wszystko, Claro. Ale teraz pozwól mi sprowadzić cię na dół. Jeśli chcesz coś zjeść, poproszę kelnera, Ŝeby dopisał to do mojego rachunku, aleja muszę się połoŜyć. - Nie było jednego dnia w moim Ŝyciu, Ŝebym nie wyobraŜała sobie ciebie na scenie w Bayreuth.
- W moim było takich wiele - mruknął Leo. Chętnie by jeszcze dodał, Ŝe jego Ŝycie i kariera nie powinny być takie waŜne dla innych. Zawsze zaskakiwało go oddanie jego wielbicieli i wielbicielek, czekających przy wyjściu z oper w Wiedniu, Mediolanie, Londynie, Monachium i Nowym Jorku z albumami na autografy, pytającyh go z przejęciem: jaka będzie następna rola, kiedy znów przyjedzie do ich miasta, co sądzi o jakimś przedstawieniu? Mijały lata i te same twarze, mizerne i blade w ostrym, białym świetle dobywającym się z otwartych drzwi wejścia dla aktorów, zadawały niezmiennie te same pytania. Leo czuł do nich sympatię i wdzięczność, ale był zadowolony, Ŝe nie mieli do niego takiego dostępu, jakie układy rodzinne i pieniądze dały Clarze. Sprowadził ją do hotelowej restauracji. Zamierzał juŜ zawołać szefa kelnerów i poprosić go, by podał jej wszystko, co zamówi, i doliczył to do jego rachunku, gdy Clara znów zaczęła płakać. - Co znowu? - Usiłował ją zaprowadzić do zacienionego kąta, ale ona zatrzymała się przy wejściu. Starszy kelner zauwaŜył coś dziwnego w ich wyglądzie i poprowadził ich oboje do stolika na samym końcu sali. Clara chlipała cicho, dopóki nie usiedli. - Chodzi o to, Ŝe właściwie przyszłam tutaj, Ŝeby cię o coś poprosić, nie dla siebie, tylko dla kogoś. A teraz ty jesteś zły, a ja wszystko popsułam i nie wiem, jak mam im to wytłumaczyć. No i, tak jak to podejrzewał w momencie, gdy usłyszał w słuchawce jej głos, Leo dalia Vigna konsumował Tafe lspitzr hotelu Sacher nie z Ryszardem Wagnerem, lecz z Clarą Bartliolomew. To, Ŝe podczas posiłku poruszyli jeszcze raz temat Wotana, stanowiło dla niego małe pocieszenie. 3
Czy mogę panu postawić drinka? - spytała Rosę. Stali z blondynem w barze amfiteatru. - O nie, nie przełknąłbym nic w tej chwili - odpowiedział. Rosę poprosiła o kieliszek białego wina. - No i? - zapytał jej towarzysz, kiedy odwróciła się i uniosła w górę kieliszek. - No i co? Nic pani nie powie? Nie podobało się? MoŜe dla pani było za wolne tempo? - Było kilka powolnych fragmentów - stwierdziła Rosę. -I bardzo duŜo czasu zabrało mi oswojenie się z tym miejscem. Nigdy tu jeszcze nie byłam i teraz teŜ nie powinnam tu być. Jutro wychodzę... - Za mąŜ. JuŜ pani mówiła MoŜe pani w kaŜdej chwili stąd wyjść, jeśli się pani nie podoba. Rosę wypiła wino jednym haustem i poprosiła o drugi kieliszek. Nie mogła przecieŜ powiedzieć temu obcemu człowiekowi, Ŝe kiedy usłyszała uwerturę, zapragnęła, Ŝeby trwała wiecznie. Tak jakby zawsze była blisko niej, moŜe niedosłyszalna, ale zawsze obecna, dźwięcząca tuŜ obok w powietrzu, aŜ do tamtego momentu. Nie miała teŜ odwagi przyznać się do niejasnego przeczucia, Ŝe kiedy morze dźwięków ogarnęło ją i porwało za sobą, jej skromna, bezpieczna egzystencja pogrąŜyła się w ciemnej otchłani. - Pan jest muzykiem? - zapytała męŜczyznę, pragnąc, by skierował uwagę z powrotem na siebie. - Nie, nie - westchnął. - JuŜ nie. Właściwie nigdy nie byłem. Pracuję w biurze podróŜy, nic ciekawego. Rezerwuję bilety lotnicze, wysyłam ludzi na safari. - Ale był pan muzykiem. Co pan robił? - Nic nadzwyczajnego - odparł i odwrócił się od Rosę, oglądając zdjęcia nieŜyjących śpiewaków i śpiewaczek. - Nie przedstawiliśmy się - zauwaŜyła Rosę, wyczuwając, Ŝe nie powinna go dalej wypytywać, ale chciała coś powiedzieć. - Jestem Rosę Lorenzo. - JuŜ niedługo - przypomniał z uśmiechem i potrząsnął jej dłoń. - Otto Winterbourne. - Często pan tu przychodzi? Często, prawda? - powiedziała uśmiechając się Rosę.
- Przychodzę tu prawie od trzydziestu lat. Byłem na ponad tysiąc dwustu przedstawieniach. Eva wie dokładnie. Zbiera wszystkie programy w starych walizkach i spisuje moje opinie o przedstawieniach w swoim pamiętniku. - Eva to pana Ŝona? - Mówiłem pani, Ŝe nie mam Ŝony! - uniósł się Otto Winterbourne. -Eva jest moją siostrą, identyczną bliźniaczką. - Nie moŜe być identyczna - zauwaŜyła Rosę. - Musielibyście być tej samej płci... - No tak, jest trochę inna - przyznał. - Przepraszam, ale nie mam wprawy w prowadzeniu rozmów w antraktach. Nienawidzę antraktów. Przerywają ciągłość. - Trudno jednak, Ŝeby przeciętny człowiek siedział bez przerwy pięć godzin. Otto nie słuchał. Oddalił się w kierunku niewielkiego stoiska, w którym kupił program i wręczył go Rosę. - Proszę. To na pamiątkę pani pierwszej wizyty w operze. - Dziękuję. - Rosę przerzuciła kartki. - Dlaczego tu są zdjęcia Wenecji? - Bo tam właśnie Wagner napisał Tristana i tam zmarł w Palazzo Vendramin nad Canal Grandę. Jego Ŝona Cosima trzymała go w objęciach jeszcze przez całą dobę po śmierci. Proszę to sobie wyobrazić. Jego niebieskie oczy znów przykuły jej wzrok i bezwiednie podąŜała za tokiem jego myśli. Usiłowała więc sobie wyobrazić, Ŝe Martin albo Raul Fernandez, hiszpański biznesmen, którego kiedyś kochała, nie Ŝyją Ale przychodziły jej na myśl tylko przykre sprawy związane z ciałem zmarłego: muchy, lekarz wystawiający świadectwo zgonu i trumna z zakładu pogrzebowego. Jednak gdzieś tam, w świecie tej cudownej muzyki, czuła obecność miłości, głębokiej i wiecznej.
Zadzwonił dzwonek. Gdy juŜ siedzieli obok siebie w amfiteatrze, Rosę, uwolniona od przenikliwego spojrzenia swego towarzysza, mogła się rozejrzeć wokół. Wydało jej się, Ŝe w loŜy po przeciwnej stronie widzi sylwetkę dziecka, które w kolejnych rzędach schodzących coraz niŜej do parteru dorastało, stając się dziewczyną, a wreszcie kobietą. W obawie, by nie ulec tym przywidzeniom, zajęła się studiowaniem programu. Patrzyła na fotografię z Wenecji myśląc o smutnej opowieści o śmierci kompozytora. Gdy orkiestra powróciła na swe miejsca i kurtyna uniosła się w górę, myśl o śmierci ustąpiła uczuciu miłości. Muzyka ponownie wypełniła salę, a Rosę poczuła, Ŝe bierze udział wjakimś ogromnym, niewidzialnym akcie miłosnym. Para bohaterów na scenie była kompletnie ubrana, prawie się nie dotykali. To orkiestra uroczystych i skupionych, ubranych w czerń i biel męŜczyzn i kobiet wywoływała swymi dźwiękami miłosny szał. Trzydzieści dwa lata po pamiętnym przedstawieniu w BoŜe Narodzenie muzyka ponownie wprawiła Rosę Lorenzo w ekstazę. Lecz dorosła Rosę czuła się skrępowana i przytłoczona swymi emocjami. Dorośli nie mogą piszczeć z radości w miejscu publicznym ani wkładać sobie do nosa pereł. Rosę była tak poruszona tym, co przeŜywała w ciemnościach widowni, otoczona zastygłą w milczeniu publicznością, Ŝe musiała stamtąd wyjść. Na szczęście siedziała w końcu rzędu i mogła się po cichu wymknąć do oświetlonego foyer, słysząc jeszcze za sobą tęskną muzykę. - Czy coś się stało? - Bileter w uniformie koloru czerwonego wina skinął do niej ręką. - Zabrakło mi tchu - powiedziała Rosę. - Zaprowadzę panią do punktu sanitarnego. Rosę siedziała w jasno oświetlonym pomieszczeniu; jakaś kobieta przygotowywała dla niej herbatę. - Omal pani nie zemdlała - stwierdziła. - Niski poziom cukru - odparła cicho Rosę. - Nic nie jadłam przez cały dzień.
- Myślałem, Ŝe to muzyka przyprawiła panią o omdlenie - odezwał się stojący przy drzwiach wolontariusz. - W dziewiętnastym wieku kobietom zdarzało się to w operze często. Na przykład modlitwa z MojŜesza Rossiniego, na tym zawsze wąchały sole trzeźwiące. - Teraz to się rzadko zdarza - powiedziała kobieta, trochę za bardzo umalowana jak na pracownicę słuŜby ochotniczej. - Tylko jak śpiewa Placido albo Carreras. Wtedy się trafia jedna czy dwie. - Nie wydaje mi się, Ŝe groziło mi zemdlenie - wtrąciła Rosę. - Cały dzień włóczyłam się po West Endzie i chciałam juŜ wracać do domu, ale zamknięcie metra z powodu bomby odcięło mi powrót i coś mnie popchnęło, Ŝeby tutaj przyjść. Nie powinnam tego robić. Jutro wychodzę za mąŜ. - W takim razie to nerwy przed ślubem - zawyrokowała kobieta. - Paniczny strach przed ślubem - poprawiła ją Rosę. - Potworny strach. Dopadł mnie tam w środku kilka minut temu. Czy to normalne tak się bać? - Ja się specjalnie nie denerwowałam, kiedy wychodziłam za mąŜ -powiedziała kobieta. - No, ale robiłam to juŜ trzy razy, więc chyba do tego przywykłam. - Ja chyba nie mogłabym przez to przejść drugi raz - stwierdziła Rosę pijąc herbatę. - MoŜe tak naprawdę nie chce pani wychodzić za mąŜ. MoŜe nie znalazła pani jeszcze właściwego partnera? - włączył się męŜczyzna. - Nie wiem - westchnęła Rosę. - Nigdy niczego nie wiem od razu. Byłoby znacznie łatwiej, gdyby dzieci przy urodzeniu dostawały jakiś poradnik czy coś w tym rodzaju, jak sądzicie? - Niemowlęta nie potrafią czytać - odpowiedział męŜczyzna. - MoŜe herbatnika? - zaproponowała kobieta. - Proszę wziąć więcej. Rosę zjadła wszystkie herbatniki z talerzyka. - Chyba juŜ tam wrócę - powiedziała, podczas gdy kobieta podała jej drugą filiŜankę herbaty.
- Nie teraz - powiedział męŜczyzna. - Musi pani zaczekać do końca drugiego aktu. U Wagnera nie ma takich przerw, Ŝeby moŜna było zakaszleć, kichnąć, przeciągnąć się i robić tym podobne rzeczy. Klientela siedzi i ani drgnie. - Osobiście wolę Trubadura - powiedziała kobieta. - Ma więcej prawdziwych melodii. Kilka minut po zakończeniu drugiego aktu, kiedy foyer wypełniło się paplaniną i szczękiem filiŜanek z kawą, przyszedł Otto z talerzem kanapek. - Jak pan mnie znalazł? - zapytała Rosę. - Spytałem bileterkę, dokąd poszła ta pani o pięknych zielonych oczach. Czy okazało się, Ŝe Wagner to dla pani zbyt wiele? - Czy to... on? - MęŜczyzna z punktu sanitarnego trącił ją łokciem. - Nie, nie... to znaczy ten mógłby być, owszem, ale to nie ten. Rosę wróciła na swoje miejsce obejrzeć trzeci akt i dopiero wtedy przyjrzała się dokładniej ludziom siedzącym wokół niej. Oprócz paru studentów, przewaŜały osoby starsze. Z surowością typową dla Anglików w podeszłym wieku cmokali i zŜymali się, jeśli jakiś spóźnialski zmuszał ich do wstania z miejsca. Lecz kiedy znów zabrzmiała muzyka, na ich pomarszczonych twarzach odmalował się zachwyt. Ci ludzie przetrwali niewidzialny akt miłosny, który Rosę wypłoszył z widowni. A na zakończenie opery, gdy Izolda umierała, staruszka w siatce na włosach i z laską zaczęła płakać. Rosę czuła zakłopotanie. Ci ludzie rozumieli to. Większość z nich miała za sobą z pewnością proste Ŝycie, bez wielkich namiętności, a więc musząje sobie wyobraŜać. Czy w ludziach z siatkami na włosach, ze sztywnymi kołnierzykami moŜe tkwić taka wyobraźnia? Rosę była tym zaszokowana. A moŜe to nie wyobraźnia, lecz coś, co w nich jest naprawdę, głęboko ukryte i dopiero wielka muzyka to wydobywa?
Przedstawienie dobiegło końca, ostatnia fala dźwięków rozpłynęła się w powietrzu. Rosę siedziała obok Otta Winterbourne i nie była w stanie odezwać się ani słowem. Dopiero kiedy wyszli na Floral Street, spojrzała na zegarek i stwierdziła: - Muszę złapać ostatni pociąg. Chciała się szybko oddalić, ale blondyn wciąŜ dotrzymywał jej kroku. - Idzie pan do metra? - usłyszała swój głos. - Nie - odparł -jeszcze nie. - No, a ja juŜ powinnam. Mogłaby jeszcze trochę poczekać. Czuła jednak, Ŝe jego uwaga juŜ nie skupia się na niej. Zapatrzył się gdzieś w dal Floral Street. Po chwili jakby sobie o niej przypomniał i znów przeszył ją swymi jasnoniebieskimi oczami. - Ale nie Ŝałuje pani, Ŝe pani poszła? - Wcale. To było... nie wiem sama... to było nadzwyczajne. Nie umiem ocenić poziomu muzyki. Czy wykonanie było dobre? - CóŜ, Izolda jest juŜ trochę przestarzała, no i oczywiście nic się nie da porównać z Bayreuth w 1966 roku - odparł Otto. - Tamto było takie dobre? Jasnowłosy męŜczyzna stał w tym samym smaganym wiatrem miejscu, gdzie kilka godzin wcześniej, o zmierzchu, zaczepił Rosę. - Czy dobre? - powtórzył, zamknął oczy i oparł się o jasną ścianę. Wyciągnął rękę. Rosę pomyślała, Ŝe zdecydował się juŜ ją poŜegnać, i teŜ wyciągnęła dłoń. Ale Otto Winterbourne podwinął rękaw niebieskiego swetra. - Niech pani dotknie mojego ramienia - szepnął. - Co? - Niech pani dotknie mojego ramienia. Po tylu latach od tamtego przedstawienia ciągle na myśl o nim dostaję gęsiej skórki. Proszę dotknąć! -Wskazał wzrokiem na swoje szczupłe przedramię. Rosę dotknęła jego przegubu. - Widzi pani!