Prolog
PoDWÓRKo
Są w Paryżu piękniejsze podwórka. Są podwórka, gdzie jest wię
cej zieleni. Są też podwórka bardziej urokliwe i tajemnicze. Rozległe, zielone
ogrody Neuilly ze wspaniałymi drzewami i posłusznymi rzędami geranium i nie
cierpków są piękniejsze niż ten kwadrat kocich łbów w siódmej dzielnicy, ułożo
ny w cieniu wieży Eiffla. Przechadzka ulicą Francs Bourgeois odsłania zaciszne
ustronia - podwórka z kojącymi podcieniami i tryskającymi fontannami.
To podwórko stworzył przypadek. Budynek przy północnej stronie stał już,
kiedy Ludwik XVI jechał karetą za rzekę, na szafot na Place de la Concorde.
W ciągu stuleci fundamenty osiadły i w końcu dom zapadał się w sobie, a jego
szary mansardowy dach przypominał pogniecioną czapkę.
Człowiek w mundurze pilota wyszedł z drugiego, bardziej eleganckiego bu
dynku, wzniesionego w dziewiętnastym wieku przy południowej stronie podwó
rza. obie budowle w mało harmonijną całość spinały stróżówka konsjerżki i długa,
niska piekarnia, której wyroby sprzedawano w boulangerie - sklepie z pieczy
wem zajmującym parter od ulicy.
mężczyzna, przystojny i emanujący godnością, ciągnął walizkę na kółkach,
zmierzając przez dziedziniec do małych drzwi, wyciętych w wielkich dębowych
wrotach, które kiedyś otwierały swe podwoje, wpuszczając na podwórze powo
zy, a teraz stały zamknięte na głucho. Pilot, ustawiwszy walizki i uchyliwszy drzwi,
aby wypatrywać taksówki, wyjął egzemplarz dzieł Nostradamusa i zaczął czytać.
Książka przyciągnęła uwagę konsjerżki, która poznała przepowiednie jasnowi
dza dzięki „lei Paris", i teraz podzieliła się z lokatorem swoimi obawami co do
groźby rozszerzenia wojny na Bałkanach oraz inwazji hord z południa (choć sama
pochodziła z oporto). Nie usłyszała słów otuchy, bo nadjechała taksówka. męż
czyzna pospiesznie opuścił podwórko, a konsjerżka wróciła do porannego roz
noszenia poczty.
Nikt nie zapraszał natury na to podwórze. Nikt nie ustawił pergoli i nie nakła
niał bluszczu, aby się wokół niej oplatał. Nie było ogrodnika, który by posadził
geranium, nie było nawet porządnego trawnika do strzyżenia. Natura przyszła
9
sama. Platan wysiał się sto lat temu, a wokół niego wyrosła mała łatka trawy.
Dawno zapomniana dozorczyni ustawiła w kącie fontannę w kształcie cherubi
na, ale nie miała pieniędzy na podłączenie jej do bieżącej wody. Czas zrobił swo
je. Cherubin stracił nos, pulchne pośladki aniołka porosły mchem, a opadające
liście platanu wypełniły po brzegi basen w kształcie muszli. obecna konsjerżka
przyniosła drzewko pomarańczowe, które już nie owocowało, kilka terakotowych
doniczek z geranium i pnącze armerii od lat leniwie płożące się po ścianach stró
żówki i nigdy nie rodzące więcej niż tuzin bladoniebieskich kwiatów.
Kolejne atrakcje gwarantowało położenie tego miejsca. Lokatorzy starszego,
krzywego budynku mogą zobaczyć z okien wieżę Eiffla, jeśli mocno się wychy
lą. mieszkańcy lepszej kamienicy dostrzegą lewą część Łuku Triumfalnego, jeżeli
użyją lornetek. Kilku z nich je posiadało i zazwyczaj służyły im do obserwowa
nia mieszkań naprzeciwko.
W rynnach gnieżdżą się okaleczone miejskie gołębie, często z kikutami za
miast nóg; przylatują jaskółki, dokarmiane przez konsjerżkę. Czasami nad po
dwórzem pojawi się klucz kaczek lecących do stawów w Tuileries lub ogrodach
Luksemburskich, a wysoko na lipcowym niebie wirują jerzyki. Drozd rdzawo-
boczny założył gniazdo na starszym budynku. jednakże ktoś, kto mógłby rozpo
znać ptaka i czerpać przyjemność z jego obecności, przybędzie dopiero za kilka
dni.
Każdy stały lokator mający nadzieję na podnajęcie swojego mieszkania na
czas lata, reklamuje nie tyle budynek, co jego lokalizację. Większość ogłoszeń
umieszczonych w „Herald Tribune" albo w folderach szkół językowych obiecu
je: „mieszkanie w podwórzu (od strony ogrodu); wspaniały widok na wieżę Eif
fla. Słoneczne. metro".
mort Engelberg przeczytał takie ogłoszenie owego lipcowego poranka w cza
sie lotu czarterowego z Chicago do Paryża. Wyjął pióro, uśmiechnął się do siebie
i podkreślił trzy pierwsze słowa: „mieszkanie w podwórzu".
I.
Kiedy 747 z Tokio leciał nad morzem Północnym, Neli wyjęła
torebkę z szafki w kuchence i wymacała swój klucz do drzwi frontowych. Za
wsze sprawdzała klucze na długo przedtem, zanim samolot zaczynał schodzić do
lądowania. W czasie niektórych podróży, kiedy czuła się bardziej niż zazwyczaj
samotna, sięgała po nie jeszcze wcześniej. Potrzebowała uspokajającego dotyku
chłodnej stali i świadomości, że wkrótce będzie otoczona własnymi meblami,
widokami z własnego okna, znajomymi zapachami. Ale dzisiaj tę szczególną
chwilę zakłócił Francois, steward z pierwszej klasy, który wsadził głowę za za
słonę i powiedział, że jeden z jego pasażerów zmarł.
- jesteś pewien? - Neli wypuściła z rąk torebkę.
- już go tu niosą.
Tylny rząd kabiny pierwszej klasy dzieliło tylko kilka metrów od kuchenki
i dwaj młodzi stewardzi właśnie wepchali się do ciasnej przestrzeni między za
słonami, taszcząc wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę w granatowym
garniturze..
- Spróbuję sztucznego oddychania usta-usta - oznajmił Francois i ukląkł.
- Ale on jest trochę żółty- zauważyła Neli, przyglądając się bacznie twarzy
mężczyzny. - To znaczy, chciałam powiedzieć, iż nawet stąd widać, że jest martwy.
- Wszystko jedno, muszę spróbować. - Francois przycisnął usta do bladych
warg mężczyzny.
Neli i obaj stewardzi wzdrygnęli się na ten widok.
- Facet mógł umrzeć wiele godzin temu - stwierdził jeden z nich. - Gdy tylko
wylecieliśmy z Tokio. Powiedział, że nie chce nic do jedzenia, chce tylko spać.
Więc nie podchodziliśmy do niego aż do teraz, kiedy przyniosłem mu formularze
do wypełnienia.
Neli przypomniała sobie, że jej obowiązkiem jest wezwać pomoc medyczną,
więc sięgnęła po mikrofon i zapytała, czy na pokładzie jest lekarz. Po chwili
zjawił się japoński pediatra, uwolnił Francois od jego beznadziejnego zadania
i stwierdził, że mężczyzna zmarł na atak serca.
II
Kiedy kapitan został powiadomiony, różnorakie formularze wypełnione, a drugi
pilot i inni członkowie załogi popatrzyli sobie na martwego mężczyznę, pozosta
ło go tylko zakryć kocem i czekać, aż zostanie wyniesiony z pokładu razem z wa
lizkami i ładunkiem na lotnisku w Paryżu. Podróżował samotnie. Neli i Francois
przejrzeli jego papiery, dowiedzieli się, że był rozwiedzionym Amerykaninem,
miał dorosłego syna i robił filmy przyrodnicze dla telewizji.
- Wiedziałam, że gdzieś go widziałam - ucieszyła się Neli. - Na pewno w te
lewizji.
- Prawdopodobnie każdego widziałaś w telewizji - odrzekł Francois.
- Aż tak dużo nie oglądam - obruszyła się Neli.
Francois spojrzał na nią, unosząc brwi, a potem popatrzył na mężczyznę
i spytał:
- Czy zdajesz sobie sprawę, że nie możemy go tutaj zostawić w czasie scho
dzenia do lądowania?
- Dlaczego? Nie posadzimy go przecież na jego miejscu, pasażer obok się nie
zgodzi.
- Ale jeśli zostanie tutaj, stoczy się, na przykład, w przejście. Nie sądzę, żeby
to bardziej spodobało się pasażerom.
Neli popatrzyła badawczo na solidne ciało mężczyzny rysujące się pod ko
cem.
- może moglibyśmy go jakoś upchnąć w wózku na żywność?
Francois otworzył drzwiczki wózka i jeszcze raz spojrzał na mężczyznę.
-Gdybyśmy wsadzili jego nogi do...
- Ale jeśli on w tym zesztywnieje? To znaczy, zastanawiam się, kiedy nastę
puje stężenie pośmiertne - wyjaśniła Neli.
- myślę, że nieprędko - odparł Francois. Zmarszczył brwi i postukał się pię
ścią w głowę. - Powinniśmy wiedzieć takie rzeczy, moja droga Neli. Nie masz
poradnika medycznego? A może zapytamy lekarza?
- Nie sądzę, by zachwycił się pomysłem. Posłuchaj, posadźmy go na jednym
z miejsc za zasłoną. Zawinę go w koc. W czasie schodzenia do lądowania usiądę
obok.
- A jeśli zajrzy jakiś pasażer?
- Powiem, że źle się poczuł.
Dwaj stewardzi przenieśli mężczyznę za zasłonę na miejsce dla załogi. Neli
podniosła swoją torebkę i usiadła obok Amerykanina.
- Dobrze się czujesz, Nelli? - zapytał Francois.
- Staram się na niego nie patrzeć - odparła Neli, ściskając swój klucz do drzwi
frontowych mocniej niż zazwyczaj.
- Słuchaj, w świetle tego, co się stało - wyszeptał Francois, jakby nie chciał
przeszkadzać zmarłemu - zastanawialiśmy się, reszta załogi i ja, czy moglibyśmy
darować sobie zbieranie kocy. jesteśmy trochę do tyłu ze sprzątaniem kuchni, a ma
być wkrótce wydana dyrektywa odwołująca obowiązek zbierania koców, więc...
- musiałabym zobaczyć tę dyrektywę, zanim zmienię zasady - odszepnęła
Neli.
I2
- och, Nelli - westchnął Francois. - mnóstwo załóg już tego nie robi. Zbyt
często zdarzają się nieprzyjemne podrażnienia skóry od tych koców. Ludzie na
nie rzygają, Nelli, wylewają na nie lepkie napoje, owijają nimi swoje wilgotne,
brudne części ciała.
- myślę, że lepiej będzie trzymać się naszych zwykłych zasad postępowania -
odrzekła Neli, odsuwając się jednocześnie jak mogła najdalej od swojego mil
czącego towarzysza, jakby w obawie, że i on mógłby nagle dać wyraz temu, iż
zbieranie koców jest niehigieniczne i zbędne.
Francois zasunął kotarę. Neli usłyszała, jak z trzaskiem otwiera czarne plasti
kowe torby, w których były przechowywane koce. omijając wzrokiem swojego
sąsiada, popatrzyła przez okno na zachodnie wybrzeże Irlandii, wyschnięte i brą
zowe jak północna Afryka. Anglia, jej Anglia tak spalona słońcem, że Neli prze
raziło to bezlitosne lato. Z lotu ptaka zielona niegdyś wyspa wyglądała, jakby
zaraz miała rozpaść się na milion łaknących wody kawałków. Próbując złagodzić
uczucie niepokoju z powodu koców, upalnej pogody, śmierci, Neli mówiła sobie,
że tak się właśnie robi w obliczu kryzysu - trzyma się rutynowych czynności,
przestrzega zasad i nie zbacza z wytyczonego kursu. Ani na jotę.
Francois ignorował ją przez resztę lotu. Neli było przykro, bo podczas tej po
dróży spędzili we dwoje wesoły dzień w Nara, karmiąc sarny w parku i zwiedza
jąc kilka świątyń. Spojrzała na swojego martwego sąsiada, bezskutecznie usiłując
wyobrazić sobie jego życie, a potem jej myśli powędrowały wraz z samolotem
przemieszczającym się nad morzem Irlandzkim i Anglią ku Francji.
Kiedy wylądowali w Paryżu Neli, Francois i kapitan asystowali zmarłemu, póki
nie zabrał go zespół medyczny. Neli patrzyła pochmurnie na suche pola dookoła
pasa startowego i zauważyła setki królików, które zwykle pasły się o świcie
i zmroku, a teraz wyszły na światło późnego poranka.
- Tak szybko to poszło - powiedziała, kiedy mężczyzna został włożony do
specjalnego pokrowca i wyniesiony z pokładu. - Nie wiem, dlaczego pomyśla
łam, że to zabierze więcej czasu.
Francois i kapitan pogrążeni w rozmowie o pogłoskach na temat zwolnień gru
powych, nie zwracali uwagi na jej słowa.
- Ktoś umiera, a potem... a potem nic. - Również i ta refleksja Neli uleciała
w przestrzeń.
Na lotnisku Neli chciała pożegnać się z Francois, ale on utknął przy odprawie
celnej, więc ruszyła na betonowy parking.
2.
mąż Neli, pilot Luc, pożyczył jej swojego citroena. Według Neli,
raczej kłopotliwy samochód. Deska rozdzielcza wyposażona była w mnóstwo
zbytecznych przycisków. Neli włączyła silnik i na próbę kilka przycisnęła. Kiedy
parę minut później wyjeżdżała z lotniska, kierując się w stronę swojego dornu
w Chantilly, dmuchawy pompowały gorące powietrze, pracowała dodatkowa
wycieraczka, elektrycznie sterowane szyby zamykały się i otwierały, a magneto
fon odtwarzał piosenki Yves montanda na zmianę z piosenkami Franka Sinatry.
Udało jej się zapanować nad szybami, kiedy samochód zbliżał się do lasu
Ermenoville. Tutaj powietrze było chłodniejsze. Neli zadrżała. Znużenie długim
lotem często powodowało u niej dreszcze i nudności. mimo wewnętrznego zim
na otworzyła okna i zwolniła, aby poczuć zielony chłód lasu.
Wkrótce w prześwicie między drzewami ukazał się zamek w Chantilly. Skręciła
w cichą uliczkę obsadzoną przyciętymi platanami i zatrzymała się przed ostatnim
domem. Pociągnęła ścieżką swoją walizkę i po raz trzeci poszukała klucza w torebce.
Włożyła klucz do zamka - nie pasował. Próbowała pchać i kręcić, a kiedy
wszystkie manipulacje zawiodły, w przypływie paniki doszła do wniosku, że wzięła
torebkę koleżanki. jednak brytyjski paszport bez wątpienia należał do Neli, jak
i paczuszka równo ułożonych chusteczek higienicznych oraz notes, w którym za-
pisywała sprawy do załatwienia.
- Co pani tu robi, madame marchand? - Na końcu ścieżki stał listonosz.
- Usiłuję dostać się do swojego domu. - Spanikowana mówiła po angielsku.
Widząc puste spojrzenie listonosza, przeszła na francuski, oznajmiając, że jej
klucz spuchł. Na pewno z powodu upału - podsumowała.
- Ale pani już tu nie mieszka, madame - przypomniał listonosz, wskazując
frontowe okno.
- Co? - Neli podeszła do okna i spojrzała w głąb swojego domu. Pokój świe
cił pustkami. Pozostał tylko okropny brązowy dywan z wielkimi pomarańczowy
mi plamami, spadek po pierwszej żonie Luca. - oczywiście! -- zawołała. - och,
to przez ten upał, monsieur. mózg mi się ugotował.
I4
Listonosz trącił ją łokciem.
- madame może podróżować dookoła świata, ale nie umie się dostać do swe
go nowego domu.
- mój nowy dom nie jest jeszcze gotowy - westchnęła Neli. - Całe lato ci
śniemy sie w kawalerskim mieszkaniu pana marchanda w Paryżu.
- Paryż latem! - Listonosz wykrzywił twarz z niesmakiem. - od dziesięciu lat
nie byłem w sierpniu w Paryżu.
- ja też nie. Powinnam wrócić na Streatham.
- Straitum?
- To w południowej części Londynu, nie podobało by się panu - odrzekła
Neli. - Nagle poczuła się zbyt zmęczona, żeby stać, więc siadła na niegdyś wła
snych schodach i zamknęła oczy.
- Chora? - zapytał listonosz, siadając obok.
-Nie, jestem po prostu zmęczona. jeden z moich pasażerów zmarł w samolo
cie dziś rano.
- o, la la. Kiedyś mi się przydarzyło coś podobnego.
- Pan nie ma pasażerów - zauważyła Neli.
- mam klientów i jeden z nich umarł. Przynosiłem listy przez trzy dni, a one
nie upadały na podłogę, kiedy je wkładałem przez otwór w drzwiach. Kiedy się
przez lata wrzuca pocztę do jakiegoś domu, zaczyna się poznawać odgłos upada
nia kopert na dywan czy kafelki. Wezwałem policję i znaleźli przed drzwiami
martwego mężczyznę. moje listy upadały mu na twarz, jeden nawet wpadł w je
go otwarte usta. okazało się, że zawsze czekał na mnie, bo miał nadzieję na list
od syna mieszkającego w Gwadelupie. Nigdy go nie dostał.
- och, to mi o czymś przypomniało! - zawołała Neli, uświadamiając sobie, że
ona również czeka na list. - Czy moja poczta jest odsyłana, czy też mogłyby tu
przyjść jakieś listy, na przykład z zagranicy?
- Wszystko zostało przesłane w zeszłym tygodniu.
- Do Paryża? Czy na pewno przesłano je do Paryża, a nie do nowego domu
w Langwedocji?
- Do Paryża - zapewnił listonosz i przeciągnął się tak błogo, jakby zamierzał
uciąć sobie drzemkę na schodach. -monsieur marchand pokazał mi zdjęcie domu
w Langwedocji - powiedział. - o, la la.
- Hm, tak, la la - zgodziła się Neli, mając nadzieję, że list, którego oczekiwa
ła, nie wpadnie w ręce Luca. - jest piękny. Ciągle nie całkiem wierzę, że kiedy
kolwiek tam zamieszkamy.
- Basen, taras z winoroślą i widokiem na drzewa i krzewy. jednak przypusz
czam, że większość kapitanów ma takie domy.
- już dawno moglibyśmy go mieć, gdyby Luc nie miał dwójki dzieci na utrzy
maniu przez wszystkie te lata.
- jean-Louis jest moim przyjacielem! - zawołał listonosz, klepiąc się rękami
po udach i uśmiechając na wspomnienie wielkiego, bladolicego, sympatycznego
syna Luca. - Czy będzie urządzał wam ogród?
I5
- Prawdopodobnie - odrzekła Neli. - Na pewno nie Luc. Sądzę, że on bar
dziej myśli o spacerku do kawiarni i partyjcepetanąue.
- Quelle belle vie - westchnął listonosz. - jakie piękne życie.
- Quelle belle vie - powtórzyła Neli, wstając i ciągnąc swoją walizkę do sa
mochodu. - Chociaż Bóg jeden wie, kiedy wreszcie przeniesiemy się do Lan-
gwedocji. Powinnam wyruszyć, zanim zacznie się ruch na drodze. Au revoir,
monsieur.
- Bonne c/tance, madame. Powodzenia.
Znużenie owładnęło Neli, gdy przejeżdżała w drodze powrotnej przez las Er-
menville. Zatrzymała się na poboczu, zablokowała drzwi i przymknęła oczy. od
dwudziestu czterech godzin była na nogach i tak bardzo potrzebowała odpoczyn
ku, że dosłownie odpływała w nieświadomość. Poplątane, chaotyczne obrazy wi
rowały w jej umyśle- martwy pasażer pod kocem w kuchence na pokładzie
samolotu, sarny w japońskim parku, jej emerytowany ojciec w firmowej kurtce
supermarketu Sainsbury z plakietką „jestem tutaj, by ci pomóc" ładujący koce
pasażerów do wózka sklepowego. Wtedy zasnęła. obudziła się w południe, my
śląc, że słyszała dzwonek telefonu, ale zorientowała się, że ze snu wyrwało ją
słońce żarzące przez przednią szybę citroena.
Dojeżdżając do Paryża, pomyślała, że powinna zadzwonić do Luca i zapytać,
jak się posuwa sprawa zakupu domu. Nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie
jej mąż się teraz obraca. Powinna zwrócić na to uwagę. Ale przecież zwróciła.
Zapisała, gdzie Luc leci, ale jednocześnie zaprzątała sobie głowę pogodą, z kim
będzie leciał i... wyrzuciła kartkę do kosza.
Teraz jechała samochodem Luca w kierunku Place de la Concorde. Przycisnę
ła kilka guzików na desce rozdzielczej, próbując zlokalizować klakson. Będzie
go potrzebowała na Concorde. Zanim znalazła właściwy przycisk, wnętrze sa
mochodu jaśniało jak wieża Eiffla o północy. Luc zainstalował dodatkowe re
flektory, system alarmowy, dodatkowe głośniki do aparatury stereo i system
alarmowy do stereo. magnetofon ciągle grał, woda psikała rytmicznie na przed
nią szybę, trzy wycieraczki ją wycierały, elektrycznie otwierane okna podnosiły
się i opuszczały.
Neli wszystko to ignorowała. musiała się skoncentrować na przejechaniu przez
Place de la Concorde. Sztuka polegała na tym (nauczyła się tego przez dwanaście
lat w Paryżu), aby po prostu jechać, zakładając, że inni kierowcy się dostosują.
Wsparła stopę o podłogę i wbiła wzrok w kolumny gmachu Zgromadzenia Naro
dowego widoczne po drugiej stronie rzeki. jak zawsze zwróciła uwagę na kaszta
ny na wielkim skwerze blisko Sekwany, od strony Pól Elizejskich. Pobrązowiały,
a to dopiero lipiec! Były jak przypomnienie, że czas płynie, że życie ledwie się
zaczęło i już przeszło. Dlaczego to zrobiły? - zastanawiała się, kiedy mignęły
w szybach citroena. Lato ledwie przyszło, wy głupie, chciała krzyczeć na rdza-
wobrązowe liście, a wy już odchodzicie.
Zadzwonił telefon. Zdziwiło jato, bo zapomniała, że Luc ma telefon w samo
chodzie. Z oczami ciągle utkwionymi w gmach Zgromadzenia zaczęła gmerać
w poszukiwaniu słuchawki.
I6
- Czy to ty, Eleanor? —głos matki brzmiał staro i niepewnie.
- oczywiście, że to ja, mamo.
- jesteś w domu? mam na myśli dom w Paryżu. Czy to jest numer na Riwie
rze?
- Nie mamy domu na Riwierze, mamo. Nie mieszkamy na Riwierze. Przenosi
my się do Langwedocji.
- Nigdy o tym nie słyszałam - wymamrotała matka. - Gdzie więc jesteś?
- W samochodzie. W samochodzie Luca.
-Ale nie prowadzisz?... Czy...?
- Tak! Tak! To się właśnie robi w samochodzie. jestem w połowie mostu przez
Sekwanę.
-Sekwanę? Ach... Słuchaj, jeśli jesteś w samochodzie, lepiej zadzwonię póź
niej. To rzeczywiście nie jest czas...
- To na pewno nie jest czas na pogaduszki, znasz ruch uliczny w Paryżu.
- To nie są pogaduszki.
- Więc co? - Neli przejechała obok lotniska Air France, minęła nazbyt złotą
kopułę kościoła Inwalidów i zmierzała w kierunku swojej ulicy po drugiej stro
nie esplanady. - Co, mamo? o co chodzi?
- och, nie wiem. Nie tak zamierzałam ci o tym powiedzieć. Twój ojciec...
- Co z nim? - Neli poczuła, że panika gwałtownie rozprasza jej koncentrację.
- Zadzwonię, kiedy będziesz w domu i będziesz siedziała. - Głos matki zno
wu wydawał się stary i drżący.
- Teraz siedzę.
- Więc zatrzymaj samochód.
- Nie mogę się po prostu zatrzymać. och, poczekaj chwilę... jest miejsce
przed kawiarnią. - vVyłączyła silnik. - Teraz mamo, mów!
- on umiera, kochanie. Upadł na parkingu przed supermarketem dziś po po
południu. Lekarze twierdzą, że nie przeżyje tygodnia.
Po kilku minutach głuchej ciszy Neli uświadomiła sobie, że patrzy na ludzi
w kawiarni. Było popołudnie, pora, kiedy do kiosków przychodziło nowe wyda
nie „Le monde" i większość gości zasłaniały pokryte gęstym drukiem strony, ale
znalazł się taki, który Neli obserwował. Nagle zdała sobie sprawę, że płacze.
Powiedziała matce, że przyleci pierwszym samolotem i rozpłakała się. Teraz ten
człowiek gapił się na nią, a ona, zakłopotana, chciała wyjaśnić: „Nie robię tego
często, ale mój ojciec umiera, a ja nie jestem pewna, co czuję do staruszka, a śmierć
to śmierć...".
mężczyzna odwrócił się, zapalił papierosa i podszedł do drzwi. miała na
dzieję, że idzie do niej, aby jej zaofiarować pocieszenie. Potrzebowała pocie
szenia od obcego i podczas tych chwil dźwięczącej ciszy po oświadczeniu matki,
skupiła całą swoją nadzieję na nieznanym mężczyźnie w kawiarni. Zatrzymał
się przy drzwiach, odwrócił plecami i ruszył w kierunku zielonego łuku wej
ścia do metra.
Godzinę później wciągnęła swoją walizkę do budynku na południowej stro
nie podwórza i wjechała Windą ną piąte piętro. Znalazła wiadomość od Luca
pod magnesem na lodówce. Przeczytała: „Czekałem do ostatniej minuty. Czy
twój lot się opóźnił? jestem na trasie Nowy jork-Paryż-Nowy jork. Do sobo
ty. Luc".
Przed wyjściem zamknął okiennice. Neli zawahała się, zanim je otworzyła,
niepewna, co spowoduje większy, jeszcze bardziej nieznośny żar - lampa elek
tryczna czy jasność upalnego dnia. Zdecydowała, że po wielu godzinach spędzo
nych w samolocie potrzebuje świeżego powietrza. otworzyła okiennice, spojrzała
na nędzny budynek naprzeciwko i zapłakała.
i
3.
Mort Engelberg zapłacił za taksówkę, spojrzał badawczo na wiel
kie wrota prowadzące na podwórze i stamtąd do jego nowego mieszkania. Zde
cydował, że nie jest jeszcze gotowy, żeby się wprowadzić. Chciał najpierw filiżanki
kawy i rogalika, i czasu, aby rozkoszować się myślą o przekroczeniu progu swe
go lata w Paryżu.
Postawił torby na chodniku i spojrzał z ukosa na ulicę przed sobą. jedyną otwartą
kawiarnią była ta, która wydała mu się najmniej pociągająca, kiedy robił rekonesans
w sąsiedztwie po obejrzeniu mieszkania pana Dupuy, stałego lokatora. Spartański
wystrój, mocne jarzeniowe oświetlenie, odrapane, żółte ściany i pokryty laminatem
bar. Kilka stolików stało na zewnątrz, ale jak to na wąskich uliczkach, były tak stło
czone na nierównym chodniku, że w każdym innym miesiącu muskałyby je prze
jeżdżające samochody. mort kręcił się wokół czterech chromowanych krzeseł, stukając
nimi lekko, aby sprawdzić stabilność, i badając widok, jaki każde z nich oferowało.
mort nie powinien leniuchować w Paryżu. Powinien pracować - na okresie
próbnym podając prognozę pogody w ogólnokrajowej telewizji amerykańskiej.
Spojrzał do góry, dziękując niebiosom za huragan, który dwa tygodnie temu do
słownie zmiótł jego dotychczasowe życie. Z pewnym poczuciem winy przypo
mniał sobie swoje słowa, gdy Horacy uderzył na wybrzeże Florydy. „Kto u diabła
nadał mu takie imię?" - powiedział wówczas. Teraz uznał, że Horacy to najszla
chetniejsze imię, jakie słyszał od lat. Czuł się prawie zadomowiony w ogólnokra
jowej stacji telewizyjnej, choć wciąż nie mógł się nadziwić, że w ogóle dostał
pracę. Zbyt często powtarzano mu, iż nie ma w jego osobowości nic, wokół cze
go można by budować jego telewizyjny wizerunek. jest po prostu mortem - miło
wyglądającym, średniego wzrostu facetem ze Skokie w Illinois, pasjonującym
się pogodą. A tym raczej trudno przyciągnąć uwagę widzów. Kiedyś mu powie
dziano, żeby „trochę poblaznował" dla lokalnej stacji w New Hampshire i o ma
ło nie zemdlał ze wstydu.
Tak naprawdę mort, urzeczony zmiennością pogody, marzył o tym, by ją ma
lować. jak Turner przywiązany do masztu w czasie sztormu, mort chciał utrwalać
I9
wirujące trąby powietrzne, zmieniające się światło słoneczne, szalejące przypły
wy. Niestety, los poskąpił mu nawet odrobiny talentu. mort ciągle jednak powra
cał do sztalug, ponieważ tak właśnie, jak sądził, wyrażał najpełniej swoje
umiłowanie aury.
Wyjawił to żonie. Powiedziała, że jest zażenowana tymi okropnymi obrazami
i odmówiła nawet kontaktów telefonicznych, dopóki mort nie pojawi się w NBC,
po czym opuściła go dla sprawozdawcy sportowego.
Wtedy uderzył Horacy. mort właśnie zadebiutował w wiadomościach ogólno
krajowych, kiedy nadeszły doniesienia z Florydy. Sieć telewizyjna zamówiła mu
bilet na samolot i pokój w najlepszym hotelu w Fort Lauderdale.
mort, podniecony perspektywą obserwowania Horacego osobiście, postano
wił zabrać swój ekwipunek malarski. Nie mówiąc nic nikomu w telewizji, spie
niężył bilet na samolot i zaczął przygotowywać swoje płótna, bloki rysunkowe
i farby do długiej drogi wzdłuż wschodniego wybrzeża. W głębi ducha wiedział,
że ta przedłużona podróż może spowodować, iż spóźni się na huragan, ale mimo
to pakował się powoli i metodycznie, tymczasem wiatr zaczął już grzechotać
okiennicami i schylać czubki palm ku deptakom Florydy. mort Engelberg, raczej
nieokreślona postać na mapie pogody, przeczuwał, że może zostać zmieciony
z wizji, jeśli nie zdąży na czas. I chociaż zdrowy rozsądek, który sterował jego
życiem przez czterdzieści dwa lata, nalegał, by trzymał się tej pracy, stopy zapro
wadziły morta do starego buicka.
Silnik samochodu wysiadł koło Hilton Head. mort został wyrzucony z pracy
telefonicznie, kiedy zadzwonił do stacji telewizyjnej, aby powiedzieć, że po
trzebne jest zastępstwo. Przyjął wiadomość ze spokojem, zameldował się w miej
scowym hotelu i poszedł na kolację, podczas której jedyną godną zapamiętania
myślą morta było to, że miał swoje pięć minut w TV, a to więcej niż dostała
większość ludzi. Tak uspokojony, postanowił spędzić następny dzień, malując
na półwyspie.
Przy barze zatrzymały morta wiadomości telewizyjne. oczekiwał przyjemno
ści oglądania palm przygiętych ku ziemi i sześciometrowych fal uderzających
z hukiem w falochron, zamiast tego dostrzegł żałobny wyraz twarzy u swoich
byłych kolegów po fachu i usłyszał, że jego następca, miejscowy dziennikarz,
został zabity w czasie filmowania przez słup ogłoszeniowy, który zdmuchnęła
wichura.
„opalenizna nie parzy, używaj kremu Coppertone" - brzmiał slogan na za
bójczym słupie. mort zawsze kojarzył to hasło reklamowe ze swoim dzieciń
stwem, zdziwił się więc, widząc, że jest ciągle używane. Tak się do niego
przyczepiło, iż nawet teraz, kiedy znalazł jedyne stabilne krzesło i stolik na
bocznej paryskiej uliczce, bezwiednie mamrotał: „opalenizna nie parzy, uży
waj kremu Coppertone".
W czasie rozmowy z byłym szefem, mort usłyszał krzepiące dla siebie słowa.
Tamten dziennikarz, niegdysiejszy aktor, wybrateniejsce, gdzie światło miało być
łaskawsze dla jego starzejącego się profilu, i wtedy został trzepnięty przez słu
pek. Próżność zawiniła, nie mort.
20
mort walcząc z poczuciem winy, zaczął wierzyć, że słupek ponosił odpowie
dzialność również za jego obecność w Paryżu. Kiedy wyszedł z baru, podjął naj
szybszą decyzję w swoim życiu - jechać do Europy. Wybrał Paryż, bo na
nieokreślony i romantyczny sposób kojarzył mu się z malarzami i cyganerią, a tak
że dlatego, że następnego ranka znalazł w biurze podróży broszurę reklamującą
szkoły języka i kultury francuskiej w Paryżu. Zaistnienie morta w ogólnokrajo
wej telewizji okazało się cenne, kiedy spotkał pana Dupuy i poinformował go
(z pomocą słownika) o swoim gwiazdorstwie na firmamencie prognozowania po
gody.
Zapowiadał się upał. mort nie miał kremu Coppertone, za to miał słomkowy
kapelusz. Naciągnął go na czoło, ale tym samym ograniczył sobie widoczność,
zawężając pejzaż do kocich łbów, rynsztoka i chodnika zasłanego biletami na
wyścigi i losami na loterię. Czuł pieczenie oczu, znak, że alergie podążyły za nim
do Paryża. Po raz pierwszy zastanowił się, czy mądrze postąpił, przyjeżdżając do
tego miasta latem.
Romantyczna wizja Paryża była pozbawiona pyłków kwiatowych, zanieczysz
czeń i kurzu. W lśniących broszurach, które studiował, Paryż prezentował się
równie pięknie i nieskazitelnie, jak gwiazda filmowa na wystudiowanym zdję
ciu. Ale spacer wokół Champ de mars rozwiał to złudzenie. Kurz ze żwirowa
nych alejek wirował w słońcu i nawet wczesnym rankiem zapach benzyny wisiał
w powietrzu.
mort postanowił bacznie obserwować swoje oczy. Logiczny umysł zmusił go
do uśmiechu na tę myśl, kiedy zamawiał cafe au lait u kelnera, który nie odwza
jemnił uśmiechu. mort poczuł się przybity, bo zdał sobie sprawę, że nie było
nikogo w jego nowym świecie, kto choć trochę interesowałby się jego wyglą
dem. Połączenie samotności, upału i kurzu doprowadziło morta do postanowie
nia, że jeśli oczy zaczną mu bardziej dokuczać, podnajmie swoje mieszkanie na
jakiś czas i uda się na południe. Zdjął okulary i sprawdził lewe oko w bocznym
lusterku zaparkowanej tuż przy stoliku taksówki. Czerwone żyłki już się rozsze
rzały wokół brązowych tęczówek.
W lusterku dostrzegł również innąparę oczu. Także brązowych; oglądających
świat równie długo jak jego oczy, sądząc po otaczających je zmarszczkach. Nale
żały do kobiety przy następnym stoliku. Patrzyła w to samo lusterko, ścierając
szminkę. Gest niedbały i skazany na niepowodzenie, pomyślał mort. Była zbyt
daleko, żeby widzieć, co robi i tak roztargniona (przerywała, aby zamówić kawę
i wdzięczyć się do kelnera), że tylko rozmazała różową szminkę wokół ust. Poza
tym, myślał mort, kobiety zazwyczaj nie ścierają makijażu w miejscu publicz
nym; szczególnie szykowne paryżanki, wyjątkowo dbałe o swój wygląd.
odwrócił się, żeby popatrzeć na nieznajomą, która odwzajemniła jego spojrze
nie, unosząc filiżankę. Zauważył, że kobieta ma bardzo duże, opalone dłonie. Kie
dy się na nie gapił, zignorowała jego spojrzenie i zaczęła zdejmować pierścionki
ozdabiające każdyjej palec. Byli jedynymi klientami przy zewnętrznych stolikach.
- Que chaleur - powiedziała kobieta po francusku i mort wyczuł, że jej zna
jomość tego języka jest równie mizerna, jak jego własna. - Gorąco! Gorąco!
2I
Gorąco! - ciągnęła po angielsku, szarpiąc raz po raz bluzkę, aby gwałtowne po
ruszenia materiału chłodziły jej piersi.
mort nie chciał patrzeć, ale pragnienie rozmowy okazało się silniejsze.
- mówi pani po angielsku, co? Skąd pani jest?
- Bresil, pan znać?
- Nie, nie znam - odparł mort. - jestem z, no cóż, pochodzę z Chicago, ale
pracuję w Nowym jorku.
- Też tam pracowałam! - zawołała kobieta. - Pięć lat temu, wtedy nauczyłam
się angielskiego.
- o, doprawdy? - zainteresował się mort, odwracając swoje krzesło ku jej
stolikowi, świadom, że jest bardziej samotny, niż chciałby przyznać. - Gdzie
w Nowym jorku?
- och, gdzieś blisko 42. Ulicy.
- Co pani tam robiła?
- To i tamto - odrzekła kobieta i odwróciła się, żeby zamówić u kelnera drugą kawę.
- ja stawiam - powiedział mort, zamawiając i sobie filiżankę. - mort Engel-
berg. - Wyciągnął rękę.
Kobieta nie uniosła jednej ze swoich olbrzymich dłoni. Złożyła je na kolanach
pod stolikiem. Ten gest był tak skromny, tak w stylu powieści jane Austen, tak
daleki od 42. Ulicy, że mort złapał się na tym, iż zagapił się i nie usłyszał, kiedy
powiedziała swoje nazwisko: „marina Flor de Paraiso".
- Słucham?
- Flor de Paraiso; marina Kwiat Raju. - Wielka kobieta spłonęła rumieńcem.
- Naprawdę?
marina pokiwała głową.
- ja to wymyślić.
- Cóż, to piękne nazwisko - przyznał mort.
Przywodziło mu na myśl oceany, ogrody i niebo, to wszystko, czego mu bra
kowało na tej zakurzonej ulicy. Znowu rozważył możliwość opuszczenia Paryża
i udania się nad morze Śródziemne. Siedział teraz obok kobiety i mógł patrzeć
na nią z bliska, pod warunkiem, że podtrzymywał rozmowę, aby mieć pretekst do
badania wzrokiem jej śniadej twarzy i zmysłowego ciała.
- Pracuje pani w Paryżu? - zapytał.
- Tak.
-I nie jedzie pani na wakacje?
- Nie, nie dla mnie wakacje.
- Pracuje pani w sąsiedztwie?
-- Nie, pracuję w Bois de Boulogne. - marina odchyliła się na krześle i patrzy
ła na niego surowo. oczekiwała jakiejś reakcji na to zdanie.
mort poczuł, że w pewien sposób ją rozczarował, ponieważ nie mógł sobie
przypomnieć, którym z paryskich parków jest Lasek Buloński. Był przed laty
w jednym z nich z Peg, swoją eks-żoną. Podziwiał tam wyjątkowy ogród różany,
ale odwiedził również inny wielki park z ogrodem zoologicznym. może jest do-
zorczynią w zoo? To by tłumaczyło te ręce, pomyślał.
22
marina odpięła kolczyki, włożyła je do torebki i powiedziała:
- Pracuję tylko cztery noce w tygodniu. I nigdy nie daję dupy, wyłącznie ręcz
ne roboty i ewentualnie obciąganie druta.
- mieszka pani w sąsiedztwie? - mort był zaskoczony, słysząc swój głos po
dejmujący rozmowę, gdy tymczasem myśli mu się rwały i wpadały jedna na dru
gą jak samochody w karambolu. Słyszał siebie dyskutującego o trudnościach
w znalezieniu mieszkania, o grubiaństwie pośredników, ale cały czas wyobrażał
sobie te wielkie ręce... te wyblakłe różowe usta...
- Teraz muszę iść i wyskoczyć z roboczych ciuchów - oznajmiła marina. -
Dzięki za kawę. - Przechodząc, ścisnęła jego ramię.
- Czy mieszka pani w tym domu? - zapytał mort, ruchem głowy wskazując
budynek po drugiej stronie ulicy.
- Czasami... coś w tym rodzaju... - marina zawahała się. - mam przyjaciół
kę, mademoiselle Sofia. mieszkam z nią, ale ona jest... - nachmurzyła się, szu
kając słowa - niepewna, mówicie tak? ona jest niepewna.
- Które piętro? - spytał mort, przekonany, że Sofia mieszka po tej samej co
on, taniej stronie podwórka.
- Piąte - odpowiedziała marina. - ja może zapraszać pana nacaipirinha! Pan
znać ten brazylijski napój?
mort nie znal.
- może jeśli to jest moje mieszkanie, ja mówię przyjdź na caipirinha, ale
Sofia jest... jakie to słowo? Nigdy nie wiadomo, jak ona przyjmie te rzeczy.
- W porządku - odpowiedział mort. - może wybiorę się nad ocean na tydzień
lub dwa, jeśli ten upał się utrzyma.
- ocean - westchnęła marina. - Ale to jest zła strona oceanu. Widziałam go
raz stąd i on nie wygląda tak, jak stamtąd. ocean tutaj nie jest nic wart. - Wes
tchnęła znowu i przeszła przez ulicę i wielkie drewniane drzwi, które prowadziły
na podwórko. mort gapił się za nią, zauważając jej wielkie stopy i szerokie ra
miona. Przypomniał sobie, że marina wymieniła praktyki seksualne, które, jak
teraz wiedział, stanowiły jej fach, ale ominęła tę najbardziej oczywistą. ona jest
mężczyzną, doszedł do wniosku i odetchnął z ulgą, że Sofia jest nieprzewidy
walna i niegościnna i że nie będzie pił żadnych caipirinhas na piątym piętrze.
jeżeli Paryż choć trochę przypomina Nowy jork, pocieszał się, nie usłyszy już
o panienkach marinie i Sofii. Niemniej, kiedy przekroczył próg swojego budyn
ku godzinę później, sprawdził skrzynki na listy i odkrył, że Sofia mieszka do
kładnie nad nim.
4.
Nell odetchnęła, kiedy zobaczyła, że listonosz miał rację, mó
wiąc, iż jej poczta została przesłana pod paryski adres. Przejrzała szybko stos
rachunków i czasopism, ale nie było w nim oczekiwanego listu z Prywatnej Agen
cji Detektywistycznej jamesona w Londynie. Wstydziła się tych kontaktów z pa
nem jamesonem i już dawno postanowiła opowiedzieć Claudine, najdroższej
przyjaciółce, o swoim absurdalnym, tajnym przedsięwzięciu. Teraz choroba ojca
z konieczności opóźni to wyznanie.
Włączyła automatyczną sekretarkę i z wiadomości, które wypełniały taśmę,
dowiedziała się, że chociaż ona sama zapomniała o przeprowadzce do Paryża,
Claudine wiedziała, gdzie ją znaleźć. ma cherie, ma cocotte, ma vieille - trzy
czułe słówka przyjaciółki odbiły się echem w małym mieszkaniu. „moje kocha
nie, moja farfurko, moja staruszko, odciski ustępują, ale grożą żylaki. jelita jak
zawsze zawodne, ale nie wolno się poddawać". Gdyby nie to, że słowa te były
wypowiedziane głębokim kontraltem Claudine i gdyby nie to, że głos ten należał
do olśniewającej, acz farbowanej blond piękności, Neli mogłaby pomyśleć, że
zwraca się do niej starotestamentowy prorok.
Przesłuchiwała taśmę, rozpakowując walizki. „Znowu skłaniam się ku opera
cji plastycznej sutków". jedna z piersi Claudine była nieco wyżej niż druga. Na
początku ich dwunastoletniej przyjaźni Claudine zaskoczyła Neli, rozpinając swoją
bluzkę w toalecie hotelu „Ritz" i pytając, czy Neli nie uważa, iż potrzebna jest
operacja. Neli zaprzeczyła, odwracając oczy. Czasami jednak, kiedy życie nie
dostarczało innych problemów i wyzwań, Claudine wracała do problemu swoich
sutków. W ciągu tych lat wiele rozmów przyjaciółek zamierało, kiedy Neli przy
łapywała Claudine na wpatrywaniu się we własną klatkę piersiową i, oczywiście,
rozważaniu kwestii chirurgii plastycznej.
Neli miała zamiar zadzwonić do Luca. miała zamiar posprzątać kuchnię i wypa
kować walizki, lecz zamiast tego stała na środku salonu i słuchała przyjaciółki. jej
monolog przeszedł od sutków do dnia spędzonego w San Francisco na przejażdż
kach kolejką naziemną. Luc często narzekał, że telefony Claudine zajmująwiększość
24
taśmy i powiedział Neli, by poprosiła przyjaciółkę, aby ta trochę mniej mówiła.
Neli nigdy nie wspomniała o tym Claudine. Lubiła te wiadomości i często żałowa
ła, że nie zachowała taśm jako dźwiękowej kroniki wieloletniej zażyłości.
Czekała, aż Luc przybędzie do Nowego jorku, ale kiedy czas nadszedł, za
miast do niego, zadzwoniła do Claudine. Kiedy ta podniosła słuchawkę w ma
łym, pełnym przeciągów chdteau, który odziedziczyła po jednym ze swoich
kochanków, Neli oznajmiła:
- Papa va mourir. Tata umiera.
Claudine powiedziała, że samochód jej się zepsuł, ale przyjedzie taksówką.
Neli zaprotestowała. Nikt nie może jechać taksówką z Loir-et-Cher do Paryża,
ale Claudine zjawiła się dwie godziny później.
- Zapłacę za twoją taksówkę - zapewniła Neli.
-Nie pozwolę ci. - Claudine miała na sobie czarne jedwabne spodnie i odbla-
skowo niebieski jedwabny szal.
mimo upływu dwunastu lat, Neli wciąż na nowo zachłystywała się urodą przy
jaciółki. Ta uroda mogłaby kompletnie zrazić Neli, gdyby nie fakt, że i Claudine
nękały ludzie słabości.
Neli zwykła opowiadać znajomym, szczególnie tym, którzy raczej nie mogli
natknąć się na Claudine, że dwoje najważniejszych ludzi w swoim francuskim
życiu spotkała na pierwszych badaniach okresowych. Luca w poczekalni EKG,
a Claudine, kiedy oddawały próbki moczu do analizy. Symbolika spotkania z Lu
cern była oczywista i czarująca, ale, pytała Neli rozmówców, co sądzić o symbo
lice spotkania z Claudine? Neli nie zdawała sobie sprawy, że przekłamała nieco
rzeczywistość. To Claudine czekała niespokojnie na badanie serca, a Luc przy
niósł swoje siki.
- Wychodzisz dziś wieczorem? - zapytała Neli, przeglądając swoje popla
mione mundury.
- To nie ma znaczenia, mogę się z nim zobaczyć kiedykolwiek.
- Czemu twój samochód jest w naprawie, skoro niedawno go kupiłaś? - Neli
zastanawiała się, kim był ten „on", ale wybrała bezpieczniejsze pytanie.
- Ponieważ to nie jest nowy samochód! Ponieważ kupiłam używany samo
chód od kogoś, kto prawdopodobnie okaże się louchel Neli, co z tobą? Czy to
robią Angielki, kiedy ich ojcowie umierają? Szykują pranie i rozmawiają o na
prawie samochodów?
- Przypuszczam, że to zależy od ojca. - Neli odmierzała płyn do zmiękczania
tkanin.
- Ale kochasz staruszka, zawsze mówiłaś o nim z uczuciem.
- och, kocham go. Nie znam go. Rzadko bywał w domu, ale przypuszczam,
że tak postępowali mężczyźni z jego pokolenia. Zawsze jest miło w jego obecno
ści, pachnie whisky i tweedem, jest duży i w szorstki sposób przytulny... wszystkie
te banały o angielskich ojcach.
Claudine otworzyła szafkę przy drzwiach i wyjęła jedną z butelek bordeaux
Luca.
-Nie chcę jutro jechać, Claudine. Boję się scen przy łożu śmierci.
25
- Któż się nie boi?
- och, ty byłabyś w tym dobra - westchnęła Neli. - Trzymałabyś staruszka za
rękę, mówiła, że go kochasz i szlochała. Boję się, że będę się tylko na niego
gapiła, a w końcu powiem coś niewłaściwego. Na przykład: „Kim, u licha, je
steś, staruszku? Co porabiałeś przez ostatnie trzydzieści lat?" Najchętniej poje
chałabym dopiero na weekend.
- Nie mogłabyś tak postąpić.
- jestem do tego zdolna - obstawała Neli. - Ale pojadę, bo to mój obowiązek.
To wszystko.
- To właśnie powiedział Luc w Nowym jorku miesiąc temu. - Claudine ukro
iła trochę chleba i sera i postawiła na blacie.
- Co powiedział? Co Luc powiedział?
- Powiedział, że sprowadzasz wszystko w swoim życiu do pracy i obowiązku.
A może ja mu to powiedziałam? jedno albo drugie. W każdym razie oboje tak
myślimy.
- Gdzie wtedy byliście?
- Czy to ma znaczenie, gdzie byliśmy? - Claudine wlała sobie drugi kieliszek
wina, zapominając obsłużyć Neli.
- Gdzie byliście? Chcę to wiedzieć.
- W kawiarni naprzeciwko hotelu, na skrzyżowaniu Broadway i 57. Ulicy.
- jedliście śniadanie czy kolację?
- oczywiście, że śniadanie! Nikt nie jadłby kolacji w takim miejscu! Bo co?
Czy to ma znaczenie?
- Czy była szósta rano?
- Szósta trzydzieści. I siedziała tam większość załogi, a ja zjadłam dwa jajka
sadzone i smażone ziemniaki. Bo co?
- Nie wiem. - Neli wybuchnęła płaczem. - To okropne, tak o kimś myśleć.
- Na pozór może i tak, ale Luc powiedział, że to w tobie kocha.
- Luc tak ci powiedział? o szóstej trzydzieści rano?
- No wiesz, musisz wziąć pod uwagę zmianę czasu. Naprawdę minęło już po
łudnie, według czasu paryskiego. Widzisz, byliśmy najstarsi przy stole, co gorsza
czuliśmy się też starzy. Wiesz, jak to jest, kiedy ci studenci przychodzą do pracy
w sezonie. Sąniezmordowani, zawsze chcąjechuć na szczyt Empire State lub wziąć
na spółkę taksówkę do Soho. Nigdy żadnych cieni pod oczami i cały ten irytujący
entuzjazm. Luc popatrzył na nich i bez żadnego powodu, bo nie rozmawialiśmy ani
o tobie, ani o nim, więc bez powodu powiedział, że jesteś jego kotwicą...
- Starą i zardzewiałą?
- Tak, ale niezawodną i niezmienną. Pozazdrościłam ci, kiedy to usłyszałam.
Nikt nigdy tak o mnie nie powie...
- Co jest złego w pracy i w poczuciu obowiązku? - zapytała Neli, ale wie
działa, że nie otrzyma odpowiedzi, bo uwaga Claudine skupiła się jak zawsze
o tej porze na wieży Eiffla, widocznej, jeśli się wychyliło z okna salonu i popa
trzyło w lewo.
-jest! Właśnie ją włączyli!
26
Claudine mówiła to za każdym razem, kiedy odwiedzała Neli wieczorem. Za
chwilę padnie stwierdzenie, iż nowy system oświetlenia jest o wiele lepszy. Ta
przewidywalność, wynik lat przyjaźni, pozwalała Neli zignorować wywód Clau
dine o sodowym oświetleniu, wspaniałym szaleństwie wieży, o tym, że muszą się
tam któregoś dnia wybrać z turystami. myślała o opinii wyrażonej w nowojor
skiej restauracji przez tak bliskie sobie osoby.
Co jest złego w pracy i obowiązkowości? jak mogła wyjaśnić Claudine i Lu-
cowi, że dla niej, wyobrażającej sobie podróże jako pełne romantyzmu doznania,
największym szokiem stało się odkrycie, iż świat składa się bardziej z ludzi niż
z miejsc? jaki jest lepszy sposób, aby uniknąć zaskakujących, niezgłębionych
ludzi niż praca i obowiązek? och, Taj mahal był właśnie tam, gdzie powiedziano
jej, że jest, biały i przepiękny, tak samo jak czerwony i zuchwały most Golden
Gate, śniegi Kilimandżaro i wieże manhattanu, ale gdziekolwiek Neli się poja
wiała, w drogę wchodzili ludzie i wszystko psuli.
Nikt jej nie uprzedził, że świat będzie się wdrapywał schodami do jej samolo
t u - opuszczeni uchodźcy, zbuntowani deportowani, pijane gwiazdy filmowe,
monarchowie na wygnaniu, obaleni tyrani, rozdzieleni kochankowie i wszyscy
przyziemni, rozczarowani wczasowicze. Wpadali rojem do samolotu i wypełnia
li czyste, puste przestrzenie swoimi łzami i odorem.
jakże inaczej radzić sobie z całym tym zgiełkiem i zamieszaniem, bólem, sa
motnością i pragnieniami niż przez pracę i spełnianie powinności? Ciepłe posiłki
podane, koce zebrane, narysowana ładna, szczegółowa mapa. aby im powiedzieć,
gdzie są i gdzie byli. Trzeba trzymać cały ten niesforny, nieprzewidywalny świat
w garści przez zredukowanie go do małych rutynowych zadań.
Potrzebowała teraz takiego małego zadania, aby wypełnić tę letnią wieczorną
godzinę w Paryżu. Nadeszła odpowiednia pora, aby zadzwonić do Luca, bo kilka
minut temu zaczęła obowiązywać niższa taryfa. W Nowym jorku było wczesne
popołudnie i Luc zapewne leży w ubraniu na podwójnym łóżku w zielono-bia-
łym hotelowym pokoju. jego walizka jest otwarta, złotem szamerowana mary
narka wisi wraz z czapką na haku za drzwiami. Sprawunki z różnych wyprzedaży
na manhattanie leżą na drugim łóżku - gry komputerowe, powieść Patrycji
Highsmith po angielsku, której nigdy nie zacznie czytać, pół tuzina specjalnych
amerykańskich ciasteczek. Powędrują one do spiżarni z resztą „etnicznego" je
dzenia, które przywoził do domu i o nim zapominał.
Telefon do Luca to nie rutynowa czynność, zadecydowała. Zadzwoni do nie
go, kiedy będzie pewna, że wyszedł na kolację i zostawi mu wiadomość, żeby nie
oddzwaniał; potrzebowała snu, aby poradzić sobie z kryzysem w Londynie.
- Wspominał o możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę? - Claudine ode
rwała się od okna i usiadła naprzeciw Neli, kiedy ta była myślami na manhattanie.
- To tylko pogłoski - odparła Neli. Luc, co prawda, nic nie mówił na ten te
mat, ale podsłuchała na pasie startowym lotniska w Roissy rozmowę Francois
i kapitana. - Powiedziałby mi o tym, gdyby myślał, że go to dotyczy - dodała.
- oczywiście. - Claudine napełniła kolejny raz kieliszki i zapatrzyła się na
swój biust.
27
5.
Szef wiadomości wyrzucając telefonicznie morta z pracy, powie
dział: „Problem w tym, Engelberg, że nie dość się przejmujesz".
mort pomyślał wtedy, że powinien przejąć się tym, że się nie przejmuje. Nie
zmartwił się naprawdę, kiedy jego zastępca został zabity. Dręczyło go poczucie
winy, ale się nie zmartwił - było na to za późno.
„Nie dość się przejmujesz" - stwierdziła Peg, kiedy okazało się, że nie zosta
nie osobowością telewizyjną w lokalnej stacji.
jego owdowiała matka po raz pierwszy oskarżyła go o to, że się nie przejmuje,
kiedy miał jedenaście lat i nie udało mu się dostać do żadnego zespołu sportowe
go w Skokie. Beztroskę syna traktowała jak sprzeniewierzenie zasadom rodziny.
„Nie możesz być Żydem i się nie trapić, mówiła, tak jak nie możesz być polar
nym niedźwiedziem i nie jeść ryb". mort nie martwił się kłopotami matki i kiedy
stał się młodzieńcem, nawet ona zaczęła dostrzegać dobre strony usposobienia
morta. W porównaniu ze swoim przesadnie przejętym bratem lekarzem, spokój
morta był kojący. Kiedy nauczyciel francuskiego stwierdził, że mort ma „nie
zwykłą zdolność cieszenia się", matka omal nie pękła z dumy i miłości do swego
przystojnego młodszego syna.
mort nie wyglądał szczególnie awantażownie, kiedy nalewał sobie kieliszek
szampana z ćwierćlitrowej butelki wyniesionej z samolotu. Nie ogolił się i nie
zlokalizował jeszcze pralni automatycznej. Ubranie miał pogniecione, a skar
petki zaczynały cuchnąć. Ale, dowodził sam przed sobą, to tak jak ze starym
pytaniem, czy padające w lesie drzewo robi hałas, jeśli nikt tego nie słyszy?
Czy jego skarpetki rzeczywiście śmierdzą, jeśli nie ma nikogo, komu by to
przeszkadzało?
mort doświadczał pierwszych cierpień samotności. Podniósł słuchawkę, wy
ciągnął kartę kredytową i zadzwonił do Franka, swego brata lekarza.
- Patrzę na prawdziwe europejskie podwórko - powiedział, kiedy uzyskał po
łączenie - Kocie łby, doniczki z geranium, obtłuczone kamienne rzeźby obro
śnięte mchem...
28
-- Zadzwoniłeś tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć? - zapytał Frank. - Dla
czego nie zatrzymałeś się w hotelu „Crillon"? Ruth i ja mieszkaliśmy tam, kiedy
ostatnio byliśmy w Paryżu. Pavarotti zatrzymuje się w hotelu „Crillon"...
- Ale ja nie chcę być turystą - zaprotestował mort.
- masz teraz francuski paszport, a na imię marcel? Nie opowiadaj mi głupot,
że nie jesteś turystą. jeśli nie mieszkasz w tym kraju, a go odwiedzasz, jesteś
turystą, kropka. Kiedy wracasz?
- Dopiero przyjechałem - odparł mort.
- Potwierdziłeś lot powrotny?
- Nawet nie zarezerwowałem.
- Więc zrób to dzisiaj - nakazał Frank. - Te transatlantyckie rejsy są we wrze
śniu oblegane. Noś krawat, kiedy podróżujesz, tym sposobem możesz dostać lep
sze miejsce.
- Nie chcę jeszcze myśleć o powrocie - odparł mort, patrząc na podwórko. Wy
dawało mu się, że widzi błysk błękitu i migotanie światła. Położył słuchawkę na stole
i wychylił się z okna, ale zobaczył tylko kwadrat spieczonych słońcem kamieni.
- Lepiej nie zostawaj długo - dobiegł głos Franka. Frank nigdy nie opuszczał
swojego szpitala na dłużej niż dwa tygodnie. -I staraj się nie wychodzić z wpra
wy, kiedy tam jesteś. muszę iść, ktoś dzwoni na drugiej linii.
- To nie jest jak granie w golfa. jak mam nie wychodzić z wprawy w przepo
wiadaniu pogody? - Pytanie morta pozostało bez odpowiedzi.
Południe było bardzo gorące. mort przez kilka minut starał się myśleć jak
prezenter pogody i doszedł do wniosku, że ten upał musi się wkrótce skończyć.
Właściwy dla madrytu i Rzymu, ale nie dla leżącego bardziej na północ Paryża.
Nawet do połowy obnażony, mort pocił się siedząc w otwartym oknie. Patrzył
jednak z przyjemnością na pierwsze w swoim życiu podwórko. już kochał kąty
i cienie paryskich murów i szum miasta wsysany w kwadratową pustkę między
budynkami, toczący się leniwie wokoło i odpływający w letnie niebo. mort roz
pływał się z gorąca, a jednocześnie czuł błękit, chłód, wodę...
otrząsnął się z zadumy. Telefon ciągle leżał na jego kolanach. Ledwie świa
dom tego, co czyni, mort wykręcił numer swojej byłej żony.
- jestem w Paryżu, Peg. Pamiętasz Paryż?
- Nigdy nie byłam - usłyszał głos, który, jak odgadł mort, należał do sprzą
taczki.
- Zejdź z linii, Primrose - włączyła się Peg - odebrałam w łazience.
- jestem w Paryżu - powtórzył mort.
- Nikt już nie jeździ do Paryża, mort - prychnęła Peg. - Ludzie teraz jeżdżą
do Pragi. Albo do Budapesztu, ale nie do Paryża. Ajuż nigdy do Paryża latem.
- No cóż, jestem tutaj i podoba mi się, więc chyba to znaczy, że, według two
ich kryteriów, nie istnieję.
- Nie możesz już dla mnie istnieć, mort - westchnęła Peg. -I nie mam czasu
na pogaduszki. muszę iść do biura.
- Zamierzam zapisać się do szkoły - ciągnął nie zrażony mort. - malowanie
pejzaży i nauka francuskiego.
29
- Nigdy nie nauczysz się francuskiego - zawyrokowała Peg.
- Dlaczego nie?
- jesteś zbyt stary i zbyt... zbyt... nieudolny.
Nieudolny? Nie było to jedno ze słów Peg. miał jej to właśnie powiedzieć,
kiedy usłyszał muzykę.
- Teraz na moim podwórku rozbrzmiewa muzyka - obwieścił więc, ale w od
powiedzi na rewelację znowu usłyszał głos Primrose.
- Cóż, gdyby ktoś mnie dał bilet, pojechałabym do Paryża - zapewniła sprzą
taczka. - Praga to takie brzydkie słowo. Praaaga.
mort odłożył słuchawkę, muzyka przyciągnęła go znowu do okna. Nie wiedział
jeszcze, że wielu mieszkańców budynku wyjechało i wyobrażał sobie życie, które
powróci do tych ślepych okiennic wraz z nadejściem zmroku. Wcześniej jedna z pa
nienek, marina albo Sofia, wyrzuciła przez okno doniczkę. A teraz z tego samego
okna dochodziła muzyka. Chyba piosenka country. „moje życie jest na przejściu
kolejowym, a Bóg nie chce podnieść szlabanu". mort, nie wiadomo skąd, wiedział,
że ten rodzaj muzyki odzwierciedla gust tajemniczej panny Sofii.
Potem nagle nastała cisza letniego południa. mort czuł się nadzwyczaj szczę
śliwy. Doznawał uniesienia podróżnego, który właśnie przybył do miejsca prze
znaczenia i wypełniony jest radosnymi wyobrażeniami tego, co zawierają nie
widziane jeszcze ulice.
A jeśliby te ulice go rozczarowały, może w każdej chwili pojechać na Riwierę
i tam przeczekać upał. „Pojechać na Riwierę". Uśmiechnął się, kiedy zdał sobie
sprawę, że on, mort Engelberg, rozważa taką europejską fanaberię. Nie bardzo
wiedział, jak się jeździ na Riwierę, i co się robi, kiedy się tam dojedzie. F. Scott
Fizgerald czy Somerset maugham pisali o niebieskich pociągach i ukwieconych
klifach wpadających do morza w kolorze ciemnego wina. Ale takim dobrym lek
turom mort oddawał się tak dawno temu, że obrazy straciły nieco na ostrości.
Poza tym jego pierwszym zadaniem było udanie się do letniej szkoły języka po
informacje na temat zapisów.
Broszura wymieniała też całoroczne kursy, które łączyły malowanie i historię
sztuki, rysunek figuratywny i język francuski, wycieczki do związanego z van
Goghiem Auvers lub spacery polami do Barbizon, gdzie niegdyś mieszkał millet.
Kiedy dzwonił do szkoły, jeszcze z Chicago, długo trwało, zanim ktoś podniósł
słuchawkę i połączył go z mężczyzną o grosie zdradzającym zamiłowanie wła
ściciela do nikotyny. okazało się, że każdy kurs jest możliwy pod warunkiem
wniesienia opłaty z góry. mort poczuł ukłucie niepokoju i doprowadził do kom
promisu, proponując, że wyśle opłatę depozytową. W odpowiedzi otrzymał tę
samą broszurę z kolorowym zdjęciem osobliwego, wypełnionego geranium po
dwórka na St-Germain des Pres. Strzałka wskazywała wejście do szkoły.
Tego ciepłego wieczoru mort postanowił pójść tam pieszo, być może złapać
mówiącego basem faceta, zanim ten wyjdzie i zapisać się na malowanie pejzaży
i język francuski. Sprawdził mapę Paryża. Znał się na mapie i miał świetny zmysł
orientacji, więc po kilku minutach wykalkulował, że oszczędzi czas, jadąc auto
busem linii 63 sprzed amerykańskiego kościoła nad Sekwaną.
30
Autobus wiózł go obok wspaniałych kolumn Zgromadzenia Narodowego, gdzie
szczęśliwie utknął w korku na moście, dając mortowi czas na przyjrzenie się
rzece o zmierzchu. Poczuł rozczarowanie i niedowierzanie, tak typowe dla po
dróżnika, który konfrontuje rzeczywistość z wyobrażeniami.
oczywiście teraz podróżowanie jest banalne. Każdy to robi. Każdy wszędzie
był... jednak, myślał mort, to jest dopiero jego drugi pobyt w Paryżu. I mimo że
przekroczył czterdziestkę, a jego śniada, pokryta liniami zmarszczek twarz pozo
stała niewzruszona, poczuł ściskające żołądek podniecenie, kiedy patrzył przez
okna autobusu na sznur świateł okalających rzekę wśród bujnej zieleni kaszta
nowców, sylwetki Grand i Petit Palais i szachownicę Place de la Concorde.
Po drugiej stronie rzeki urzekała elegancka symetria hotelu „Crillon'" i mini
sterstwa marynarki. Wytwomość nieosiągalna dla takiego Amerykanina jak on.
Frank musiał wyglądać bardzo głupio w takim miejscu, pomyślał, zadowolony
ze swojego podwórza.
Kiedy autobus wydostał się z korka, w zaledwie kilka minut przemierzył Bul
war St-Germain. mort wyskoczył przed groźną figurą Dantona naprzeciw ode-
onu i szedł w kierunku Sekwany, aż dotarł do małego pasażu, zaznaczonego na
broszurze. Bujne liście geranium lśniły pomarańczowo w letnim zmierzchu. Na
zwa szkoły widniała obok drzwi, ale wnętrze wyglądało na opuszczone i zaku
rzone. W oknie jaśniała złowieszcza wywieszka: Bailfceder.
mort, chociaż nie potrafił przetłumaczyć słów, wiedział, że mówiący basem
mężczyzna ze swymi lśniącymi broszurami dawno znikł, zabierając też jego stu-
dolarową zaliczkę. „opalenizna nie parzy, używaj kremu Coppertone". Natrętny
slogan pojawił się wraz z myślą, że on, mort, został uwolniony od obowiązku
uczenia się francuskiego. Nie ma tego złego...
Wtedy po raz pierwszy ośmielił się zastanowić nad wspaniałą, dosłowną prawdą
starego przysłowia w odniesieniu do własnego życia. o mój Boże, naprawdę nie
ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powiedział głośno i elegancka matro-
na z yorkshire terierem na wszelki wypadek przeszła na drugą stronę ulicy.
Podjął kolejną natychmiastową decyzję: nie potrzebuje nauczyciela ani szkoły,
aby zacząć malować. Pójdzie do domu, weźmie szkicownik i narysuje podwór
ko, które już zaczął nazywać swoim. miał nadzieję, że kiedy będzie siedział
przy oknie, może zobaczy pannę marinę Kwiat Raju. Nieważne, ona czy on
i tak jedyna osoba, którą znał w Paryżu... jedyna osoba, którą znał po tej stro
nie Atlantyku.
Ale na podwórku królowały mrok i cisza. Panny Sofia i marina wyszły, a mort
pomyślał ponuro, że wie, co robią i gdzie są. Ręczne roboty, ustne roboty, ale bez
dawania dupy, pod wielkimi liśćmi platanów w Lasku Bulońskim.
Wszedł do mieszkania, wziął szkicownik, przytłoczony refleksją, że uroda Pa
ryża nigdy więcej nie zachwyci go tak, jak podczas jazdy autobusem w kierunku
bulwaru. Zaczął rysować. mrok zgęstniał, zakrywając podwórko, więc mort za
palił światło i szkicował z pamięci.
Walczył z ołówkiem przez dwie godziny. Zniechęcenie własną nieporadno
ścią sugerowało, aby przestać i pozwolić się skusić miastu. Ale zaskakująca cisza
3I
podwórka trzymała go na stanowisku. Czekał, aż wieczorne życie powróci do
mieszkań i będzie mógł, jak james Steward w jakimś filmie Hitchcocka, którego
tytuł zapomniał, obserwować życie paryżan.
minęła godzina, a podwórko pozostało ciche i ciemne, światło nie zabłysło
w żadnym z okien. mott tak zaniepokoił się tą nieruchomością, że postanowił
pracować, aż ktoś się pojawi. od chwili, kiedy postawił sobie ten cel, jego zaha
mowania odpłynęły i spostrzegł, że coś rysuje. Nie był pewien, czy to przypomi
na ciemniejący czworokąt podwórza, ale zapełniało papier i przez ten krótki czas
mort mógł się łudzić, że jest malarzem w Paryżu. Zasnął, ciągle ściskając ołó
wek. obudziła go o świcie znana już piosenka, rozbrzmiewająca z mieszkania na
górze: „moje życie jest na przejeździe kolejowym, a Bóg nie chce podnieść szla
banu".
Paryskie lato
Prolog PoDWÓRKo Są w Paryżu piękniejsze podwórka. Są podwórka, gdzie jest wię cej zieleni. Są też podwórka bardziej urokliwe i tajemnicze. Rozległe, zielone ogrody Neuilly ze wspaniałymi drzewami i posłusznymi rzędami geranium i nie cierpków są piękniejsze niż ten kwadrat kocich łbów w siódmej dzielnicy, ułożo ny w cieniu wieży Eiffla. Przechadzka ulicą Francs Bourgeois odsłania zaciszne ustronia - podwórka z kojącymi podcieniami i tryskającymi fontannami. To podwórko stworzył przypadek. Budynek przy północnej stronie stał już, kiedy Ludwik XVI jechał karetą za rzekę, na szafot na Place de la Concorde. W ciągu stuleci fundamenty osiadły i w końcu dom zapadał się w sobie, a jego szary mansardowy dach przypominał pogniecioną czapkę. Człowiek w mundurze pilota wyszedł z drugiego, bardziej eleganckiego bu dynku, wzniesionego w dziewiętnastym wieku przy południowej stronie podwó rza. obie budowle w mało harmonijną całość spinały stróżówka konsjerżki i długa, niska piekarnia, której wyroby sprzedawano w boulangerie - sklepie z pieczy wem zajmującym parter od ulicy. mężczyzna, przystojny i emanujący godnością, ciągnął walizkę na kółkach, zmierzając przez dziedziniec do małych drzwi, wyciętych w wielkich dębowych wrotach, które kiedyś otwierały swe podwoje, wpuszczając na podwórze powo zy, a teraz stały zamknięte na głucho. Pilot, ustawiwszy walizki i uchyliwszy drzwi, aby wypatrywać taksówki, wyjął egzemplarz dzieł Nostradamusa i zaczął czytać. Książka przyciągnęła uwagę konsjerżki, która poznała przepowiednie jasnowi dza dzięki „lei Paris", i teraz podzieliła się z lokatorem swoimi obawami co do groźby rozszerzenia wojny na Bałkanach oraz inwazji hord z południa (choć sama pochodziła z oporto). Nie usłyszała słów otuchy, bo nadjechała taksówka. męż czyzna pospiesznie opuścił podwórko, a konsjerżka wróciła do porannego roz noszenia poczty. Nikt nie zapraszał natury na to podwórze. Nikt nie ustawił pergoli i nie nakła niał bluszczu, aby się wokół niej oplatał. Nie było ogrodnika, który by posadził geranium, nie było nawet porządnego trawnika do strzyżenia. Natura przyszła 9
sama. Platan wysiał się sto lat temu, a wokół niego wyrosła mała łatka trawy. Dawno zapomniana dozorczyni ustawiła w kącie fontannę w kształcie cherubi na, ale nie miała pieniędzy na podłączenie jej do bieżącej wody. Czas zrobił swo je. Cherubin stracił nos, pulchne pośladki aniołka porosły mchem, a opadające liście platanu wypełniły po brzegi basen w kształcie muszli. obecna konsjerżka przyniosła drzewko pomarańczowe, które już nie owocowało, kilka terakotowych doniczek z geranium i pnącze armerii od lat leniwie płożące się po ścianach stró żówki i nigdy nie rodzące więcej niż tuzin bladoniebieskich kwiatów. Kolejne atrakcje gwarantowało położenie tego miejsca. Lokatorzy starszego, krzywego budynku mogą zobaczyć z okien wieżę Eiffla, jeśli mocno się wychy lą. mieszkańcy lepszej kamienicy dostrzegą lewą część Łuku Triumfalnego, jeżeli użyją lornetek. Kilku z nich je posiadało i zazwyczaj służyły im do obserwowa nia mieszkań naprzeciwko. W rynnach gnieżdżą się okaleczone miejskie gołębie, często z kikutami za miast nóg; przylatują jaskółki, dokarmiane przez konsjerżkę. Czasami nad po dwórzem pojawi się klucz kaczek lecących do stawów w Tuileries lub ogrodach Luksemburskich, a wysoko na lipcowym niebie wirują jerzyki. Drozd rdzawo- boczny założył gniazdo na starszym budynku. jednakże ktoś, kto mógłby rozpo znać ptaka i czerpać przyjemność z jego obecności, przybędzie dopiero za kilka dni. Każdy stały lokator mający nadzieję na podnajęcie swojego mieszkania na czas lata, reklamuje nie tyle budynek, co jego lokalizację. Większość ogłoszeń umieszczonych w „Herald Tribune" albo w folderach szkół językowych obiecu je: „mieszkanie w podwórzu (od strony ogrodu); wspaniały widok na wieżę Eif fla. Słoneczne. metro". mort Engelberg przeczytał takie ogłoszenie owego lipcowego poranka w cza sie lotu czarterowego z Chicago do Paryża. Wyjął pióro, uśmiechnął się do siebie i podkreślił trzy pierwsze słowa: „mieszkanie w podwórzu".
I. Kiedy 747 z Tokio leciał nad morzem Północnym, Neli wyjęła torebkę z szafki w kuchence i wymacała swój klucz do drzwi frontowych. Za wsze sprawdzała klucze na długo przedtem, zanim samolot zaczynał schodzić do lądowania. W czasie niektórych podróży, kiedy czuła się bardziej niż zazwyczaj samotna, sięgała po nie jeszcze wcześniej. Potrzebowała uspokajającego dotyku chłodnej stali i świadomości, że wkrótce będzie otoczona własnymi meblami, widokami z własnego okna, znajomymi zapachami. Ale dzisiaj tę szczególną chwilę zakłócił Francois, steward z pierwszej klasy, który wsadził głowę za za słonę i powiedział, że jeden z jego pasażerów zmarł. - jesteś pewien? - Neli wypuściła z rąk torebkę. - już go tu niosą. Tylny rząd kabiny pierwszej klasy dzieliło tylko kilka metrów od kuchenki i dwaj młodzi stewardzi właśnie wepchali się do ciasnej przestrzeni między za słonami, taszcząc wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę w granatowym garniturze.. - Spróbuję sztucznego oddychania usta-usta - oznajmił Francois i ukląkł. - Ale on jest trochę żółty- zauważyła Neli, przyglądając się bacznie twarzy mężczyzny. - To znaczy, chciałam powiedzieć, iż nawet stąd widać, że jest martwy. - Wszystko jedno, muszę spróbować. - Francois przycisnął usta do bladych warg mężczyzny. Neli i obaj stewardzi wzdrygnęli się na ten widok. - Facet mógł umrzeć wiele godzin temu - stwierdził jeden z nich. - Gdy tylko wylecieliśmy z Tokio. Powiedział, że nie chce nic do jedzenia, chce tylko spać. Więc nie podchodziliśmy do niego aż do teraz, kiedy przyniosłem mu formularze do wypełnienia. Neli przypomniała sobie, że jej obowiązkiem jest wezwać pomoc medyczną, więc sięgnęła po mikrofon i zapytała, czy na pokładzie jest lekarz. Po chwili zjawił się japoński pediatra, uwolnił Francois od jego beznadziejnego zadania i stwierdził, że mężczyzna zmarł na atak serca. II
Kiedy kapitan został powiadomiony, różnorakie formularze wypełnione, a drugi pilot i inni członkowie załogi popatrzyli sobie na martwego mężczyznę, pozosta ło go tylko zakryć kocem i czekać, aż zostanie wyniesiony z pokładu razem z wa lizkami i ładunkiem na lotnisku w Paryżu. Podróżował samotnie. Neli i Francois przejrzeli jego papiery, dowiedzieli się, że był rozwiedzionym Amerykaninem, miał dorosłego syna i robił filmy przyrodnicze dla telewizji. - Wiedziałam, że gdzieś go widziałam - ucieszyła się Neli. - Na pewno w te lewizji. - Prawdopodobnie każdego widziałaś w telewizji - odrzekł Francois. - Aż tak dużo nie oglądam - obruszyła się Neli. Francois spojrzał na nią, unosząc brwi, a potem popatrzył na mężczyznę i spytał: - Czy zdajesz sobie sprawę, że nie możemy go tutaj zostawić w czasie scho dzenia do lądowania? - Dlaczego? Nie posadzimy go przecież na jego miejscu, pasażer obok się nie zgodzi. - Ale jeśli zostanie tutaj, stoczy się, na przykład, w przejście. Nie sądzę, żeby to bardziej spodobało się pasażerom. Neli popatrzyła badawczo na solidne ciało mężczyzny rysujące się pod ko cem. - może moglibyśmy go jakoś upchnąć w wózku na żywność? Francois otworzył drzwiczki wózka i jeszcze raz spojrzał na mężczyznę. -Gdybyśmy wsadzili jego nogi do... - Ale jeśli on w tym zesztywnieje? To znaczy, zastanawiam się, kiedy nastę puje stężenie pośmiertne - wyjaśniła Neli. - myślę, że nieprędko - odparł Francois. Zmarszczył brwi i postukał się pię ścią w głowę. - Powinniśmy wiedzieć takie rzeczy, moja droga Neli. Nie masz poradnika medycznego? A może zapytamy lekarza? - Nie sądzę, by zachwycił się pomysłem. Posłuchaj, posadźmy go na jednym z miejsc za zasłoną. Zawinę go w koc. W czasie schodzenia do lądowania usiądę obok. - A jeśli zajrzy jakiś pasażer? - Powiem, że źle się poczuł. Dwaj stewardzi przenieśli mężczyznę za zasłonę na miejsce dla załogi. Neli podniosła swoją torebkę i usiadła obok Amerykanina. - Dobrze się czujesz, Nelli? - zapytał Francois. - Staram się na niego nie patrzeć - odparła Neli, ściskając swój klucz do drzwi frontowych mocniej niż zazwyczaj. - Słuchaj, w świetle tego, co się stało - wyszeptał Francois, jakby nie chciał przeszkadzać zmarłemu - zastanawialiśmy się, reszta załogi i ja, czy moglibyśmy darować sobie zbieranie kocy. jesteśmy trochę do tyłu ze sprzątaniem kuchni, a ma być wkrótce wydana dyrektywa odwołująca obowiązek zbierania koców, więc... - musiałabym zobaczyć tę dyrektywę, zanim zmienię zasady - odszepnęła Neli. I2
- och, Nelli - westchnął Francois. - mnóstwo załóg już tego nie robi. Zbyt często zdarzają się nieprzyjemne podrażnienia skóry od tych koców. Ludzie na nie rzygają, Nelli, wylewają na nie lepkie napoje, owijają nimi swoje wilgotne, brudne części ciała. - myślę, że lepiej będzie trzymać się naszych zwykłych zasad postępowania - odrzekła Neli, odsuwając się jednocześnie jak mogła najdalej od swojego mil czącego towarzysza, jakby w obawie, że i on mógłby nagle dać wyraz temu, iż zbieranie koców jest niehigieniczne i zbędne. Francois zasunął kotarę. Neli usłyszała, jak z trzaskiem otwiera czarne plasti kowe torby, w których były przechowywane koce. omijając wzrokiem swojego sąsiada, popatrzyła przez okno na zachodnie wybrzeże Irlandii, wyschnięte i brą zowe jak północna Afryka. Anglia, jej Anglia tak spalona słońcem, że Neli prze raziło to bezlitosne lato. Z lotu ptaka zielona niegdyś wyspa wyglądała, jakby zaraz miała rozpaść się na milion łaknących wody kawałków. Próbując złagodzić uczucie niepokoju z powodu koców, upalnej pogody, śmierci, Neli mówiła sobie, że tak się właśnie robi w obliczu kryzysu - trzyma się rutynowych czynności, przestrzega zasad i nie zbacza z wytyczonego kursu. Ani na jotę. Francois ignorował ją przez resztę lotu. Neli było przykro, bo podczas tej po dróży spędzili we dwoje wesoły dzień w Nara, karmiąc sarny w parku i zwiedza jąc kilka świątyń. Spojrzała na swojego martwego sąsiada, bezskutecznie usiłując wyobrazić sobie jego życie, a potem jej myśli powędrowały wraz z samolotem przemieszczającym się nad morzem Irlandzkim i Anglią ku Francji. Kiedy wylądowali w Paryżu Neli, Francois i kapitan asystowali zmarłemu, póki nie zabrał go zespół medyczny. Neli patrzyła pochmurnie na suche pola dookoła pasa startowego i zauważyła setki królików, które zwykle pasły się o świcie i zmroku, a teraz wyszły na światło późnego poranka. - Tak szybko to poszło - powiedziała, kiedy mężczyzna został włożony do specjalnego pokrowca i wyniesiony z pokładu. - Nie wiem, dlaczego pomyśla łam, że to zabierze więcej czasu. Francois i kapitan pogrążeni w rozmowie o pogłoskach na temat zwolnień gru powych, nie zwracali uwagi na jej słowa. - Ktoś umiera, a potem... a potem nic. - Również i ta refleksja Neli uleciała w przestrzeń. Na lotnisku Neli chciała pożegnać się z Francois, ale on utknął przy odprawie celnej, więc ruszyła na betonowy parking.
2. mąż Neli, pilot Luc, pożyczył jej swojego citroena. Według Neli, raczej kłopotliwy samochód. Deska rozdzielcza wyposażona była w mnóstwo zbytecznych przycisków. Neli włączyła silnik i na próbę kilka przycisnęła. Kiedy parę minut później wyjeżdżała z lotniska, kierując się w stronę swojego dornu w Chantilly, dmuchawy pompowały gorące powietrze, pracowała dodatkowa wycieraczka, elektrycznie sterowane szyby zamykały się i otwierały, a magneto fon odtwarzał piosenki Yves montanda na zmianę z piosenkami Franka Sinatry. Udało jej się zapanować nad szybami, kiedy samochód zbliżał się do lasu Ermenoville. Tutaj powietrze było chłodniejsze. Neli zadrżała. Znużenie długim lotem często powodowało u niej dreszcze i nudności. mimo wewnętrznego zim na otworzyła okna i zwolniła, aby poczuć zielony chłód lasu. Wkrótce w prześwicie między drzewami ukazał się zamek w Chantilly. Skręciła w cichą uliczkę obsadzoną przyciętymi platanami i zatrzymała się przed ostatnim domem. Pociągnęła ścieżką swoją walizkę i po raz trzeci poszukała klucza w torebce. Włożyła klucz do zamka - nie pasował. Próbowała pchać i kręcić, a kiedy wszystkie manipulacje zawiodły, w przypływie paniki doszła do wniosku, że wzięła torebkę koleżanki. jednak brytyjski paszport bez wątpienia należał do Neli, jak i paczuszka równo ułożonych chusteczek higienicznych oraz notes, w którym za- pisywała sprawy do załatwienia. - Co pani tu robi, madame marchand? - Na końcu ścieżki stał listonosz. - Usiłuję dostać się do swojego domu. - Spanikowana mówiła po angielsku. Widząc puste spojrzenie listonosza, przeszła na francuski, oznajmiając, że jej klucz spuchł. Na pewno z powodu upału - podsumowała. - Ale pani już tu nie mieszka, madame - przypomniał listonosz, wskazując frontowe okno. - Co? - Neli podeszła do okna i spojrzała w głąb swojego domu. Pokój świe cił pustkami. Pozostał tylko okropny brązowy dywan z wielkimi pomarańczowy mi plamami, spadek po pierwszej żonie Luca. - oczywiście! -- zawołała. - och, to przez ten upał, monsieur. mózg mi się ugotował. I4
Listonosz trącił ją łokciem. - madame może podróżować dookoła świata, ale nie umie się dostać do swe go nowego domu. - mój nowy dom nie jest jeszcze gotowy - westchnęła Neli. - Całe lato ci śniemy sie w kawalerskim mieszkaniu pana marchanda w Paryżu. - Paryż latem! - Listonosz wykrzywił twarz z niesmakiem. - od dziesięciu lat nie byłem w sierpniu w Paryżu. - ja też nie. Powinnam wrócić na Streatham. - Straitum? - To w południowej części Londynu, nie podobało by się panu - odrzekła Neli. - Nagle poczuła się zbyt zmęczona, żeby stać, więc siadła na niegdyś wła snych schodach i zamknęła oczy. - Chora? - zapytał listonosz, siadając obok. -Nie, jestem po prostu zmęczona. jeden z moich pasażerów zmarł w samolo cie dziś rano. - o, la la. Kiedyś mi się przydarzyło coś podobnego. - Pan nie ma pasażerów - zauważyła Neli. - mam klientów i jeden z nich umarł. Przynosiłem listy przez trzy dni, a one nie upadały na podłogę, kiedy je wkładałem przez otwór w drzwiach. Kiedy się przez lata wrzuca pocztę do jakiegoś domu, zaczyna się poznawać odgłos upada nia kopert na dywan czy kafelki. Wezwałem policję i znaleźli przed drzwiami martwego mężczyznę. moje listy upadały mu na twarz, jeden nawet wpadł w je go otwarte usta. okazało się, że zawsze czekał na mnie, bo miał nadzieję na list od syna mieszkającego w Gwadelupie. Nigdy go nie dostał. - och, to mi o czymś przypomniało! - zawołała Neli, uświadamiając sobie, że ona również czeka na list. - Czy moja poczta jest odsyłana, czy też mogłyby tu przyjść jakieś listy, na przykład z zagranicy? - Wszystko zostało przesłane w zeszłym tygodniu. - Do Paryża? Czy na pewno przesłano je do Paryża, a nie do nowego domu w Langwedocji? - Do Paryża - zapewnił listonosz i przeciągnął się tak błogo, jakby zamierzał uciąć sobie drzemkę na schodach. -monsieur marchand pokazał mi zdjęcie domu w Langwedocji - powiedział. - o, la la. - Hm, tak, la la - zgodziła się Neli, mając nadzieję, że list, którego oczekiwa ła, nie wpadnie w ręce Luca. - jest piękny. Ciągle nie całkiem wierzę, że kiedy kolwiek tam zamieszkamy. - Basen, taras z winoroślą i widokiem na drzewa i krzewy. jednak przypusz czam, że większość kapitanów ma takie domy. - już dawno moglibyśmy go mieć, gdyby Luc nie miał dwójki dzieci na utrzy maniu przez wszystkie te lata. - jean-Louis jest moim przyjacielem! - zawołał listonosz, klepiąc się rękami po udach i uśmiechając na wspomnienie wielkiego, bladolicego, sympatycznego syna Luca. - Czy będzie urządzał wam ogród? I5
- Prawdopodobnie - odrzekła Neli. - Na pewno nie Luc. Sądzę, że on bar dziej myśli o spacerku do kawiarni i partyjcepetanąue. - Quelle belle vie - westchnął listonosz. - jakie piękne życie. - Quelle belle vie - powtórzyła Neli, wstając i ciągnąc swoją walizkę do sa mochodu. - Chociaż Bóg jeden wie, kiedy wreszcie przeniesiemy się do Lan- gwedocji. Powinnam wyruszyć, zanim zacznie się ruch na drodze. Au revoir, monsieur. - Bonne c/tance, madame. Powodzenia. Znużenie owładnęło Neli, gdy przejeżdżała w drodze powrotnej przez las Er- menville. Zatrzymała się na poboczu, zablokowała drzwi i przymknęła oczy. od dwudziestu czterech godzin była na nogach i tak bardzo potrzebowała odpoczyn ku, że dosłownie odpływała w nieświadomość. Poplątane, chaotyczne obrazy wi rowały w jej umyśle- martwy pasażer pod kocem w kuchence na pokładzie samolotu, sarny w japońskim parku, jej emerytowany ojciec w firmowej kurtce supermarketu Sainsbury z plakietką „jestem tutaj, by ci pomóc" ładujący koce pasażerów do wózka sklepowego. Wtedy zasnęła. obudziła się w południe, my śląc, że słyszała dzwonek telefonu, ale zorientowała się, że ze snu wyrwało ją słońce żarzące przez przednią szybę citroena. Dojeżdżając do Paryża, pomyślała, że powinna zadzwonić do Luca i zapytać, jak się posuwa sprawa zakupu domu. Nie mogła sobie jednak przypomnieć, gdzie jej mąż się teraz obraca. Powinna zwrócić na to uwagę. Ale przecież zwróciła. Zapisała, gdzie Luc leci, ale jednocześnie zaprzątała sobie głowę pogodą, z kim będzie leciał i... wyrzuciła kartkę do kosza. Teraz jechała samochodem Luca w kierunku Place de la Concorde. Przycisnę ła kilka guzików na desce rozdzielczej, próbując zlokalizować klakson. Będzie go potrzebowała na Concorde. Zanim znalazła właściwy przycisk, wnętrze sa mochodu jaśniało jak wieża Eiffla o północy. Luc zainstalował dodatkowe re flektory, system alarmowy, dodatkowe głośniki do aparatury stereo i system alarmowy do stereo. magnetofon ciągle grał, woda psikała rytmicznie na przed nią szybę, trzy wycieraczki ją wycierały, elektrycznie otwierane okna podnosiły się i opuszczały. Neli wszystko to ignorowała. musiała się skoncentrować na przejechaniu przez Place de la Concorde. Sztuka polegała na tym (nauczyła się tego przez dwanaście lat w Paryżu), aby po prostu jechać, zakładając, że inni kierowcy się dostosują. Wsparła stopę o podłogę i wbiła wzrok w kolumny gmachu Zgromadzenia Naro dowego widoczne po drugiej stronie rzeki. jak zawsze zwróciła uwagę na kaszta ny na wielkim skwerze blisko Sekwany, od strony Pól Elizejskich. Pobrązowiały, a to dopiero lipiec! Były jak przypomnienie, że czas płynie, że życie ledwie się zaczęło i już przeszło. Dlaczego to zrobiły? - zastanawiała się, kiedy mignęły w szybach citroena. Lato ledwie przyszło, wy głupie, chciała krzyczeć na rdza- wobrązowe liście, a wy już odchodzicie. Zadzwonił telefon. Zdziwiło jato, bo zapomniała, że Luc ma telefon w samo chodzie. Z oczami ciągle utkwionymi w gmach Zgromadzenia zaczęła gmerać w poszukiwaniu słuchawki. I6
- Czy to ty, Eleanor? —głos matki brzmiał staro i niepewnie. - oczywiście, że to ja, mamo. - jesteś w domu? mam na myśli dom w Paryżu. Czy to jest numer na Riwie rze? - Nie mamy domu na Riwierze, mamo. Nie mieszkamy na Riwierze. Przenosi my się do Langwedocji. - Nigdy o tym nie słyszałam - wymamrotała matka. - Gdzie więc jesteś? - W samochodzie. W samochodzie Luca. -Ale nie prowadzisz?... Czy...? - Tak! Tak! To się właśnie robi w samochodzie. jestem w połowie mostu przez Sekwanę. -Sekwanę? Ach... Słuchaj, jeśli jesteś w samochodzie, lepiej zadzwonię póź niej. To rzeczywiście nie jest czas... - To na pewno nie jest czas na pogaduszki, znasz ruch uliczny w Paryżu. - To nie są pogaduszki. - Więc co? - Neli przejechała obok lotniska Air France, minęła nazbyt złotą kopułę kościoła Inwalidów i zmierzała w kierunku swojej ulicy po drugiej stro nie esplanady. - Co, mamo? o co chodzi? - och, nie wiem. Nie tak zamierzałam ci o tym powiedzieć. Twój ojciec... - Co z nim? - Neli poczuła, że panika gwałtownie rozprasza jej koncentrację. - Zadzwonię, kiedy będziesz w domu i będziesz siedziała. - Głos matki zno wu wydawał się stary i drżący. - Teraz siedzę. - Więc zatrzymaj samochód. - Nie mogę się po prostu zatrzymać. och, poczekaj chwilę... jest miejsce przed kawiarnią. - vVyłączyła silnik. - Teraz mamo, mów! - on umiera, kochanie. Upadł na parkingu przed supermarketem dziś po po południu. Lekarze twierdzą, że nie przeżyje tygodnia. Po kilku minutach głuchej ciszy Neli uświadomiła sobie, że patrzy na ludzi w kawiarni. Było popołudnie, pora, kiedy do kiosków przychodziło nowe wyda nie „Le monde" i większość gości zasłaniały pokryte gęstym drukiem strony, ale znalazł się taki, który Neli obserwował. Nagle zdała sobie sprawę, że płacze. Powiedziała matce, że przyleci pierwszym samolotem i rozpłakała się. Teraz ten człowiek gapił się na nią, a ona, zakłopotana, chciała wyjaśnić: „Nie robię tego często, ale mój ojciec umiera, a ja nie jestem pewna, co czuję do staruszka, a śmierć to śmierć...". mężczyzna odwrócił się, zapalił papierosa i podszedł do drzwi. miała na dzieję, że idzie do niej, aby jej zaofiarować pocieszenie. Potrzebowała pocie szenia od obcego i podczas tych chwil dźwięczącej ciszy po oświadczeniu matki, skupiła całą swoją nadzieję na nieznanym mężczyźnie w kawiarni. Zatrzymał się przy drzwiach, odwrócił plecami i ruszył w kierunku zielonego łuku wej ścia do metra. Godzinę później wciągnęła swoją walizkę do budynku na południowej stro nie podwórza i wjechała Windą ną piąte piętro. Znalazła wiadomość od Luca
pod magnesem na lodówce. Przeczytała: „Czekałem do ostatniej minuty. Czy twój lot się opóźnił? jestem na trasie Nowy jork-Paryż-Nowy jork. Do sobo ty. Luc". Przed wyjściem zamknął okiennice. Neli zawahała się, zanim je otworzyła, niepewna, co spowoduje większy, jeszcze bardziej nieznośny żar - lampa elek tryczna czy jasność upalnego dnia. Zdecydowała, że po wielu godzinach spędzo nych w samolocie potrzebuje świeżego powietrza. otworzyła okiennice, spojrzała na nędzny budynek naprzeciwko i zapłakała. i
3. Mort Engelberg zapłacił za taksówkę, spojrzał badawczo na wiel kie wrota prowadzące na podwórze i stamtąd do jego nowego mieszkania. Zde cydował, że nie jest jeszcze gotowy, żeby się wprowadzić. Chciał najpierw filiżanki kawy i rogalika, i czasu, aby rozkoszować się myślą o przekroczeniu progu swe go lata w Paryżu. Postawił torby na chodniku i spojrzał z ukosa na ulicę przed sobą. jedyną otwartą kawiarnią była ta, która wydała mu się najmniej pociągająca, kiedy robił rekonesans w sąsiedztwie po obejrzeniu mieszkania pana Dupuy, stałego lokatora. Spartański wystrój, mocne jarzeniowe oświetlenie, odrapane, żółte ściany i pokryty laminatem bar. Kilka stolików stało na zewnątrz, ale jak to na wąskich uliczkach, były tak stło czone na nierównym chodniku, że w każdym innym miesiącu muskałyby je prze jeżdżające samochody. mort kręcił się wokół czterech chromowanych krzeseł, stukając nimi lekko, aby sprawdzić stabilność, i badając widok, jaki każde z nich oferowało. mort nie powinien leniuchować w Paryżu. Powinien pracować - na okresie próbnym podając prognozę pogody w ogólnokrajowej telewizji amerykańskiej. Spojrzał do góry, dziękując niebiosom za huragan, który dwa tygodnie temu do słownie zmiótł jego dotychczasowe życie. Z pewnym poczuciem winy przypo mniał sobie swoje słowa, gdy Horacy uderzył na wybrzeże Florydy. „Kto u diabła nadał mu takie imię?" - powiedział wówczas. Teraz uznał, że Horacy to najszla chetniejsze imię, jakie słyszał od lat. Czuł się prawie zadomowiony w ogólnokra jowej stacji telewizyjnej, choć wciąż nie mógł się nadziwić, że w ogóle dostał pracę. Zbyt często powtarzano mu, iż nie ma w jego osobowości nic, wokół cze go można by budować jego telewizyjny wizerunek. jest po prostu mortem - miło wyglądającym, średniego wzrostu facetem ze Skokie w Illinois, pasjonującym się pogodą. A tym raczej trudno przyciągnąć uwagę widzów. Kiedyś mu powie dziano, żeby „trochę poblaznował" dla lokalnej stacji w New Hampshire i o ma ło nie zemdlał ze wstydu. Tak naprawdę mort, urzeczony zmiennością pogody, marzył o tym, by ją ma lować. jak Turner przywiązany do masztu w czasie sztormu, mort chciał utrwalać I9
wirujące trąby powietrzne, zmieniające się światło słoneczne, szalejące przypły wy. Niestety, los poskąpił mu nawet odrobiny talentu. mort ciągle jednak powra cał do sztalug, ponieważ tak właśnie, jak sądził, wyrażał najpełniej swoje umiłowanie aury. Wyjawił to żonie. Powiedziała, że jest zażenowana tymi okropnymi obrazami i odmówiła nawet kontaktów telefonicznych, dopóki mort nie pojawi się w NBC, po czym opuściła go dla sprawozdawcy sportowego. Wtedy uderzył Horacy. mort właśnie zadebiutował w wiadomościach ogólno krajowych, kiedy nadeszły doniesienia z Florydy. Sieć telewizyjna zamówiła mu bilet na samolot i pokój w najlepszym hotelu w Fort Lauderdale. mort, podniecony perspektywą obserwowania Horacego osobiście, postano wił zabrać swój ekwipunek malarski. Nie mówiąc nic nikomu w telewizji, spie niężył bilet na samolot i zaczął przygotowywać swoje płótna, bloki rysunkowe i farby do długiej drogi wzdłuż wschodniego wybrzeża. W głębi ducha wiedział, że ta przedłużona podróż może spowodować, iż spóźni się na huragan, ale mimo to pakował się powoli i metodycznie, tymczasem wiatr zaczął już grzechotać okiennicami i schylać czubki palm ku deptakom Florydy. mort Engelberg, raczej nieokreślona postać na mapie pogody, przeczuwał, że może zostać zmieciony z wizji, jeśli nie zdąży na czas. I chociaż zdrowy rozsądek, który sterował jego życiem przez czterdzieści dwa lata, nalegał, by trzymał się tej pracy, stopy zapro wadziły morta do starego buicka. Silnik samochodu wysiadł koło Hilton Head. mort został wyrzucony z pracy telefonicznie, kiedy zadzwonił do stacji telewizyjnej, aby powiedzieć, że po trzebne jest zastępstwo. Przyjął wiadomość ze spokojem, zameldował się w miej scowym hotelu i poszedł na kolację, podczas której jedyną godną zapamiętania myślą morta było to, że miał swoje pięć minut w TV, a to więcej niż dostała większość ludzi. Tak uspokojony, postanowił spędzić następny dzień, malując na półwyspie. Przy barze zatrzymały morta wiadomości telewizyjne. oczekiwał przyjemno ści oglądania palm przygiętych ku ziemi i sześciometrowych fal uderzających z hukiem w falochron, zamiast tego dostrzegł żałobny wyraz twarzy u swoich byłych kolegów po fachu i usłyszał, że jego następca, miejscowy dziennikarz, został zabity w czasie filmowania przez słup ogłoszeniowy, który zdmuchnęła wichura. „opalenizna nie parzy, używaj kremu Coppertone" - brzmiał slogan na za bójczym słupie. mort zawsze kojarzył to hasło reklamowe ze swoim dzieciń stwem, zdziwił się więc, widząc, że jest ciągle używane. Tak się do niego przyczepiło, iż nawet teraz, kiedy znalazł jedyne stabilne krzesło i stolik na bocznej paryskiej uliczce, bezwiednie mamrotał: „opalenizna nie parzy, uży waj kremu Coppertone". W czasie rozmowy z byłym szefem, mort usłyszał krzepiące dla siebie słowa. Tamten dziennikarz, niegdysiejszy aktor, wybrateniejsce, gdzie światło miało być łaskawsze dla jego starzejącego się profilu, i wtedy został trzepnięty przez słu pek. Próżność zawiniła, nie mort. 20
mort walcząc z poczuciem winy, zaczął wierzyć, że słupek ponosił odpowie dzialność również za jego obecność w Paryżu. Kiedy wyszedł z baru, podjął naj szybszą decyzję w swoim życiu - jechać do Europy. Wybrał Paryż, bo na nieokreślony i romantyczny sposób kojarzył mu się z malarzami i cyganerią, a tak że dlatego, że następnego ranka znalazł w biurze podróży broszurę reklamującą szkoły języka i kultury francuskiej w Paryżu. Zaistnienie morta w ogólnokrajo wej telewizji okazało się cenne, kiedy spotkał pana Dupuy i poinformował go (z pomocą słownika) o swoim gwiazdorstwie na firmamencie prognozowania po gody. Zapowiadał się upał. mort nie miał kremu Coppertone, za to miał słomkowy kapelusz. Naciągnął go na czoło, ale tym samym ograniczył sobie widoczność, zawężając pejzaż do kocich łbów, rynsztoka i chodnika zasłanego biletami na wyścigi i losami na loterię. Czuł pieczenie oczu, znak, że alergie podążyły za nim do Paryża. Po raz pierwszy zastanowił się, czy mądrze postąpił, przyjeżdżając do tego miasta latem. Romantyczna wizja Paryża była pozbawiona pyłków kwiatowych, zanieczysz czeń i kurzu. W lśniących broszurach, które studiował, Paryż prezentował się równie pięknie i nieskazitelnie, jak gwiazda filmowa na wystudiowanym zdję ciu. Ale spacer wokół Champ de mars rozwiał to złudzenie. Kurz ze żwirowa nych alejek wirował w słońcu i nawet wczesnym rankiem zapach benzyny wisiał w powietrzu. mort postanowił bacznie obserwować swoje oczy. Logiczny umysł zmusił go do uśmiechu na tę myśl, kiedy zamawiał cafe au lait u kelnera, który nie odwza jemnił uśmiechu. mort poczuł się przybity, bo zdał sobie sprawę, że nie było nikogo w jego nowym świecie, kto choć trochę interesowałby się jego wyglą dem. Połączenie samotności, upału i kurzu doprowadziło morta do postanowie nia, że jeśli oczy zaczną mu bardziej dokuczać, podnajmie swoje mieszkanie na jakiś czas i uda się na południe. Zdjął okulary i sprawdził lewe oko w bocznym lusterku zaparkowanej tuż przy stoliku taksówki. Czerwone żyłki już się rozsze rzały wokół brązowych tęczówek. W lusterku dostrzegł również innąparę oczu. Także brązowych; oglądających świat równie długo jak jego oczy, sądząc po otaczających je zmarszczkach. Nale żały do kobiety przy następnym stoliku. Patrzyła w to samo lusterko, ścierając szminkę. Gest niedbały i skazany na niepowodzenie, pomyślał mort. Była zbyt daleko, żeby widzieć, co robi i tak roztargniona (przerywała, aby zamówić kawę i wdzięczyć się do kelnera), że tylko rozmazała różową szminkę wokół ust. Poza tym, myślał mort, kobiety zazwyczaj nie ścierają makijażu w miejscu publicz nym; szczególnie szykowne paryżanki, wyjątkowo dbałe o swój wygląd. odwrócił się, żeby popatrzeć na nieznajomą, która odwzajemniła jego spojrze nie, unosząc filiżankę. Zauważył, że kobieta ma bardzo duże, opalone dłonie. Kie dy się na nie gapił, zignorowała jego spojrzenie i zaczęła zdejmować pierścionki ozdabiające każdyjej palec. Byli jedynymi klientami przy zewnętrznych stolikach. - Que chaleur - powiedziała kobieta po francusku i mort wyczuł, że jej zna jomość tego języka jest równie mizerna, jak jego własna. - Gorąco! Gorąco! 2I
Gorąco! - ciągnęła po angielsku, szarpiąc raz po raz bluzkę, aby gwałtowne po ruszenia materiału chłodziły jej piersi. mort nie chciał patrzeć, ale pragnienie rozmowy okazało się silniejsze. - mówi pani po angielsku, co? Skąd pani jest? - Bresil, pan znać? - Nie, nie znam - odparł mort. - jestem z, no cóż, pochodzę z Chicago, ale pracuję w Nowym jorku. - Też tam pracowałam! - zawołała kobieta. - Pięć lat temu, wtedy nauczyłam się angielskiego. - o, doprawdy? - zainteresował się mort, odwracając swoje krzesło ku jej stolikowi, świadom, że jest bardziej samotny, niż chciałby przyznać. - Gdzie w Nowym jorku? - och, gdzieś blisko 42. Ulicy. - Co pani tam robiła? - To i tamto - odrzekła kobieta i odwróciła się, żeby zamówić u kelnera drugą kawę. - ja stawiam - powiedział mort, zamawiając i sobie filiżankę. - mort Engel- berg. - Wyciągnął rękę. Kobieta nie uniosła jednej ze swoich olbrzymich dłoni. Złożyła je na kolanach pod stolikiem. Ten gest był tak skromny, tak w stylu powieści jane Austen, tak daleki od 42. Ulicy, że mort złapał się na tym, iż zagapił się i nie usłyszał, kiedy powiedziała swoje nazwisko: „marina Flor de Paraiso". - Słucham? - Flor de Paraiso; marina Kwiat Raju. - Wielka kobieta spłonęła rumieńcem. - Naprawdę? marina pokiwała głową. - ja to wymyślić. - Cóż, to piękne nazwisko - przyznał mort. Przywodziło mu na myśl oceany, ogrody i niebo, to wszystko, czego mu bra kowało na tej zakurzonej ulicy. Znowu rozważył możliwość opuszczenia Paryża i udania się nad morze Śródziemne. Siedział teraz obok kobiety i mógł patrzeć na nią z bliska, pod warunkiem, że podtrzymywał rozmowę, aby mieć pretekst do badania wzrokiem jej śniadej twarzy i zmysłowego ciała. - Pracuje pani w Paryżu? - zapytał. - Tak. -I nie jedzie pani na wakacje? - Nie, nie dla mnie wakacje. - Pracuje pani w sąsiedztwie? -- Nie, pracuję w Bois de Boulogne. - marina odchyliła się na krześle i patrzy ła na niego surowo. oczekiwała jakiejś reakcji na to zdanie. mort poczuł, że w pewien sposób ją rozczarował, ponieważ nie mógł sobie przypomnieć, którym z paryskich parków jest Lasek Buloński. Był przed laty w jednym z nich z Peg, swoją eks-żoną. Podziwiał tam wyjątkowy ogród różany, ale odwiedził również inny wielki park z ogrodem zoologicznym. może jest do- zorczynią w zoo? To by tłumaczyło te ręce, pomyślał. 22
marina odpięła kolczyki, włożyła je do torebki i powiedziała: - Pracuję tylko cztery noce w tygodniu. I nigdy nie daję dupy, wyłącznie ręcz ne roboty i ewentualnie obciąganie druta. - mieszka pani w sąsiedztwie? - mort był zaskoczony, słysząc swój głos po dejmujący rozmowę, gdy tymczasem myśli mu się rwały i wpadały jedna na dru gą jak samochody w karambolu. Słyszał siebie dyskutującego o trudnościach w znalezieniu mieszkania, o grubiaństwie pośredników, ale cały czas wyobrażał sobie te wielkie ręce... te wyblakłe różowe usta... - Teraz muszę iść i wyskoczyć z roboczych ciuchów - oznajmiła marina. - Dzięki za kawę. - Przechodząc, ścisnęła jego ramię. - Czy mieszka pani w tym domu? - zapytał mort, ruchem głowy wskazując budynek po drugiej stronie ulicy. - Czasami... coś w tym rodzaju... - marina zawahała się. - mam przyjaciół kę, mademoiselle Sofia. mieszkam z nią, ale ona jest... - nachmurzyła się, szu kając słowa - niepewna, mówicie tak? ona jest niepewna. - Które piętro? - spytał mort, przekonany, że Sofia mieszka po tej samej co on, taniej stronie podwórka. - Piąte - odpowiedziała marina. - ja może zapraszać pana nacaipirinha! Pan znać ten brazylijski napój? mort nie znal. - może jeśli to jest moje mieszkanie, ja mówię przyjdź na caipirinha, ale Sofia jest... jakie to słowo? Nigdy nie wiadomo, jak ona przyjmie te rzeczy. - W porządku - odpowiedział mort. - może wybiorę się nad ocean na tydzień lub dwa, jeśli ten upał się utrzyma. - ocean - westchnęła marina. - Ale to jest zła strona oceanu. Widziałam go raz stąd i on nie wygląda tak, jak stamtąd. ocean tutaj nie jest nic wart. - Wes tchnęła znowu i przeszła przez ulicę i wielkie drewniane drzwi, które prowadziły na podwórko. mort gapił się za nią, zauważając jej wielkie stopy i szerokie ra miona. Przypomniał sobie, że marina wymieniła praktyki seksualne, które, jak teraz wiedział, stanowiły jej fach, ale ominęła tę najbardziej oczywistą. ona jest mężczyzną, doszedł do wniosku i odetchnął z ulgą, że Sofia jest nieprzewidy walna i niegościnna i że nie będzie pił żadnych caipirinhas na piątym piętrze. jeżeli Paryż choć trochę przypomina Nowy jork, pocieszał się, nie usłyszy już o panienkach marinie i Sofii. Niemniej, kiedy przekroczył próg swojego budyn ku godzinę później, sprawdził skrzynki na listy i odkrył, że Sofia mieszka do kładnie nad nim.
4. Nell odetchnęła, kiedy zobaczyła, że listonosz miał rację, mó wiąc, iż jej poczta została przesłana pod paryski adres. Przejrzała szybko stos rachunków i czasopism, ale nie było w nim oczekiwanego listu z Prywatnej Agen cji Detektywistycznej jamesona w Londynie. Wstydziła się tych kontaktów z pa nem jamesonem i już dawno postanowiła opowiedzieć Claudine, najdroższej przyjaciółce, o swoim absurdalnym, tajnym przedsięwzięciu. Teraz choroba ojca z konieczności opóźni to wyznanie. Włączyła automatyczną sekretarkę i z wiadomości, które wypełniały taśmę, dowiedziała się, że chociaż ona sama zapomniała o przeprowadzce do Paryża, Claudine wiedziała, gdzie ją znaleźć. ma cherie, ma cocotte, ma vieille - trzy czułe słówka przyjaciółki odbiły się echem w małym mieszkaniu. „moje kocha nie, moja farfurko, moja staruszko, odciski ustępują, ale grożą żylaki. jelita jak zawsze zawodne, ale nie wolno się poddawać". Gdyby nie to, że słowa te były wypowiedziane głębokim kontraltem Claudine i gdyby nie to, że głos ten należał do olśniewającej, acz farbowanej blond piękności, Neli mogłaby pomyśleć, że zwraca się do niej starotestamentowy prorok. Przesłuchiwała taśmę, rozpakowując walizki. „Znowu skłaniam się ku opera cji plastycznej sutków". jedna z piersi Claudine była nieco wyżej niż druga. Na początku ich dwunastoletniej przyjaźni Claudine zaskoczyła Neli, rozpinając swoją bluzkę w toalecie hotelu „Ritz" i pytając, czy Neli nie uważa, iż potrzebna jest operacja. Neli zaprzeczyła, odwracając oczy. Czasami jednak, kiedy życie nie dostarczało innych problemów i wyzwań, Claudine wracała do problemu swoich sutków. W ciągu tych lat wiele rozmów przyjaciółek zamierało, kiedy Neli przy łapywała Claudine na wpatrywaniu się we własną klatkę piersiową i, oczywiście, rozważaniu kwestii chirurgii plastycznej. Neli miała zamiar zadzwonić do Luca. miała zamiar posprzątać kuchnię i wypa kować walizki, lecz zamiast tego stała na środku salonu i słuchała przyjaciółki. jej monolog przeszedł od sutków do dnia spędzonego w San Francisco na przejażdż kach kolejką naziemną. Luc często narzekał, że telefony Claudine zajmująwiększość 24
taśmy i powiedział Neli, by poprosiła przyjaciółkę, aby ta trochę mniej mówiła. Neli nigdy nie wspomniała o tym Claudine. Lubiła te wiadomości i często żałowa ła, że nie zachowała taśm jako dźwiękowej kroniki wieloletniej zażyłości. Czekała, aż Luc przybędzie do Nowego jorku, ale kiedy czas nadszedł, za miast do niego, zadzwoniła do Claudine. Kiedy ta podniosła słuchawkę w ma łym, pełnym przeciągów chdteau, który odziedziczyła po jednym ze swoich kochanków, Neli oznajmiła: - Papa va mourir. Tata umiera. Claudine powiedziała, że samochód jej się zepsuł, ale przyjedzie taksówką. Neli zaprotestowała. Nikt nie może jechać taksówką z Loir-et-Cher do Paryża, ale Claudine zjawiła się dwie godziny później. - Zapłacę za twoją taksówkę - zapewniła Neli. -Nie pozwolę ci. - Claudine miała na sobie czarne jedwabne spodnie i odbla- skowo niebieski jedwabny szal. mimo upływu dwunastu lat, Neli wciąż na nowo zachłystywała się urodą przy jaciółki. Ta uroda mogłaby kompletnie zrazić Neli, gdyby nie fakt, że i Claudine nękały ludzie słabości. Neli zwykła opowiadać znajomym, szczególnie tym, którzy raczej nie mogli natknąć się na Claudine, że dwoje najważniejszych ludzi w swoim francuskim życiu spotkała na pierwszych badaniach okresowych. Luca w poczekalni EKG, a Claudine, kiedy oddawały próbki moczu do analizy. Symbolika spotkania z Lu cern była oczywista i czarująca, ale, pytała Neli rozmówców, co sądzić o symbo lice spotkania z Claudine? Neli nie zdawała sobie sprawy, że przekłamała nieco rzeczywistość. To Claudine czekała niespokojnie na badanie serca, a Luc przy niósł swoje siki. - Wychodzisz dziś wieczorem? - zapytała Neli, przeglądając swoje popla mione mundury. - To nie ma znaczenia, mogę się z nim zobaczyć kiedykolwiek. - Czemu twój samochód jest w naprawie, skoro niedawno go kupiłaś? - Neli zastanawiała się, kim był ten „on", ale wybrała bezpieczniejsze pytanie. - Ponieważ to nie jest nowy samochód! Ponieważ kupiłam używany samo chód od kogoś, kto prawdopodobnie okaże się louchel Neli, co z tobą? Czy to robią Angielki, kiedy ich ojcowie umierają? Szykują pranie i rozmawiają o na prawie samochodów? - Przypuszczam, że to zależy od ojca. - Neli odmierzała płyn do zmiękczania tkanin. - Ale kochasz staruszka, zawsze mówiłaś o nim z uczuciem. - och, kocham go. Nie znam go. Rzadko bywał w domu, ale przypuszczam, że tak postępowali mężczyźni z jego pokolenia. Zawsze jest miło w jego obecno ści, pachnie whisky i tweedem, jest duży i w szorstki sposób przytulny... wszystkie te banały o angielskich ojcach. Claudine otworzyła szafkę przy drzwiach i wyjęła jedną z butelek bordeaux Luca. -Nie chcę jutro jechać, Claudine. Boję się scen przy łożu śmierci. 25
- Któż się nie boi? - och, ty byłabyś w tym dobra - westchnęła Neli. - Trzymałabyś staruszka za rękę, mówiła, że go kochasz i szlochała. Boję się, że będę się tylko na niego gapiła, a w końcu powiem coś niewłaściwego. Na przykład: „Kim, u licha, je steś, staruszku? Co porabiałeś przez ostatnie trzydzieści lat?" Najchętniej poje chałabym dopiero na weekend. - Nie mogłabyś tak postąpić. - jestem do tego zdolna - obstawała Neli. - Ale pojadę, bo to mój obowiązek. To wszystko. - To właśnie powiedział Luc w Nowym jorku miesiąc temu. - Claudine ukro iła trochę chleba i sera i postawiła na blacie. - Co powiedział? Co Luc powiedział? - Powiedział, że sprowadzasz wszystko w swoim życiu do pracy i obowiązku. A może ja mu to powiedziałam? jedno albo drugie. W każdym razie oboje tak myślimy. - Gdzie wtedy byliście? - Czy to ma znaczenie, gdzie byliśmy? - Claudine wlała sobie drugi kieliszek wina, zapominając obsłużyć Neli. - Gdzie byliście? Chcę to wiedzieć. - W kawiarni naprzeciwko hotelu, na skrzyżowaniu Broadway i 57. Ulicy. - jedliście śniadanie czy kolację? - oczywiście, że śniadanie! Nikt nie jadłby kolacji w takim miejscu! Bo co? Czy to ma znaczenie? - Czy była szósta rano? - Szósta trzydzieści. I siedziała tam większość załogi, a ja zjadłam dwa jajka sadzone i smażone ziemniaki. Bo co? - Nie wiem. - Neli wybuchnęła płaczem. - To okropne, tak o kimś myśleć. - Na pozór może i tak, ale Luc powiedział, że to w tobie kocha. - Luc tak ci powiedział? o szóstej trzydzieści rano? - No wiesz, musisz wziąć pod uwagę zmianę czasu. Naprawdę minęło już po łudnie, według czasu paryskiego. Widzisz, byliśmy najstarsi przy stole, co gorsza czuliśmy się też starzy. Wiesz, jak to jest, kiedy ci studenci przychodzą do pracy w sezonie. Sąniezmordowani, zawsze chcąjechuć na szczyt Empire State lub wziąć na spółkę taksówkę do Soho. Nigdy żadnych cieni pod oczami i cały ten irytujący entuzjazm. Luc popatrzył na nich i bez żadnego powodu, bo nie rozmawialiśmy ani o tobie, ani o nim, więc bez powodu powiedział, że jesteś jego kotwicą... - Starą i zardzewiałą? - Tak, ale niezawodną i niezmienną. Pozazdrościłam ci, kiedy to usłyszałam. Nikt nigdy tak o mnie nie powie... - Co jest złego w pracy i w poczuciu obowiązku? - zapytała Neli, ale wie działa, że nie otrzyma odpowiedzi, bo uwaga Claudine skupiła się jak zawsze o tej porze na wieży Eiffla, widocznej, jeśli się wychyliło z okna salonu i popa trzyło w lewo. -jest! Właśnie ją włączyli! 26
Claudine mówiła to za każdym razem, kiedy odwiedzała Neli wieczorem. Za chwilę padnie stwierdzenie, iż nowy system oświetlenia jest o wiele lepszy. Ta przewidywalność, wynik lat przyjaźni, pozwalała Neli zignorować wywód Clau dine o sodowym oświetleniu, wspaniałym szaleństwie wieży, o tym, że muszą się tam któregoś dnia wybrać z turystami. myślała o opinii wyrażonej w nowojor skiej restauracji przez tak bliskie sobie osoby. Co jest złego w pracy i obowiązkowości? jak mogła wyjaśnić Claudine i Lu- cowi, że dla niej, wyobrażającej sobie podróże jako pełne romantyzmu doznania, największym szokiem stało się odkrycie, iż świat składa się bardziej z ludzi niż z miejsc? jaki jest lepszy sposób, aby uniknąć zaskakujących, niezgłębionych ludzi niż praca i obowiązek? och, Taj mahal był właśnie tam, gdzie powiedziano jej, że jest, biały i przepiękny, tak samo jak czerwony i zuchwały most Golden Gate, śniegi Kilimandżaro i wieże manhattanu, ale gdziekolwiek Neli się poja wiała, w drogę wchodzili ludzie i wszystko psuli. Nikt jej nie uprzedził, że świat będzie się wdrapywał schodami do jej samolo t u - opuszczeni uchodźcy, zbuntowani deportowani, pijane gwiazdy filmowe, monarchowie na wygnaniu, obaleni tyrani, rozdzieleni kochankowie i wszyscy przyziemni, rozczarowani wczasowicze. Wpadali rojem do samolotu i wypełnia li czyste, puste przestrzenie swoimi łzami i odorem. jakże inaczej radzić sobie z całym tym zgiełkiem i zamieszaniem, bólem, sa motnością i pragnieniami niż przez pracę i spełnianie powinności? Ciepłe posiłki podane, koce zebrane, narysowana ładna, szczegółowa mapa. aby im powiedzieć, gdzie są i gdzie byli. Trzeba trzymać cały ten niesforny, nieprzewidywalny świat w garści przez zredukowanie go do małych rutynowych zadań. Potrzebowała teraz takiego małego zadania, aby wypełnić tę letnią wieczorną godzinę w Paryżu. Nadeszła odpowiednia pora, aby zadzwonić do Luca, bo kilka minut temu zaczęła obowiązywać niższa taryfa. W Nowym jorku było wczesne popołudnie i Luc zapewne leży w ubraniu na podwójnym łóżku w zielono-bia- łym hotelowym pokoju. jego walizka jest otwarta, złotem szamerowana mary narka wisi wraz z czapką na haku za drzwiami. Sprawunki z różnych wyprzedaży na manhattanie leżą na drugim łóżku - gry komputerowe, powieść Patrycji Highsmith po angielsku, której nigdy nie zacznie czytać, pół tuzina specjalnych amerykańskich ciasteczek. Powędrują one do spiżarni z resztą „etnicznego" je dzenia, które przywoził do domu i o nim zapominał. Telefon do Luca to nie rutynowa czynność, zadecydowała. Zadzwoni do nie go, kiedy będzie pewna, że wyszedł na kolację i zostawi mu wiadomość, żeby nie oddzwaniał; potrzebowała snu, aby poradzić sobie z kryzysem w Londynie. - Wspominał o możliwości przejścia na wcześniejszą emeryturę? - Claudine ode rwała się od okna i usiadła naprzeciw Neli, kiedy ta była myślami na manhattanie. - To tylko pogłoski - odparła Neli. Luc, co prawda, nic nie mówił na ten te mat, ale podsłuchała na pasie startowym lotniska w Roissy rozmowę Francois i kapitana. - Powiedziałby mi o tym, gdyby myślał, że go to dotyczy - dodała. - oczywiście. - Claudine napełniła kolejny raz kieliszki i zapatrzyła się na swój biust. 27
5. Szef wiadomości wyrzucając telefonicznie morta z pracy, powie dział: „Problem w tym, Engelberg, że nie dość się przejmujesz". mort pomyślał wtedy, że powinien przejąć się tym, że się nie przejmuje. Nie zmartwił się naprawdę, kiedy jego zastępca został zabity. Dręczyło go poczucie winy, ale się nie zmartwił - było na to za późno. „Nie dość się przejmujesz" - stwierdziła Peg, kiedy okazało się, że nie zosta nie osobowością telewizyjną w lokalnej stacji. jego owdowiała matka po raz pierwszy oskarżyła go o to, że się nie przejmuje, kiedy miał jedenaście lat i nie udało mu się dostać do żadnego zespołu sportowe go w Skokie. Beztroskę syna traktowała jak sprzeniewierzenie zasadom rodziny. „Nie możesz być Żydem i się nie trapić, mówiła, tak jak nie możesz być polar nym niedźwiedziem i nie jeść ryb". mort nie martwił się kłopotami matki i kiedy stał się młodzieńcem, nawet ona zaczęła dostrzegać dobre strony usposobienia morta. W porównaniu ze swoim przesadnie przejętym bratem lekarzem, spokój morta był kojący. Kiedy nauczyciel francuskiego stwierdził, że mort ma „nie zwykłą zdolność cieszenia się", matka omal nie pękła z dumy i miłości do swego przystojnego młodszego syna. mort nie wyglądał szczególnie awantażownie, kiedy nalewał sobie kieliszek szampana z ćwierćlitrowej butelki wyniesionej z samolotu. Nie ogolił się i nie zlokalizował jeszcze pralni automatycznej. Ubranie miał pogniecione, a skar petki zaczynały cuchnąć. Ale, dowodził sam przed sobą, to tak jak ze starym pytaniem, czy padające w lesie drzewo robi hałas, jeśli nikt tego nie słyszy? Czy jego skarpetki rzeczywiście śmierdzą, jeśli nie ma nikogo, komu by to przeszkadzało? mort doświadczał pierwszych cierpień samotności. Podniósł słuchawkę, wy ciągnął kartę kredytową i zadzwonił do Franka, swego brata lekarza. - Patrzę na prawdziwe europejskie podwórko - powiedział, kiedy uzyskał po łączenie - Kocie łby, doniczki z geranium, obtłuczone kamienne rzeźby obro śnięte mchem... 28
-- Zadzwoniłeś tylko po to, żeby mi o tym powiedzieć? - zapytał Frank. - Dla czego nie zatrzymałeś się w hotelu „Crillon"? Ruth i ja mieszkaliśmy tam, kiedy ostatnio byliśmy w Paryżu. Pavarotti zatrzymuje się w hotelu „Crillon"... - Ale ja nie chcę być turystą - zaprotestował mort. - masz teraz francuski paszport, a na imię marcel? Nie opowiadaj mi głupot, że nie jesteś turystą. jeśli nie mieszkasz w tym kraju, a go odwiedzasz, jesteś turystą, kropka. Kiedy wracasz? - Dopiero przyjechałem - odparł mort. - Potwierdziłeś lot powrotny? - Nawet nie zarezerwowałem. - Więc zrób to dzisiaj - nakazał Frank. - Te transatlantyckie rejsy są we wrze śniu oblegane. Noś krawat, kiedy podróżujesz, tym sposobem możesz dostać lep sze miejsce. - Nie chcę jeszcze myśleć o powrocie - odparł mort, patrząc na podwórko. Wy dawało mu się, że widzi błysk błękitu i migotanie światła. Położył słuchawkę na stole i wychylił się z okna, ale zobaczył tylko kwadrat spieczonych słońcem kamieni. - Lepiej nie zostawaj długo - dobiegł głos Franka. Frank nigdy nie opuszczał swojego szpitala na dłużej niż dwa tygodnie. -I staraj się nie wychodzić z wpra wy, kiedy tam jesteś. muszę iść, ktoś dzwoni na drugiej linii. - To nie jest jak granie w golfa. jak mam nie wychodzić z wprawy w przepo wiadaniu pogody? - Pytanie morta pozostało bez odpowiedzi. Południe było bardzo gorące. mort przez kilka minut starał się myśleć jak prezenter pogody i doszedł do wniosku, że ten upał musi się wkrótce skończyć. Właściwy dla madrytu i Rzymu, ale nie dla leżącego bardziej na północ Paryża. Nawet do połowy obnażony, mort pocił się siedząc w otwartym oknie. Patrzył jednak z przyjemnością na pierwsze w swoim życiu podwórko. już kochał kąty i cienie paryskich murów i szum miasta wsysany w kwadratową pustkę między budynkami, toczący się leniwie wokoło i odpływający w letnie niebo. mort roz pływał się z gorąca, a jednocześnie czuł błękit, chłód, wodę... otrząsnął się z zadumy. Telefon ciągle leżał na jego kolanach. Ledwie świa dom tego, co czyni, mort wykręcił numer swojej byłej żony. - jestem w Paryżu, Peg. Pamiętasz Paryż? - Nigdy nie byłam - usłyszał głos, który, jak odgadł mort, należał do sprzą taczki. - Zejdź z linii, Primrose - włączyła się Peg - odebrałam w łazience. - jestem w Paryżu - powtórzył mort. - Nikt już nie jeździ do Paryża, mort - prychnęła Peg. - Ludzie teraz jeżdżą do Pragi. Albo do Budapesztu, ale nie do Paryża. Ajuż nigdy do Paryża latem. - No cóż, jestem tutaj i podoba mi się, więc chyba to znaczy, że, według two ich kryteriów, nie istnieję. - Nie możesz już dla mnie istnieć, mort - westchnęła Peg. -I nie mam czasu na pogaduszki. muszę iść do biura. - Zamierzam zapisać się do szkoły - ciągnął nie zrażony mort. - malowanie pejzaży i nauka francuskiego. 29
- Nigdy nie nauczysz się francuskiego - zawyrokowała Peg. - Dlaczego nie? - jesteś zbyt stary i zbyt... zbyt... nieudolny. Nieudolny? Nie było to jedno ze słów Peg. miał jej to właśnie powiedzieć, kiedy usłyszał muzykę. - Teraz na moim podwórku rozbrzmiewa muzyka - obwieścił więc, ale w od powiedzi na rewelację znowu usłyszał głos Primrose. - Cóż, gdyby ktoś mnie dał bilet, pojechałabym do Paryża - zapewniła sprzą taczka. - Praga to takie brzydkie słowo. Praaaga. mort odłożył słuchawkę, muzyka przyciągnęła go znowu do okna. Nie wiedział jeszcze, że wielu mieszkańców budynku wyjechało i wyobrażał sobie życie, które powróci do tych ślepych okiennic wraz z nadejściem zmroku. Wcześniej jedna z pa nienek, marina albo Sofia, wyrzuciła przez okno doniczkę. A teraz z tego samego okna dochodziła muzyka. Chyba piosenka country. „moje życie jest na przejściu kolejowym, a Bóg nie chce podnieść szlabanu". mort, nie wiadomo skąd, wiedział, że ten rodzaj muzyki odzwierciedla gust tajemniczej panny Sofii. Potem nagle nastała cisza letniego południa. mort czuł się nadzwyczaj szczę śliwy. Doznawał uniesienia podróżnego, który właśnie przybył do miejsca prze znaczenia i wypełniony jest radosnymi wyobrażeniami tego, co zawierają nie widziane jeszcze ulice. A jeśliby te ulice go rozczarowały, może w każdej chwili pojechać na Riwierę i tam przeczekać upał. „Pojechać na Riwierę". Uśmiechnął się, kiedy zdał sobie sprawę, że on, mort Engelberg, rozważa taką europejską fanaberię. Nie bardzo wiedział, jak się jeździ na Riwierę, i co się robi, kiedy się tam dojedzie. F. Scott Fizgerald czy Somerset maugham pisali o niebieskich pociągach i ukwieconych klifach wpadających do morza w kolorze ciemnego wina. Ale takim dobrym lek turom mort oddawał się tak dawno temu, że obrazy straciły nieco na ostrości. Poza tym jego pierwszym zadaniem było udanie się do letniej szkoły języka po informacje na temat zapisów. Broszura wymieniała też całoroczne kursy, które łączyły malowanie i historię sztuki, rysunek figuratywny i język francuski, wycieczki do związanego z van Goghiem Auvers lub spacery polami do Barbizon, gdzie niegdyś mieszkał millet. Kiedy dzwonił do szkoły, jeszcze z Chicago, długo trwało, zanim ktoś podniósł słuchawkę i połączył go z mężczyzną o grosie zdradzającym zamiłowanie wła ściciela do nikotyny. okazało się, że każdy kurs jest możliwy pod warunkiem wniesienia opłaty z góry. mort poczuł ukłucie niepokoju i doprowadził do kom promisu, proponując, że wyśle opłatę depozytową. W odpowiedzi otrzymał tę samą broszurę z kolorowym zdjęciem osobliwego, wypełnionego geranium po dwórka na St-Germain des Pres. Strzałka wskazywała wejście do szkoły. Tego ciepłego wieczoru mort postanowił pójść tam pieszo, być może złapać mówiącego basem faceta, zanim ten wyjdzie i zapisać się na malowanie pejzaży i język francuski. Sprawdził mapę Paryża. Znał się na mapie i miał świetny zmysł orientacji, więc po kilku minutach wykalkulował, że oszczędzi czas, jadąc auto busem linii 63 sprzed amerykańskiego kościoła nad Sekwaną. 30
Autobus wiózł go obok wspaniałych kolumn Zgromadzenia Narodowego, gdzie szczęśliwie utknął w korku na moście, dając mortowi czas na przyjrzenie się rzece o zmierzchu. Poczuł rozczarowanie i niedowierzanie, tak typowe dla po dróżnika, który konfrontuje rzeczywistość z wyobrażeniami. oczywiście teraz podróżowanie jest banalne. Każdy to robi. Każdy wszędzie był... jednak, myślał mort, to jest dopiero jego drugi pobyt w Paryżu. I mimo że przekroczył czterdziestkę, a jego śniada, pokryta liniami zmarszczek twarz pozo stała niewzruszona, poczuł ściskające żołądek podniecenie, kiedy patrzył przez okna autobusu na sznur świateł okalających rzekę wśród bujnej zieleni kaszta nowców, sylwetki Grand i Petit Palais i szachownicę Place de la Concorde. Po drugiej stronie rzeki urzekała elegancka symetria hotelu „Crillon'" i mini sterstwa marynarki. Wytwomość nieosiągalna dla takiego Amerykanina jak on. Frank musiał wyglądać bardzo głupio w takim miejscu, pomyślał, zadowolony ze swojego podwórza. Kiedy autobus wydostał się z korka, w zaledwie kilka minut przemierzył Bul war St-Germain. mort wyskoczył przed groźną figurą Dantona naprzeciw ode- onu i szedł w kierunku Sekwany, aż dotarł do małego pasażu, zaznaczonego na broszurze. Bujne liście geranium lśniły pomarańczowo w letnim zmierzchu. Na zwa szkoły widniała obok drzwi, ale wnętrze wyglądało na opuszczone i zaku rzone. W oknie jaśniała złowieszcza wywieszka: Bailfceder. mort, chociaż nie potrafił przetłumaczyć słów, wiedział, że mówiący basem mężczyzna ze swymi lśniącymi broszurami dawno znikł, zabierając też jego stu- dolarową zaliczkę. „opalenizna nie parzy, używaj kremu Coppertone". Natrętny slogan pojawił się wraz z myślą, że on, mort, został uwolniony od obowiązku uczenia się francuskiego. Nie ma tego złego... Wtedy po raz pierwszy ośmielił się zastanowić nad wspaniałą, dosłowną prawdą starego przysłowia w odniesieniu do własnego życia. o mój Boże, naprawdę nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powiedział głośno i elegancka matro- na z yorkshire terierem na wszelki wypadek przeszła na drugą stronę ulicy. Podjął kolejną natychmiastową decyzję: nie potrzebuje nauczyciela ani szkoły, aby zacząć malować. Pójdzie do domu, weźmie szkicownik i narysuje podwór ko, które już zaczął nazywać swoim. miał nadzieję, że kiedy będzie siedział przy oknie, może zobaczy pannę marinę Kwiat Raju. Nieważne, ona czy on i tak jedyna osoba, którą znał w Paryżu... jedyna osoba, którą znał po tej stro nie Atlantyku. Ale na podwórku królowały mrok i cisza. Panny Sofia i marina wyszły, a mort pomyślał ponuro, że wie, co robią i gdzie są. Ręczne roboty, ustne roboty, ale bez dawania dupy, pod wielkimi liśćmi platanów w Lasku Bulońskim. Wszedł do mieszkania, wziął szkicownik, przytłoczony refleksją, że uroda Pa ryża nigdy więcej nie zachwyci go tak, jak podczas jazdy autobusem w kierunku bulwaru. Zaczął rysować. mrok zgęstniał, zakrywając podwórko, więc mort za palił światło i szkicował z pamięci. Walczył z ołówkiem przez dwie godziny. Zniechęcenie własną nieporadno ścią sugerowało, aby przestać i pozwolić się skusić miastu. Ale zaskakująca cisza 3I
podwórka trzymała go na stanowisku. Czekał, aż wieczorne życie powróci do mieszkań i będzie mógł, jak james Steward w jakimś filmie Hitchcocka, którego tytuł zapomniał, obserwować życie paryżan. minęła godzina, a podwórko pozostało ciche i ciemne, światło nie zabłysło w żadnym z okien. mott tak zaniepokoił się tą nieruchomością, że postanowił pracować, aż ktoś się pojawi. od chwili, kiedy postawił sobie ten cel, jego zaha mowania odpłynęły i spostrzegł, że coś rysuje. Nie był pewien, czy to przypomi na ciemniejący czworokąt podwórza, ale zapełniało papier i przez ten krótki czas mort mógł się łudzić, że jest malarzem w Paryżu. Zasnął, ciągle ściskając ołó wek. obudziła go o świcie znana już piosenka, rozbrzmiewająca z mieszkania na górze: „moje życie jest na przejeździe kolejowym, a Bóg nie chce podnieść szla banu".