1
Londyn 1878
- Sądzę, Huntingdon, że stanowczo powinieneś raz
jeszcze przemyśleć swoje niegodziwe zamiary.
Siedząc w eleganckiej bibliotece Devon Sheridan, siódmy
hrabia Huntingdon, sam się sobie dziwił, że może ze spo
kojem popijać porto kuzyna zamiast cisnąć w niego krysz
tałowym kieliszkiem. Miał wielką ochotę coś zniszczyć.
Nauczył się jednak w młodym wieku lat dwunastu, że
nie należy naruszać cienkiej politury dobrego wychowa
nia bez względu na swoje prawdziwe uczucia, zwłaszcza
gdy mogłyby doprowadzić go do grubiaństwa. Ostatnio
doznawał ich aż nazbyt często.
Powoli przeniósł wzrok na mężczyznę, siedzącego
w skórzanym fotelu za ogromnym mahoniowym biurkiem.
- Nie jestem pierwszym szlachcicem, który poślubia
bogatą pannę w celu uzupełnienia rodowego skarbca - wy
tknął swemu rozmówcy, Christopherowi Montgomery,
hrabiemu Ravenleigh. - I, jak sądzę, nie ostatnim. Ożenek
dla pieniędzy jest bądź co bądź uważany za czyn ze
wszech miar godzien pochwały.
Zupełnie inaczej niż jego usiłowania z ostatnich lat,
które jego znajomi uznaliby za najzupełniej niesmaczne,
pod warunkiem oczywiście, że by się o nich dowiedzieli.
Nawet jego kuzyn odczułby zgorszenie, gdyby doszła do
niego wieść o tym, jak daleko posunął się Devon, usiłując
ratować to, co mu było najdroższe.
Jego rodowy majątek podupadał, a ziemie, niegdyś
utrzymujące licznych dzierżawców, leżały odłogiem. Od
jakiegoś już czasu Devon doznawał niszczącego poczucia
beznadziei, pomału tracąc resztki pozorów zamożności
i zamieniając się stopniowo w prostego robotnika rolnego.
Jednak niecałe dwa tygodnie temu pojawiła się przed
nim szansa ratunku w postaci Georginy Pierce, bogatej
panny z Ameryki, która to osoba najwyraźniej w świecie
nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów swojego majątku.
Devon dowiedział się najzupełniej przypadkowo o za
możności jej rodziny od Ravenleigha, na którego natknął
się u White'a*. Kuzyn napomknął mu wtedy, że przyjmu
je pannę Pierce wraz z jej ojcem w swojej miejskiej rezy
dencji. Rodzina ta wywodziła się z Fortune, małego mia
steczka w Teksasie, gdzie Ravenleigh poznał swoją obec
ną żonę oraz jej liczne siostry. Najstarsza z nich Lauren
i panna Pierce były przyjaciółkami z dziecinnych lat.
Dyskretne śledztwo, jakie przeprowadził Devon na te
mat finansów Nathaniela Pierce, wykazało, iż człowiek
ten zgromadził swoją fortunę podczas wojny domowej
w Ameryce. Fakt, że uczynił to, omijając blokady, niewie
le znaczył. Po wojnie pan Pierce sprzedawał po bajoń
skich sumach towary, na które, w braku konkurencji, miał
licznych nabywców. Parał się również spekulacją grunta
mi, a także mówiło się, iż ostatnio zaczął inwestować
w koleje. Najwyraźniej osobnik ten zajmował się różny
mi sprawami i miał złotą rękę do interesów.
* White - modny klub w Londynie (przyp. tłum.).
- Jednak Amerykanki, zwłaszcza te, które pochodzą
z Teksasu, a już w szczególności wywodzące się z For
tune, rzadko cechuje... uległość - stwierdził Ravenleigh.
Devon uniósł brew.
- Miało się trudności z okiełznaniem pani swego serca?
Kuzyn zmrużył z irytacją oczy. Devon zdawał sobie
sprawę, że nie należy drażnić dobroczyńców. A on nie
zwykł wszak postępować nierozważnie. Miał swoją dumę,
o, to tak. Ale brak rozwagi to zupełnie coś innego.
Duma stanowiła ich główną cechę rodową i tak samo,
jak jego przodkowie, Ravenleigh także nie miał zamiaru
wywoływać nawet cienia plotek. Chociaż Devon przyzna
wał chętnie, że Ravenleigh wyglądał teraz na bardzo za
dowolonego ze swego losu, słyszał jednak wcześniej pew
ne pogłoski, iż jego teksaska żona nie od razu umiała przy
stosować się do życia w swojej nowej ojczyźnie.
- Te kobiety wychowały się w trudnych czasach. Są
przyzwyczajone do samodzielności - stwierdził Raven-
leigh, starannie panując nad głosem.
- Moja druga żona będzie miała tyle samodzielności, ile tyl
ko zapragnie. Ja zaś liczę wyłącznie na jej pieniądze, w zamian
za co otrzyma ode mnie tytuł hrabiowski. O ile wiem, Ame
rykanie uwielbiają nasze szacowne tytuły - odparł Devon.
Mimo że nie przedstawiono go jeszcze pannie Pierce,
nie mógł oprzeć się pytaniu, czy zdaje sobie ona sprawę,
iż ojciec chce dla niej kupić utytułowanego męża.
- Chociaż w dobrym towarzystwie wiele małżeństw za
wiera się obecnie dla konwenansu albo politycznych so
juszów, nie mogę sobie wyobrazić samotności większej
niż ta, z jaką ma się do czynienia, poślubiwszy kogoś, ko
go nie kochamy - stwierdził Ravenleigh.
Obawiając się, iż w gniewie zmiażdży trzymany w dłoni
kieliszek, Devon odstawił go ostrożnie na lśniący blat mar-
murowego stolika, znajdującego się obok jego fotela. Wstał.
- A więc w pożałowania godnym stopniu nie dostaje ci
wyobraźni, kuzynie.
Podszedł do okna i popatrzył na doskonale utrzymany
trawnik.
Samotność to bezradność, gdy traci się resztki szacun
ku. Izolowanie się od świata, by ludzie nie dostrzegli
symptomów upadku. Udawanie, by nikt nie dowiedział
się, jakie są jego prawdziwe smutki, lęki, żale. Koniecz
ność stawiania wszystkiemu czoła w pojedynkę. To od
krycie, że kiedy chce się zapłakać, zabrakło już łez.
W chwili obecnej Devon znajdował się na skraju przepa
ści: groziło mu, że straci wszystko, co było mu drogie. Ro
dzinny majątek. Szacunek innych. Szacunek do samego sie
bie i własną dumę. Samo już to, że musiał szukać pomocy
u Ravenleigha, stanowiło poważny cios dla jego próżności.
- Huntingdon, mógłbym bez problemów pożyczyć ci...
- Nie! - Starając się zachować panowanie nad sobą, De-
von zacisnął pięści tak mocno, że zabolały go przedramio
na. Od tego człowieka nie przyjmie ani współczucia, ani
wspaniałomyślności.
- Nie zamierzam znaleźć się na niczyjej łasce, dopóki
jeszcze mam środki, by tego uniknąć. Została mi jeszcze
jedna rzecz, którą mogę wystawić na sprzedaż: mój tytuł
w zamian za bogatą pannę. Tym muszę się zadowolić.
Zamknął oczy i wyobraził sobie dwór w Huntingdon
takim, jaki powinien być: wspaniały, dumny, majestatycz
ny. Nie taki, jakim zostawił go ojciec: sprawiający wraże
nie podstarzałej wdowy, która na dodatek wpadła w alko
holowy nałóg.
Starając się odrzucić tkwiące w nim od dawna uczucie
goryczy, Devon zmusił się, by wrócić myślami do panny
Georginy Pierce. Georgina. Imię to nie podobało mu się
wcale, ale prawdę mówiąc, nic a nic się tym nie przejmo
wał. Raz w życiu ożenił się z miłości i nie miał zamiaru
powtarzać tego koszmarnego błędu.
- Panie są w domu? - zapytał Devon.
- Nie, Elizabeth zabrała dziewczęta na zakupy.
- Dobrze. Więc nikt. nam nie będzie przeszkadzał, kie
dy pojawi się Pierce. Jakie wrażenie uczyniła na tobie je
go córka?
- Nie wygląda na zachwyconą naszą ojczyzną.
Devon obejrzał się przez ramię.
- To niemożliwe.
- Ich świat to istne przeciwieństwo naszego. Kiedy by
łem w Teksasie z wizytą u Kita, odczułem wielką ulgę, że
to jego papa wysłał z kraju, a nie mnie.
- Nie wywoływałeś skandali - przypomniał mu Devon.
- Gdybyż to było takie proste. - Ravenleigh pokręcił
głową. - Zaś jeśli chodzi o Georginę... Przypuszczam, iż
nie wystarczy, że spodobasz się jej ojcu. Będziesz musiał
spodobać się także i jej samej.
Devon uśmiechnął się.
- Chyba nie doceniasz naszego rodzinnego uroku. Jeśli
trzeba, mogę nim emanować do woli.
- Lepiej, żebyś nie zachowywał się sztucznie. Długo te
go nie zniesiesz.
- Zrobię to, co niezbędne, kuzynie, a panna mi będzie
wdzięczna. Zapewniam cię, że bez trudu stanę się czułym
mężem. - Odwrócił się w stronę okna. - Wspominasz kie
dy Klaryssę?
- Codziennie.
- I jak sądzisz, co czułaby twoja obecna małżonka, wie
dząc, że tak często myślisz o swojej pierwszej żonie?
- Przypuszczam, że ona wie. Ja zaś doskonale zdaję sobie
sprawę, że sama nie zapomniała o swoim pierwszym mężu.
Devon musiał przełknąć ślinę, zanim zdobył się na na
stępne słowa.
- Margaret znienawidziła mnie przed śmiercią za to, że nie
mogłem zapewnić jej dostatku. Pieniądze Pierce'a sprawią, że
jego córka nie będzie żywić do mnie podobnych uczuć.
- Muszę przyznać, że chociaż nie znam dobrze Geor-
giny, nie wydaje mi się ona osobą, która zdolna jest do ja
kiejkolwiek wrogości.
- Miejmy nadzieję. - Nienawiść ma bowiem wielką si
łę niszczenia. Sprawia, że człowiek czuje się kimś gor
szym. Powoduje, że zaczyna sobą pogardzać. Devon nie
mógł nawet patrzeć na własne odbicie w lustrze. Tymcza
sem, na swoje nieszczęście, jego dom został obficie wypo
sażony w zwierciadła.
Lekkie pukanie do drzwi wyrwało go z ponurej zadu
my. Jakże szybko go jednak ogarniała, przywodząc na
myśl złe chwile, które, jak miał nadzieję, staną się prze
szłością, gdy tylko zdobędzie swą bogatą pannę.
- Milordzie, wrócił pan Pierce - odezwał się lokaj. - Tak
jak pan kazał, poinformowałem go, że czeka pan na nie
go w bibliotece.
Devon zesztywniał. Nadeszła godzina ratunku, a czas
już był po temu najwyższy. Gdyby został ze swymi wspo
mnieniami jeszcze chwilę, sprawiałby wrażenie istnej
chmury gradowej, witając człowieka, który miał stać się
jego nowym dobroczyńcą.
- Daj nam jeszcze odrobinę czasu - powiedział stanow
czo Ravenleigh. Drzwi zamknęły się.
Jakże łatwo jest wydawać polecenia, kiedy stoi się na
wierzchołku drabiny społecznej, a jakże trudno zachować
grunt pod nogami, kiedy się zsuwa na dół.
- Chcesz, żebym z wami został? - zapytał cicho Raven-
leigh.
Devon pokręcił głową.
- Zrobiłeś wystarczająco wiele, zawiadamiając pana
Pierce o moich zamiarach i organizując nasze spotkanie.
Wolałbym, żebyś nie był świadkiem mojego upokorzenia.
Skrzywił się, gdy Ravenleigh z lekkim zgrzytnięciem
odsuwał fotel. Miał wrażenie, że szubienica zaskrzypiała
by ciszej. W lśniącej szybie okiennej dostrzegł odbicie po
staci kuzyna; okna w jego własnym domu pokryte były
grubą warstwą brudu.
- Powiem panu Pierce, że czekasz na niego. - Ravenleigh
poklepał Devona po ramieniu. - Pamiętaj, że Kit także oże
nił się z rozsądku i jego małżeństwo okazało się udane.
Devon cieszył się szczerze, że brat-bliźniak Ravenleigha
znalazł szczęście w swej nowej ojczyźnie, ale ostatnich kil
ka lat nauczyło go, że marzenia to domena dzieci i głupców.
- Nie czekaj z zapartym oddechem, aż przydarzy się to
i mnie, kuzynie. Nigdy nie czułem się zdolny do czegoś po
dobnego i nie sądzę, by miało się coś w tej kwestii zmienić.
Ravenleigh opuścił rękę, a kroki jego kuzyna rozległy
się echem po wielkiej bibliotece. Ze schyloną głową De-
von przygotowywał się do chwili, w której sprzeda swo
ją duszę, dumę i szacunek dla samego siebie.
Odwrócił się z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.
Do pomieszczenia wszedł siwowłosy, lekko łysiejący
mężczyzna o wydatnym brzuszku, ubrany w źle dopaso
wany strój.
- Panie Pierce, pragnę panu przedstawić Devona She-
ridana z Huntingdon - powiedział Ravenleigh.
- Huntingdon? A co to jest? - zapytał Pierce.
Devon lekko przechylił głowę, jakby gest ten miał uła
twić mu zrozumienie sensu tego dziwacznego pytania.
- Za pozwoleniem?
- Huntingdon, co?
- Pan Sheridan jest hrabią Huntingdon - podsunął Ra-
venleigh.
Pierce uśmiechnął się, ukazując nierówne zęby.
- To wiem. Mam sporo informacji na twój temat, chłop
cze. Sprawdzałem cię od czasu, kiedy Chris powiedział mi,
że interesujesz się moją córką.
Chris? Nikt nigdy nie zwracał się do Ravenleigha per
„Chris". Devon stłumił dreszcz obrzydzenia na taką nie
stosowną poufałość, zgorszony brakiem szacunku dla ty
tułu swego kuzyna.
Ravenłeigh odchrząknął.
- Panowie zechcą mi wybaczyć, ale pozwolę sobie zo
stawić ich samych.
- Siemanko, stary - odparł Pierce.
Wielki Boże! Devon miał tylko nadzieję, że córka tego
człowieka nie będzie używać podobnego języka. Kiedy
kuzyn Ravenleigh cicho zamknął za sobą drzwi, Devon
skoncentrował swoją uwagę na panu Pierce.
Przybysz zmrużył oczy w wąziutkie szparki i wpatry
wał się w niego, jakby był rasowym koniem, wystawionym
na aukcję. Devon zniósł to spokojnie, wiedząc, że nie ma
w tej kwestii nic do powiedzenia. Był skłonny do wielu po
święceń, by osiągnąć swój cel. Zgodnie z obowiązującym
w Anglii prawem, błogosławieństwem i klęską zarazem,
cały majątek rodziców dziedziczy najstarsze z rodzeństwa,
więc w związku z tym bogatych panien na wydaniu trze
ba było szukać ze świecą.
Lord Randolph Churchill niedawno ożenił się z Ame
rykanką. Kobiety z tego kraju tak bardzo urzekły księcia
Walii podczas jego wizyty za oceanem, że teraz zapraszał
je do Anglii i wprowadzał do swego kręgu towarzyskie
go... ku wielkiemu niezadowoleniu swojej matki, Jej Wy
sokości królowej Wiktorii.
Devon nie wątpił, że za kilka lat Amerykanki wezmą
Londyn szturmem i znajdujący się w trudnej sytuacji męż
czyzna będzie miał ich bogaty wybór, a nie tak jak teraz
nieliczne próbki. Jednak on nie mógł czekać, aż nastąpi ta
błogosławiona odmiana.
Miał nadzieję, że przyszły teść znajdzie w nim to, cze
go poszukuje, od razu podczas pierwszego spotkania.
- Znaczy, zależy ci na wspólnocie majątkowej, co nie? -
zapytał w końcu Pierce.
Devon sztywno skinął głową.
- Istotnie.
Pierce zaczął przechadzać się żwawo po bibliotece. De-
von miał zamiar zająć miejsce za biurkiem, żeby zyskać
tym sobie przewagę, by sprawić wrażenie osoby, która ma
więcej do zaoferowania.
Jednak Pierce, z typowo amerykańską bezceremonial-
nością, podszedł do fotela za biurkiem, rozsiadł się w nim
wygodnie, oparł łokcie o lśniący blat mahoniowego biur
ka, pochylając się lekko do przodu.
Devon został więc na swym dawnym miejscu przy
oknie, jakby zamiast swej własnej dumy musiał pilnować
znajdujących się za nim klejnotów królewskich.
- Czy kuzynek podał ci warunki, na które skłonny je
stem przystać? - zapytał Pierce.
Jestem skłonny? Devon oczekiwał, że to on będzie sta
wiał warunki. Bądź co bądź, chciał poślubić córkę tego
człowieka. Mimo to odparł krótko:
- Owszem.
Amerykanin odchylił się na oparcie fotela i zaczął stu
kać palcem o blat biurka. A niech go diabli.
- Nie ma na świecie nic dla mnie droższego niż moja
córka, panie Sheridan.
- Huntingdon - poprawił go stanowczo Devon.
Krzaczaste brwi pana Pierce podniosły się aż na kra
niec jego łysiejącego czoła.
-Co?
- W Anglii do osób utytułowanych należy zwracać się
w odpowiedni sposób. Ja nazywam się Huntingdon. Mój
kuzyn zaś Ravenleigh.
- A jak spodobasz się mojej córce na tyle, że zechce za
ciebie wyjść, to jak będą się do niej zwracali?
Spodobam się jej? A czy są jakieś powody, by tak się
nie stało?
-Jako moja żona zostanie hrabiną i będzie nosiła tytuł
lady Huntingdon.
- Hrabina. Podoba mi się to słowo. Smakuje jak ciepły
miód. Lady Huntingdon. - Uśmiechnął się szeroko. - W to
mi graj.
Zabębnił dłońmi o blat biurka, jakby był doboszem
w wojsku Jej Królewskiej Mości.
- W takim razie możemy teraz przejść do rzeczy. Dowia
dywałem się tu i tam na twój temat, kiedy twój kuzyn po
wiedział mi, że interesowałbyś się ożenkiem z moją córką.
- Doprawdy?
- Gadają, że nie traktowałeś źle swojej pierwszej żony.
Devonowi ścisnęło się serce na wspomnienie Margaret,
domagając się ulgi, na którą nie mógł sobie pozwolić... nie
teraz... nie kiedy właśnie zawierał ugodę przedślubną, bar
dziej przypominającą kontrakt handlowy. Wiele godzin
spędził olśniony pięknością swej ukochanej żony i starał się,
by miała wszystko, czego tylko zapragnie. Jednak w osta
tecznym rozrachunku okazało się to niewystarczające.
- I to interesuje pana dlatego, że...
- Interesuje mnie wyłącznie człowiek, który będzie wła
ściwie odnosił się do mojej córki. - Pierce pochylił się do
przodu i zmierzył Devona twardym spojrzeniem. - Czy
wiesz, Sheridan, co to znaczy kochać dziewczynę tak, że
jest się gotowym zaprzedać duszę diabłu tylko po to, że
by zobaczyć jej uśmiech?
- Huntingdon. Owszem - umilkł na chwilę. - Wiem,
w jakich granicach mieści się miłość o takiej potędze.
Pierce parsknął z pogardą.
- Może to, co słyszałem o tobie, nie jest jednak praw
dą, skoro widać wyraźnie, że wcale nie wiesz, o co chodzi.
- Ośmielam się mieć inne zdanie. Zaznałem wielkiej mi
łości.
- Gdyby tak było, wiedziałbyś, że nie zna ona granic.
Do takiej właśnie miłości zdolna jest moja córka.
Oddychał ciężko, a jego policzki pokryły się krwistym
rumieńcem. To spotkanie nie odbywało się tak, jak to so
bie wyobrażał Devon.
- Czy zechciałby się pan napić odrobiny porto mojego
kuzyna, panie Pierce?
Starszy mężczyzna kiwnął głową i pomasował sobie
pierś zaciśniętą pięścią. Uśmiechnął się słabo do Devona.
- Chyba mi coś zaszkodziło z potraw, które jadłem na
lunch.
Devon skierował się do szafki z alkoholami. Kiedy za
czął nalewać wina, karafka lekko stuknęła o kieliszek.
- Ja też dowiadywałem się trochę na pana temat, panie
Pierce - powiedział Devon.
Odstawił karafkę, podszedł do biurka i podał kieliszek czło
wiekowi, którego zaczął uważać za swojego przeciwnika.
- Wiem, że jest pan sprytnym człowiekiem interesu.
- Moja córka to nie towar, którym można handlować. -
Pierce wyrwał mu kieliszek z ręki. Pochłonął jego zawartość
jednym łykiem, a potem odstawił stanowczo na biurko i prze
szył Devona wściekłym^pojrzeniem. - Nie mam zamiaru roz
mawiać z człowieki&jjłj który tak się odnosi do kobiet.
Młodszy z mężczyzn wrócił na swoje miejsce pod
oknem. W jego głowie panował zamęt.
- Zapewniam pana, że nie chciałem go obrazić ani też
wcale nie uważam pańskiej córki za przedmiot handlu.
Gdy zostanie moją żoną, niczego jej nie zabraknie.
W oczach Pierce'a pojawił się błysk.
-1 o to mi właśnie chodzi. Ale mam trzy warunki, na któ
re musisz się zgodzić, zanim dam swoje błogosławieństwo.
- A jakie to są warunki, panie Pierce?
- Po pierwsze, moja córka ma nic nie wiedzieć, że się
porozumieliśmy. Masz ją przekonać, iż uważasz ją za pięk
ność, że się w niej zakochałeś i dlatego prosisz o jej rękę.
Przekonać ją, że jest piękna? Wielki Boże. A jaką ko
bietę trzeba o tym przekonywać? Niewątpliwie tylko ta
ką, która jest nieatrakcyjna. Kochać ją? Devon sam już
nie wiedział, co znaczy to słowo. Mimo to krótko skinął
głową.
- Po drugie, moja córka uwielbia dzieci. Masz jej dać
ich tyle, ile tylko zapragnie. Po trzecie, masz dochować
jej wierności. Jeśli odkryję, że jest inaczej, wykastruję cię.
Nawet zza grobu.
Devon odwrócił się twarzą do okna. Czuł się, jakby był
dziwką, sprzedającą się temu podstarzałemu człowiekowi
po to, by odbudować swój majątek.
- A co dokładnie zyskam, jeśli zgodzę się na pańskie
warunki?
- Nieograniczony dostęp do wszystkiego, co mam... po
ślubie i jeśli okaże się, że jest szczęśliwa.
Devon nie spodziewał się aż takiej hojności. Mógłby
szybko przywrócić Huntingdon do stanu poprzedniej
świetności. Popatrzył na szare niebo i nabrał tchu.
- Przyjmuję wszystkie pańskie warunki. Teraz nasi praw
nicy powinni spotkać się i uzgodnić warunki intercyzy.
- Nie będzie z tym problemu, kiedy już okaże się, że
dziewczyna jest szczęśliwa.
Devon odwrócił się od okna i przyjrzał się badawczo
panu Pierce.
- Musi pan podpisać te dokumenty, zanim ja złożę pod
pis na akcie ślubu.
- Podpiszę w dniu, kiedy zawrzecie związek - stwier
dził Pierce. - Wtedy przekażę ci pieniądze. Im bardziej bę
dzie szczęśliwa, tym więcej.
- Musimy gdzieś się z nią poznać.
- Jutro wieczorem idzie z Lauren na któryś z tych ba
lów. Możesz tam zacząć zaloty.
Devon skłonił się lekko.
- Bardzo dobrze. Będę liczył minuty dzielące mnie od
tej chwili.
- Wątpię. Nie znałem jeszcze człowieka, który sam wy
stawia się na strzały Amora, ale o jednym cię mogę za
pewnić, Huntingdon. Ona uczyni cię znacznie bogat
szym, niż sobie to wyobrażasz.
Devon miał nadzieję, że stary wie, co mówi, gdyż po
trafił sobie wyobrazić bardzo wiele.
2
- Jeśli na dzisiejszym balu będziesz chciała rozmawiać
z jakimś mężczyzną, po prostu popatrz mu w oczy i za
mknij wachlarz. - Lauren Fairfield zademonstrowała wła
ściwą procedurę, nieśmiało trzepocząc rzęsami, co Geor-
ginie Pierce przywiodło na myśl skrzydła unoszącego się
w powietrzu kolibra.
Zwinięta w wyściełanym pluszem fotelu koło okna
Georgina powoli popijała herbatę. Pokojówka, która
przyniosła parujący napój, wyjaśniła, że tę właśnie odmia
nę pije się rano, nie zaś po południu lub wieczorem... jak
by Georginę cokolwiek to mogło obchodzić, czy dostaje
herbatę właściwą dla pory dnia.
Rzeczy, którymi przejmowali się Brytyjczycy, były
wciąż dla niej niepojęte.
- Dlaczego nie mogę po prostu podejść do człowieka,
z którym zechciałabym rozmawiać? - zapytała.
Prawdę mówiąc, wcale nie miała zamiaru sama zaczynać
konwersacji z którymś z tych Anglików, a tym bardziej do
niego podchodzić. Ani też z mężczyznami innej narodowo
ści. Nie umiałaby wymyślić tematu, który mógłby ich za
interesować. Podczas nielicznych rozmów, jakich była
świadkiem, mężczyźni traktowali kobiety tak, jakby miały
głowy tylko po to, by mogły im na nich rosnąć włosy.
Przewracając oczami już po raz setny od dnia przyby
cia Georginy, Lauren opadła na łóżko.
- Bo tak się nie robi, gąsko. Jestem pewna, że jak tylko
nauczysz się przestrzegać etykiety, zaraz znajdzie się ja
kiś dżentelmen, który zechce z tobą zatańczyć.
Georgina zawsze uważała swoją przyjaciółkę za pięk
ność, ale przez lata spędzone poza Teksasem nabrała ona
jeszcze wdzięku i pewności siebie, wynikających ze świa
domości, że znalazła swoje miejsce na świecie. Georgina
miała to jeszcze przed sobą.
Wkrótce po wojnie ojciec sprowadził ją i jej matkę do
Teksasu, gdzie zajął się handlem. Dziewczyna skończyła
już wtedy swą edukację, więc przenosiny nie przyniosły
jej wykształceniu żadnego uszczerbku. W Teksasie pod
pewnymi względami nauczyła się znacznie więcej, niż te
go pragnęła... o ludziach i o tym, co było dla nich ważne.
- Ach, Lauren, to nie dla braku etykiety mężczyźni ode
mnie stronią. - Od jej przyjazdu były już na dwóch balach,
a ona jeszcze nie zwróciła na siebie niczyjej uwagi. Nie na
leżała do wielkich piękności i zachowywała kamienny spo
kój, co sprawiało, że wydawała się osobą raczej nudną.
- Nie mówi się „dla", tylko „z powodu". Proszę, prze
stań tak przy mnie mówić.
Georginie aż się nie chciało wierzyć, że może z taką ła
twością poirytować Lauren.
- Robię to tylko po to, żeby się z tobą podroczyć -
uśmiechnęła się.
Lauren zadarła nosek i spojrzała na nią z góry.
- Wiem o tym doskonale. Nie przypominam sobie, że
byś dawniej była taka nieznośna.
- A ja nie pamiętam, żebyś była taką świętoszką - od
parła Georgina, starając się lekkim śmiechem zatuszować
zmieszanie. Chociaż cieszyła się, że znowu widzi się
z dawną przyjaciółką, równocześnie niepokoiło ją uwiel
bienie Lauren dla obowiązujących zasad, tych właśnie,
które w Nowym Jorku posłużyły innym damom po to,
by ją, Georginę, pognębić.
Trzy lata temu ojciec zdecydował, że powinni skończyć
z tym ciągłym przenoszeniem się z miejsca na miejsce, za
puścić korzenie i osiedlić się w Nowym Jorku. Nie zna
leźli tam jednak życzliwości, której zaznali w Teksasie.
Georgina była pewna, że to właśnie przedstawicielki „sta
rych pieniędzy" przyczyniły się do śmierci jej matki. Od
nosiły się do nich obu z wyższością i nigdy, przenigdy nie
zapraszały na swoje bale. Ciężko zarobione przez ojca
pieniądze wcale nie pomogły im zyskać wyższego statu
su. Nigdy nie zostali zaakceptowani, a dla matki, która
wyrosła w biedzie, akceptacja stanowiła wszystko.
Georgina odczula wstrząs, widząc Lauren po raz pierw
szy po wielu latach. Nie chciała utożsamiać jej z przed
stawicielami elity nowojorskiej, ludźmi, którymi gardziła
za ich snobizm i pretensjonalność.
Lauren przyłożyła sobie zamknięty wachlarz do prawe
go ucha.
- Wiem, że się zmieniłam - stwierdziła z powagą Geor
gina. Tyle tylko, że jej przyjaciółka zmieniła się jeszcze
bardziej.
Georgina wciąż starała się w niej odnaleźć tamtą dziew
czynkę, która biegała z nią po kwietnych łąkach, wspinała
się na drzewa, wykradała wieczorem przez okno na spo
tkanie przy strumieniu. Pod ogromnym sklepieniem roz
gwieżdżonego nieba obie snuły marzenia o małżeństwie,
mężach, miłości i dzieciach. Obiecały sobie, że pozostaną
przyjaciółkami do samej śmierci.
Czuła się okropnie opuszczona i samotna, kiedy osiem
lat temu Lauren wyjechała z Teksasu, gdy jej matka po
ślubiła Christophera Montgomery'ego. Nie przejęła się
więc zbytnio, kiedy kilka miesięcy później jej ojciec po-
stanowił sprzedać dom w Fortune i zabierać ją i jej mat
kę w swoje podróże.
Lauren położyła sobie wachlarz na kolanach.
- A więc znasz mowę wachlarza.
Mowa wachlarza, rękawiczki, chusteczki, parasola... Dla
czego ci ludzie nie potrafią po prostu ze sobą rozmawiać?
Dlaczego muszą prowadzić między sobą te irytujące gier
ki? To chyba niesprawiedliwe, obciążać te wszystkie przed
mioty odpowiedzialnością za porozumienie się ludzi?
- Rzuciłam okiem do książek, które mi pożyczyłaś. Ale
te wszystkie reguły wydają mi się niemądre. Jeśli w Teksa
sie mężczyzna idzie chodnikiem, unosi na mój widok kape
lusza i mówi: „Witam, panienko". Tutaj żaden mężczyzna
nie może unieść kapelusza, dopóki ja się mu nie ukłonię,
a dopóki do niego nie przemówię, musi stać i czekać, nawet
aż się ściemni, ale nie wolno mu się do mnie odezwać.
- To właśnie jest kultura. W Anglii mężczyźni są dżen
telmenami.
- A więc uważasz, że Tom nie był dżentelmenem?
Lauren zerwała się z łóżka i podbiegła do okna, z którego
rozciągał się widok na najpiękniejszy ogród, jaki Georgina
widziała w życiu. Gdziekolwiek skierowało się wzrok, widać
było, że Elizabeth Montgomery uwielbia róże. W każdym
pokoju stały też one w kryształowych wazonach.
- Po co mi go przypominasz? - odpowiedziała jej Lau
ren pytaniem.
Georgina poprawiła się w fotelu i podciągnęła nieco
wyżej nogi, nie dbając o to, że gniecie spódnicę. Może no
wojorscy snobi słusznie nie chcieli przyjąć jej do swego
towarzystwa.
- Myślałam, że go kochasz.
Lauren pogładziła ciemnoczerwoną aksamitną zasłonę,
odsuwaną ceremonialnie przez służbę każdego ranka.
- Tak jak jedno dziecko kocha drugie. Miałam zaled
wie czternaście lat, kiedy wyjechaliśmy z Fortune. Prawie
już nie pamiętam, jak wyglądał.
- Czy dlatego mnie nawet o niego nie spytałaś?
- Czemu miałabym o nim myśleć, kiedy on o mnie już
dawno zapomniał? Obiecał, że będzie pisać, a nigdy nie
dostałam od niego nawet jednego listu.
- Może dlatego, że musiał zarobić na życie.
- Widywałaś go? - W spojrzeniu Lauren odmalowało
się tyle tęsknoty, że Georgina wiedziała, iż przyjaciółka
myślała o Tomie... bardzo często.
- Od czasu do czasu, kiedy interesy papy wymagały,
byśmy wrócili do Teksasu. Jest teraz szefem poganiaczy
bydła i świetnie zarabia, bo ciężko pracuje...
- Tutejsi panowie nie muszą pracować. Mają więc du
żo czasu dla kobiet, które kochają.
- Jeśli nie pracują, to skąd biorą pieniądze?
- Dziedziczą je.
Georgina odstawiła kruchą filiżankę z chińskiej porce
lany na stoliczek, którego wygięte nóżki sprawiały wraże
nie zbyt delikatnych, by podtrzymać blat.
- Muszą jednak w jakiś sposób zyskiwać nowe dochody.
- Może robią inwestycje. Nie mam pojęcia. Wiem tyłko,
że nie muszą pracować. Pocić się. Pamiętam, jak Tom przy
chodził pod koniec dnia, pachnąc nie lepiej niż krowa, ca
ły pokryty kurzem, a pod paznokciami miał świętą ziemię.
Angielscy dżentelmeni są zawsze czyści i ładnie pachną.
- Nie ma nic złego w tym, że ktoś się spoci i pobrudzi.
- Poza tym że to jest cecha klas niższych - odparła ci
cho Lauren. - My jesteśmy ponad to.
Georgina zauważyła, że Lauren w zamyśleniu przesu
wa sobie wachlarz w poprzek policzka. To znaczy „ko
cham cię" w języku wachlarza. Czyżby myślała o Tomie?
Czy to właśnie z jego powodu odmówiła tylu wcześniej
szym propozycjom małżeństwa?
- Jesteś dorosłą kobietą, Lauren. Mogłabyś wrócić do
Teksasu, kiedy tylko zechcesz.
Lauren żachnęła się lekko.
- Obawiam się, że pasowałabym tam równie dobrze,
jak ty sądzisz, że nadajesz się do życia tutaj.
Ona zaś rzeczywiście tak samo potrafiła tu sobie znaleźć
miejsce, jak kawałek z innej układanki. Czyż nie nauczyła
się tego w Nowym Jorku? Z ogromną ulgą przyjęła decy
zję ojca o rezygnacji z dalszego wynajmowania rezydencji
w tym mieście. Jednak zamiast wrócić do tak kochanego
przez nią Teksasu, popłynęli do Anglii. Georgina była wte
dy zrozpaczona. Chciała mieć dom, ale jeszcze bardziej
pragnęła zyskać poczucie przynależności.
Lauren odwróciła się z westchnieniem od okna i z wdzię
kiem podeszła do wielkiego łoża z baldachimem.
- Mam nadzieję, że dobierzesz sobie w końcu jakiś wa
chlarz. Spędziłam wczoraj całe popołudnie na Regent
Street, szukając czegoś, co mogłoby ci się spodobać.
Georgina wstała z fotela i zbliżyła się do łóżka. Na narzu
cie barwy starego burgunda leżało kilkanaście wachlarzy.
- Obawiam się, że ja traktuję wachlarz jako przedmiot,
przy użyciu którego mogę zyskać trochę ochłody w upal
ny lipcowy dzień, a nie coś, co służy do przekazania mo
ich myśli mężczyźnie.
- Ludzie są tu znacznie bardziej wyrafinowani niż
w Fortune. Ja też przez długi czas czułam się jak prosta
wieśniaczka. Myślałam, że nigdy nie zostanę zaakcepto
wana. - W oczach Lauren malowało się zrozumienie. -
A ty uważasz, że to dlatego panowie nie proszą cię do tań
ca? Bo brak ci wyrafinowania, do jakiego przywykli?
- Tak, z tego oraz paru innych powodów. - Georgina
podniosła ogromny wachlarz i otworzyła go, rozpościera
jąc szeroko strusie pióra. Rany, jakie zadano jej w No
wym Jorku, wciąż były zbyt świeże. Nie czuła się na si
łach opowiadać Lauren, jak raz usiłowała zostać przyjęta
do towarzystwa i jak jej się to straszliwie nie udało. - Za
tym mogłabym schować całą twarz.
- Twoja twarz jest najzupełniej w porządku.
- Poza tym że nie jest piękna ani nawet szczególnie sub
telna. Co gorsza, mam zwyczaj mówić to, co myślę, a męż
czyźni tego nie cierpią. - Odrzuciła wachlarz. - Nie czuję
się dobrze w salonach, Lauren. Wolałabym móc wycho
dzić na dwór.
- A więc nie powinnaś była pojawiać się w Londynie
podczas sezonu. Należało poczekać do sierpnia, który
spędzamy w naszej wiejskiej rezydencji.
- Nie miałam pojęcia o istnieniu sezonu, kiedy papa
powiedział mi, że chce tu przyjechać. Chciałam tylko zo
baczyć się z tobą... a nie z tymi wszystkimi sztywnymi,
aroganckimi ludźmi, którzy działają mi na nerwy swoją
zarozumiałością.
- Jesteś moim gościem, Gino. Ludzie pomyślą, że je
stem nieuprzejma, jeśli nie będę zabierać cię ze sobą na
proszone obiady i bale.
- Cóż, nie możemy na to pozwolić. - Georgina sięgnę
ła po wachlarz z kości słoniowej, rzeźbiony w skompliko
wany kwiatowy wzór. - Wezmę ten na dzisiejsze tańce.
Lauren objęła Georginę i mocno ją do siebie przytuliła.
- Ty wcale się nie zmieniłaś. Wciąż troszczysz się bar
dziej o innych niż o siebie. Może jakiś szczęściarz cię dziś
zauważy. Czyż to nie byłoby wspaniale, gdybyś poślubi
ła jakiegoś utytułowanego dżentelmena? Zostałabyś
w Anglii i mogłybyśmy się widywać bez przerwy.
Wielkie nieba. Poślubić jakiegoś podstarzałego, napu-
szonego angielskiego dandysa było ostatnią rzeczą, jakiej
Georgina pragnęła.
- Musisz jej to powiedzieć, Natanielu.
Nataniel Pierce nie wiedział, czy siedzi w pokoju dzien
nym, porannym, czy też popołudniowym. Zdawał sobie
sprawę, że jest w jakimś pokoju, ale miał także świado
mość, iż ludzie mający pieniądze lubią nadawać pokojom
imiona, jakby czyniąc to, dodawali ważności tak owym
pomieszczeniom, jak i samym sobie.
Elizabeth Fairfield Montgomery stanowiła chlubny
wyjątek. Stała teraz przy oknie i stamtąd posłała mu spoj
rzenie, które sugerowało, że rzecz nie podlega dyskusji.
Ona i jego żona Edna były najlepszymi przyjaciółkami.
Do śmierci żony często do siebie pisywali.
Przetarł sobie usta szorstką dłonią.
- Nie chcę, żeby Giną wiedziała, że miałem coś wspól
nego z zainteresowaniem, jakie okaże jej Huntingdon.
- Natanielu, nie możesz dać jej w prezencie romansu
z bajki i małżeństwa z powieści - przekonywała Elizabeth.
- Czemu nie? Jestem starym człowiekiem, który popeł
nił w życiu wiele błędów.
- Wyłącznie przy grach hazardowych.
Jedynie Elizabeth mogła przypomnieć mu o jego naj
większej słabości. Zdobył fortunę tylko po to, by ją utra
cić, kiedy szczęście odwróciło się przeciwko niemu. Edna
przepłakała niejedną noc, podczas gdy on ulegał demono
wi hazardu. Przestał więc, by powstrzymać jej łzy.
A potem, kiedy znowu wspiął się na swoją górę złota,
zabrał żonę do Nowego Jorku... i wtedy znowu pojawił
się powód do łez.
- Nie chodzi tylko o hazard, Elizabeth. Nie powinienem
był zabierać ze sobą Giny i Edny. Podróże z miasta do mia-
sta. Noce spędzone na wozie, kiedy nie mogliśmy znaleźć
zajazdu. Nie mieszkaliśmy w żadnym miejscu na tyle dłu
go, by mogły znaleźć tam sobie przyjaciół. Teraz mam
możliwość zwrócenia Ginie części tego, co jej zabrałem.
- Ona wcale nie myśli, że jesteś jej cokolwiek winien.
- Ale ja tak czuję! - Wychylił się z fotela. W jaki spo
sób ma wyjaśnić swej starej przyjaciółce, że jego córka jest
stale samotna? Ze bezustannie musiała opuszczać swoich
nielicznych przyjaciół. To prawda, że kiedy wędrowali
z miejsca na miejsce, nigdy się na to nie uskarżała. To nie
w jej stylu. Przyjmowała to, co niosło jej życie, i starała
się dobrze wykorzystać każdą chwilę.
Za późno zdał sobie sprawę, jak wiele kosztowały ją jego
ambicje. Nikt o nią się nigdy nie starał. Nie usiłował jej
uwieść. Nie dał jej do zrozumienia, że jest tą jedyną. Nie krą
żył wokół niej rój wielbicieli, ubiegających się o jej względy.
Sądził, że w Nowym Jorku pojawi się sposobność zna
lezienia Georginie odpowiedniego męża. Jednak w tym
mieście dziewczyna czuła się jeszcze bardziej samotnie.
Była wieśniaczką, usiłującą przystosować się do życia
w wielkim świecie.
Przywiózł ją więc do Anglii w nadziei, że znajdzie tu
dla niej męża; kogoś z arystokracji, kto będzie potrafił ją
docenić. Kogoś, kto pokaże tym zarozumialcom z Nowe
go Jorku, ile jest warta jego córka.
- Huntingdon nadaje się dla niej doskonale, Elizabeth.
Pojechałem do wioski w jego majątku. Rozmawiałem
z ludźmi, którzy go znają...
- Zbierałeś informacje na jego temat? - zapytała z wy
raźną Zgrozą.
Dowiadywał się o wszystkich... każdego z arystokra
tów, którzy nagabywali go w klubach i jaskiniach hazar
du. Huntingdon jako jedyny zadbał o to, by ich pierwsze
spotkanie było dyskretne. On tylko nie przesiadywał
w klubach i nie pogrążał się w długach.
Nie był także leniwy. Nataniel musiał to przyznać. Ten
człowiek wyłaził ze skóry, żeby poprawić swoją sytuację.
Sam wiedząc, co znaczą kaprysy fortuny, Nataniel nie miał
nic przeciwko temu, żeby dać mu szansę. Całe życie to ha
zard. On sam stawiał teraz wszystko na swój instynkt, na
to, że dobrze ocenia przyszłego męża swej córki.
Huntingdon nie przetraci pieniędzy, które zyska, po
ślubiając Ginę. Nie zmarnuje też szczęścia, które mu ona
przyniesie.
- Chciałem sobie wyrobić obiektywne zdanie na jego
temat. Jest lojalny wobec swoich dzierżawców i dba
o swoją ziemię. Będzie więc wierny i Ginie.
- Ale przynajmniej powiedz jej, że on się nią interesuje.
Prawdopodobnie nic złego by się nie stało, gdyby to uczy
nił. Jeśli dobrze rozegra swe karty, Giną i tak się nie domyśli,
jakie są szczegółowe warunki dotyczące jej ślubu. Hunting
don będzie bez wątpienia nalegał na pośpiech. Może więc le
piej przygotować córkę na to, że ktoś stara się o jej względy.
Jak tylko małżeństwo dojdzie do skutku, zadba o to,
żeby wiadomość o nim została zamieszczona w „New
York Timesie". Tak, proszę państwa, to, iż moja dziew
czynka poślubiła angielskiego arystokratę, na pewno spra
wi, że niejedna matrona będzie się skręcać z zazdrości.
Georgina wpatrywała się w suknię, przewieszoną przez
poręcz łóżka. Żółtawy kolor nasuwał na myśl gojący się
siniak. Przestała liczyć kokardy, gdy doszła do dwudzie
stu pięciu. Jeśli zaś chodzi o pióra, które umocowano z ty
łu do kołnierzyka i które będą opierały jej się o głowę...
co, na miłość boską, myślała sobie krawcowa, kiedy zgo
dziła się wykonać tę potworną kreację?
Dziewczyna za to dobrze wiedziała, co myślał jej oj
ciec. Kochał przesadę, a piękno wynikające z prostoty by
ło dla niego niepojęte. Ale czy ona będzie w stanie nosić
to okropieństwo na dzisiejszym balu?
Z rozpaczą w sercu postawiła na łóżku duże pudło. Znaj
dowała się w nim inna suknia, którą dopiero co przyniesio
no od szwaczki. Niezmiernie elegancka, bardzo prosta w li
nii. Georginę od pierwszej chwili zachwycił błękitny atłas.
Bohater jej snów miał oczy tego właśnie koloru. Oczy, któ
re kryły w sobie cierpienie i które wołały o jej siłę i mądrość...
Pukanie do drzwi zmusiło ją, by wróciła do teraźniej
szości i ohydnej żółtej sukni.
- Proszę.
Do pokoju wszedł ojciec. Miał krople potu na czole,
czerwone policzki i nos. Mimo panujących wciąż chło
dów cały czas sprawiał wrażenie rozpalonego.
- Co sądzisz o tej sukience, maleńka? - zapytał tonem,
wyraźnie mówiącym, iż odkrył bezcenny skarb, utracony
przed wieloma wiekami.
Georgina głęboko żałowała, iż „skarb" ten ujrzał
w ogóle światło dzienne, ale za nic w świecie nie chciała
sprawić ojcu przykrości.
- Och, papo... - Rzuciła okiem na suknię; ukrywanie
prawdziwych uczuć bez uciekania się do kłamstwa stano
wiło grę, którą parała się od wczesnego dzieciństwa... - ni
gdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego.
- Wiedziałem, że będziesz zadowolona! Jesteś taka po
dobna do matki. Tak samo łatwo jest sprawić ci radość.
Boże, jakże mi jej brakuje.
Dziewczyna głęboko współczuła ojcu. Matka umarła
na zapalenie płuc w zeszłym roku. Z powodu choroby,
a także dlatego, że okrucieństwa dam z towarzystwa zła
mały jej serce.
Lorraine Heath Ta jedna łza
1 Londyn 1878 - Sądzę, Huntingdon, że stanowczo powinieneś raz jeszcze przemyśleć swoje niegodziwe zamiary. Siedząc w eleganckiej bibliotece Devon Sheridan, siódmy hrabia Huntingdon, sam się sobie dziwił, że może ze spo kojem popijać porto kuzyna zamiast cisnąć w niego krysz tałowym kieliszkiem. Miał wielką ochotę coś zniszczyć. Nauczył się jednak w młodym wieku lat dwunastu, że nie należy naruszać cienkiej politury dobrego wychowa nia bez względu na swoje prawdziwe uczucia, zwłaszcza gdy mogłyby doprowadzić go do grubiaństwa. Ostatnio doznawał ich aż nazbyt często. Powoli przeniósł wzrok na mężczyznę, siedzącego w skórzanym fotelu za ogromnym mahoniowym biurkiem. - Nie jestem pierwszym szlachcicem, który poślubia bogatą pannę w celu uzupełnienia rodowego skarbca - wy tknął swemu rozmówcy, Christopherowi Montgomery, hrabiemu Ravenleigh. - I, jak sądzę, nie ostatnim. Ożenek dla pieniędzy jest bądź co bądź uważany za czyn ze wszech miar godzien pochwały. Zupełnie inaczej niż jego usiłowania z ostatnich lat, które jego znajomi uznaliby za najzupełniej niesmaczne, pod warunkiem oczywiście, że by się o nich dowiedzieli.
Nawet jego kuzyn odczułby zgorszenie, gdyby doszła do niego wieść o tym, jak daleko posunął się Devon, usiłując ratować to, co mu było najdroższe. Jego rodowy majątek podupadał, a ziemie, niegdyś utrzymujące licznych dzierżawców, leżały odłogiem. Od jakiegoś już czasu Devon doznawał niszczącego poczucia beznadziei, pomału tracąc resztki pozorów zamożności i zamieniając się stopniowo w prostego robotnika rolnego. Jednak niecałe dwa tygodnie temu pojawiła się przed nim szansa ratunku w postaci Georginy Pierce, bogatej panny z Ameryki, która to osoba najwyraźniej w świecie nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów swojego majątku. Devon dowiedział się najzupełniej przypadkowo o za możności jej rodziny od Ravenleigha, na którego natknął się u White'a*. Kuzyn napomknął mu wtedy, że przyjmu je pannę Pierce wraz z jej ojcem w swojej miejskiej rezy dencji. Rodzina ta wywodziła się z Fortune, małego mia steczka w Teksasie, gdzie Ravenleigh poznał swoją obec ną żonę oraz jej liczne siostry. Najstarsza z nich Lauren i panna Pierce były przyjaciółkami z dziecinnych lat. Dyskretne śledztwo, jakie przeprowadził Devon na te mat finansów Nathaniela Pierce, wykazało, iż człowiek ten zgromadził swoją fortunę podczas wojny domowej w Ameryce. Fakt, że uczynił to, omijając blokady, niewie le znaczył. Po wojnie pan Pierce sprzedawał po bajoń skich sumach towary, na które, w braku konkurencji, miał licznych nabywców. Parał się również spekulacją grunta mi, a także mówiło się, iż ostatnio zaczął inwestować w koleje. Najwyraźniej osobnik ten zajmował się różny mi sprawami i miał złotą rękę do interesów. * White - modny klub w Londynie (przyp. tłum.).
- Jednak Amerykanki, zwłaszcza te, które pochodzą z Teksasu, a już w szczególności wywodzące się z For tune, rzadko cechuje... uległość - stwierdził Ravenleigh. Devon uniósł brew. - Miało się trudności z okiełznaniem pani swego serca? Kuzyn zmrużył z irytacją oczy. Devon zdawał sobie sprawę, że nie należy drażnić dobroczyńców. A on nie zwykł wszak postępować nierozważnie. Miał swoją dumę, o, to tak. Ale brak rozwagi to zupełnie coś innego. Duma stanowiła ich główną cechę rodową i tak samo, jak jego przodkowie, Ravenleigh także nie miał zamiaru wywoływać nawet cienia plotek. Chociaż Devon przyzna wał chętnie, że Ravenleigh wyglądał teraz na bardzo za dowolonego ze swego losu, słyszał jednak wcześniej pew ne pogłoski, iż jego teksaska żona nie od razu umiała przy stosować się do życia w swojej nowej ojczyźnie. - Te kobiety wychowały się w trudnych czasach. Są przyzwyczajone do samodzielności - stwierdził Raven- leigh, starannie panując nad głosem. - Moja druga żona będzie miała tyle samodzielności, ile tyl ko zapragnie. Ja zaś liczę wyłącznie na jej pieniądze, w zamian za co otrzyma ode mnie tytuł hrabiowski. O ile wiem, Ame rykanie uwielbiają nasze szacowne tytuły - odparł Devon. Mimo że nie przedstawiono go jeszcze pannie Pierce, nie mógł oprzeć się pytaniu, czy zdaje sobie ona sprawę, iż ojciec chce dla niej kupić utytułowanego męża. - Chociaż w dobrym towarzystwie wiele małżeństw za wiera się obecnie dla konwenansu albo politycznych so juszów, nie mogę sobie wyobrazić samotności większej niż ta, z jaką ma się do czynienia, poślubiwszy kogoś, ko go nie kochamy - stwierdził Ravenleigh. Obawiając się, iż w gniewie zmiażdży trzymany w dłoni kieliszek, Devon odstawił go ostrożnie na lśniący blat mar-
murowego stolika, znajdującego się obok jego fotela. Wstał. - A więc w pożałowania godnym stopniu nie dostaje ci wyobraźni, kuzynie. Podszedł do okna i popatrzył na doskonale utrzymany trawnik. Samotność to bezradność, gdy traci się resztki szacun ku. Izolowanie się od świata, by ludzie nie dostrzegli symptomów upadku. Udawanie, by nikt nie dowiedział się, jakie są jego prawdziwe smutki, lęki, żale. Koniecz ność stawiania wszystkiemu czoła w pojedynkę. To od krycie, że kiedy chce się zapłakać, zabrakło już łez. W chwili obecnej Devon znajdował się na skraju przepa ści: groziło mu, że straci wszystko, co było mu drogie. Ro dzinny majątek. Szacunek innych. Szacunek do samego sie bie i własną dumę. Samo już to, że musiał szukać pomocy u Ravenleigha, stanowiło poważny cios dla jego próżności. - Huntingdon, mógłbym bez problemów pożyczyć ci... - Nie! - Starając się zachować panowanie nad sobą, De- von zacisnął pięści tak mocno, że zabolały go przedramio na. Od tego człowieka nie przyjmie ani współczucia, ani wspaniałomyślności. - Nie zamierzam znaleźć się na niczyjej łasce, dopóki jeszcze mam środki, by tego uniknąć. Została mi jeszcze jedna rzecz, którą mogę wystawić na sprzedaż: mój tytuł w zamian za bogatą pannę. Tym muszę się zadowolić. Zamknął oczy i wyobraził sobie dwór w Huntingdon takim, jaki powinien być: wspaniały, dumny, majestatycz ny. Nie taki, jakim zostawił go ojciec: sprawiający wraże nie podstarzałej wdowy, która na dodatek wpadła w alko holowy nałóg. Starając się odrzucić tkwiące w nim od dawna uczucie goryczy, Devon zmusił się, by wrócić myślami do panny Georginy Pierce. Georgina. Imię to nie podobało mu się
wcale, ale prawdę mówiąc, nic a nic się tym nie przejmo wał. Raz w życiu ożenił się z miłości i nie miał zamiaru powtarzać tego koszmarnego błędu. - Panie są w domu? - zapytał Devon. - Nie, Elizabeth zabrała dziewczęta na zakupy. - Dobrze. Więc nikt. nam nie będzie przeszkadzał, kie dy pojawi się Pierce. Jakie wrażenie uczyniła na tobie je go córka? - Nie wygląda na zachwyconą naszą ojczyzną. Devon obejrzał się przez ramię. - To niemożliwe. - Ich świat to istne przeciwieństwo naszego. Kiedy by łem w Teksasie z wizytą u Kita, odczułem wielką ulgę, że to jego papa wysłał z kraju, a nie mnie. - Nie wywoływałeś skandali - przypomniał mu Devon. - Gdybyż to było takie proste. - Ravenleigh pokręcił głową. - Zaś jeśli chodzi o Georginę... Przypuszczam, iż nie wystarczy, że spodobasz się jej ojcu. Będziesz musiał spodobać się także i jej samej. Devon uśmiechnął się. - Chyba nie doceniasz naszego rodzinnego uroku. Jeśli trzeba, mogę nim emanować do woli. - Lepiej, żebyś nie zachowywał się sztucznie. Długo te go nie zniesiesz. - Zrobię to, co niezbędne, kuzynie, a panna mi będzie wdzięczna. Zapewniam cię, że bez trudu stanę się czułym mężem. - Odwrócił się w stronę okna. - Wspominasz kie dy Klaryssę? - Codziennie. - I jak sądzisz, co czułaby twoja obecna małżonka, wie dząc, że tak często myślisz o swojej pierwszej żonie? - Przypuszczam, że ona wie. Ja zaś doskonale zdaję sobie sprawę, że sama nie zapomniała o swoim pierwszym mężu.
Devon musiał przełknąć ślinę, zanim zdobył się na na stępne słowa. - Margaret znienawidziła mnie przed śmiercią za to, że nie mogłem zapewnić jej dostatku. Pieniądze Pierce'a sprawią, że jego córka nie będzie żywić do mnie podobnych uczuć. - Muszę przyznać, że chociaż nie znam dobrze Geor- giny, nie wydaje mi się ona osobą, która zdolna jest do ja kiejkolwiek wrogości. - Miejmy nadzieję. - Nienawiść ma bowiem wielką si łę niszczenia. Sprawia, że człowiek czuje się kimś gor szym. Powoduje, że zaczyna sobą pogardzać. Devon nie mógł nawet patrzeć na własne odbicie w lustrze. Tymcza sem, na swoje nieszczęście, jego dom został obficie wypo sażony w zwierciadła. Lekkie pukanie do drzwi wyrwało go z ponurej zadu my. Jakże szybko go jednak ogarniała, przywodząc na myśl złe chwile, które, jak miał nadzieję, staną się prze szłością, gdy tylko zdobędzie swą bogatą pannę. - Milordzie, wrócił pan Pierce - odezwał się lokaj. - Tak jak pan kazał, poinformowałem go, że czeka pan na nie go w bibliotece. Devon zesztywniał. Nadeszła godzina ratunku, a czas już był po temu najwyższy. Gdyby został ze swymi wspo mnieniami jeszcze chwilę, sprawiałby wrażenie istnej chmury gradowej, witając człowieka, który miał stać się jego nowym dobroczyńcą. - Daj nam jeszcze odrobinę czasu - powiedział stanow czo Ravenleigh. Drzwi zamknęły się. Jakże łatwo jest wydawać polecenia, kiedy stoi się na wierzchołku drabiny społecznej, a jakże trudno zachować grunt pod nogami, kiedy się zsuwa na dół. - Chcesz, żebym z wami został? - zapytał cicho Raven- leigh.
Devon pokręcił głową. - Zrobiłeś wystarczająco wiele, zawiadamiając pana Pierce o moich zamiarach i organizując nasze spotkanie. Wolałbym, żebyś nie był świadkiem mojego upokorzenia. Skrzywił się, gdy Ravenleigh z lekkim zgrzytnięciem odsuwał fotel. Miał wrażenie, że szubienica zaskrzypiała by ciszej. W lśniącej szybie okiennej dostrzegł odbicie po staci kuzyna; okna w jego własnym domu pokryte były grubą warstwą brudu. - Powiem panu Pierce, że czekasz na niego. - Ravenleigh poklepał Devona po ramieniu. - Pamiętaj, że Kit także oże nił się z rozsądku i jego małżeństwo okazało się udane. Devon cieszył się szczerze, że brat-bliźniak Ravenleigha znalazł szczęście w swej nowej ojczyźnie, ale ostatnich kil ka lat nauczyło go, że marzenia to domena dzieci i głupców. - Nie czekaj z zapartym oddechem, aż przydarzy się to i mnie, kuzynie. Nigdy nie czułem się zdolny do czegoś po dobnego i nie sądzę, by miało się coś w tej kwestii zmienić. Ravenleigh opuścił rękę, a kroki jego kuzyna rozległy się echem po wielkiej bibliotece. Ze schyloną głową De- von przygotowywał się do chwili, w której sprzeda swo ją duszę, dumę i szacunek dla samego siebie. Odwrócił się z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu. Do pomieszczenia wszedł siwowłosy, lekko łysiejący mężczyzna o wydatnym brzuszku, ubrany w źle dopaso wany strój. - Panie Pierce, pragnę panu przedstawić Devona She- ridana z Huntingdon - powiedział Ravenleigh. - Huntingdon? A co to jest? - zapytał Pierce. Devon lekko przechylił głowę, jakby gest ten miał uła twić mu zrozumienie sensu tego dziwacznego pytania. - Za pozwoleniem? - Huntingdon, co?
- Pan Sheridan jest hrabią Huntingdon - podsunął Ra- venleigh. Pierce uśmiechnął się, ukazując nierówne zęby. - To wiem. Mam sporo informacji na twój temat, chłop cze. Sprawdzałem cię od czasu, kiedy Chris powiedział mi, że interesujesz się moją córką. Chris? Nikt nigdy nie zwracał się do Ravenleigha per „Chris". Devon stłumił dreszcz obrzydzenia na taką nie stosowną poufałość, zgorszony brakiem szacunku dla ty tułu swego kuzyna. Ravenłeigh odchrząknął. - Panowie zechcą mi wybaczyć, ale pozwolę sobie zo stawić ich samych. - Siemanko, stary - odparł Pierce. Wielki Boże! Devon miał tylko nadzieję, że córka tego człowieka nie będzie używać podobnego języka. Kiedy kuzyn Ravenleigh cicho zamknął za sobą drzwi, Devon skoncentrował swoją uwagę na panu Pierce. Przybysz zmrużył oczy w wąziutkie szparki i wpatry wał się w niego, jakby był rasowym koniem, wystawionym na aukcję. Devon zniósł to spokojnie, wiedząc, że nie ma w tej kwestii nic do powiedzenia. Był skłonny do wielu po święceń, by osiągnąć swój cel. Zgodnie z obowiązującym w Anglii prawem, błogosławieństwem i klęską zarazem, cały majątek rodziców dziedziczy najstarsze z rodzeństwa, więc w związku z tym bogatych panien na wydaniu trze ba było szukać ze świecą. Lord Randolph Churchill niedawno ożenił się z Ame rykanką. Kobiety z tego kraju tak bardzo urzekły księcia Walii podczas jego wizyty za oceanem, że teraz zapraszał je do Anglii i wprowadzał do swego kręgu towarzyskie go... ku wielkiemu niezadowoleniu swojej matki, Jej Wy sokości królowej Wiktorii.
Devon nie wątpił, że za kilka lat Amerykanki wezmą Londyn szturmem i znajdujący się w trudnej sytuacji męż czyzna będzie miał ich bogaty wybór, a nie tak jak teraz nieliczne próbki. Jednak on nie mógł czekać, aż nastąpi ta błogosławiona odmiana. Miał nadzieję, że przyszły teść znajdzie w nim to, cze go poszukuje, od razu podczas pierwszego spotkania. - Znaczy, zależy ci na wspólnocie majątkowej, co nie? - zapytał w końcu Pierce. Devon sztywno skinął głową. - Istotnie. Pierce zaczął przechadzać się żwawo po bibliotece. De- von miał zamiar zająć miejsce za biurkiem, żeby zyskać tym sobie przewagę, by sprawić wrażenie osoby, która ma więcej do zaoferowania. Jednak Pierce, z typowo amerykańską bezceremonial- nością, podszedł do fotela za biurkiem, rozsiadł się w nim wygodnie, oparł łokcie o lśniący blat mahoniowego biur ka, pochylając się lekko do przodu. Devon został więc na swym dawnym miejscu przy oknie, jakby zamiast swej własnej dumy musiał pilnować znajdujących się za nim klejnotów królewskich. - Czy kuzynek podał ci warunki, na które skłonny je stem przystać? - zapytał Pierce. Jestem skłonny? Devon oczekiwał, że to on będzie sta wiał warunki. Bądź co bądź, chciał poślubić córkę tego człowieka. Mimo to odparł krótko: - Owszem. Amerykanin odchylił się na oparcie fotela i zaczął stu kać palcem o blat biurka. A niech go diabli. - Nie ma na świecie nic dla mnie droższego niż moja córka, panie Sheridan. - Huntingdon - poprawił go stanowczo Devon.
Krzaczaste brwi pana Pierce podniosły się aż na kra niec jego łysiejącego czoła. -Co? - W Anglii do osób utytułowanych należy zwracać się w odpowiedni sposób. Ja nazywam się Huntingdon. Mój kuzyn zaś Ravenleigh. - A jak spodobasz się mojej córce na tyle, że zechce za ciebie wyjść, to jak będą się do niej zwracali? Spodobam się jej? A czy są jakieś powody, by tak się nie stało? -Jako moja żona zostanie hrabiną i będzie nosiła tytuł lady Huntingdon. - Hrabina. Podoba mi się to słowo. Smakuje jak ciepły miód. Lady Huntingdon. - Uśmiechnął się szeroko. - W to mi graj. Zabębnił dłońmi o blat biurka, jakby był doboszem w wojsku Jej Królewskiej Mości. - W takim razie możemy teraz przejść do rzeczy. Dowia dywałem się tu i tam na twój temat, kiedy twój kuzyn po wiedział mi, że interesowałbyś się ożenkiem z moją córką. - Doprawdy? - Gadają, że nie traktowałeś źle swojej pierwszej żony. Devonowi ścisnęło się serce na wspomnienie Margaret, domagając się ulgi, na którą nie mógł sobie pozwolić... nie teraz... nie kiedy właśnie zawierał ugodę przedślubną, bar dziej przypominającą kontrakt handlowy. Wiele godzin spędził olśniony pięknością swej ukochanej żony i starał się, by miała wszystko, czego tylko zapragnie. Jednak w osta tecznym rozrachunku okazało się to niewystarczające. - I to interesuje pana dlatego, że... - Interesuje mnie wyłącznie człowiek, który będzie wła ściwie odnosił się do mojej córki. - Pierce pochylił się do przodu i zmierzył Devona twardym spojrzeniem. - Czy
wiesz, Sheridan, co to znaczy kochać dziewczynę tak, że jest się gotowym zaprzedać duszę diabłu tylko po to, że by zobaczyć jej uśmiech? - Huntingdon. Owszem - umilkł na chwilę. - Wiem, w jakich granicach mieści się miłość o takiej potędze. Pierce parsknął z pogardą. - Może to, co słyszałem o tobie, nie jest jednak praw dą, skoro widać wyraźnie, że wcale nie wiesz, o co chodzi. - Ośmielam się mieć inne zdanie. Zaznałem wielkiej mi łości. - Gdyby tak było, wiedziałbyś, że nie zna ona granic. Do takiej właśnie miłości zdolna jest moja córka. Oddychał ciężko, a jego policzki pokryły się krwistym rumieńcem. To spotkanie nie odbywało się tak, jak to so bie wyobrażał Devon. - Czy zechciałby się pan napić odrobiny porto mojego kuzyna, panie Pierce? Starszy mężczyzna kiwnął głową i pomasował sobie pierś zaciśniętą pięścią. Uśmiechnął się słabo do Devona. - Chyba mi coś zaszkodziło z potraw, które jadłem na lunch. Devon skierował się do szafki z alkoholami. Kiedy za czął nalewać wina, karafka lekko stuknęła o kieliszek. - Ja też dowiadywałem się trochę na pana temat, panie Pierce - powiedział Devon. Odstawił karafkę, podszedł do biurka i podał kieliszek czło wiekowi, którego zaczął uważać za swojego przeciwnika. - Wiem, że jest pan sprytnym człowiekiem interesu. - Moja córka to nie towar, którym można handlować. - Pierce wyrwał mu kieliszek z ręki. Pochłonął jego zawartość jednym łykiem, a potem odstawił stanowczo na biurko i prze szył Devona wściekłym^pojrzeniem. - Nie mam zamiaru roz mawiać z człowieki&jjłj który tak się odnosi do kobiet.
Młodszy z mężczyzn wrócił na swoje miejsce pod oknem. W jego głowie panował zamęt. - Zapewniam pana, że nie chciałem go obrazić ani też wcale nie uważam pańskiej córki za przedmiot handlu. Gdy zostanie moją żoną, niczego jej nie zabraknie. W oczach Pierce'a pojawił się błysk. -1 o to mi właśnie chodzi. Ale mam trzy warunki, na któ re musisz się zgodzić, zanim dam swoje błogosławieństwo. - A jakie to są warunki, panie Pierce? - Po pierwsze, moja córka ma nic nie wiedzieć, że się porozumieliśmy. Masz ją przekonać, iż uważasz ją za pięk ność, że się w niej zakochałeś i dlatego prosisz o jej rękę. Przekonać ją, że jest piękna? Wielki Boże. A jaką ko bietę trzeba o tym przekonywać? Niewątpliwie tylko ta ką, która jest nieatrakcyjna. Kochać ją? Devon sam już nie wiedział, co znaczy to słowo. Mimo to krótko skinął głową. - Po drugie, moja córka uwielbia dzieci. Masz jej dać ich tyle, ile tylko zapragnie. Po trzecie, masz dochować jej wierności. Jeśli odkryję, że jest inaczej, wykastruję cię. Nawet zza grobu. Devon odwrócił się twarzą do okna. Czuł się, jakby był dziwką, sprzedającą się temu podstarzałemu człowiekowi po to, by odbudować swój majątek. - A co dokładnie zyskam, jeśli zgodzę się na pańskie warunki? - Nieograniczony dostęp do wszystkiego, co mam... po ślubie i jeśli okaże się, że jest szczęśliwa. Devon nie spodziewał się aż takiej hojności. Mógłby szybko przywrócić Huntingdon do stanu poprzedniej świetności. Popatrzył na szare niebo i nabrał tchu. - Przyjmuję wszystkie pańskie warunki. Teraz nasi praw nicy powinni spotkać się i uzgodnić warunki intercyzy.
- Nie będzie z tym problemu, kiedy już okaże się, że dziewczyna jest szczęśliwa. Devon odwrócił się od okna i przyjrzał się badawczo panu Pierce. - Musi pan podpisać te dokumenty, zanim ja złożę pod pis na akcie ślubu. - Podpiszę w dniu, kiedy zawrzecie związek - stwier dził Pierce. - Wtedy przekażę ci pieniądze. Im bardziej bę dzie szczęśliwa, tym więcej. - Musimy gdzieś się z nią poznać. - Jutro wieczorem idzie z Lauren na któryś z tych ba lów. Możesz tam zacząć zaloty. Devon skłonił się lekko. - Bardzo dobrze. Będę liczył minuty dzielące mnie od tej chwili. - Wątpię. Nie znałem jeszcze człowieka, który sam wy stawia się na strzały Amora, ale o jednym cię mogę za pewnić, Huntingdon. Ona uczyni cię znacznie bogat szym, niż sobie to wyobrażasz. Devon miał nadzieję, że stary wie, co mówi, gdyż po trafił sobie wyobrazić bardzo wiele.
2 - Jeśli na dzisiejszym balu będziesz chciała rozmawiać z jakimś mężczyzną, po prostu popatrz mu w oczy i za mknij wachlarz. - Lauren Fairfield zademonstrowała wła ściwą procedurę, nieśmiało trzepocząc rzęsami, co Geor- ginie Pierce przywiodło na myśl skrzydła unoszącego się w powietrzu kolibra. Zwinięta w wyściełanym pluszem fotelu koło okna Georgina powoli popijała herbatę. Pokojówka, która przyniosła parujący napój, wyjaśniła, że tę właśnie odmia nę pije się rano, nie zaś po południu lub wieczorem... jak by Georginę cokolwiek to mogło obchodzić, czy dostaje herbatę właściwą dla pory dnia. Rzeczy, którymi przejmowali się Brytyjczycy, były wciąż dla niej niepojęte. - Dlaczego nie mogę po prostu podejść do człowieka, z którym zechciałabym rozmawiać? - zapytała. Prawdę mówiąc, wcale nie miała zamiaru sama zaczynać konwersacji z którymś z tych Anglików, a tym bardziej do niego podchodzić. Ani też z mężczyznami innej narodowo ści. Nie umiałaby wymyślić tematu, który mógłby ich za interesować. Podczas nielicznych rozmów, jakich była świadkiem, mężczyźni traktowali kobiety tak, jakby miały głowy tylko po to, by mogły im na nich rosnąć włosy. Przewracając oczami już po raz setny od dnia przyby cia Georginy, Lauren opadła na łóżko.
- Bo tak się nie robi, gąsko. Jestem pewna, że jak tylko nauczysz się przestrzegać etykiety, zaraz znajdzie się ja kiś dżentelmen, który zechce z tobą zatańczyć. Georgina zawsze uważała swoją przyjaciółkę za pięk ność, ale przez lata spędzone poza Teksasem nabrała ona jeszcze wdzięku i pewności siebie, wynikających ze świa domości, że znalazła swoje miejsce na świecie. Georgina miała to jeszcze przed sobą. Wkrótce po wojnie ojciec sprowadził ją i jej matkę do Teksasu, gdzie zajął się handlem. Dziewczyna skończyła już wtedy swą edukację, więc przenosiny nie przyniosły jej wykształceniu żadnego uszczerbku. W Teksasie pod pewnymi względami nauczyła się znacznie więcej, niż te go pragnęła... o ludziach i o tym, co było dla nich ważne. - Ach, Lauren, to nie dla braku etykiety mężczyźni ode mnie stronią. - Od jej przyjazdu były już na dwóch balach, a ona jeszcze nie zwróciła na siebie niczyjej uwagi. Nie na leżała do wielkich piękności i zachowywała kamienny spo kój, co sprawiało, że wydawała się osobą raczej nudną. - Nie mówi się „dla", tylko „z powodu". Proszę, prze stań tak przy mnie mówić. Georginie aż się nie chciało wierzyć, że może z taką ła twością poirytować Lauren. - Robię to tylko po to, żeby się z tobą podroczyć - uśmiechnęła się. Lauren zadarła nosek i spojrzała na nią z góry. - Wiem o tym doskonale. Nie przypominam sobie, że byś dawniej była taka nieznośna. - A ja nie pamiętam, żebyś była taką świętoszką - od parła Georgina, starając się lekkim śmiechem zatuszować zmieszanie. Chociaż cieszyła się, że znowu widzi się z dawną przyjaciółką, równocześnie niepokoiło ją uwiel bienie Lauren dla obowiązujących zasad, tych właśnie,
które w Nowym Jorku posłużyły innym damom po to, by ją, Georginę, pognębić. Trzy lata temu ojciec zdecydował, że powinni skończyć z tym ciągłym przenoszeniem się z miejsca na miejsce, za puścić korzenie i osiedlić się w Nowym Jorku. Nie zna leźli tam jednak życzliwości, której zaznali w Teksasie. Georgina była pewna, że to właśnie przedstawicielki „sta rych pieniędzy" przyczyniły się do śmierci jej matki. Od nosiły się do nich obu z wyższością i nigdy, przenigdy nie zapraszały na swoje bale. Ciężko zarobione przez ojca pieniądze wcale nie pomogły im zyskać wyższego statu su. Nigdy nie zostali zaakceptowani, a dla matki, która wyrosła w biedzie, akceptacja stanowiła wszystko. Georgina odczula wstrząs, widząc Lauren po raz pierw szy po wielu latach. Nie chciała utożsamiać jej z przed stawicielami elity nowojorskiej, ludźmi, którymi gardziła za ich snobizm i pretensjonalność. Lauren przyłożyła sobie zamknięty wachlarz do prawe go ucha. - Wiem, że się zmieniłam - stwierdziła z powagą Geor gina. Tyle tylko, że jej przyjaciółka zmieniła się jeszcze bardziej. Georgina wciąż starała się w niej odnaleźć tamtą dziew czynkę, która biegała z nią po kwietnych łąkach, wspinała się na drzewa, wykradała wieczorem przez okno na spo tkanie przy strumieniu. Pod ogromnym sklepieniem roz gwieżdżonego nieba obie snuły marzenia o małżeństwie, mężach, miłości i dzieciach. Obiecały sobie, że pozostaną przyjaciółkami do samej śmierci. Czuła się okropnie opuszczona i samotna, kiedy osiem lat temu Lauren wyjechała z Teksasu, gdy jej matka po ślubiła Christophera Montgomery'ego. Nie przejęła się więc zbytnio, kiedy kilka miesięcy później jej ojciec po-
stanowił sprzedać dom w Fortune i zabierać ją i jej mat kę w swoje podróże. Lauren położyła sobie wachlarz na kolanach. - A więc znasz mowę wachlarza. Mowa wachlarza, rękawiczki, chusteczki, parasola... Dla czego ci ludzie nie potrafią po prostu ze sobą rozmawiać? Dlaczego muszą prowadzić między sobą te irytujące gier ki? To chyba niesprawiedliwe, obciążać te wszystkie przed mioty odpowiedzialnością za porozumienie się ludzi? - Rzuciłam okiem do książek, które mi pożyczyłaś. Ale te wszystkie reguły wydają mi się niemądre. Jeśli w Teksa sie mężczyzna idzie chodnikiem, unosi na mój widok kape lusza i mówi: „Witam, panienko". Tutaj żaden mężczyzna nie może unieść kapelusza, dopóki ja się mu nie ukłonię, a dopóki do niego nie przemówię, musi stać i czekać, nawet aż się ściemni, ale nie wolno mu się do mnie odezwać. - To właśnie jest kultura. W Anglii mężczyźni są dżen telmenami. - A więc uważasz, że Tom nie był dżentelmenem? Lauren zerwała się z łóżka i podbiegła do okna, z którego rozciągał się widok na najpiękniejszy ogród, jaki Georgina widziała w życiu. Gdziekolwiek skierowało się wzrok, widać było, że Elizabeth Montgomery uwielbia róże. W każdym pokoju stały też one w kryształowych wazonach. - Po co mi go przypominasz? - odpowiedziała jej Lau ren pytaniem. Georgina poprawiła się w fotelu i podciągnęła nieco wyżej nogi, nie dbając o to, że gniecie spódnicę. Może no wojorscy snobi słusznie nie chcieli przyjąć jej do swego towarzystwa. - Myślałam, że go kochasz. Lauren pogładziła ciemnoczerwoną aksamitną zasłonę, odsuwaną ceremonialnie przez służbę każdego ranka.
- Tak jak jedno dziecko kocha drugie. Miałam zaled wie czternaście lat, kiedy wyjechaliśmy z Fortune. Prawie już nie pamiętam, jak wyglądał. - Czy dlatego mnie nawet o niego nie spytałaś? - Czemu miałabym o nim myśleć, kiedy on o mnie już dawno zapomniał? Obiecał, że będzie pisać, a nigdy nie dostałam od niego nawet jednego listu. - Może dlatego, że musiał zarobić na życie. - Widywałaś go? - W spojrzeniu Lauren odmalowało się tyle tęsknoty, że Georgina wiedziała, iż przyjaciółka myślała o Tomie... bardzo często. - Od czasu do czasu, kiedy interesy papy wymagały, byśmy wrócili do Teksasu. Jest teraz szefem poganiaczy bydła i świetnie zarabia, bo ciężko pracuje... - Tutejsi panowie nie muszą pracować. Mają więc du żo czasu dla kobiet, które kochają. - Jeśli nie pracują, to skąd biorą pieniądze? - Dziedziczą je. Georgina odstawiła kruchą filiżankę z chińskiej porce lany na stoliczek, którego wygięte nóżki sprawiały wraże nie zbyt delikatnych, by podtrzymać blat. - Muszą jednak w jakiś sposób zyskiwać nowe dochody. - Może robią inwestycje. Nie mam pojęcia. Wiem tyłko, że nie muszą pracować. Pocić się. Pamiętam, jak Tom przy chodził pod koniec dnia, pachnąc nie lepiej niż krowa, ca ły pokryty kurzem, a pod paznokciami miał świętą ziemię. Angielscy dżentelmeni są zawsze czyści i ładnie pachną. - Nie ma nic złego w tym, że ktoś się spoci i pobrudzi. - Poza tym że to jest cecha klas niższych - odparła ci cho Lauren. - My jesteśmy ponad to. Georgina zauważyła, że Lauren w zamyśleniu przesu wa sobie wachlarz w poprzek policzka. To znaczy „ko cham cię" w języku wachlarza. Czyżby myślała o Tomie?
Czy to właśnie z jego powodu odmówiła tylu wcześniej szym propozycjom małżeństwa? - Jesteś dorosłą kobietą, Lauren. Mogłabyś wrócić do Teksasu, kiedy tylko zechcesz. Lauren żachnęła się lekko. - Obawiam się, że pasowałabym tam równie dobrze, jak ty sądzisz, że nadajesz się do życia tutaj. Ona zaś rzeczywiście tak samo potrafiła tu sobie znaleźć miejsce, jak kawałek z innej układanki. Czyż nie nauczyła się tego w Nowym Jorku? Z ogromną ulgą przyjęła decy zję ojca o rezygnacji z dalszego wynajmowania rezydencji w tym mieście. Jednak zamiast wrócić do tak kochanego przez nią Teksasu, popłynęli do Anglii. Georgina była wte dy zrozpaczona. Chciała mieć dom, ale jeszcze bardziej pragnęła zyskać poczucie przynależności. Lauren odwróciła się z westchnieniem od okna i z wdzię kiem podeszła do wielkiego łoża z baldachimem. - Mam nadzieję, że dobierzesz sobie w końcu jakiś wa chlarz. Spędziłam wczoraj całe popołudnie na Regent Street, szukając czegoś, co mogłoby ci się spodobać. Georgina wstała z fotela i zbliżyła się do łóżka. Na narzu cie barwy starego burgunda leżało kilkanaście wachlarzy. - Obawiam się, że ja traktuję wachlarz jako przedmiot, przy użyciu którego mogę zyskać trochę ochłody w upal ny lipcowy dzień, a nie coś, co służy do przekazania mo ich myśli mężczyźnie. - Ludzie są tu znacznie bardziej wyrafinowani niż w Fortune. Ja też przez długi czas czułam się jak prosta wieśniaczka. Myślałam, że nigdy nie zostanę zaakcepto wana. - W oczach Lauren malowało się zrozumienie. - A ty uważasz, że to dlatego panowie nie proszą cię do tań ca? Bo brak ci wyrafinowania, do jakiego przywykli? - Tak, z tego oraz paru innych powodów. - Georgina
podniosła ogromny wachlarz i otworzyła go, rozpościera jąc szeroko strusie pióra. Rany, jakie zadano jej w No wym Jorku, wciąż były zbyt świeże. Nie czuła się na si łach opowiadać Lauren, jak raz usiłowała zostać przyjęta do towarzystwa i jak jej się to straszliwie nie udało. - Za tym mogłabym schować całą twarz. - Twoja twarz jest najzupełniej w porządku. - Poza tym że nie jest piękna ani nawet szczególnie sub telna. Co gorsza, mam zwyczaj mówić to, co myślę, a męż czyźni tego nie cierpią. - Odrzuciła wachlarz. - Nie czuję się dobrze w salonach, Lauren. Wolałabym móc wycho dzić na dwór. - A więc nie powinnaś była pojawiać się w Londynie podczas sezonu. Należało poczekać do sierpnia, który spędzamy w naszej wiejskiej rezydencji. - Nie miałam pojęcia o istnieniu sezonu, kiedy papa powiedział mi, że chce tu przyjechać. Chciałam tylko zo baczyć się z tobą... a nie z tymi wszystkimi sztywnymi, aroganckimi ludźmi, którzy działają mi na nerwy swoją zarozumiałością. - Jesteś moim gościem, Gino. Ludzie pomyślą, że je stem nieuprzejma, jeśli nie będę zabierać cię ze sobą na proszone obiady i bale. - Cóż, nie możemy na to pozwolić. - Georgina sięgnę ła po wachlarz z kości słoniowej, rzeźbiony w skompliko wany kwiatowy wzór. - Wezmę ten na dzisiejsze tańce. Lauren objęła Georginę i mocno ją do siebie przytuliła. - Ty wcale się nie zmieniłaś. Wciąż troszczysz się bar dziej o innych niż o siebie. Może jakiś szczęściarz cię dziś zauważy. Czyż to nie byłoby wspaniale, gdybyś poślubi ła jakiegoś utytułowanego dżentelmena? Zostałabyś w Anglii i mogłybyśmy się widywać bez przerwy. Wielkie nieba. Poślubić jakiegoś podstarzałego, napu-
szonego angielskiego dandysa było ostatnią rzeczą, jakiej Georgina pragnęła. - Musisz jej to powiedzieć, Natanielu. Nataniel Pierce nie wiedział, czy siedzi w pokoju dzien nym, porannym, czy też popołudniowym. Zdawał sobie sprawę, że jest w jakimś pokoju, ale miał także świado mość, iż ludzie mający pieniądze lubią nadawać pokojom imiona, jakby czyniąc to, dodawali ważności tak owym pomieszczeniom, jak i samym sobie. Elizabeth Fairfield Montgomery stanowiła chlubny wyjątek. Stała teraz przy oknie i stamtąd posłała mu spoj rzenie, które sugerowało, że rzecz nie podlega dyskusji. Ona i jego żona Edna były najlepszymi przyjaciółkami. Do śmierci żony często do siebie pisywali. Przetarł sobie usta szorstką dłonią. - Nie chcę, żeby Giną wiedziała, że miałem coś wspól nego z zainteresowaniem, jakie okaże jej Huntingdon. - Natanielu, nie możesz dać jej w prezencie romansu z bajki i małżeństwa z powieści - przekonywała Elizabeth. - Czemu nie? Jestem starym człowiekiem, który popeł nił w życiu wiele błędów. - Wyłącznie przy grach hazardowych. Jedynie Elizabeth mogła przypomnieć mu o jego naj większej słabości. Zdobył fortunę tylko po to, by ją utra cić, kiedy szczęście odwróciło się przeciwko niemu. Edna przepłakała niejedną noc, podczas gdy on ulegał demono wi hazardu. Przestał więc, by powstrzymać jej łzy. A potem, kiedy znowu wspiął się na swoją górę złota, zabrał żonę do Nowego Jorku... i wtedy znowu pojawił się powód do łez. - Nie chodzi tylko o hazard, Elizabeth. Nie powinienem był zabierać ze sobą Giny i Edny. Podróże z miasta do mia-
sta. Noce spędzone na wozie, kiedy nie mogliśmy znaleźć zajazdu. Nie mieszkaliśmy w żadnym miejscu na tyle dłu go, by mogły znaleźć tam sobie przyjaciół. Teraz mam możliwość zwrócenia Ginie części tego, co jej zabrałem. - Ona wcale nie myśli, że jesteś jej cokolwiek winien. - Ale ja tak czuję! - Wychylił się z fotela. W jaki spo sób ma wyjaśnić swej starej przyjaciółce, że jego córka jest stale samotna? Ze bezustannie musiała opuszczać swoich nielicznych przyjaciół. To prawda, że kiedy wędrowali z miejsca na miejsce, nigdy się na to nie uskarżała. To nie w jej stylu. Przyjmowała to, co niosło jej życie, i starała się dobrze wykorzystać każdą chwilę. Za późno zdał sobie sprawę, jak wiele kosztowały ją jego ambicje. Nikt o nią się nigdy nie starał. Nie usiłował jej uwieść. Nie dał jej do zrozumienia, że jest tą jedyną. Nie krą żył wokół niej rój wielbicieli, ubiegających się o jej względy. Sądził, że w Nowym Jorku pojawi się sposobność zna lezienia Georginie odpowiedniego męża. Jednak w tym mieście dziewczyna czuła się jeszcze bardziej samotnie. Była wieśniaczką, usiłującą przystosować się do życia w wielkim świecie. Przywiózł ją więc do Anglii w nadziei, że znajdzie tu dla niej męża; kogoś z arystokracji, kto będzie potrafił ją docenić. Kogoś, kto pokaże tym zarozumialcom z Nowe go Jorku, ile jest warta jego córka. - Huntingdon nadaje się dla niej doskonale, Elizabeth. Pojechałem do wioski w jego majątku. Rozmawiałem z ludźmi, którzy go znają... - Zbierałeś informacje na jego temat? - zapytała z wy raźną Zgrozą. Dowiadywał się o wszystkich... każdego z arystokra tów, którzy nagabywali go w klubach i jaskiniach hazar du. Huntingdon jako jedyny zadbał o to, by ich pierwsze
spotkanie było dyskretne. On tylko nie przesiadywał w klubach i nie pogrążał się w długach. Nie był także leniwy. Nataniel musiał to przyznać. Ten człowiek wyłaził ze skóry, żeby poprawić swoją sytuację. Sam wiedząc, co znaczą kaprysy fortuny, Nataniel nie miał nic przeciwko temu, żeby dać mu szansę. Całe życie to ha zard. On sam stawiał teraz wszystko na swój instynkt, na to, że dobrze ocenia przyszłego męża swej córki. Huntingdon nie przetraci pieniędzy, które zyska, po ślubiając Ginę. Nie zmarnuje też szczęścia, które mu ona przyniesie. - Chciałem sobie wyrobić obiektywne zdanie na jego temat. Jest lojalny wobec swoich dzierżawców i dba o swoją ziemię. Będzie więc wierny i Ginie. - Ale przynajmniej powiedz jej, że on się nią interesuje. Prawdopodobnie nic złego by się nie stało, gdyby to uczy nił. Jeśli dobrze rozegra swe karty, Giną i tak się nie domyśli, jakie są szczegółowe warunki dotyczące jej ślubu. Hunting don będzie bez wątpienia nalegał na pośpiech. Może więc le piej przygotować córkę na to, że ktoś stara się o jej względy. Jak tylko małżeństwo dojdzie do skutku, zadba o to, żeby wiadomość o nim została zamieszczona w „New York Timesie". Tak, proszę państwa, to, iż moja dziew czynka poślubiła angielskiego arystokratę, na pewno spra wi, że niejedna matrona będzie się skręcać z zazdrości. Georgina wpatrywała się w suknię, przewieszoną przez poręcz łóżka. Żółtawy kolor nasuwał na myśl gojący się siniak. Przestała liczyć kokardy, gdy doszła do dwudzie stu pięciu. Jeśli zaś chodzi o pióra, które umocowano z ty łu do kołnierzyka i które będą opierały jej się o głowę... co, na miłość boską, myślała sobie krawcowa, kiedy zgo dziła się wykonać tę potworną kreację?
Dziewczyna za to dobrze wiedziała, co myślał jej oj ciec. Kochał przesadę, a piękno wynikające z prostoty by ło dla niego niepojęte. Ale czy ona będzie w stanie nosić to okropieństwo na dzisiejszym balu? Z rozpaczą w sercu postawiła na łóżku duże pudło. Znaj dowała się w nim inna suknia, którą dopiero co przyniesio no od szwaczki. Niezmiernie elegancka, bardzo prosta w li nii. Georginę od pierwszej chwili zachwycił błękitny atłas. Bohater jej snów miał oczy tego właśnie koloru. Oczy, któ re kryły w sobie cierpienie i które wołały o jej siłę i mądrość... Pukanie do drzwi zmusiło ją, by wróciła do teraźniej szości i ohydnej żółtej sukni. - Proszę. Do pokoju wszedł ojciec. Miał krople potu na czole, czerwone policzki i nos. Mimo panujących wciąż chło dów cały czas sprawiał wrażenie rozpalonego. - Co sądzisz o tej sukience, maleńka? - zapytał tonem, wyraźnie mówiącym, iż odkrył bezcenny skarb, utracony przed wieloma wiekami. Georgina głęboko żałowała, iż „skarb" ten ujrzał w ogóle światło dzienne, ale za nic w świecie nie chciała sprawić ojcu przykrości. - Och, papo... - Rzuciła okiem na suknię; ukrywanie prawdziwych uczuć bez uciekania się do kłamstwa stano wiło grę, którą parała się od wczesnego dzieciństwa... - ni gdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. - Wiedziałem, że będziesz zadowolona! Jesteś taka po dobna do matki. Tak samo łatwo jest sprawić ci radość. Boże, jakże mi jej brakuje. Dziewczyna głęboko współczuła ojcu. Matka umarła na zapalenie płuc w zeszłym roku. Z powodu choroby, a także dlatego, że okrucieństwa dam z towarzystwa zła mały jej serce.