dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Heath Lorraine - Ta jedna łza

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Heath Lorraine - Ta jedna łza.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

Lorraine Heath Ta jedna łza

1 Londyn 1878 - Sądzę, Huntingdon, że stanowczo powinieneś raz jeszcze przemyśleć swoje niegodziwe zamiary. Siedząc w eleganckiej bibliotece Devon Sheridan, siódmy hrabia Huntingdon, sam się sobie dziwił, że może ze spo­ kojem popijać porto kuzyna zamiast cisnąć w niego krysz­ tałowym kieliszkiem. Miał wielką ochotę coś zniszczyć. Nauczył się jednak w młodym wieku lat dwunastu, że nie należy naruszać cienkiej politury dobrego wychowa­ nia bez względu na swoje prawdziwe uczucia, zwłaszcza gdy mogłyby doprowadzić go do grubiaństwa. Ostatnio doznawał ich aż nazbyt często. Powoli przeniósł wzrok na mężczyznę, siedzącego w skórzanym fotelu za ogromnym mahoniowym biurkiem. - Nie jestem pierwszym szlachcicem, który poślubia bogatą pannę w celu uzupełnienia rodowego skarbca - wy­ tknął swemu rozmówcy, Christopherowi Montgomery, hrabiemu Ravenleigh. - I, jak sądzę, nie ostatnim. Ożenek dla pieniędzy jest bądź co bądź uważany za czyn ze wszech miar godzien pochwały. Zupełnie inaczej niż jego usiłowania z ostatnich lat, które jego znajomi uznaliby za najzupełniej niesmaczne, pod warunkiem oczywiście, że by się o nich dowiedzieli.

Nawet jego kuzyn odczułby zgorszenie, gdyby doszła do niego wieść o tym, jak daleko posunął się Devon, usiłując ratować to, co mu było najdroższe. Jego rodowy majątek podupadał, a ziemie, niegdyś utrzymujące licznych dzierżawców, leżały odłogiem. Od jakiegoś już czasu Devon doznawał niszczącego poczucia beznadziei, pomału tracąc resztki pozorów zamożności i zamieniając się stopniowo w prostego robotnika rolnego. Jednak niecałe dwa tygodnie temu pojawiła się przed nim szansa ratunku w postaci Georginy Pierce, bogatej panny z Ameryki, która to osoba najwyraźniej w świecie nie zdawała sobie sprawy z rozmiarów swojego majątku. Devon dowiedział się najzupełniej przypadkowo o za­ możności jej rodziny od Ravenleigha, na którego natknął się u White'a*. Kuzyn napomknął mu wtedy, że przyjmu­ je pannę Pierce wraz z jej ojcem w swojej miejskiej rezy­ dencji. Rodzina ta wywodziła się z Fortune, małego mia­ steczka w Teksasie, gdzie Ravenleigh poznał swoją obec­ ną żonę oraz jej liczne siostry. Najstarsza z nich Lauren i panna Pierce były przyjaciółkami z dziecinnych lat. Dyskretne śledztwo, jakie przeprowadził Devon na te­ mat finansów Nathaniela Pierce, wykazało, iż człowiek ten zgromadził swoją fortunę podczas wojny domowej w Ameryce. Fakt, że uczynił to, omijając blokady, niewie­ le znaczył. Po wojnie pan Pierce sprzedawał po bajoń­ skich sumach towary, na które, w braku konkurencji, miał licznych nabywców. Parał się również spekulacją grunta­ mi, a także mówiło się, iż ostatnio zaczął inwestować w koleje. Najwyraźniej osobnik ten zajmował się różny­ mi sprawami i miał złotą rękę do interesów. * White - modny klub w Londynie (przyp. tłum.).

- Jednak Amerykanki, zwłaszcza te, które pochodzą z Teksasu, a już w szczególności wywodzące się z For­ tune, rzadko cechuje... uległość - stwierdził Ravenleigh. Devon uniósł brew. - Miało się trudności z okiełznaniem pani swego serca? Kuzyn zmrużył z irytacją oczy. Devon zdawał sobie sprawę, że nie należy drażnić dobroczyńców. A on nie zwykł wszak postępować nierozważnie. Miał swoją dumę, o, to tak. Ale brak rozwagi to zupełnie coś innego. Duma stanowiła ich główną cechę rodową i tak samo, jak jego przodkowie, Ravenleigh także nie miał zamiaru wywoływać nawet cienia plotek. Chociaż Devon przyzna­ wał chętnie, że Ravenleigh wyglądał teraz na bardzo za­ dowolonego ze swego losu, słyszał jednak wcześniej pew­ ne pogłoski, iż jego teksaska żona nie od razu umiała przy­ stosować się do życia w swojej nowej ojczyźnie. - Te kobiety wychowały się w trudnych czasach. Są przyzwyczajone do samodzielności - stwierdził Raven- leigh, starannie panując nad głosem. - Moja druga żona będzie miała tyle samodzielności, ile tyl­ ko zapragnie. Ja zaś liczę wyłącznie na jej pieniądze, w zamian za co otrzyma ode mnie tytuł hrabiowski. O ile wiem, Ame­ rykanie uwielbiają nasze szacowne tytuły - odparł Devon. Mimo że nie przedstawiono go jeszcze pannie Pierce, nie mógł oprzeć się pytaniu, czy zdaje sobie ona sprawę, iż ojciec chce dla niej kupić utytułowanego męża. - Chociaż w dobrym towarzystwie wiele małżeństw za­ wiera się obecnie dla konwenansu albo politycznych so­ juszów, nie mogę sobie wyobrazić samotności większej niż ta, z jaką ma się do czynienia, poślubiwszy kogoś, ko­ go nie kochamy - stwierdził Ravenleigh. Obawiając się, iż w gniewie zmiażdży trzymany w dłoni kieliszek, Devon odstawił go ostrożnie na lśniący blat mar-

murowego stolika, znajdującego się obok jego fotela. Wstał. - A więc w pożałowania godnym stopniu nie dostaje ci wyobraźni, kuzynie. Podszedł do okna i popatrzył na doskonale utrzymany trawnik. Samotność to bezradność, gdy traci się resztki szacun­ ku. Izolowanie się od świata, by ludzie nie dostrzegli symptomów upadku. Udawanie, by nikt nie dowiedział się, jakie są jego prawdziwe smutki, lęki, żale. Koniecz­ ność stawiania wszystkiemu czoła w pojedynkę. To od­ krycie, że kiedy chce się zapłakać, zabrakło już łez. W chwili obecnej Devon znajdował się na skraju przepa­ ści: groziło mu, że straci wszystko, co było mu drogie. Ro­ dzinny majątek. Szacunek innych. Szacunek do samego sie­ bie i własną dumę. Samo już to, że musiał szukać pomocy u Ravenleigha, stanowiło poważny cios dla jego próżności. - Huntingdon, mógłbym bez problemów pożyczyć ci... - Nie! - Starając się zachować panowanie nad sobą, De- von zacisnął pięści tak mocno, że zabolały go przedramio­ na. Od tego człowieka nie przyjmie ani współczucia, ani wspaniałomyślności. - Nie zamierzam znaleźć się na niczyjej łasce, dopóki jeszcze mam środki, by tego uniknąć. Została mi jeszcze jedna rzecz, którą mogę wystawić na sprzedaż: mój tytuł w zamian za bogatą pannę. Tym muszę się zadowolić. Zamknął oczy i wyobraził sobie dwór w Huntingdon takim, jaki powinien być: wspaniały, dumny, majestatycz­ ny. Nie taki, jakim zostawił go ojciec: sprawiający wraże­ nie podstarzałej wdowy, która na dodatek wpadła w alko­ holowy nałóg. Starając się odrzucić tkwiące w nim od dawna uczucie goryczy, Devon zmusił się, by wrócić myślami do panny Georginy Pierce. Georgina. Imię to nie podobało mu się

wcale, ale prawdę mówiąc, nic a nic się tym nie przejmo­ wał. Raz w życiu ożenił się z miłości i nie miał zamiaru powtarzać tego koszmarnego błędu. - Panie są w domu? - zapytał Devon. - Nie, Elizabeth zabrała dziewczęta na zakupy. - Dobrze. Więc nikt. nam nie będzie przeszkadzał, kie­ dy pojawi się Pierce. Jakie wrażenie uczyniła na tobie je­ go córka? - Nie wygląda na zachwyconą naszą ojczyzną. Devon obejrzał się przez ramię. - To niemożliwe. - Ich świat to istne przeciwieństwo naszego. Kiedy by­ łem w Teksasie z wizytą u Kita, odczułem wielką ulgę, że to jego papa wysłał z kraju, a nie mnie. - Nie wywoływałeś skandali - przypomniał mu Devon. - Gdybyż to było takie proste. - Ravenleigh pokręcił głową. - Zaś jeśli chodzi o Georginę... Przypuszczam, iż nie wystarczy, że spodobasz się jej ojcu. Będziesz musiał spodobać się także i jej samej. Devon uśmiechnął się. - Chyba nie doceniasz naszego rodzinnego uroku. Jeśli trzeba, mogę nim emanować do woli. - Lepiej, żebyś nie zachowywał się sztucznie. Długo te­ go nie zniesiesz. - Zrobię to, co niezbędne, kuzynie, a panna mi będzie wdzięczna. Zapewniam cię, że bez trudu stanę się czułym mężem. - Odwrócił się w stronę okna. - Wspominasz kie­ dy Klaryssę? - Codziennie. - I jak sądzisz, co czułaby twoja obecna małżonka, wie­ dząc, że tak często myślisz o swojej pierwszej żonie? - Przypuszczam, że ona wie. Ja zaś doskonale zdaję sobie sprawę, że sama nie zapomniała o swoim pierwszym mężu.

Devon musiał przełknąć ślinę, zanim zdobył się na na­ stępne słowa. - Margaret znienawidziła mnie przed śmiercią za to, że nie mogłem zapewnić jej dostatku. Pieniądze Pierce'a sprawią, że jego córka nie będzie żywić do mnie podobnych uczuć. - Muszę przyznać, że chociaż nie znam dobrze Geor- giny, nie wydaje mi się ona osobą, która zdolna jest do ja­ kiejkolwiek wrogości. - Miejmy nadzieję. - Nienawiść ma bowiem wielką si­ łę niszczenia. Sprawia, że człowiek czuje się kimś gor­ szym. Powoduje, że zaczyna sobą pogardzać. Devon nie mógł nawet patrzeć na własne odbicie w lustrze. Tymcza­ sem, na swoje nieszczęście, jego dom został obficie wypo­ sażony w zwierciadła. Lekkie pukanie do drzwi wyrwało go z ponurej zadu­ my. Jakże szybko go jednak ogarniała, przywodząc na myśl złe chwile, które, jak miał nadzieję, staną się prze­ szłością, gdy tylko zdobędzie swą bogatą pannę. - Milordzie, wrócił pan Pierce - odezwał się lokaj. - Tak jak pan kazał, poinformowałem go, że czeka pan na nie­ go w bibliotece. Devon zesztywniał. Nadeszła godzina ratunku, a czas już był po temu najwyższy. Gdyby został ze swymi wspo­ mnieniami jeszcze chwilę, sprawiałby wrażenie istnej chmury gradowej, witając człowieka, który miał stać się jego nowym dobroczyńcą. - Daj nam jeszcze odrobinę czasu - powiedział stanow­ czo Ravenleigh. Drzwi zamknęły się. Jakże łatwo jest wydawać polecenia, kiedy stoi się na wierzchołku drabiny społecznej, a jakże trudno zachować grunt pod nogami, kiedy się zsuwa na dół. - Chcesz, żebym z wami został? - zapytał cicho Raven- leigh.

Devon pokręcił głową. - Zrobiłeś wystarczająco wiele, zawiadamiając pana Pierce o moich zamiarach i organizując nasze spotkanie. Wolałbym, żebyś nie był świadkiem mojego upokorzenia. Skrzywił się, gdy Ravenleigh z lekkim zgrzytnięciem odsuwał fotel. Miał wrażenie, że szubienica zaskrzypiała­ by ciszej. W lśniącej szybie okiennej dostrzegł odbicie po­ staci kuzyna; okna w jego własnym domu pokryte były grubą warstwą brudu. - Powiem panu Pierce, że czekasz na niego. - Ravenleigh poklepał Devona po ramieniu. - Pamiętaj, że Kit także oże­ nił się z rozsądku i jego małżeństwo okazało się udane. Devon cieszył się szczerze, że brat-bliźniak Ravenleigha znalazł szczęście w swej nowej ojczyźnie, ale ostatnich kil­ ka lat nauczyło go, że marzenia to domena dzieci i głupców. - Nie czekaj z zapartym oddechem, aż przydarzy się to i mnie, kuzynie. Nigdy nie czułem się zdolny do czegoś po­ dobnego i nie sądzę, by miało się coś w tej kwestii zmienić. Ravenleigh opuścił rękę, a kroki jego kuzyna rozległy się echem po wielkiej bibliotece. Ze schyloną głową De- von przygotowywał się do chwili, w której sprzeda swo­ ją duszę, dumę i szacunek dla samego siebie. Odwrócił się z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu. Do pomieszczenia wszedł siwowłosy, lekko łysiejący mężczyzna o wydatnym brzuszku, ubrany w źle dopaso­ wany strój. - Panie Pierce, pragnę panu przedstawić Devona She- ridana z Huntingdon - powiedział Ravenleigh. - Huntingdon? A co to jest? - zapytał Pierce. Devon lekko przechylił głowę, jakby gest ten miał uła­ twić mu zrozumienie sensu tego dziwacznego pytania. - Za pozwoleniem? - Huntingdon, co?

- Pan Sheridan jest hrabią Huntingdon - podsunął Ra- venleigh. Pierce uśmiechnął się, ukazując nierówne zęby. - To wiem. Mam sporo informacji na twój temat, chłop­ cze. Sprawdzałem cię od czasu, kiedy Chris powiedział mi, że interesujesz się moją córką. Chris? Nikt nigdy nie zwracał się do Ravenleigha per „Chris". Devon stłumił dreszcz obrzydzenia na taką nie­ stosowną poufałość, zgorszony brakiem szacunku dla ty­ tułu swego kuzyna. Ravenłeigh odchrząknął. - Panowie zechcą mi wybaczyć, ale pozwolę sobie zo­ stawić ich samych. - Siemanko, stary - odparł Pierce. Wielki Boże! Devon miał tylko nadzieję, że córka tego człowieka nie będzie używać podobnego języka. Kiedy kuzyn Ravenleigh cicho zamknął za sobą drzwi, Devon skoncentrował swoją uwagę na panu Pierce. Przybysz zmrużył oczy w wąziutkie szparki i wpatry­ wał się w niego, jakby był rasowym koniem, wystawionym na aukcję. Devon zniósł to spokojnie, wiedząc, że nie ma w tej kwestii nic do powiedzenia. Był skłonny do wielu po­ święceń, by osiągnąć swój cel. Zgodnie z obowiązującym w Anglii prawem, błogosławieństwem i klęską zarazem, cały majątek rodziców dziedziczy najstarsze z rodzeństwa, więc w związku z tym bogatych panien na wydaniu trze­ ba było szukać ze świecą. Lord Randolph Churchill niedawno ożenił się z Ame­ rykanką. Kobiety z tego kraju tak bardzo urzekły księcia Walii podczas jego wizyty za oceanem, że teraz zapraszał je do Anglii i wprowadzał do swego kręgu towarzyskie­ go... ku wielkiemu niezadowoleniu swojej matki, Jej Wy­ sokości królowej Wiktorii.

Devon nie wątpił, że za kilka lat Amerykanki wezmą Londyn szturmem i znajdujący się w trudnej sytuacji męż­ czyzna będzie miał ich bogaty wybór, a nie tak jak teraz nieliczne próbki. Jednak on nie mógł czekać, aż nastąpi ta błogosławiona odmiana. Miał nadzieję, że przyszły teść znajdzie w nim to, cze­ go poszukuje, od razu podczas pierwszego spotkania. - Znaczy, zależy ci na wspólnocie majątkowej, co nie? - zapytał w końcu Pierce. Devon sztywno skinął głową. - Istotnie. Pierce zaczął przechadzać się żwawo po bibliotece. De- von miał zamiar zająć miejsce za biurkiem, żeby zyskać tym sobie przewagę, by sprawić wrażenie osoby, która ma więcej do zaoferowania. Jednak Pierce, z typowo amerykańską bezceremonial- nością, podszedł do fotela za biurkiem, rozsiadł się w nim wygodnie, oparł łokcie o lśniący blat mahoniowego biur­ ka, pochylając się lekko do przodu. Devon został więc na swym dawnym miejscu przy oknie, jakby zamiast swej własnej dumy musiał pilnować znajdujących się za nim klejnotów królewskich. - Czy kuzynek podał ci warunki, na które skłonny je­ stem przystać? - zapytał Pierce. Jestem skłonny? Devon oczekiwał, że to on będzie sta­ wiał warunki. Bądź co bądź, chciał poślubić córkę tego człowieka. Mimo to odparł krótko: - Owszem. Amerykanin odchylił się na oparcie fotela i zaczął stu­ kać palcem o blat biurka. A niech go diabli. - Nie ma na świecie nic dla mnie droższego niż moja córka, panie Sheridan. - Huntingdon - poprawił go stanowczo Devon.

Krzaczaste brwi pana Pierce podniosły się aż na kra­ niec jego łysiejącego czoła. -Co? - W Anglii do osób utytułowanych należy zwracać się w odpowiedni sposób. Ja nazywam się Huntingdon. Mój kuzyn zaś Ravenleigh. - A jak spodobasz się mojej córce na tyle, że zechce za ciebie wyjść, to jak będą się do niej zwracali? Spodobam się jej? A czy są jakieś powody, by tak się nie stało? -Jako moja żona zostanie hrabiną i będzie nosiła tytuł lady Huntingdon. - Hrabina. Podoba mi się to słowo. Smakuje jak ciepły miód. Lady Huntingdon. - Uśmiechnął się szeroko. - W to mi graj. Zabębnił dłońmi o blat biurka, jakby był doboszem w wojsku Jej Królewskiej Mości. - W takim razie możemy teraz przejść do rzeczy. Dowia­ dywałem się tu i tam na twój temat, kiedy twój kuzyn po­ wiedział mi, że interesowałbyś się ożenkiem z moją córką. - Doprawdy? - Gadają, że nie traktowałeś źle swojej pierwszej żony. Devonowi ścisnęło się serce na wspomnienie Margaret, domagając się ulgi, na którą nie mógł sobie pozwolić... nie teraz... nie kiedy właśnie zawierał ugodę przedślubną, bar­ dziej przypominającą kontrakt handlowy. Wiele godzin spędził olśniony pięknością swej ukochanej żony i starał się, by miała wszystko, czego tylko zapragnie. Jednak w osta­ tecznym rozrachunku okazało się to niewystarczające. - I to interesuje pana dlatego, że... - Interesuje mnie wyłącznie człowiek, który będzie wła­ ściwie odnosił się do mojej córki. - Pierce pochylił się do przodu i zmierzył Devona twardym spojrzeniem. - Czy

wiesz, Sheridan, co to znaczy kochać dziewczynę tak, że jest się gotowym zaprzedać duszę diabłu tylko po to, że­ by zobaczyć jej uśmiech? - Huntingdon. Owszem - umilkł na chwilę. - Wiem, w jakich granicach mieści się miłość o takiej potędze. Pierce parsknął z pogardą. - Może to, co słyszałem o tobie, nie jest jednak praw­ dą, skoro widać wyraźnie, że wcale nie wiesz, o co chodzi. - Ośmielam się mieć inne zdanie. Zaznałem wielkiej mi­ łości. - Gdyby tak było, wiedziałbyś, że nie zna ona granic. Do takiej właśnie miłości zdolna jest moja córka. Oddychał ciężko, a jego policzki pokryły się krwistym rumieńcem. To spotkanie nie odbywało się tak, jak to so­ bie wyobrażał Devon. - Czy zechciałby się pan napić odrobiny porto mojego kuzyna, panie Pierce? Starszy mężczyzna kiwnął głową i pomasował sobie pierś zaciśniętą pięścią. Uśmiechnął się słabo do Devona. - Chyba mi coś zaszkodziło z potraw, które jadłem na lunch. Devon skierował się do szafki z alkoholami. Kiedy za­ czął nalewać wina, karafka lekko stuknęła o kieliszek. - Ja też dowiadywałem się trochę na pana temat, panie Pierce - powiedział Devon. Odstawił karafkę, podszedł do biurka i podał kieliszek czło­ wiekowi, którego zaczął uważać za swojego przeciwnika. - Wiem, że jest pan sprytnym człowiekiem interesu. - Moja córka to nie towar, którym można handlować. - Pierce wyrwał mu kieliszek z ręki. Pochłonął jego zawartość jednym łykiem, a potem odstawił stanowczo na biurko i prze­ szył Devona wściekłym^pojrzeniem. - Nie mam zamiaru roz­ mawiać z człowieki&jjłj który tak się odnosi do kobiet.

Młodszy z mężczyzn wrócił na swoje miejsce pod oknem. W jego głowie panował zamęt. - Zapewniam pana, że nie chciałem go obrazić ani też wcale nie uważam pańskiej córki za przedmiot handlu. Gdy zostanie moją żoną, niczego jej nie zabraknie. W oczach Pierce'a pojawił się błysk. -1 o to mi właśnie chodzi. Ale mam trzy warunki, na któ­ re musisz się zgodzić, zanim dam swoje błogosławieństwo. - A jakie to są warunki, panie Pierce? - Po pierwsze, moja córka ma nic nie wiedzieć, że się porozumieliśmy. Masz ją przekonać, iż uważasz ją za pięk­ ność, że się w niej zakochałeś i dlatego prosisz o jej rękę. Przekonać ją, że jest piękna? Wielki Boże. A jaką ko­ bietę trzeba o tym przekonywać? Niewątpliwie tylko ta­ ką, która jest nieatrakcyjna. Kochać ją? Devon sam już nie wiedział, co znaczy to słowo. Mimo to krótko skinął głową. - Po drugie, moja córka uwielbia dzieci. Masz jej dać ich tyle, ile tylko zapragnie. Po trzecie, masz dochować jej wierności. Jeśli odkryję, że jest inaczej, wykastruję cię. Nawet zza grobu. Devon odwrócił się twarzą do okna. Czuł się, jakby był dziwką, sprzedającą się temu podstarzałemu człowiekowi po to, by odbudować swój majątek. - A co dokładnie zyskam, jeśli zgodzę się na pańskie warunki? - Nieograniczony dostęp do wszystkiego, co mam... po ślubie i jeśli okaże się, że jest szczęśliwa. Devon nie spodziewał się aż takiej hojności. Mógłby szybko przywrócić Huntingdon do stanu poprzedniej świetności. Popatrzył na szare niebo i nabrał tchu. - Przyjmuję wszystkie pańskie warunki. Teraz nasi praw­ nicy powinni spotkać się i uzgodnić warunki intercyzy.

- Nie będzie z tym problemu, kiedy już okaże się, że dziewczyna jest szczęśliwa. Devon odwrócił się od okna i przyjrzał się badawczo panu Pierce. - Musi pan podpisać te dokumenty, zanim ja złożę pod­ pis na akcie ślubu. - Podpiszę w dniu, kiedy zawrzecie związek - stwier­ dził Pierce. - Wtedy przekażę ci pieniądze. Im bardziej bę­ dzie szczęśliwa, tym więcej. - Musimy gdzieś się z nią poznać. - Jutro wieczorem idzie z Lauren na któryś z tych ba­ lów. Możesz tam zacząć zaloty. Devon skłonił się lekko. - Bardzo dobrze. Będę liczył minuty dzielące mnie od tej chwili. - Wątpię. Nie znałem jeszcze człowieka, który sam wy­ stawia się na strzały Amora, ale o jednym cię mogę za­ pewnić, Huntingdon. Ona uczyni cię znacznie bogat­ szym, niż sobie to wyobrażasz. Devon miał nadzieję, że stary wie, co mówi, gdyż po­ trafił sobie wyobrazić bardzo wiele.

2 - Jeśli na dzisiejszym balu będziesz chciała rozmawiać z jakimś mężczyzną, po prostu popatrz mu w oczy i za­ mknij wachlarz. - Lauren Fairfield zademonstrowała wła­ ściwą procedurę, nieśmiało trzepocząc rzęsami, co Geor- ginie Pierce przywiodło na myśl skrzydła unoszącego się w powietrzu kolibra. Zwinięta w wyściełanym pluszem fotelu koło okna Georgina powoli popijała herbatę. Pokojówka, która przyniosła parujący napój, wyjaśniła, że tę właśnie odmia­ nę pije się rano, nie zaś po południu lub wieczorem... jak­ by Georginę cokolwiek to mogło obchodzić, czy dostaje herbatę właściwą dla pory dnia. Rzeczy, którymi przejmowali się Brytyjczycy, były wciąż dla niej niepojęte. - Dlaczego nie mogę po prostu podejść do człowieka, z którym zechciałabym rozmawiać? - zapytała. Prawdę mówiąc, wcale nie miała zamiaru sama zaczynać konwersacji z którymś z tych Anglików, a tym bardziej do niego podchodzić. Ani też z mężczyznami innej narodowo­ ści. Nie umiałaby wymyślić tematu, który mógłby ich za­ interesować. Podczas nielicznych rozmów, jakich była świadkiem, mężczyźni traktowali kobiety tak, jakby miały głowy tylko po to, by mogły im na nich rosnąć włosy. Przewracając oczami już po raz setny od dnia przyby­ cia Georginy, Lauren opadła na łóżko.

- Bo tak się nie robi, gąsko. Jestem pewna, że jak tylko nauczysz się przestrzegać etykiety, zaraz znajdzie się ja­ kiś dżentelmen, który zechce z tobą zatańczyć. Georgina zawsze uważała swoją przyjaciółkę za pięk­ ność, ale przez lata spędzone poza Teksasem nabrała ona jeszcze wdzięku i pewności siebie, wynikających ze świa­ domości, że znalazła swoje miejsce na świecie. Georgina miała to jeszcze przed sobą. Wkrótce po wojnie ojciec sprowadził ją i jej matkę do Teksasu, gdzie zajął się handlem. Dziewczyna skończyła już wtedy swą edukację, więc przenosiny nie przyniosły jej wykształceniu żadnego uszczerbku. W Teksasie pod pewnymi względami nauczyła się znacznie więcej, niż te­ go pragnęła... o ludziach i o tym, co było dla nich ważne. - Ach, Lauren, to nie dla braku etykiety mężczyźni ode mnie stronią. - Od jej przyjazdu były już na dwóch balach, a ona jeszcze nie zwróciła na siebie niczyjej uwagi. Nie na­ leżała do wielkich piękności i zachowywała kamienny spo­ kój, co sprawiało, że wydawała się osobą raczej nudną. - Nie mówi się „dla", tylko „z powodu". Proszę, prze­ stań tak przy mnie mówić. Georginie aż się nie chciało wierzyć, że może z taką ła­ twością poirytować Lauren. - Robię to tylko po to, żeby się z tobą podroczyć - uśmiechnęła się. Lauren zadarła nosek i spojrzała na nią z góry. - Wiem o tym doskonale. Nie przypominam sobie, że­ byś dawniej była taka nieznośna. - A ja nie pamiętam, żebyś była taką świętoszką - od­ parła Georgina, starając się lekkim śmiechem zatuszować zmieszanie. Chociaż cieszyła się, że znowu widzi się z dawną przyjaciółką, równocześnie niepokoiło ją uwiel­ bienie Lauren dla obowiązujących zasad, tych właśnie,

które w Nowym Jorku posłużyły innym damom po to, by ją, Georginę, pognębić. Trzy lata temu ojciec zdecydował, że powinni skończyć z tym ciągłym przenoszeniem się z miejsca na miejsce, za­ puścić korzenie i osiedlić się w Nowym Jorku. Nie zna­ leźli tam jednak życzliwości, której zaznali w Teksasie. Georgina była pewna, że to właśnie przedstawicielki „sta­ rych pieniędzy" przyczyniły się do śmierci jej matki. Od­ nosiły się do nich obu z wyższością i nigdy, przenigdy nie zapraszały na swoje bale. Ciężko zarobione przez ojca pieniądze wcale nie pomogły im zyskać wyższego statu­ su. Nigdy nie zostali zaakceptowani, a dla matki, która wyrosła w biedzie, akceptacja stanowiła wszystko. Georgina odczula wstrząs, widząc Lauren po raz pierw­ szy po wielu latach. Nie chciała utożsamiać jej z przed­ stawicielami elity nowojorskiej, ludźmi, którymi gardziła za ich snobizm i pretensjonalność. Lauren przyłożyła sobie zamknięty wachlarz do prawe­ go ucha. - Wiem, że się zmieniłam - stwierdziła z powagą Geor­ gina. Tyle tylko, że jej przyjaciółka zmieniła się jeszcze bardziej. Georgina wciąż starała się w niej odnaleźć tamtą dziew­ czynkę, która biegała z nią po kwietnych łąkach, wspinała się na drzewa, wykradała wieczorem przez okno na spo­ tkanie przy strumieniu. Pod ogromnym sklepieniem roz­ gwieżdżonego nieba obie snuły marzenia o małżeństwie, mężach, miłości i dzieciach. Obiecały sobie, że pozostaną przyjaciółkami do samej śmierci. Czuła się okropnie opuszczona i samotna, kiedy osiem lat temu Lauren wyjechała z Teksasu, gdy jej matka po­ ślubiła Christophera Montgomery'ego. Nie przejęła się więc zbytnio, kiedy kilka miesięcy później jej ojciec po-

stanowił sprzedać dom w Fortune i zabierać ją i jej mat­ kę w swoje podróże. Lauren położyła sobie wachlarz na kolanach. - A więc znasz mowę wachlarza. Mowa wachlarza, rękawiczki, chusteczki, parasola... Dla­ czego ci ludzie nie potrafią po prostu ze sobą rozmawiać? Dlaczego muszą prowadzić między sobą te irytujące gier­ ki? To chyba niesprawiedliwe, obciążać te wszystkie przed­ mioty odpowiedzialnością za porozumienie się ludzi? - Rzuciłam okiem do książek, które mi pożyczyłaś. Ale te wszystkie reguły wydają mi się niemądre. Jeśli w Teksa­ sie mężczyzna idzie chodnikiem, unosi na mój widok kape­ lusza i mówi: „Witam, panienko". Tutaj żaden mężczyzna nie może unieść kapelusza, dopóki ja się mu nie ukłonię, a dopóki do niego nie przemówię, musi stać i czekać, nawet aż się ściemni, ale nie wolno mu się do mnie odezwać. - To właśnie jest kultura. W Anglii mężczyźni są dżen­ telmenami. - A więc uważasz, że Tom nie był dżentelmenem? Lauren zerwała się z łóżka i podbiegła do okna, z którego rozciągał się widok na najpiękniejszy ogród, jaki Georgina widziała w życiu. Gdziekolwiek skierowało się wzrok, widać było, że Elizabeth Montgomery uwielbia róże. W każdym pokoju stały też one w kryształowych wazonach. - Po co mi go przypominasz? - odpowiedziała jej Lau­ ren pytaniem. Georgina poprawiła się w fotelu i podciągnęła nieco wyżej nogi, nie dbając o to, że gniecie spódnicę. Może no­ wojorscy snobi słusznie nie chcieli przyjąć jej do swego towarzystwa. - Myślałam, że go kochasz. Lauren pogładziła ciemnoczerwoną aksamitną zasłonę, odsuwaną ceremonialnie przez służbę każdego ranka.

- Tak jak jedno dziecko kocha drugie. Miałam zaled­ wie czternaście lat, kiedy wyjechaliśmy z Fortune. Prawie już nie pamiętam, jak wyglądał. - Czy dlatego mnie nawet o niego nie spytałaś? - Czemu miałabym o nim myśleć, kiedy on o mnie już dawno zapomniał? Obiecał, że będzie pisać, a nigdy nie dostałam od niego nawet jednego listu. - Może dlatego, że musiał zarobić na życie. - Widywałaś go? - W spojrzeniu Lauren odmalowało się tyle tęsknoty, że Georgina wiedziała, iż przyjaciółka myślała o Tomie... bardzo często. - Od czasu do czasu, kiedy interesy papy wymagały, byśmy wrócili do Teksasu. Jest teraz szefem poganiaczy bydła i świetnie zarabia, bo ciężko pracuje... - Tutejsi panowie nie muszą pracować. Mają więc du­ żo czasu dla kobiet, które kochają. - Jeśli nie pracują, to skąd biorą pieniądze? - Dziedziczą je. Georgina odstawiła kruchą filiżankę z chińskiej porce­ lany na stoliczek, którego wygięte nóżki sprawiały wraże­ nie zbyt delikatnych, by podtrzymać blat. - Muszą jednak w jakiś sposób zyskiwać nowe dochody. - Może robią inwestycje. Nie mam pojęcia. Wiem tyłko, że nie muszą pracować. Pocić się. Pamiętam, jak Tom przy­ chodził pod koniec dnia, pachnąc nie lepiej niż krowa, ca­ ły pokryty kurzem, a pod paznokciami miał świętą ziemię. Angielscy dżentelmeni są zawsze czyści i ładnie pachną. - Nie ma nic złego w tym, że ktoś się spoci i pobrudzi. - Poza tym że to jest cecha klas niższych - odparła ci­ cho Lauren. - My jesteśmy ponad to. Georgina zauważyła, że Lauren w zamyśleniu przesu­ wa sobie wachlarz w poprzek policzka. To znaczy „ko­ cham cię" w języku wachlarza. Czyżby myślała o Tomie?

Czy to właśnie z jego powodu odmówiła tylu wcześniej­ szym propozycjom małżeństwa? - Jesteś dorosłą kobietą, Lauren. Mogłabyś wrócić do Teksasu, kiedy tylko zechcesz. Lauren żachnęła się lekko. - Obawiam się, że pasowałabym tam równie dobrze, jak ty sądzisz, że nadajesz się do życia tutaj. Ona zaś rzeczywiście tak samo potrafiła tu sobie znaleźć miejsce, jak kawałek z innej układanki. Czyż nie nauczyła się tego w Nowym Jorku? Z ogromną ulgą przyjęła decy­ zję ojca o rezygnacji z dalszego wynajmowania rezydencji w tym mieście. Jednak zamiast wrócić do tak kochanego przez nią Teksasu, popłynęli do Anglii. Georgina była wte­ dy zrozpaczona. Chciała mieć dom, ale jeszcze bardziej pragnęła zyskać poczucie przynależności. Lauren odwróciła się z westchnieniem od okna i z wdzię­ kiem podeszła do wielkiego łoża z baldachimem. - Mam nadzieję, że dobierzesz sobie w końcu jakiś wa­ chlarz. Spędziłam wczoraj całe popołudnie na Regent Street, szukając czegoś, co mogłoby ci się spodobać. Georgina wstała z fotela i zbliżyła się do łóżka. Na narzu­ cie barwy starego burgunda leżało kilkanaście wachlarzy. - Obawiam się, że ja traktuję wachlarz jako przedmiot, przy użyciu którego mogę zyskać trochę ochłody w upal­ ny lipcowy dzień, a nie coś, co służy do przekazania mo­ ich myśli mężczyźnie. - Ludzie są tu znacznie bardziej wyrafinowani niż w Fortune. Ja też przez długi czas czułam się jak prosta wieśniaczka. Myślałam, że nigdy nie zostanę zaakcepto­ wana. - W oczach Lauren malowało się zrozumienie. - A ty uważasz, że to dlatego panowie nie proszą cię do tań­ ca? Bo brak ci wyrafinowania, do jakiego przywykli? - Tak, z tego oraz paru innych powodów. - Georgina

podniosła ogromny wachlarz i otworzyła go, rozpościera­ jąc szeroko strusie pióra. Rany, jakie zadano jej w No­ wym Jorku, wciąż były zbyt świeże. Nie czuła się na si­ łach opowiadać Lauren, jak raz usiłowała zostać przyjęta do towarzystwa i jak jej się to straszliwie nie udało. - Za tym mogłabym schować całą twarz. - Twoja twarz jest najzupełniej w porządku. - Poza tym że nie jest piękna ani nawet szczególnie sub­ telna. Co gorsza, mam zwyczaj mówić to, co myślę, a męż­ czyźni tego nie cierpią. - Odrzuciła wachlarz. - Nie czuję się dobrze w salonach, Lauren. Wolałabym móc wycho­ dzić na dwór. - A więc nie powinnaś była pojawiać się w Londynie podczas sezonu. Należało poczekać do sierpnia, który spędzamy w naszej wiejskiej rezydencji. - Nie miałam pojęcia o istnieniu sezonu, kiedy papa powiedział mi, że chce tu przyjechać. Chciałam tylko zo­ baczyć się z tobą... a nie z tymi wszystkimi sztywnymi, aroganckimi ludźmi, którzy działają mi na nerwy swoją zarozumiałością. - Jesteś moim gościem, Gino. Ludzie pomyślą, że je­ stem nieuprzejma, jeśli nie będę zabierać cię ze sobą na proszone obiady i bale. - Cóż, nie możemy na to pozwolić. - Georgina sięgnę­ ła po wachlarz z kości słoniowej, rzeźbiony w skompliko­ wany kwiatowy wzór. - Wezmę ten na dzisiejsze tańce. Lauren objęła Georginę i mocno ją do siebie przytuliła. - Ty wcale się nie zmieniłaś. Wciąż troszczysz się bar­ dziej o innych niż o siebie. Może jakiś szczęściarz cię dziś zauważy. Czyż to nie byłoby wspaniale, gdybyś poślubi­ ła jakiegoś utytułowanego dżentelmena? Zostałabyś w Anglii i mogłybyśmy się widywać bez przerwy. Wielkie nieba. Poślubić jakiegoś podstarzałego, napu-

szonego angielskiego dandysa było ostatnią rzeczą, jakiej Georgina pragnęła. - Musisz jej to powiedzieć, Natanielu. Nataniel Pierce nie wiedział, czy siedzi w pokoju dzien­ nym, porannym, czy też popołudniowym. Zdawał sobie sprawę, że jest w jakimś pokoju, ale miał także świado­ mość, iż ludzie mający pieniądze lubią nadawać pokojom imiona, jakby czyniąc to, dodawali ważności tak owym pomieszczeniom, jak i samym sobie. Elizabeth Fairfield Montgomery stanowiła chlubny wyjątek. Stała teraz przy oknie i stamtąd posłała mu spoj­ rzenie, które sugerowało, że rzecz nie podlega dyskusji. Ona i jego żona Edna były najlepszymi przyjaciółkami. Do śmierci żony często do siebie pisywali. Przetarł sobie usta szorstką dłonią. - Nie chcę, żeby Giną wiedziała, że miałem coś wspól­ nego z zainteresowaniem, jakie okaże jej Huntingdon. - Natanielu, nie możesz dać jej w prezencie romansu z bajki i małżeństwa z powieści - przekonywała Elizabeth. - Czemu nie? Jestem starym człowiekiem, który popeł­ nił w życiu wiele błędów. - Wyłącznie przy grach hazardowych. Jedynie Elizabeth mogła przypomnieć mu o jego naj­ większej słabości. Zdobył fortunę tylko po to, by ją utra­ cić, kiedy szczęście odwróciło się przeciwko niemu. Edna przepłakała niejedną noc, podczas gdy on ulegał demono­ wi hazardu. Przestał więc, by powstrzymać jej łzy. A potem, kiedy znowu wspiął się na swoją górę złota, zabrał żonę do Nowego Jorku... i wtedy znowu pojawił się powód do łez. - Nie chodzi tylko o hazard, Elizabeth. Nie powinienem był zabierać ze sobą Giny i Edny. Podróże z miasta do mia-

sta. Noce spędzone na wozie, kiedy nie mogliśmy znaleźć zajazdu. Nie mieszkaliśmy w żadnym miejscu na tyle dłu­ go, by mogły znaleźć tam sobie przyjaciół. Teraz mam możliwość zwrócenia Ginie części tego, co jej zabrałem. - Ona wcale nie myśli, że jesteś jej cokolwiek winien. - Ale ja tak czuję! - Wychylił się z fotela. W jaki spo­ sób ma wyjaśnić swej starej przyjaciółce, że jego córka jest stale samotna? Ze bezustannie musiała opuszczać swoich nielicznych przyjaciół. To prawda, że kiedy wędrowali z miejsca na miejsce, nigdy się na to nie uskarżała. To nie w jej stylu. Przyjmowała to, co niosło jej życie, i starała się dobrze wykorzystać każdą chwilę. Za późno zdał sobie sprawę, jak wiele kosztowały ją jego ambicje. Nikt o nią się nigdy nie starał. Nie usiłował jej uwieść. Nie dał jej do zrozumienia, że jest tą jedyną. Nie krą­ żył wokół niej rój wielbicieli, ubiegających się o jej względy. Sądził, że w Nowym Jorku pojawi się sposobność zna­ lezienia Georginie odpowiedniego męża. Jednak w tym mieście dziewczyna czuła się jeszcze bardziej samotnie. Była wieśniaczką, usiłującą przystosować się do życia w wielkim świecie. Przywiózł ją więc do Anglii w nadziei, że znajdzie tu dla niej męża; kogoś z arystokracji, kto będzie potrafił ją docenić. Kogoś, kto pokaże tym zarozumialcom z Nowe­ go Jorku, ile jest warta jego córka. - Huntingdon nadaje się dla niej doskonale, Elizabeth. Pojechałem do wioski w jego majątku. Rozmawiałem z ludźmi, którzy go znają... - Zbierałeś informacje na jego temat? - zapytała z wy­ raźną Zgrozą. Dowiadywał się o wszystkich... każdego z arystokra­ tów, którzy nagabywali go w klubach i jaskiniach hazar­ du. Huntingdon jako jedyny zadbał o to, by ich pierwsze

spotkanie było dyskretne. On tylko nie przesiadywał w klubach i nie pogrążał się w długach. Nie był także leniwy. Nataniel musiał to przyznać. Ten człowiek wyłaził ze skóry, żeby poprawić swoją sytuację. Sam wiedząc, co znaczą kaprysy fortuny, Nataniel nie miał nic przeciwko temu, żeby dać mu szansę. Całe życie to ha­ zard. On sam stawiał teraz wszystko na swój instynkt, na to, że dobrze ocenia przyszłego męża swej córki. Huntingdon nie przetraci pieniędzy, które zyska, po­ ślubiając Ginę. Nie zmarnuje też szczęścia, które mu ona przyniesie. - Chciałem sobie wyrobić obiektywne zdanie na jego temat. Jest lojalny wobec swoich dzierżawców i dba o swoją ziemię. Będzie więc wierny i Ginie. - Ale przynajmniej powiedz jej, że on się nią interesuje. Prawdopodobnie nic złego by się nie stało, gdyby to uczy­ nił. Jeśli dobrze rozegra swe karty, Giną i tak się nie domyśli, jakie są szczegółowe warunki dotyczące jej ślubu. Hunting­ don będzie bez wątpienia nalegał na pośpiech. Może więc le­ piej przygotować córkę na to, że ktoś stara się o jej względy. Jak tylko małżeństwo dojdzie do skutku, zadba o to, żeby wiadomość o nim została zamieszczona w „New York Timesie". Tak, proszę państwa, to, iż moja dziew­ czynka poślubiła angielskiego arystokratę, na pewno spra­ wi, że niejedna matrona będzie się skręcać z zazdrości. Georgina wpatrywała się w suknię, przewieszoną przez poręcz łóżka. Żółtawy kolor nasuwał na myśl gojący się siniak. Przestała liczyć kokardy, gdy doszła do dwudzie­ stu pięciu. Jeśli zaś chodzi o pióra, które umocowano z ty­ łu do kołnierzyka i które będą opierały jej się o głowę... co, na miłość boską, myślała sobie krawcowa, kiedy zgo­ dziła się wykonać tę potworną kreację?

Dziewczyna za to dobrze wiedziała, co myślał jej oj­ ciec. Kochał przesadę, a piękno wynikające z prostoty by­ ło dla niego niepojęte. Ale czy ona będzie w stanie nosić to okropieństwo na dzisiejszym balu? Z rozpaczą w sercu postawiła na łóżku duże pudło. Znaj­ dowała się w nim inna suknia, którą dopiero co przyniesio­ no od szwaczki. Niezmiernie elegancka, bardzo prosta w li­ nii. Georginę od pierwszej chwili zachwycił błękitny atłas. Bohater jej snów miał oczy tego właśnie koloru. Oczy, któ­ re kryły w sobie cierpienie i które wołały o jej siłę i mądrość... Pukanie do drzwi zmusiło ją, by wróciła do teraźniej­ szości i ohydnej żółtej sukni. - Proszę. Do pokoju wszedł ojciec. Miał krople potu na czole, czerwone policzki i nos. Mimo panujących wciąż chło­ dów cały czas sprawiał wrażenie rozpalonego. - Co sądzisz o tej sukience, maleńka? - zapytał tonem, wyraźnie mówiącym, iż odkrył bezcenny skarb, utracony przed wieloma wiekami. Georgina głęboko żałowała, iż „skarb" ten ujrzał w ogóle światło dzienne, ale za nic w świecie nie chciała sprawić ojcu przykrości. - Och, papo... - Rzuciła okiem na suknię; ukrywanie prawdziwych uczuć bez uciekania się do kłamstwa stano­ wiło grę, którą parała się od wczesnego dzieciństwa... - ni­ gdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. - Wiedziałem, że będziesz zadowolona! Jesteś taka po­ dobna do matki. Tak samo łatwo jest sprawić ci radość. Boże, jakże mi jej brakuje. Dziewczyna głęboko współczuła ojcu. Matka umarła na zapalenie płuc w zeszłym roku. Z powodu choroby, a także dlatego, że okrucieństwa dam z towarzystwa zła­ mały jej serce.