dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony753 730
  • Obserwuję431
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań361 988

Heaven Constance - Szalejący płomień

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Heaven Constance - Szalejący płomień.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 585 stron)

SZALEJĄCY PŁOMIEŃ |

Część I Galina 1904 - 1905

1 Uliczka odchodząca od Newskiego Prospektu wyglądała na wymarłą, nieliczni przechodnie kryli twarze głęboko w futrzanych kapturach i spiesznym krokiem zdążali do domów. Nikt z nich nie zwracał uwagi na tych dwoje niezdecydowanych, których wydobywał z mroku migotliwy blask płomieni ulicznego piecyka. Przypadkowy obserwator mógłby wziąć ich za parę kochanków; chłopiec obejmował dziewczynę za szyję, ona zaś oplotła go rękami w pasie - tyle tylko, że ich zachowanie było co najmniej dziwne. Szli powoli, ona co jakiś czas oglądała się za siebie ukradkiem, a ciemna plama, która złowieszczo rozlewała się po kurtce chłopca, wyglądała jak krew. W pewnej chwili potknął się i zatoczył, dziewczyna niecierpliwie poderwała go na nogi. W mdłym świetle ulicy młoda twarz pod czapką z baraniego kożuszka połyskiwała upiorną bielą. Lutowy śnieg okrywał grubą warstwą chodniki i dachy Sankt Petersburga. Na kilka magicznych chwil jaskrawa łuna dogorywającego słońca pomalowała na różowo wieżę i mury straszliwej twierdzy Pietropawłowskiej, przekształ­ ciła je w pinakle zamku z bajki, po czym blask zgasł niemal natychmiast. Panował dokuczliwy ziąb, mroźny wiatr docie­ rał do najmniejszego zaułka, nad zamarzniętą taflą Newy unosiły się szare kłęby mgły. Zabłąkana para przystanęła w końcu przed wysokim, dobrze utrzymanym domem czynszowym, dziewczyna stu­ diowała przez jakiś czas tabliczkę z nazwiskami, która wisiała na murze, a potem ostrożnie pchnęła drzwi i wśliz­ nęła się do środka, ciągnąc za sobą chłopca. Oparła go 9 r •

o ścianę i z dłonią na ustach poczęła nasłuchiwać bojaźliwie, ale dozorca, drzemiący w piwnicy przed piecykiem, nie poruszył się nawet. Głowa chłopca opadła mu na pierś, jakby opuściły go siły. Dziewczyna potrząsnęła nim lekko. - Chodźmy - szepnęła. - Jesteśmy prawie na miejscu. Za chwilę będziesz bezpieczny. Z widocznym wysiłkiem wyprostował się, mruknął coś i posłusznie powlókł się za nią przez sień parteru do drzwi, do których zapukała cicho i opuściła rękę, czekając. Nie wiedziała, co zrobi, gdyby okazało się, że człowieka, którego szukała, nie ma akurat w mieszkaniu, albo gdyby nie wpuścił ich do siebie. Cały ten zmarnowany czas, wysiłek, który poszedł na marne... W ostatniej chwili zdusiła jęk przerażenia, które ogarnęło ją na myśl o grożącym im coraz bardziej niebezpieczeństwie. Drzwi uchyliły się, dostrzegła wysoką postać oświetloną żółtym blaskiem lampy, nie mogła jednak rozpoznać twarzy. - Doktor Aylsham? - szepnęła. - Tak. O co chodzi? - padła szorstka odpowiedź. - Kim jesteście? - Musi pan nam pomóc - mówiła gorączkowym szeptem. - Proszę, niech pan nam pomoże. Jeśli pan odmówi, on może umrzeć. - Nie jestem praktykującym lekarzem... - Wiem. Właśnie dlatego przyszłam do pana. Mężczyzna przyglądał im się niezdecydowany, ale pro­ blem rozwiązał w końcu sam chłopiec, który jęknął słabo i począł osuwać się w dół. Dziewczyna chciała go pochwycić, on jednak okazał się zbyt ciężki. Przytrzymały go dopiero silne dłonie wysokiego Anglika, który wprowadził go do środka i posadził na kanapie. Chłopiec opadł natychmiast na poduszki, przez zaciśnięte usta wydobył się znowu jęk. Simon Aylsham przyglądał mu się przez chwilę beznamięt­ nym wzrokiem, po czym zwrócił się do dziewczyny. - Co mu się stało? - Był na dzisiejszej demonstracji. - Wydawało mi się przedtem, że słyszałem strzały, tak jakby od strony Ogrodów Michajłowskich. Na kogo próbo­ waliście dokonać zamachu tym razem? - zapytał sucho. 10

- Na nikogo - zapewniła z przejęciem. - To wcale nie było tak. Demonstrowali tylko studenci. Chcieliśmy zorganizo­ wać spokojną manifestację, żeby pokazać, co myślimy o niesprawiedliwości. Trzech naszych aresztowano tylko dlatego, że sprowadzaliśmy książki z Europy, nieszkodliwe książki, które kopiowaliśmy nocami, a potem rozprowadza­ liśmy wśród studentów. Co w tym złego? A ponieważ nie zawróciliśmy na wezwanie i nie rzuciliśmy się do ucieczki, zaczęli do nas strzelać. - I wtedy zranili twojego przyjaciela? - Zachowywali się jak bestie, a on próbował mnie osłonić. Przez chwilę przyglądał się jej uważnie, ona zaś odwzajem­ niła spojrzenie, rejestrując w świadomości jego wysoką postać, pociągłą twarz z długim nosem i kształtnymi ustami, brązowe, kędzierzawe włosy i chłodne, szare oczy pod prostymi, ciemnymi brwiami. Simon Aylsham miał dwadzie­ ścia siedem lat i dbał o swój wygląd. Pod białą, ozdobioną żabotem koszulą rysowały się mocne ramiona. Dziewczyna rozejrzała się dyskretnie. Mieszkanie mężczyzny było umeb­ lowane ze smakiem i bogato. Dostrzegła na krześle wytwor­ ny płaszcz, przewieszony przez poręcz, i raptem ogarnął ją niepokój, uświadomiła sobie bowiem, jak mało o nim wie. - Bardzo mi przykro... - odezwała się powoli. - Widzę, że zepsułam panu wieczór... - Nie szkodzi. To nie było nic ważnego. - Zmarszczył brwi. - Czy przypadkiem nie spotkaliśmy się już gdzieś przedtem? Podniosła głowę. - Z pewnością nie zwrócił pan na mnie uwagi. Nazywam się Galina Panowa. Uczęszczam na pańs­ kie wykłady. Dlatego do pana przyszłam... - Bo gdybyście poszli do rosyjskiego lekarza, on musiałby zameldować o tym policji, czy tak? - Tak. - A skąd pewność, że ja tego nie zrobię? - A zrobi pan? - Przerażona, wstrzymała na chwilę oddech. - Nie. - Wykrzywił usta w grymasie, który miał zapewne oznaczać uśmiech. - Człowiek chory musi uzyskać pomoc lekarską bez względu na to, co uczynił. Czy ktoś was śledził? 11

- Chyba nie. Mam nadzieję, że stracili nas z oczu. - Ja też. Ale nie cieszmy się przedwcześnie. Zresztą przede wszystkim obejrzę pacjenta. Może będę potrzebował pani pomocy, chyba że mam przed sobą jedną z tych kobiet, które mdleją na widok odrobiny krwi. Odetchnęła z ulgą. - Nie należę do tych bojaźliwych. - To dobrze. Chodź, przyjacielu. Nachylił się, bez trudu podniósł chłopca i przeniósł go do sąsiedniego pokoju. W przeciwieństwie do salonu tu pano­ wała niemal spartańska prostota, pokój wyposażony był jedynie w to, co niezbędne. Galina odchyliła kołdrę na łóżku, a Simon ułożył delikatnie rannego, podsuwając mu podusz­ kę pod głowę. - A teraz przyjrzymy się, co mu dolega. Wspólnymi siłami zdjęli z chłopca jego wierzchnie ubra­ nie. Simon Aylsham nie praktykował w Petersburgu jako lekarz, miał jednak przy sobie podstawowe instrumenty i leki. Podwinął rękawy koszuli, otworzył walizeczkę i przy­ stąpił do pracy. Na tyle głowy widniał ślad po uderzeniu, krew skrzepła tu i skleiła włosy. Galina nalała wody do miseczki i obser­ wowała silne, zręczne ręce lekarza, które cięły, czyściły, nałożyły opatrunek, a potem przeniosły się na pierś, gdzie utkwiła kula. Chłopiec wytężył siły i usiadł na łóżku, jednak Simon pchnął go z powrotem na poduszkę, delikatnie ale stanowczo. - Leż spokojnie, przyjacielu. Trochę zaboli, ale postaram się zrobić to jak najszybciej, obiecuję. Żałował, że nie ma eteru ani chloroformu. Musiał grun­ townie zbadać ranę, dotrzeć głęboko, aby wyjąć kulę. Z ulgą dostrzegł, że pacjent pod wpływem bólu stracił przytomność; teraz mógł pracować szybciej i sprawniej. Przyłożył tampon do rany i wyczyścił ją, podczas gdy dziewczyna stała obok niego w milczeniu i podawała mu to, o co prosił, prawie tak biała na twarzy jak pacjent, ale nadal dzielna. Kiedy wreszcie zrobił już wszy­ stko, co było w jego mocy, i nałożył opatrunek, zbadał puls rannego, po czym podciągnął kołdrę i otulił go starannie. 12

Drżała lekko na całym ciele, wylewając do wiadra wodę poczerwieniałą od krwi. - Będzie żył? - zapytała szeptem. - Oczywiście. Jest młody, ma silny organizm. Kula nie naruszyła żadnego istotnego organu. Ale będzie trochę gorączkował. - Nalał do miski świeżej wody i umył ręce. - Świetnie się pani spisała, Galino Panowa. - Chciałabym zostać w przyszłości lekarką. - Naprawdę? Ambitne zadanie, ale niełatwe do osią­ gnięcia. - Nic, co wartościowe, nie jest łatwe. - Zdążyła to pani już odkryć? A kim dla pani jest ten młodzieniec? Bratem czy może kochankiem? - Ani jednym, ani drugim. - W takim razie kim? Niechże pani powie - dodał, widząc wahanie dziewczyny. - Muszę znać jego nazwisko, skoro mam mu pomóc. - To książę Mikołaj Maliński - odparła niechętnie. - Co takiego! - Nie ukrywał zaskoczenia. - A więc to wnuk generała Malińskiego, bohatera wojny krymskiej, filara konstytucji? - Tak. Zna go pan? - Słabo. Co, u diabła, skłoniło jego wnuka do zabawy w rewolucjonistę? - Po prostu wierzy w słuszność naszej sprawy - odparła ozięble. - Podobnie jak pan, doktorze Aylsham. Czy w przeciwnym razie poświęcałby pan swój czas, prowadząc dla nas wykłady z medycyny, mimo iż władze patrzą na to krzywym okiem? - Tak, rzeczywiście... Dlaczego to robię? - Uśmiechnął się. - Nie wierzę w tego typu sprawy, moja droga. Stwarzają zbyt wiele kłopotów i angażują zbyt wielu niewinnych ludzi. Robię to, gdyż jestem znudzony, a to zajęcie dostarcza mi rozrywki. Zerknęła na niego z ukosa. - Nawet jeśli to niebezpieczne? - Niebezpieczeństwo dodaje jedynie smaczku. - Nie wierzę. - A powinna pani. Nie należy ufać pozorom. Mogą mylić. 13

- Ale chyba pan nie... - Czy nie zdradzę pani i młodego Malińskiego? O nie! Nie mam najmniejszego zamiaru zadawać się z rosyjską policją! Przyglądał się jej bacznie, opuszczając rękawy koszuli i zakładając złote spinki do mankietów. Miała niezwykłą twarz, może nie piękną w tym ogólnie przyjętym znaczeniu, ale rzeczywiście frapującą, dzięki wystającym kościom poli­ czkowym i dużym oczom, które zdawały się zmieniać barwę: czasem połyskiwały zielonkawo, chwilami jednak sprawiały wrażenie brązowych. Twarz świętej, pomyślał, typ Joanny d'Arc z jakąś diabelską domieszką. Oceniał ją na dziewięt­ naście lat, najwyżej dwadzieścia. Nie była w jego typie, mimo to mogła uchodzić za kobietę atrakcyjną. Mimo woli zastanowił się przez chwilę, czy te poważne usta złagodniały kiedykolwiek, czy rozchyliły się w momencie przeżywania rozkoszy. Niemal natychmiast wprawne oko lekarza do­ strzegło bladość i napięcie na jej twarzy. - Proszę przejść do drugiego pokoju i usiąść - poradził czym prędzej - w przeciwnym razie będę miał niebawem dwoje pacjentów. Objął ją ramieniem, poczuł, jak dziewczyna zadrżała, a potem z ulgą wsparła się o niego. W sąsiednim pokoju ułożył ją na kanapie, następnie nalał trochę wody do szklanki, wsypał jakiś proszek, wymieszał i podał szklankę dziewczynie. - Co to? - zapytała nieufnie. - Z pewnością nie narkotyk. Proszę wypić i starać się odprężyć. To powinno pomóc, poczuje się pani lepiej. A potem byłoby dobrze, gdyby opowiedziała mi pani o wszystkim. Musimy zastanowić się, co dalej. Podniósł karafkę z koniakiem, aby nalać sobie kieliszek, kiedy nagle ktoś załomotał do drzwi. Znieruchomieli. - Boże litościwy, to Ochrana! - szepnęła Galina, myśląc z lękiem o straszliwej tajnej policji, która bezlitośnie tropiła wszystkich tych, którzy w najmniejszym choćby stopniu występowali przeciw władzom. Zerwała się na równe nogi. - Muszę uciekać. - Nie, na to już za późno. - Nasłuchiwał przez chwilę, wreszcie podjął decyzję. - Musimy stworzyć wrażenie, 14

jakbyśmy spędzali ten wieczór razem. Rozumie pani? Oni nie mają powodu, aby podejrzewać mnie o działalność polityczną. Niedbałym gestem napełnił kieliszek, rozsiewając po całym pokoju zapach trunku, rozpiął koszulę i potargał sobie nieco gęstą, brązową czuprynę. Na dźwięk słabego głosu Mikołaja, który zawołał coś z drugiego pokoju, podszedł natychmiast do drzwi sypialni. - Posłuchaj, młody człowieku, gdyby tu weszli, udawaj pijanego, bardzo pijanego. Ale może uda mi się pozbyć ich stąd, zrobię co tylko będę mógł. Zamknął drzwi i odwrócił się do dziewczyny. Najwidocz­ niej zrozumiała dobrze, o co mu chodzi, gdyż rozpięła wysoki kołnierzyk bluzki i rozpuściła włosy, tak że tworzyły teraz na ramionach lśniącą, jedwabistą, kasztanowatą aure­ olę. Simon przykręcił lampę, pogrążając pokój w półmroku, i rzucił się na kanapę, a Galina przysunęła sobie podnóżek, usiadła na nim i oparła plecami o lekarza. Objął ją ramie­ niem, po czym odgarnął nieco materiał bluzki, dotykając palcami wypukłości piersi. W samą porę. Dosłownie w chwi­ lę potem dozorca zastukał, otworzył drzwi i wpuścił do środka policjanta, który z widocznym niesmakiem wciągnął w nozdrza zapach alkoholu i spojrzał na młodego cudzozie­ mca, podchmielonego już i spoczywającego w ramionach kobiety. Simon uniósł głowę, bełkotliwym głosem zapytał: - Co to ma znaczyć, do diabła? Kim pan jest? Policjant nie ustępował. - Szukamy terrorysty. Widziano go, jak szedł tą ulicą. Może znalazł schronienie w którymś z tutejszych domów? - W każdym razie tu go nie ma. Nie widzieliśmy żadnego rewolucjonisty, prawda, kochanie? Mieliśmy coś lepszego do roboty. - Simon zarechotał i zanurzył twarz w jedwabis­ tych włosach dziewczyny. Policjant zmierzył ich oboje krytycznym wzrokiem. - A je­ dnak - nalegał, nie kryjąc swojej dezaprobaty - muszę poprosić o pańskie dokumenty. - O Boże, wy, Rosjanie jesteście niepoprawni! Kochacie się w tych swoich dokumentach z pieczątkami i całą masą 15

podpisów! - Simon wstał ociężale, zaczął przeszukiwać kieszenie płaszcza leżącego na krześle i po chwili rzucił portfel na stół. - Proszę bardzo, zapewniam pana, że wszystkie papiery mam w porządku. Ale gdyby takie zachowanie miało wejść panu w nałóg, ostrzegam, że zamienię parę słów z naszym ambasadorem. - Zna go pan osobiście? - Mam paru bliskich przyjaciół wśród jego ludzi. Policjant przejrzał uważnie dokumenty, jeden po drugim, a potem odłożył je z powrotem. - Jak na Anglika mówi pan doskonale po rosyjsku. - Czy jest w tym coś złego? - zapytał Simon wyniosłym tonem. - Skądże znowu - odparł sztywno policjant, nie ruszył się jednak z miejsca. Jego wzrok błądził po całym pokoju, nie opuszczał żadnego zakątka. - Do diabła! - wybuchnął Simon. - Cóż to, zapuścił pan korzenie? Proszę przeszukać wszystko, jeśli ma pan ochotę. Może ten rewolucjonista skrył się pod stołem albo w kredensie? - To nie jest konieczne - warknął nieprzyjaźnie policjant. - Bardzo dziękuję za współpracę. Żadne z nich nie wykonało najmniejszego ruchu, dopóki nie dobiegło ich trzaśniecie drzwiami w sieni. Dopiero potem Simon podszedł do okna. - Odeszli, on i jego pomagierzy - powiedział i roześmiał się radośnie. Był to beztroski śmiech, jak gdyby z udanego chłopięcego kawału, jak gdyby nie chodziło tu o nic poważniejszego. - Tak więc pierwszą rundę wygraliśmy - dodał. Wyciągnął rękę, poderwał Galinę na nogi i zawiro­ wał z nią po pokoju w skocznym walczyku. Oboje roześmieli się z ulgą, a w następnej chwili Simon pocałował dziewczynę w usta. Momentalnie poczuł odpowiedź, jej wargi rozchyliły się ulegle pod jego wargami. Raptem wyrwała mu się z objęć. - Proszę tego nie robić. - Nie lubisz się całować? - zapytał przekornie. - Mówię poważnie - odparła z wyrzutem. Poprawiła sobie włosy i zapięła bluzkę pod szyją. - To nie zabawa. I tak źle się stało, że wziął mnie za pańską kochankę. 16

- Ale ta gra odniosła skutek, prawda? Czy ktoś mówił ci już, Galino, jak dobrą jesteś aktorką? Rzuciła mu szybkie spojrzenie. - To nie ma z tym nic wspólnego. - Słusznie - odparł z powagą. - A teraz powinienem chyba rzucić okiem na naszego pacjenta. Będzie jeszcze czas na dyskusję o tym, co i jak robić. Weszła za nim do sypialni. Chłopiec uniósł na ich widok głowę, wsparł się na łokciu, jego twarz pałała. - Co się stało? Coście tam robili? - Zacisnął rękę na dłoni dziewczyny, która stanęła przy łóżku, skierował wzrok na jej rozwichrzone włosy i pomiętą bluzkę. - Co on ci zrobił? - Nic. Wszystko w porządku - uspokoiła go. - Policja już sobie poszła. - Nie mogę zostać tu dłużej, muszę iść. - Odrzucił na bok kołdrę, usiłował wstać. - Nic z tego - odezwał się Simon stanowczym tonem i położył mu dłonie na ramiona. - Trzeba teraz leżeć spokojnie i zachowywać się cicho, w przeciwnym razie to, co uczyniłem do tej pory, pójdzie na marne. - Nie ufam panu. Nie chciałem tu przyjść. - Proszę posłuchać, książę Maliński... - A więc pan wie, kim jestem? - Owszem. Młodym, zapalczywym głupcem, któremu nie mam zamiaru pozwolić, aby naraził mnie lub Galinę Pano- wą na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Rozumiemy się? Tak więc proszę leżeć grzecznie i być cicho. Policja nie wróci tu, na razie nic panu nie grozi. Najważniejsze to odzyskać siły i wypocząć. Stracił pan mnóstwo krwi. Dam panu teraz lek, który pomaga zasnąć. A potem zobaczymy. - Nie chcę - zaprotestował młodzieniec. - Nie wezmę tego. - Owszem, weźmie pan, nawet gdybym musiał wlać panu to do gardła siłą - oświadczył Simon, wlewając do szklanki odmierzoną dawkę laudanum. Objął Mikołaja ramieniem i pomógł mu unieść się nieco na łóżku. - Bardzo proszę, bez takich głupstw! Trzeba to natychmiast wypić! Jego stanowcza postawa poskutkowała. Po krótkiej sza- motaninie młodzieniec dał za wygraną i przełknął lek, 17

następnie opadł z powrotem na poduszkę, nie spuszczając oka z Galiny. - Nie pozwól mu, żeby cię skrzywdził. - Na Boga, czemu miałbym ją skrzywdzić? - zawołał lekarz, otulając kocem swojego buntowniczego pacjenta. - Śpij już, młody głupcze. Rano porozmawiamy. - Wstał. - Chodźmy, Galino, zostawmy go tak z jego snami. - A może Niki ma rację - szepnęła, kiedy wypychał ją z pokoju. - Może nie powinien tu zostać. - A dokąd to miałby iść, nawet gdyby mógł już chodzić? - zapytał, zamykając za sobą drzwi. - Mam mieszkanie. Nie jest duże, ale mieści się w ubogiej części miasta. Mógłby się tam skryć... - I zapewne również tam umrzeć. Czy tego pani chce? - przerwał szorstkim głosem Simon. - Czy nie rozumie pani, że jego rana na piersi wymaga stałej opieki lekarskiej? Że nie wolno mu wstawać z łóżka przez co najmniej dwa lub trzy dni? - Nie pomyślałam o tym. - Dlaczego pani nie powiedziała mi, że ten chłopiec panią kocha? Uciekła wzrokiem w bok. - Skąd panu to przyszło do głowy? - Moja droga, przecież to aż rzuca się w oczy. Czy dlatego ryzykowała pani tak wiele, aby go ratować? - Nie. - Niecierpliwie zaczęła przechadzać się po pokoju. - Och, jemu się tylko tak wydaje, że mnie kocha. Ale prawda wygląda tak, że w rzeczywistości on nie jest jednym z nas. Mikołaj myśli, że być rewolucjonistą to tyle samo, co być bohaterem, że należy znaleźć się na przedniej linii frontu, wymachiwać sztandarem i krzyczeć na głos o lepszej Rosji. - A nje jest tak? Spojrzała na niego jakby wzgardliwie. - Oczywiście, że nie. My chcemy nauczać innych ludzi. Utworzyliśmy już szkółki dla chłopów i robotników. Chcemy, aby się kształ­ cili, aby zaczęli rozumieć wiele spraw, tak aby mogli zareagować spontanicznie, kiedy nadejdzie pora. - Według mnie to syzyfowa praca - zauważył ironicznie. - Większość ludzi nie cierpi nauki ani zmuszania do 18

myślenia. Poza tym nadal nie rozumiem, czemu zadaje pani sobie tyle trudu dla tego głupiego książątka. - Wioska, gdzie dorastałam, należy do posiadłości jego dziadka - wyjaśniła niechętnie. - Byłam niegdyś pokojówką u jego siostry Niny. Generał traktował mnie bardzo dobrze. Ale nawet w jego oczach nie byłam kimś, kto mógłby zajść trochę wyżej. - Rozumiem. - Cóż, pomyślał, najtrudniej oderwać się od wspomnień z dzieciństwa. Może kiedyś jasnowłosy Mikołaj bawił się na jednym z wiejskich festynów z innymi dziećmi, a kiedy schwytał roześmianą dziewczynkę, pocałował ją, jak każe obyczaj. - Wiesz, Galino - mówił dalej - zostawmy go tu na jakiś czas, a kiedy już poczuje się lepiej, dopilnuję, aby wrócił do swego dziadka. Nawet gdybym miał zawieźć go tam własnoręcznie i wymyślić coś na wytłumaczenie tej rany. - On nie pojedzie. - Moja już głowa w tym, aby pojechał. Musi spędzić na wsi kilka miesięcy, aż przestaną go szukać. Nastraszę go perspektywą kary za udział w buncie. Zmarszczyła brwi. - Nie rozumiem. - To nieważne. Potrafię postawić na swoim, kiedy coś sobie wbiję do głowy. Proszę podać mi swój adres, a ja już znajdę sposób, aby pozostać z panią w kontakcie. - Jest pan dla mnie bardzo uprzejmy. - To nie uprzejmość. - Wyciągnął dłoń i obrócił jej twarz ku sobie. - Nie zna pani zbyt dobrze mężczyzn, prawda, Galino Panowa? Odsunęła się od niego. - Znam ich na tyle, na ile trzeba. Roześmiał się. - Chyba naprawdę będzie lepiej, jak już sobie pójdziesz, w przeciwnym razie nie wiemy co jeszcze może się zdarzyć. Podniosła swój gruby wełniany szal i owinęła nim sobie głowę oraz ramiona. - Miałaś mi powiedzieć, gdzie mieszkasz - przypomniał, kiedy podeszła do drzwi. - Mam pokój na Wyspie Wasilewskiej, ale proszę tam raczej nie przychodzić. To biedna dzielnica. Zaczęliby zaraz zadawać pytania na temat takiego dżentelmena, Anglika. Uśmiechnął się. - Przecież mogę przyjść w przebraniu. 19

- Nie - powiedziała stanowczo. - Zobaczymy się na uniwersytecie. - Dopiero za kilka tygodni... - Nie trzeba wcześniej. Ruszyła przez sień ku wyjściu, a Simon podążył za nią. - Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Zobaczę, czy droga wolna. Ci wścibscy policjanci mogli zaczaić się gdzieś w pobliżu. Bacznie rozejrzał się po ulicy, ciemnej i mroźnej, rozisk­ rzonej od śniegu, a po chwili dziewczyna wyszła z domu: lekkim krokiem, z wysoko podniesioną głową minęła go bez słowa. Każdy jej ruch emanował dumą. Simon zamknął cicho drzwi i wrócił do swojego pokoju. W powietrzu unosił się nadal zapach alkoholu. Skrzywił się z niesmakiem i czym prędzej zatkał karafkę szklanym korkiem. Podniósł z podłogi poduszki, ułożył je na kanapie i wszedł do sypialni. Laudanum najwidoczniej podziałało. Chłopiec spał głęboko, choć niespokojnie, jego blada, ściągnięta twarz sprawiała wrażenie wyjątkowo niewinnej i młodej. Simon wrócił do saloniku, wziął z krzesła swój czarny płaszcz i raptem odrzucił go niecierpliwie na bok. Wieczór z przyjaciółmi, po którym obiecywał sobie tak wiele, utracił nagle cały swój urok. Zbyt dobrze wiedział, jak zakończyłoby się to spotkanie, te nie kończące się dysputy toczone z osobliwą powagą. Nikt nie mógł dorównać Rosjanom w obnażaniu swoich dusz przy morzu wódki. On pozbył się tego zwyczaju już kilka lat temu, uporał się z tym problemem. Po co więc grzęznąć od nowa? Do diabła z tą dziewczyną! Wniosła tylko niepokój w jego duszę, zmusiła, aby przyjrzał się sobie. To, co dojrzał, wcale nie przypadło mu do gustu. Dawniej przyświecał mu szlache­ tny cel, chciał zostać najlepszym chirurgiem na świecie, lepszym nawet niż jego opiekun i przewodnik, wuj, którego podziwiał z całego serca i którego ostatnie, bolesne słowa nadal rozbrzmiewały mu w uszach. „Jedź, jeśli musisz, chłopcze, obierz drogę tchórza, ale nie myśl, że uda ci się uciec przed samym sobą. Będziesz żył nadał 20

ze świadomością, że pod twoim nożem zmarła młoda kobieta. Dopóki się z tym nie pogodzisz, nie będziesz użyteczny dla nikogo". Miał oczywiście rację, ale nie wiedział wszystkiego. Nie wiedział nic o tym straszliwym, dręczącym go lęku, ani o tej chwili, kiedy spojrzał na nią, leżącą na stole operacyjnym, i zapragnął, aby umarła, ani o dotkliwym gniewie, który wezbrał w nim do tego stopnia, że potem naszły go myśli: czy aby na pewno był to przypadek? Czyżby jego dłonie zdradziły go? Czy zabił umyślnie tę istotę, którą kochał tak gorąco, czy też nie? A potem upływał tydzień za tygodniem, on zaś nie potrafił opanować drżenia rąk, gdy wchodził na salę ope­ racyjną, nie mógł też powstrzymać potu, który każdorazowo zalewał mu czoło, aż w końcu uzmysłowił sobie, że nie jest już w stanie ufać sobie samemu. Pojął to owego dnia, kiedy zakręciło mu się w głowie i operację prze­ prowadził zamiast niego kolega. To dopełniło miary: zre­ zygnował z dalszej praktyki i postanowił uciec jak najdalej, do Rosji, gdzie niegdyś spędził dwa lata swojego dzie­ ciństwa, gdzie nikt go nie znał, a listy wędrowały dwa tygodnie. Niebawem jednak musiał przyznać w duchu, że jego wuj powiedział prawdę: nie zdołał uciec przed niczym. Niezależnie od nocy przebalowanych z dziewczę­ tami albo od wieczorów, kiedy wódka tępiła zmysły, zawsze w końcu nadchodził poranek, kiedy zwlekał się z łóżka i musiał spojrzeć na swoje oblicze w lustrze, stawić czoło dokuczliwym wyrzutom sumienia. Będzie musiał coś zrobić z tym głupcem, który leżał teraz w jego sypialni. Zanim jeszcze przyszedł na świat, jego ojciec poznał w Londynie generała Malińskiego, wó­ wczas jeszcze młodego mężczyznę. Fakt ten stanowił do­ skonały pretekst, aby przedstawić się teraz. Mógł trzymać tu chłopca do momentu, kiedy odzyskane siły pozwolą na odbycie podróży na wieś. Jak każdy zdrowo myślący człowiek zdawał sobie sprawę, jak niespokojny jest ów 1904 rok nawet tu, w Petersburgu. Rosja przypominała dziś olbrzymie, niemrawe zwierzę, które po wiekach odrę­ twienia zaczyna budzić się do życia. On zaś nie miał 21

zamiaru dać się wplątać w jakiekolwiek afery polityczne. Będzie trzymał się od tego z dala, tak jak robił to dotychczas. Nalał sobie kieliszek koniaku, ale nie podniósł go do ust. Zdecydowanym krokiem podszedł do biurka i wyjął z niego kilka nie rozpieczętowanych jeszcze paczek. Wuj zaopatrzył go w listy polecające i nadal przesyłał mu czasopisma i broszury medyczne. Simon wpatrywał się w przesyłki przez długą chwilę, po czym wziął jedną z nich, przeciął opakowanie nożem do papieru, powrócił na fotel i zagłębił się w lekturę. * * * Było już ciemno, kiedy Galina wbiegła na kamienne schodki wysokiego, odrapanego domu czynszowego. Ob­ skurna ulica nie obiecywała wiele i rzeczywiście jak zwykle poczuła stęchłą woń brudnych mieszkań zmieszaną z tłus­ tymi oparami posiłków gotowanych na małych kuchenkach za połprzymkniętymi drzwiami. Zziębnięta i głodna weszła na najwyższe piętro i właśnie wkładała klucz do zamka, kiedy przeciwległe drzwi na klatce otworzyły się raptownie, a w mroku zamajaczyła postać mężczyzny. - To ty, Galino? Zesztywniała. - A kto inny mógłby tu wchodzić? - Późno wracasz. Gdzieś była? - Nie twój interes Stanął za nią, młody, chudy i wysoki, po czym gwałtownie pochwycił ją za ramiona i obrócił twarzą ku sobie. - Co z chłopcem? - Jest w bezpiecznym miejscu. - A więc nie złapali go? - Nie. - To dobrze. Co za przeklęty głupiec! Mógł zgubić nas wszystkich! - Nie masz prawa tak mówić. To właśnie on został postrzelony. - Jesteś zbyt miękka, Galino. Tak jakbyś myślała, że jesteś mu coś winna ze względu na jego dziadka. A więc przyjmij do wiadomości, że nic nie jesteś mu winna. Zoba- 22

czysz, jeszcze trochę i to my zaczniemy nadawać ton, a wszyscy ci łajdacy podobni do niego będą musieli tańczyć tak, jak my zagramy. - Och, na miłość boską, przestań prawić mi kazania. Mam już dosyć jak na jeden dzień. Jestem zmęczona. Zirytowana odepchnęła go, wbiegła do mieszkania i za­ trzasnęła mu drzwi przed nosem, a potem, jakby nagle zabrakło jej sił, oparła się o nie plecami. Przez chwilę bębnił w nie pięścią, ale ona nawet nie drgnęła. Wkrótce usłyszała oddalające się kroki i odgłos zamykanych drzwi. Odetchnęła z ulgą. Odkąd Igor Liwinow przystąpił do ich niewielkiej grupy, okazywał szczególne zainteresowanie właśnie jej i coś w jego pociągłej, kościstej twarzy, wygolonej głowie i roziskrzo­ nych fanatycznym blaskiem oczach budziło w niej lęk. Wszyscy wiedzieli, że Igor siedział już w więzieniu i fakt ten napawał go niezmierną dumą. Czasem zastanawiała się, czy jego praca w katedrze medycyny nie jest jedynie parawanem, on zaś nie jest jednym z tych agitatorów, którzy przez cały ostatni rok infiltrowali grupy studenckie, prowokując naj­ młodszych do nielegalnych wystąpień i manifestacji. Zadrżała z zimna i podeszła do lampy, aby ją zapalić. Pokój był czysty, ale niemal pusty i stanowił jaskrawy kontrast z luksusowo umeblowanym mieszkaniem, w któ­ rym dopiero co przebywała. Dlaczego nie dała mu swojego adresu? Czyżby dlatego, że nie chciała, aby zobaczył, w jakich warunkach mieszka? Zawsze była dumna ze swojej niezależności, irytowali ją ludzie uganiający się za takimi błahostkami jak eleganckie stroje lub wykwintne jedzenie. Już dawno podjęła decyzję odnośnie własnej drogi w górę: dostanie się tam bez niczyjej pomocy, bez żadnych powikłań emocjonalnych. Pod tym względem różniła się od swojej matki... z całą pewnością nie była taka jak matka! Przysięgła to sobie dawno temu. A jednak... Wzięła bochenek chleba i nagle zastygła tak z nożem w ręku, zapatrzona gdzieś w dal. Mimo woli wspominała tę chwilę, kiedy jego palce musnęły jej obnażone ciało, przypo­ mniała sobie jego śmiech, dotyk jego ramienia, gdy objął ją wpół, i jego usta na jej wargach. 23

Z jakąś niezwykłą pasją odkroiła kromkę chleba, przysu­ nęła sobie ser. Simon Aylsham ze swoim uwodzicielskim sposobem bycia, urokiem osobistym i tą nonszalancją wobec wszystkiego, co według niej miało istotne znaczenie, nie był dla niej - mimo znakomitych wykładów, jakie prowadził dla grupy studentów, mężczyzn i kobiet, którzy chłonęli za­ zwyczaj każde jego słowo, oczarowani nim bez reszty. Doznała raptem rozdwojenia jaźni: jedna część jej duszy odrzucała go i wszystko, co sobą reprezentował, druga natomiast, nieco mniejsza, odczuwała radość z faktu, że zrodził się między nimi kontakt, choćby nawet znikomy. 2 Było bardzo ciepło w owe późne czerwcowe popołudnie, kiedy Galina weszła do sypialni. Spojrzała na Ninę siedzącą przed toaletką w białych halkach, wpatrzoną w swoje odbicie w lustrze, i tak jak często bywało przedtem, przeszyły ją mieszane uczucia: przywiązanie, irytacja i zawiść. Roze­ jrzała się dokoła, chłonąc wzrokiem to wszystko, co niegdyś było tak znajome i co zostawiła już definitywnie za sobą, a więc bogato urządzony, nie posprzątany pokój z muś­ linowymi firankami powiewającymi na lekkim wietrze, koronkową bieliznę rzuconą niedbale na krzesło, brązowe pantofelki gdzieś na boku, jedwabny szlafroczek na pod­ łodze, tam gdzie zsunął się ze szczupłych ramion, rozmaite suknie wyłożone na ozdobną pościel, czekające na dokona­ nie wyboru przez właścicielkę. Raptem Nina dostrzegła w lustrze jej twarz. Obróciła się na krzesełku i aż pisnęła z radości. - Galina! Nie miałam pojęcia, że przyjedziesz! Jak długo zostaniesz? Czy to z powodu imienin dziadka? Szkoda, że nie było cię rankiem! Tyle przyszło ludzi! Przynieśli prezenty. Myślałam, że jesteś teraz w Petersburgu, że studiujesz pilnie i całkiem już o nas zapomniałaś. Niki mówi, że jesteś 24

mądrzejsza niż on i że zostawiłaś za sobą w tyle wszystkich chłopców, a oni wściekają się z zazdrości. - Ściszyła głos do dramatycznego szeptu: - Chyba wiesz o wszystkim, co się stało, prawda? Galina roześmiała się. - Tyle pytań na raz! Przyjechałam tu, aby zobaczyć się z moją matką i złożyć generałowi życzenia długiego życia i szczęścia. Rzeczywiście, słyszałam wszystko o twoim bracie. - Och, Galino, przy mnie nie musisz udawać! Niki opowiedział mi, jak było naprawdę, chociaż ten angielski doktor, który przywiózł go do nas, przedstawił dziadkowi jakąś bajeczkę o wypadku podczas ćwiczeń strzeleckich. - I generał mu uwierzył? - Nie mam pojęcia. Powiedział, że tak, ale to szczwany lis, nie okazuje tego, co naprawdę myśli. Ojciec za to wpadł w furię. Podniósł raban, krzyczał na Nikiego, że marnuje tylko czas, wypomniał mu, że sprzeciwił się jego woli i poszedł na studia zamiast na służbę do gwardii, łamiąc tradycję rodzinną, i że zawsze muszą brać się za łby. Mama załamywała ręce, użalała się nad nim, że jest taki chudy i blady, a tak naprawdę to ty uratowałaś mu życie, prawda? - Wyrzuciła z siebie to wszystko jednym tchem. - No, w pewnym sensie tak - przyznała Galina. Przysiadła na brzegu łóżka, odsuwając na bok koronki i jedwabie. - Nawet nie wiesz, jak bardzo ci zazdroszczę! Mnie nigdy nie przydarzyło się nic takiego. Och, jak tu nudno! Nie tak, jak tam, w Petersburgu. To musiało być naprawdę eks­ cytujące! - Nie nazwałabym tego w ten sposób. Raczej było strasznie - zauważyła sucho Galina. - Gdyby nas are­ sztowano, oznaczałoby to więzienie, a może wygnanie. Dla nas obojga. - Wiem. To samo powiedział Niki. - Nina mówiła teraz tonem bardziej spokojnym. - Gdyby do tego doszło, ojciec dostałby apopleksji, a biedna mama umarłaby ze wstydu. - Zerknęła na Galinę spod długich rzęs. - Dlaczego zdecydo­ wałaś się szukać pomocy u tego angielskiego doktora? 25

- Chodzę na jego wykłady. Anglicy różnią się od naszych. Wierzą w wolność. Pomyślałam sobie, że podejdzie ze zrozumieniem do naszej sprawy, że potraktuje życzliwie ten przypadek. - I rzeczywiście tak było. Jakie to romantyczne! - wes­ tchnęła. - Tym bardziej, że jest taki przystojny! - Nie widzę tu żadnego związku - zaoponowała Galina. - Zresztą on nie jest nawet w połowie tak przystojny jak ci wszyscy młodzieńcy, którzy nie odstępowali cię na krok, kiedy przyjechałam tu tamtego lata. - Och, ci! Przecież oni są tacy młodzi, prawie jeszcze chłopcy! - Są starsi od ciebie i bardzo bogaci. Pamiętam, że płonęłaś gorącą miłością do jednego z nich... Jak on się nazywał? Chyba Walentyn? - Walentyn Skorski... ale to było już ponad rok temu - zawołała Nina wyniosłym tonem. - Od tamtej pory zmieniłam się. Wydoroślałam. - Wzięła grzebień i obróciła się znowu do lustra. - Wiesz, on tu dziś przyjedzie... mam na myśli tego angielskiego doktora. Dziadek nawet go polubił. Przed laty poznał w Londynie jego ojca, tak więc upodobał go sobie. Zaprosił do nas i powiedział, że może zostać tu z nami, jak długo zechce. Wiadomość była tak zaskakująca, że Galina na moment straciła panowanie nad sobą. Poczuła, jak mocno bije jej serce. Od czasu tamtego pierwszego spotkania widziała Simona tylko raz. Zatrzymał ją kiedyś, gdy wychodziła z sali wykładowej, i poinformował tak, aby nie słyszeli tego inni, że Mikołaj wraca do zdrowia i przebywa w domu rodzinnym. - Dziś wieczorem będą tańce, a ja próbowałam właśnie wybrać odpowiednią suknię - paplała dalej Nina. - Podejdź do mnie, pomożesz mi podjąć decyzję. Pamiętasz, jak wspaniale bawiłyśmy się kiedyś, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły? A teraz miała już prawie osiemnaście lat, była więc dorosłą panną o porywającej urodzie, długich blond włosach opada­ jących faliście na białą szyję i dużych, niebieskich oczach. Galina pamiętała doskonale ten pierwszy dzień, kiedy przyjechała do Danskoje: nieśmiała, niezręczna dwunasto- 26

letnia dziewczyna, która miała być pokojówką dziesięciolet­ niej Niny i nieoczekiwanie stała się jej powiernicą ku wielkiemu niezadowoleniu pełnej arystokratycznych manier księżny Malińskiej. Księżna była niegdyś damą dworu carycy wdowy Marii Fiodorowny i wyznawała zasadę, że służba winna znać dobrze swoje miejsce. - Jak myślisz? - zapytała Nina, unosząc palcami wytwor­ ną kreację z kremowego jedwabiu ozdobioną koronkami. - Może ta? Mama sprawiła ją dla mnie wiosną, kiedy przedstawiono mnie carowi. A może uważasz, że jest zbyt strojna jak na letnią zabawę? - Jest śliczna i będziesz w niej wyglądała wręcz uroczo - zapewniła ją z przekonaniem Galina. - Przyszedł mi do głowy pewien pomysł - zawołała raptem Nina. - Przyłącz się do nas. Przyjdź potem na taras, kiedy skończy się kolacja. - Nino, czyś ty postradała zmysły? Już widzę minę twojej matki na widok córki jednej z jej poddanych, która tańczy walca w jej domu. - Teraz nie ma już żadnych poddanych, a zresztą ty jesteś obecnie młodą damą z Petersburga. Niki byłby w siódmym niebie, gdybyś przyszła - dodała z szelmowskim uśmiechem. - Możliwe, ale twój ojciec nie byłby tym zachwycony. Ani generał. - Przypuszczam, że nawet nie zauważyliby twojej obec­ ności. Za bardzo będą zajęci kartami i gadaniem o polityce. Przyjdź, Galino, byłoby wspaniale. Dam ci jedną z moich sukien, jeśli niepokoi cię brak stosownego stroju. Zawsze miałyśmy podobną figurę, a jest tu taka żółta suknia, której nigdy nie nosiłam. Nie podobam się w niej sobie, nie jest mi w niej do twarzy. Ale do twoich kasztanowatych włosów będzie pasowała znakomicie. - Przez chwilę szperała w sza­ fie, po czym wyjęła z niej jedwabną suknię w kolorze złocistego rżyska i przyłożyła ją do Galiny. - No, proszę, przejrzyj się w lustrze. Jakby uszyta dla ciebie. - Nie - zaprotestowała Galina, ale Nina, najwidoczniej zadowolona ze swego pomysłu, popchnęła ją do lustra i dziewczyna mimo woli zerknęła na swoje odbicie: lekko 27

zarumienione policzki, harmonizujące z intensywnym złotym kolorem sukni, rozpuszczone włosy. Gwałtownym ruchem odrzuciła suknię na bok. - Nie, nie mogę. To by nie było w porządku. Twoja mama gniewałaby się na ciebie. Mam wrażenie, że tak naprawdę wcale nie pochwala tego, co uczynił dla mnie generał. - Suknia jest moja, mogę robić z nią, co chcę - odęła wargi Nina. Stały tak jeszcze przez chwilę, Galina kręcąc głową, a Nina ze zmarszczonymi brwiami, rozczarowana reakcją na swój wspaniałomyślny gest, kiedy nagle drzwi otworzyły się bezszelestnie, a w progu stanęła niewysoka dziewczynka o mysich włosach, splecionych w dwa długie warkocze. - O co chodzi, Marto? - ofuknęła ją Nina. - Czy nie umiesz zapukać, zanim wejdziesz do pokoju? Dziewczyna powiodła dokoła oczyma, potem skierowała wzrok na Galinę i oznajmiła bezbarwnym tonem: - Księżna prosi, aby panienka przyszła do niej, zanim uda się na dół do salonu powitać gości. - Dobrze. Powiedz jej, że przyjdę za kilka minut. Skrzywiła się, kiedy dziewczyna wyszła i zamknęła za sobą drzwi. - To Marta, moja nowa pokojówka. - Czy nie jest przypadkiem córką nadzorcy z fabryki? - Tak, to ona. Jej matka zmarła, a ona ma jeszcze młodszych braci i siostry, tak więc mama przyjęła ją na służbę, ale ja jej nie lubię. Ciągle tylko skrada się chyłkiem, szpieguje mnie. - Och, Nino, tak ci się tylko wydaje! - Wcale nie. Przez cały czas mnie podsłuchuje, przyłapa­ łam ją na tym kilka razy. O Boże! - zawołała nagle spłoszona. - Popatrz, która już godzina, a ja wcale nie jestem gotowa. Pomóż mi z włosami, dobrze? Mama gniewałaby się, gdybym kazała jej na siebie czekać. W jej prośbie nie było nic nowego. Galina posłusznie stanęła za nią, wprawnymi palcami układając loki i upinając je dla lepszego efektu małymi, wysadzanymi perłami grzeby­ kami. Następnie przytrzymała kremową suknię, poczekała, aż Nina włoży ją na siebie, i pomogła zapiąć ją na wąskiej 28

talii. Kiedy było już po wszystkim, dziewczyna okręciła się na pięcie. - Jak wyglądam? - Olśniewająco! - Czy on też tak pomyśli? - Kto? - Tak jakbyś nie wiedziała! - zawołała z udanym wy­ rzutem, kierując się ku drzwiom. - Naprawdę nie wiem. A ty zapomniałaś o rękawiczkach i wachlarzu. - Mój Boże, kiedyś zapomnę głowy! - Nina wróciła po rękawiczki i wachlarz, w progu odwróciła się do Galiny, jej oczy iskrzyły się figlarnie. - Nie zapomnij. Po kolacji na tarasie - szepnęła, po czym zniknęła, za­ trzaskując za sobą drzwi. Galina stała przez chwilę nieruchomo, a potem, tak jak czyniła to dawniej wielokrotnie, zaczęła porządkować roz­ rzucone ubrania, wkładając je do szafy, na półki, lub odkładając na bok, do prania. Wreszcie podniosła żółtą suknię i już miała powiesić ją do szafy, kiedy nagle zmieniła zdanie. Złożyła ją starannie, wzięła na rękę i zbiegła tylnymi schodkami. W kuchni zawołała coś na powitanie do kucha­ rki i reszty służby i skierowała się do ogrodu. Szybkim krokiem przeszła przez brukowany dziedziniec, nie chcąc, aby ktoś ją zatrzymał i zaczął zadawać niewygod­ ne pytania. Nie wyobrażała sobie, aby mogła zrobić to, co proponowała Nina. Już sam pomysł wydawał się niedorzecz­ ny - wiejska dziewczyna, która niegdyś służyła we dworze, miałaby pokazać się wśród wielu arystokratycznych gości, wystrojona w jedną z sukien swojej pani? To było wręcz niesłychane, a jednak drzemiący w niej mały, buntowniczy diabełek zacierał już ręce, kuszony tą perspektywą. Wiedzia­ ła, że to nierozsądne i głupie, niewarte tych wielkich celów, jakie postawiła przed sobą, ale... ciekawe, jakie by to było uczucie znaleźć się choć raz na równi z Niną, tak piękną i rozpieszczoną, z Niną, której każda zachcianka bywała spełniana przez pobłażliwych rodziców? Wioska leżała dosyć daleko na południe od białego, imponującego dworu, wszystko wokoło przesycone było 29

p słodkim zapachem trawy, skoszonej niedawno na cienki, szmaragdowy aksamit. Galina przeszła przez ogród w stronę stawu z fontanną i niewielkiej murowanej altany, gdzie cała rodzina siedziała niedawno przy herbacie. Jeden ze służących odstawiał właśnie krzesła. Zawołał coś do niej, ale ona nie przystanęła. Tuż za ogrodem zaczynał się teren, nazwany przez dzieci „puszczą". Tu Nina i Niki wraz z synami i córkami sąsiadów przyprowadzali swoje psy i przez wszystkie te gorące, minione lata bawili się, wymyślając coraz to inne gry, w których nieraz, w przystępie dobrego humoru, pozwalali wziąć udział Galinie, choć czasem oznaczało to dla niej nie tyle zabawę, co raczej spełnianie ich poleceń. Nieco później owa „puszcza" stała się jej azylem, miejscem, gdzie upajała się samotnością, kiedy sprawy nie układały się po jej myśli. Dotarła do zagajnika białych brzóz, smukłych i strzelis­ tych, nieruchomych jakby trzymały wartę, i stąd dostrzegła błękitną, krągłą kopułę małej wiejskiej cerkwi, za którą stał dom jej matki, nieco z dala od innych, jakby na uboczu. Jeszcze dalej, tak że właściwie nie było ich widać z domu, sterczały szpetne czarne zabudowania fabryki, wzniesionej pięćdziesiąt lat temu, kiedy to ekstrawagancja dziadka generała doprowadziła rodzinę niemal do całkowitej ruiny. Już jako dziecko czuła przed fabryką paniczny lęk, bała się baraków, w których mieszkali robotnicy, a jeszcze bardziej niechlujnych wyrostków, którzy stali przed nimi gapiąc się na nią za każdym razem, gdy przechodziła w pobliżu, i wykrzykiwali do niej jakieś niezrozumiałe wyrazy. - He razy mam ci powtarzać, żebyś się tam nie kręciła? - skrzyczała ją kiedyś matka, kiedy wbiegła do domu przerażona, biała na twarzy. - To nie są ludzie z naszych stron, a jakieś dzikusy z daleka - przyjechali tu, żeby pracować. Ta fabryka to nie miejsce dla takich jak ty. Teraz widywała w Petersburgu miejsca jeszcze gorsze od tamtego, docierały też do niej opowieści o innych tego typu fabrykach i wtedy ogarniał ją bezsilny gniew na myśl o tym, że ludzie żyją w takich warunkach. Dziś jednak nie za­ przątała sobie głowy takimi sprawami. Dom jej matki był solidny, miał dwa pokoje, nie jeden, wbrew tutejszym zwyczajom, oraz niewielkie poddasze, 30

gdzie jako dziecko sypiała. Mały ogród był zadbany, porządnie przekopany, szczycił się zielonymi warzywami, a nawet kwiatami. Galina poczęła raptem zastanawiać się cynicznie, któryż to mężczyzna z wioski dał się namówić na pracę w nim w zamian za uśmiech pięknej Wiery Panowej, nazywającej siebie wdową. Kiedy zro­ zumiała po raz pierwszy, kim są ci mężczyźni, którzy przychodzili do jej matki i wychodzili zazwyczaj nocą, którzy szczypali ją pieszczotliwie w policzek, dawali cukierki lub pisanki na Wielkanoc, a nieraz nawet kradli pośpieszny pocałunek, narażając się na klapsa wymie­ rzonego przez matkę? Na pewno kończyła już dziesięć lat, kiedy pojęła wszystko, a inne dzieci powiedziały jej bez ogródek, urągliwie, kim jest: bękartem, nikim. Wtedy też poczęła dopytywać się gorącz­ kowo, kto z całej tej zgrai ordynusów jest jej ojcem, ale matka skwitowała to śmiechem. - Tylko Bóg mógłby ci odpowiedzieć na to pytanie, gołąbeczko! Z pewnością jednak wiedziała, Galina była o tym przeko­ nana, domyślała się też, że tu tkwi źródło wszystkich przywilejów, z jakich ona korzysta. Próbowała pogodzić się z tą myślą, wmawiała sobie, że nie dba o to, zwłaszcza od momentu, kiedy stary generał zastał ją przy czytaniu podręczników szkolnych jego wnuczki. Odbył wówczas rozmowę z angielską guwernantką Niny, a potem wezwał ją i zasypał pytaniami. Poinformował, że zamierza otworzyć tu, w Danskoje, przychodnię lekarską na potrzeby wioski i fabryki, a jeśli ona będzie uczyć się pilnie i zda egzaminy na farmację, mogłaby wrócić tu potem i otrzymać pracę w lecznicy. Wtedy jego plany wydawały się pasjonującym marzeniem, teraz jednak, po latach spędzo­ nych na uniwersytecie, horyzonty Galiny poszerzyły się jeszcze bardziej. Co znaczyła jedna mała fabryka na wsi w porównaniu z całym tym rozległym złem, które domagało się przeprowadzenia rewolucji, tak jak głosił to Igor? Jej matka siedziała na niskim taborecie, wsparta plecami o ścianę, i rozkoszowała się wieczornym słońcem. Galina przystanęła i wlepiła w nią wzrok: mimo przekroczonej już 31