dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Thomas Patricia - Światło w oddali

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :513.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Thomas Patricia - Światło w oddali.pdf

dareks_ EBooki
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 95 stron)

Patricia Thomas ŚWIATŁO W ODDALI

Rozdział 1 Silniki pracowały już na pełnych obrotach. Maszyna drżała jak niecierpliwy rumak, wreszcie ruszyła z wolna na pasie startowym, stopniowo przyśpieszając. Nagle oderwała się od ziemi i wzbiła w powietrze, w kierunku lekko zachmurzonego kwietniowego nieba. Samanta Wright przyglądała się przez małe okienko samolotu, jak krajobraz pod nią umyka w szalonym tempie w dół. Czuła przy tym skurcze w żołądku, których powodem było nie tyle zdenerwowanie pierwszym w życiu lotem, ile myśl o czekającej ją, też pierwszej w życiu, pracy w północnej części prowincji Ontario. Samanta przez sześć lat studiowała leśnictwo i właśnie niedawno z dumą odebrała swój dyplom. Uśmiechnęła się, gdy przypominała sobie, jak przerażeni byli rodzice i rodzeństwo, usłyszawszy, że obrała właśnie taki kierunek studiów. — Nigdy nie dostaniesz pracy w swoim zawodzie, Samanto — usiłowali jej wyperswadować. — To ciężka praca. Jesteś dziewczyną, nie dasz sobie rady. Czyżbyś nie rozumiała tego? Perswazje jednak nie poskutkowały, przeciwnie, jeszcze bardziej utwierdziły Samantę w powziętym zamiarze. Po prostu chciała wszystkim pokazać, że mimo iż jest kobietą, potrafi się odnaleźć w typowo męskim zawodzie. Samolot zatoczył koło nad Toronto. Samanta rzuciła ostatnie spojrzenie na swe rodzinne miasto, którego miała przez dłuższy czas nie oglądać. Nagle ożyła w niej na nowo przeszłość. Gdyby nie Jack Robinson, kto wie, czy udałoby się jej ukończyć studia. Był jej profesorem, ale i przyjacielem, zawsze służącym radą. Poznała go w czasie pierwszego semestru. Wykładał wtedy biologię, a robił to z takim zaangażowaniem, że obudził w niej prawdziwą miłość do natury i wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z lasem. To ich ostatecznie zbliżyło. Mieli te same zainteresowania, te same radości i fascynacje. Jack był cichym, raczej zamkniętym w sobie mężczyzną, któremu sprawiało satysfakcję uparte dążenie przez Samantę do celu. Pomagał jej zgłębiać tajniki przyrody i podtrzymywał dziewczynę na duchu. To Jackowi zawdzięczała, że właśnie ją wybrano spośród wielu starających się o pracę w nadleśnictwie Fort Frances. Była taka szczęśliwa! Jack Robinson nie omieszkał odprowadzić swej podopiecznej na lotnisko. Samanta ujrzała w duchu jego błękitne oczy i zatroskany wyraz twarzy. Czyżby go coś dręczyło? A może była to wina okularów w rogowej oprawie, które nosił? 1 RS

— Masz obowiązek zostać tam tylko rok, Sam — powiedział. — W tym czasie powinnaś zebrać jak najwięcej oświadczeń. Przydadzą ci się później. — Nagle chwycił jej rękę i mocno uścisnął. — A po roku wróć, Sam, wróć do mnie, dobrze? Samanta była oszołomiona tym niespodziewanym wybuchem, który absolutnie nie pasował do człowieka tak zwykle opanowanego jak Jack. Nawet nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo w tym właśnie momencie pasażerów wezwano przez megafon do wejścia na pokład samolotu, więc tylko musnęła wargami policzek Jacka i zniknęła w tłumie podróżnych. Samolot wzbił się jeszcze wyżej. Drapacze chmur i autostrada stawały się coraz mniejsze, aż wreszcie ich kontury rozmyły się w szarobiałej mgle. Samanta zagłębiła się w fotelu, roztrząsając ostatnie słowa Jacka. „Wróć do mnie", powiedział z naciskiem. O co mu właściwie chodziło? Łączyła ich przecież tylko przyjaźń, nic więcej, a jego zachowanie nigdy nie wskazywało na to, że oczekuje od niej czegoś więcej. Czyżby się w niej zakochał? Nie, to niemożliwe. Jeszcze przez chwilę łamała sobie nad tym głowę, lecz niebawem jej myśli pobiegły do nowej pracy i do tego wszystkiego, co mogło ją czekać na północy w niezmierzonych dziewiczych lasach. Lądowanie w Thunder Bay przebiegło gładko i sprawnie. Tutaj Samanta miała przesiadkę, tym razem już do Fort Frances, miejsca swego przeznaczenia. W godzinę potem zeszła z pokładu małego, mogącego jednorazowo zabrać dziesięć osób samolotu, ciekawie rozglądając się po mikroskopijnym lotnisku. Leżał tu jeszcze śnieg, w przeciwieństwie do Toronto, gdzie po zimie dawno nie zostało śladu. Małe miasteczko, oddalone mniej więcej dwieście mil na zachód od Thunder Bay, liczyło niecałe dziesięć tysięcy mieszkańców. Fabryka papieru i kilka sklepów — to miało być wszystko, tak przynajmniej powiedziano Samancie jeszcze w Toronto. Kiedy trzeba było zaopatrzyć się w coś więcej niż artykuły codziennego użytku, musiało się lecieć do Thunder Bay. Oprócz Samanty przybyło do Fort Frances czterech pasażerów. Przeszła za nimi do hali odpraw, lecz tu przystanęła, nie wiedząc, w którą się zwrócić stronę. Jej towarzyszy lotu witali okrzykami radości krewni i przyjaciele, uściskom nie było końca. Wszyscy mówili jeden przez drugiego, śmiali się i żartowali. W tym całym rozgwarze Samanta poczuła się naraz przeraźliwie samotna. Postawiwszy bagaże na ziemi, stanęła obok drzwi wyjściowych, 2 RS

rozglądając się na prawo i lewo. Powiedziano jej, że będzie na nią czekał ktoś z nadleśnictwa, lecz wyglądało na to, że zapomniano o jej przybyciu. Jeszcze w kwadrans później, stała w tym samym miejscu, chociaż inni już dawno opuścili mały budynek i tylko pracownik lotniska kiwał się sennie za okienkiem biletowym, a w rogu poczekalni jakiś mężczyzna, wpół leżąc na krześle, czytał gazetę. Jego twarzy nie udało się Samancie dostrzec, gdyż skrywała ją gazeta, lecz rzuciło jej się w oczy, że jest dobrze zbudowany. Mężczyzna miał na sobie przynajmniej dwa swetry, a na wierzchu jeszcze ciemnozieloną, watowaną kamizelkę. Opięte wąskimi dżinsami nogi tkwiły aż po kolana w wysokich skórzanych butach. Mężczyzna zdawał się nie interesować niczym naokoło. Samanta zresztą też nie zwróciłaby na niego uwagi, gdyby nie to, że zostali w poczekalni sami, a ona starała się na wszelkie sposoby skrócić sobie czas oczekiwania. Minęło następne pół godziny, lecz nadal nikt się nie pojawił. Teraz już naprawdę zdenerwowana. Samanta podeszła do okienka biletowego. Twarz urzędnika rozciągnęła się w uprzejmym uśmiechu. — Czym mogę służyć? — Chciałabym skorzystać z telefonu — rzekła odwzajemniając uśmiech. — Miał tu po mnie przyjechać ktoś z nadleśnictwa, lecz widocznie coś mu przeszkodziło, a ja już zaczynam tracić cierpliwość. — Nie potrzebuje pani telefonu — powiedział urzędnik. — Widzi pani tego tam mężczyznę? On jest właśnie z nadleśnictwa. Wzrok Samanty powędrował za wyciągniętą ręką. Mężczyzna z gazetą! Skinęła głową i ruszyła w jego kierunku. — Przepraszam bardzo... Mężczyzna nie zareagował. Na moment zawahała się, zdenerwowana do ostatnich granic, po czym jednak zdecydowanie postąpiła jeszcze jeden krok naprzód. Chrząknęła. — Przepraszam bardzo... Tym razem mężczyzna opuścił gazetę i spojrzał pytająco na Samantę, lecz jej dosłownie odjęło mowę. Oniemiała wpatrywała się w parę tak intensywnie zielonych oczu, jakich jeszcze nigdy w życiu nie widziała. W ich blasku było coś tak niespotykanego, że z trudem opanowała drżenie. — Jest pan z nadleśnictwa? — spytała. Mężczyzna skinął głową, lecz nie wykonał najmniejszego gestu, aby się podnieść i ją pozdrowić. Teraz wreszcie Samanta miała okazję się przyjrzeć. Gęsta czarna broda sprawiała, że twarz mężczyzny dosłownie w niej ginęła, a przecież miała w swych rysach coś z regularności rzeźby. Być może było

to zasługą wyjątkowo zgrabnego, jakby wymodelowanego przez artystę nosa. Za to krzaczaste brwi przydawały mu nieco dzikiego wyglądu. — Jestem Samanta Wright — przedstawiła się. — Pan chyba na mnie czeka... Siliła się co prawda na uprzejmość, lecz w jej głosie brzmiała tłumiona złość. Mężczyzna wzruszył obojętnie ramionami. — Nie — rzekł dobitnie, obrzuciwszy Samantę wzrokiem nie zdradzającym zainteresowania. — Przyjechałem po Sama... — Przerwał nagle i z niedowierzaniem popatrzył na dziewczynę. — Przecież pani nie jest Samem Wrightem. — Ależ to właśnie ja — zdobyła się na uśmiech. — Mam pracować w nadleśnictwie. Mężczyzna z niedowierzaniem potrząsnął głową. — Ale przecież pani jest... kobietą — burknął po chwili. — Zgadza się — odparła ubawiona. — A kogo pan się spodziewał? Przerażona odskoczyła, gdyż mężczyzna tak gwałtownie się poderwał, że aż krzesło przewróciło się z łoskotem. — Kogo się spodziewałem?! — krzyknął naśladując ton, w jakim Samanta wypowiedziała te słowa. — Mężczyzny się spodziewałem. Mężczyzny, rozumie pani?! — Mruknął coś pod nosem, czego Samanta nie zrozumiała, posłał jej zdradzające tajoną pasję spojrzenie i odwrócił się. — Niech pani zbiera swoje rzeczy i idzie za mną! — rzucił opryskliwie. Wielkimi krokami ruszył do wyjścia, pozostawiając ją samą z bagażem. Samanta miała wrażenie, że to koszmarny sen, tak skonsternowało ją nieprzychylne, wręcz wrogie przyjęcie. Jeszcze nigdy w życiu nie spotkała tak obcesowego człowieka. Pewnie gotów byłby nawet odjechać bez niej, jeśli się nie pośpieszy. Mężczyzna czekał na nią koło niebieskiego samochodu terenowego. Jego twarz nie wróżyła nic dobrego. Samanta bezwiednie przyśpieszyła kroku. Nie zauważyła przy tym zamarzniętej kałuży, pośliznęła się i upadła, czym prędzej jednak pozbierała bagaże, które zdążyły się rozsypać, i wreszcie dotarła do samochodu. Mężczyzna tymczasem zajął miejsce za kierownicą. Samanta wrzuciła bagaż na tył wozu i wdrapała się na siedzenie obok kierowcy, zatrzaskując głośno drzwi. Nie omieszkała przy tym rzucić piorunującego spojrzenia na mężczyznę. Ten odpłacił jej tym samym i zapuścił motor. Samochód ruszył powoli rozjeżdżoną piaszczystą drogą, raz po raz podskakując na wybojach. 4 RS

Nie była to najprzyjemniejsza jazda, poza tym odbywała się w głuchym milczeniu. Zgrzytając w duchu zębami ze złości, Samanta wytarła chusteczką do nosa zabłocone spodnie i ręce, z kosmetyczki wyjęła szczotkę, przeciągnęła nią po włosach i w lusterku od puderniczki poprawiła makijaż. Przy okazji przyjrzała się z uwagą swej twarzy. To poprawiło jej nieco humor. Była zadowolona z własnego wyglądu. Miała piękne wijące się długie włosy i wyjątkowo regularne rysy. Olbrzymie ciemne oczy zdradzały niepoślednią inteligencję, a zgrabnie wykrojone usta wręcz napraszały się, aby je całować. Usadowiła się wygodniej i wyjrzała przez okno. Postanowiła nie dać się wyprowadzić z równowagi temu niemiłemu człowiekowi. Nie po to tyle lat studiowała, aby przegrać zaraz na samym początku, i to tylko dlatego, że jakiś gbur rzuca jej kłody pod nogi. Prawdopodobnie to jakiś szeregowy urzędnik, z którym w przyszłości nie będzie miała nic wspólnego. Nawet jeśli nie cierpi kobiet, to ona tym się przejmować nie będzie. Przecież na pewno znajdą się sposoby, aby omijać go z daleka. Mijany krajobraz nie wyglądał na razie zachęcająco, a gdy wreszcie przybyli na miejsce, Samantę uderzył wszechobecny zapach siarki. Nad dwoma wysokimi kominami papierni wisiały gęste żółte obłoki dymu, które w czystym powietrzu wyglądały nieledwie upiornie. Przejechali jeszcze kawałek główną ulicą i po chwili znaleźli się przed dwupiętrowym budynkiem z cegły. Mężczyzna zaparkował samochód, po czym zeskoczył na ziemię i nie oglądając się na Samantę ruszył w kierunku wejścia. Na przeszklonych dwuskrzydłowych drzwiach znajdował się już z daleka widoczny napis: NADLEŚNICTWO FORT FRANCES. Samanta wahała się przez chwilę, zanim otwarła drzwi. Dość ciemny korytarz wiódł do czegoś w rodzaju pokoju przyjęć, nieco staroświeckiego w stylu ze względu na skromne, mało ciekawe umeblowanie. W kącie pod oknem stała wielka donica ze sztuczną rośliną. Za wielkim biurkiem siedziała jakaś dziewczyna. Samanta odetchnęła z ulgą, nie widząc nigdzie „drwala". Mimo woli uśmiechnęła się, gdyż to określenie pasowało jak ulał, a przynajmniej tak jej się wydawało, do mężczyzny, który ją przywiózł z lotniska. Miała wrażenie, że jest reliktem z czasów pionierskich, kiedy to twardzi mężczyźni, z dala od cywilizacji, zagospodarowywali pustkowia. Skłonni do wszelkich wyrzeczeń, nie mieli czasu na bawienie się w uprzejmości. Po prostu wiele wymagali od siebie i od innych, to było zrozumiałe. Ale żeby w dzisiejszych czasach... 5 RS

Dziewczyna za biurkiem spojrzała pytająco na Samantę. — Jestem Samanta Wright — pośpieszyła z wyjaśnieniem. — Mam tu pracować. Polecono mi zgłosić się do pana Dona Whittena. — Chwileczkę. — Dziewczyna sięgnęła po słuchawkę, wykręciła numer i powiedziała parę słów. — Proszę wejść — rzekła do Samanty wskazując drzwi za sobą. — Don Whitten czeka na panią. A więc stało się, pomyślała Samanta i jej serce zaczęło bić niespokojnie. Zapukała cicho do drzwi, przywołała na twarz uśmiech i weszła do środka. W tym samym jednak momencie uśmiech znikł jej z twarzy. Stała naprzeciw „drwala". Starając się nie zwracać na niego uwagi, zwróciła się do mężczyzny siedzącego za biurkiem. — Dzień dobry. Jestem Samanta Wright — przedstawiła się po raz trzeci tego dnia. — Pańska nowa pracownica — dodała nieco drżącym głosem, choć za wszelką cenę starała się zachować spokój i nie dać poznać po sobie, jak jest przejęta. Don Whitten był korpulentnym mężczyzną po czterdziestce, z rzadkimi jasnymi włosami i w grubych rogowych okularach. Jego piwne bystre oczy rzucały nerwowe błyski, gdy podawał dłoń Samancie. — Proszę, niech pani usiądzie, Miss Wright — wskazał ręką krzesło. — Po tak długiej podróży na pewno jest pani zmęczona. — Skończ wreszcie z tą przeklętą farsą! — huknął głęboki głos z tyłu. — Żądam, żebyś wsadził ją do najbliższego samolotu i odesłał do Toronto. Samanta spłoszyła się. — Co pan przez to rozumie? — wyjąkała z trudem. — Dokładnie to, co pani słyszała — odrzekł sucho brodaty mężczyzna. W Samancie zawrzała krew. Stali teraz naprzeciw siebie jak dwa rozzłoszczone, sposobiące się do walki koguty i z nienawiścią mierzyli się wzrokiem. Dopiero gdy Don Whitten otwartą dłonią uderzył w stół, obydwoje zwrócili się ku niemu. — Uspokój się, Luke. Miss Wright przebyła tysiące mil. Nie możemy jej tak po prostu odesłać, i to tylko dlatego, że spodziewaliśmy się mężczyzny, nie kobiety. — Uśmiechnął się pojednawczo. — Usiądźcie, proszę, i porozmawiajmy spokojnie. Samanta z wdzięcznością przyjęła propozycję, lecz mężczyzna imieniem Luke ani myślał zastosować się do polecenia szefa. — Tu nie ma o czym gadać, Don. Nie chcę baby za asystenta. To wszystko, co mam do powiedzenia. Opuścił pokój jak rozjuszony byk, z impetem zamykając za sobą drzwi. Aż dziw, że szyba nie rozleciała się przy tym w drobny mak. 6 RS

Przez kilka sekund panowała absolutna cisza. Samancie kręciło się w głowie. Dlaczego sądzono, że przybędzie mężczyzna? Przecież na kwestionariuszu w rubryce „płeć" postawiła krzyżyk we właściwym miejscu. A chociaż miała przydomek „Sam", nie powinno zajść nieporozumienie, gdyż podała swoje pełne imię. Mężczyzna za biurkiem chrząknął i zakłopotany potarł podbródek. Gdy Samanta wreszcie odważyła się na niego spojrzeć, odpowiedział nieco sztucznym uśmiechem. — Niech pani nie bierze sobie tego do serca. Lukę czasami daje się ponieść swemu temperamentowi. Wkrótce się uspokoi. Z reguły jest całkiem do rzeczy. Wzruszyła ramionami. — Nic sobie z tego nie robię. Myślałam tylko, że większość mężczyzn zdążyła już pokonać w sobie uprzedzenie do pracujących zawodowo kobiet i że ten typ jest na wymarciu. Twarz Whittena spoważniała. — To nie takie proste, Miss Wright. Mężczyźnie trudno pogodzić się z faktem, że kobiety zaczynają pojawiać się w zawodach, które były do tej pory wyłącznie jego domeną. I właśnie w naszym zawodzie jest spora grupa mężczyzn, którzy się z tym jeszcze nie uporali, tym bardziej, że oznacza on ciężką pracę, a kobiety z racji swej budowy są o wiele słabsze i... ...nie sprawdzają się, dokończyła posępnie w duchu Samanta. Już, już miała na końcu języka, że nie brak kobiet, które pod względem sprawności fizycznej nie ustępują mężczyznom, ale na szczęście nie powiedziała tego. Ona sama, ze swą szczupłą dziewczęcą figurą, nie należała do tych silnych typów. Dlatego musiała sprawę rozegrać inaczej, dyplomatycznie. — Powiedziano mi, że otrzymałam tę pracę, gdyż moje wykształcenie odpowiada waszemu zapotrzebowaniu. — Pewnie, pewnie — pośpieszył z zapewnieniem Don Whitten. Podniósł się, wyciągnął z szafy skoroszyt z aktami i przekartkował jego zawartość, aż wreszcie znalazł poszukiwane dokumenty. Usiadł z powrotem i podsunął Samancie jej własny kwestionariusz i pismo rekomendacyjne Jacka Robinsona. — O, proszę zobaczyć, tu jest mowa o panu Samie Wright — Don Whitten popatrzył badawczo na Samantę. Pociemniało jej w oczach, a litery zaczęły tańczyć i wreszcie zbiły się w jedną czarną masę. Jak to się mogło stać? Kwestionariusz był wypełniony na maszynie, a przy pytaniu o płeć krzyżyk figurował w rubryce „mężczyzna". Gorączkowo przebiegła wzrokiem list polecający od Jacka. Była w nim mowa o kimś, kto nazywał się Sam Wright i był wręcz 7 RS

stworzony do tego typu pracy. Straszna prawda dosłownie ją sparaliżowała. Nie, to nie była pomyłka! Jack zrobił to celowo. Ona sama przecież wręczyła mu napisane przez siebie podanie i inne dokumenty, z prośbą, aby opatrzywszy to wszystko swoją profesorską rekomendacją, własnoręcznie wysłał. Przypomniała sobie teraz, że Jack nie pozwolił jej przeczytać listu polecającego. Teraz poznała przyczynę, i to w jakich okolicznościach! Wiedział, jak bardzo ona rwie się do tej pracy, a przy tym miał świadomość, że jako kobieta jest praktycznie bez szans. Dlatego zaczął działać na własną rękę i postawił ją w kłopotliwej sytuacji. Jej tego typu manewr nigdy by nie przyszedł do głowy! Ale jak to wszystko wytłumaczyć? Sama nie wiedziała, czy ma się gniewać na Jacka, czy nie. W gruncie rzeczy chciał jej tylko pomóc, choć tak naprawdę mógłby mieć trochę więcej wyobraźni! Jego krótkowzroczność dobiła ją do reszty. Westchnęła. Oto teraz siedzi tutaj, nadzieje na pracę najprawdopodobniej się rozwiały, a ona sama ma najbliższym samolotem wrócić do Toronto. Nie dziw więc, że ten straszny Lukę tak gwałtownie zareagował, kiedy zamiast rosłego mężczyzny zobaczył przed sobą taką filigranową dziewczynę jak ona! Na myśl o tym odpychającym człowieku w Samancie obudził się duch przekory. Zdała egzaminy celująco, dyplom miała wspaniały — a zapracowała na to w pocie czoła! Don Whitten obserwował ją pełen oczekiwania, aż wreszcie, opanowawszy się trochę, uniosła głowę. — Tak, to pomyłka — przyznała zrezygnowana. — Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pana zapewnić, że nie miałam o tym bladego pojęcia i nie chciałam nikogo wprowadzić w błąd. — W miarę jak mówiła, jej głos brzmiał coraz pewniej. — Chciałabym jednak panu przypomnieć, iż w wysłanej przez pana ofercie pracy nie było zastrzeżenia, że o tę posadę mogą starać się tylko mężczyźni. Wydawało mi się, że żyjemy w kraju, gdzie kobiety nie muszą już walczyć o równouprawnienie, po prostu mają ten etap za sobą. — Dobrze już, dobrze. — Don Whitten chrząknął, jakby nieco skonsternowany. — Ale są też w kodeksie paragrafy mówiące o świadomym oszustwie i celowej dezinformacji. — Przejechał dłonią po włosach. — Co w takim razie zrobimy? — To pytanie przypominało jęk. Jego niepewność nie uszła uwagi Samanty. Jeśli ma coś wskórać, musi działać, i to natychmiast. Nachyliła się do Whittena i spojrzała na niego błagalnie pociemniałymi z przejęcia oczami. 8 RS

— Skoro już tu jestem, proszę mi dać szansę. Zamiast mnie odsyłać do domu, proszę mi pozwolić popracować jako siła pomocnicza. Jeśli dobrze zrozumiałam, potrzebujecie przecież państwo asystenta od zaraz. Moi koledzy z roku już dawno się rozjechali, nie będzie więc tak łatwi od razu kogoś znaleźć. I proszę nie zapominać o moich wynikach. Są naprawdę dobre. Widziała, że Don Whitten zastanawia się gorączkowo, i uśmiechnęła się do niego zachęcająco. Rzuciła przy tym na szalę cały swój dziewczęcy wdzięk. Zwykle gardziła tego typu metodami, lecz tym razem nie miała wyboru. Sytuacja była wyjątkowa. Jej piękność zdawała się nie pozostawać bez wpływu na Whittena. — No cóż, dobrze... — rzekł z namysłem. — Porozmawiam z dyrektorem i przedstawię mu pani przypadek. Jak on zadecyduje, tak będzie. — Odprowadził Samantę do drzwi. — Jestem zresztą przekonany, że zatrzyma panią — dorzucił z zachęcającym uśmiechem. — Ostatecznie to byłaby miła odmiana: kobieta jako asystentka w nadleśnictwie. Samanta miała zaczekać na ostateczną decyzję. Sekretarka okazała się nad wyraz uprzejma. — Jest pani na pewno znużona długim lotem — powiedziała podsuwając Samancie fotel. — Napije się pani kawy? Samanta z wdzięcznością przyjęła propozycję. Czuła się kompletnie rozbita, a kawa mogła ją postawić na nogi. Jeśli nie zostanie zatrudniona, będzie to dla niej strasznym rozczarowaniem, a przy tym i kompromitacją. W każdym razie postanowiła nie oddać pola bez walki. Gdy Don Whitten wreszcie stanął w drzwiach, serce Samanty skoczyło do gardła. Przyglądała mu się z niepokojem, niezdolna wymówić słowa. Z jaką wieścią wracał? — Dyrektor chce z panią mówić — oświadczył Don Whitten. — Niech pani wejdzie, nie ugryzie pani — dodał widząc jej wahanie. — Jesteśmy ostatecznie cywilizowanymi ludźmi, nawet tutaj, w tej zapomnianej przez Boga i ludzi okolicy. Może z wyjątkiem Luke'a Warnera — skrzywił się w zabawnym grymasie uśmiechu. Whitten miał rację. Dyrektor okręgu okazał się wyjątkowo miłym człowiekiem o krzaczastych brwiach i gładko sczesanych do tyłu włosach. Powitał Samantę przyjacielskim uściskiem dłoni. — Dzień dobry, Sam. Chyba mogę panią tak nazywać? Don opowiedział mi całą historię. Nie ma rady, stało się. Ale to prawda, że pilnie potrzebujemy kogoś, więc skoro pani już tu jest, przyjmiemy panią na okres próbny. Zgadza się pani? 9 RS

Samanta najchętniej uściskałaby dyrektora z radości, lecz oczywiście nie zrobiła tego. Na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. — Jest tylko jeden problem — ciągnął dyrektor. — Lukę Warner. Don opowiedział mi już o waszym niefortunnym spotkaniu. Lukę jest jednym z naszych najlepszych pracowników. Za nic nie chcielibyśmy go stracić. A więc mój warunek jest taki: przed panią dwa miesiące okresu próbnego. Jeśli uda się pani w tym czasie przekonać do siebie Luke'a, zostanie pani zatrudniona. W przeciwnym razie wraca pani do Toronto. Z twarzy Samanty zniknął uśmiech. Zawróciło jej się w głowie, w uszach huczało. Słowa dyrektora docierały jakby z oddali. — Zostanie pani asystentką Luke'a. W ten sposób będziecie mieli okazję bliżej się poznać. Zgadza się pani? Samanta tylko skinęła głową, niezdolna wydać z siebie głosu. Czuła się jak skazaniec, któremu właśnie odczytano wyrok. Czy kiedykolwiek zdoła przekonać do siebie Lukę^ Warnera, człowieka o tak pryncypialnym stosunku do kobiet? Sprawa wyglądała beznadziejnie. Dyrektor zdawał się rozumieć, co się w niej dzieje. — Powodzenia —-'rzekł serdecznie. — Będzie go pani potrzebować. Jak ogłuszona wyszła z gabinetu dyrektora. Don Whitten natomiast wyglądał na zadowolonego. Ujrzawszy zrozpaczony wyraz twarzy Samanty, roześmiał się głośno. — Dziewczyno, Luke nie jest taki straszny. Tak naprawdę to porządny chłop. Jeśli pani jest rzeczywiście tak dobra, jak to mówią pani referencje, już po tygodnia zdoła go pani owinąć wokół małego palca. Optymizm Dona Whittena nie rozwiał przygnębienia Samanty. Nawet jeśli da z siebie wszystko, aby zmienić nastawienie Luke'a do siebie, może to nie odnieść pożądanego skutku, myślała smętnie. Był jeszcze inny problem. Przygotowano dla niej miejsce w pokoju, gdzie mieszkał już jeden mężczyzna. Oczywiście nie mogła zamieszkać z nim, to było wykluczone, musiała więc czegoś poszukać na własną rękę. Don Whitten zaczął telefonować na prawo i lewo i wkrótce znalazł umeblowane mieszkanko na piętrze małego domku, w którym na parterze znajdował się sklep spożywczy. Samanta, śmiertelnie zmęczona i przybita do reszty, skłonna była wszystko zaakceptować, ale gdy weszła z Donem na górę, jej twarz rozjaśniła się na widok prostego, a przecież wygodnego, gustownie urządzonego mieszkania. Don zachował się szarmancko, pomógł jej wnieść bagaż, po czym zszedł do sklepu po zakupy dla Samanty. Tak, Luke był przekonany, że pojedzie z 10 RS

nią co prędzej z powrotem na lotnisko, stało się jednak inaczej. Czuła się tak, jakby spłatała mu figla, i ta świadomość wyraźnie poprawiła jej samopoczucie. Nie była już tą zrozpaczoną dziewczyną sprzed godziny, mało tego, zrodziło się w niej przekonanie, że potrafi stawić Luke'owi czoło. Tymczasem Don zdążył wrócić z pełną reklamówką. — Dziś wieczór musi pani sama przygotować sobie kolację — rzekł. — Na pewno jest pani strasznie zmęczona, więc już wychodzę. W każdym razie żona i ja będziemy bardzo radzi, gdy w najbliższych dniach nas pani odwiedzi. Samanta pożegnała go, serdecznie dziękując za wszystko, co dla niej zrobił. W jej sercu na chwilę zagościł spokój. Zdążyła już poznać w Fort Frances kilka sympatycznych osób i nie czuła się tak zagubiona, jak z początku. Gdy usypiała, nagle zamajaczyło przed nią dwoje roziskrzonych zielonych oczu, które bacznie ją obserwowały. Należały do Luke'a Warnera, czającego się jak żbik i wyczekującego, by wreszcie dopaść swej zdobyczy. 11 RS

Rozdział 2 Po przeżyciach poprzedniego wyczerpującego dnia Samanta spała niespokojnie, dręczyły ją koszmarne sny i następnego ranka zbudziła się bardzo wcześnie ze strasznym bólem głowy. Mimo to wyskoczyła szybko z łóżka, przygotowała sobie na śniadanie jajka i parę tostów, po czym wzięła prysznic. Lodowata woda orzeźwiła ją, dodała jakby sił i nawet ból głowy wydawał się już nie tak dotkliwy. W tym regionie panował surowy klimat, należało więc się ciepło ubrać. Samanta włożyła dwa swetry i dżinsy. Grube wełniane skarpety i wysokie skórzane buty dopełniły stroju. Pod pachę chwyciła watowaną kurtkę i przyjrzała się sobie krytycznie w lustrze. Nie, na pewno nikt jej nie będzie mógł zarzucić, że przyszła do pracy nieodpowiednio ubrana. Punktualnie o szóstej czterdzieści weszła do budynku nadleśnictwa i zapukała do gabinetu Dona Whittena. Serce w niej zamarło, gdy ujrzała, że jest tam już Lukę Warner. Samanta natychmiast wyczuła nerwowe napięcie panujące między obydwoma mężczyznami. Awantura zdawała się wisieć w powietrzu. Lukę stał plecami do drzwi, w wyzywającej pozie, trzymając ręce w kieszeniach. Twarz Dona miała nieszczęśliwy wyraz, gdy przeniósł niespokojne spojrzenie z Luke'a na wchodzącą Samantę. Zapanowało wrogie milczenie. Wreszcie Luke gwałtownie się odwrócił, posławszy przedtem miażdżące spojrzenie Donowi, i rzucił opryskliwie do Samanty: — Jeśli ma pani iść ze mną, to jazda! Kątem oka zdążyła jeszcze dojrzeć zadowolony uśmiech, jaki rozlał się na twarzy Dona, i pośpieszyła za Lukiem. Gdy wyszła na zewnątrz, silnik samochodu terenowego był już na chodzie. Tym razem był to inny wóz, większy niż poprzednie, w kolorze ciemnozielonym i z emblematami nadleśnictwa na drzwiach. Zanim jeszcze Samanta zdążyła opaść na przednie siedzenie, Luke ruszył. Jechali jakieś dwadzieścia minut autostradą w kierunku zachodnim, po czym skręcili w drogę odbijającą na północ. Twarz Luke'a przypominała maskę, tylko oczy błyszczały niebezpiecznie. Nie rzekł ani słowa. Dla niego Samanta nie istniała. Na moment wpadła w panikę, uświadomiwszy sobie, że jest wydana na pastwę temu strasznemu człowiekowi, ale już po chwili udało jej się w sobie zwalczyć to uczucie. Nie, nie da się pogrążyć Luke'owi. Powtarzała to sobie raz po raz, aż stało się czymś w rodzaju zaklęcia. 12 RS

Droga, teraz już zdecydowanie węższa, ciągnęła się bez końca przez gęsty las. Samancie zrobiło się niedobrze od podskakiwania na wybojach, odetchnęła więc z ulgą, gdy samochód zaczął zwalniać i wreszcie stanął. Jej radość nie trwała jednak długo. Luke sięgnął po grube rękawice, zeskoczył na ziemię i wielkimi krokami podążył w głąb lasu, zupełnie nie troszcząc się o swą towarzyszkę. Musiała się bardzo śpieszyć, aby za nim nadążyć, lecz nie było to wcale takie proste. W lesie ciągle jeszcze leżał śnieg, gdyż przez gęste gałęzie nie docierało tam słońce, brnęła więc w zaspach, raz po raz wpadając w wykroty i rozliczne zagłębienia w terenie i potykając się na korzeniach i uschłych gałęziach. Nie był to upojny spacer, sporo wysiłku kosztowało przedzieranie się przez gąszcz zarośli. A przecież, mimo zdenerwowania, z przyjemnością wdychała mroźne, krystaliczne powietrze poranka. Cała wyprawa, choć przecież odbywająca się w niezbyt fortunnych okolicznościach, miała w sobie coś z posmaku przygody. Mila za milą wytrwale maszerowała za Lukiem, który zresztą ani razu się nie obejrzał. Niestety, nie była wdrożona do tak wyczerpujących marszów i w którymś momencie zaczęła słabnąć. Odległość między nimi stawała się coraz większa i Samanta teraz musiała skupić całą swą uwagę, aby nie stracić Luke'a z oczu. Wściekła, pokazała mu za plecami język, co uspokoiło ją trochę. Wreszcie Lukę przystanął, z uwagą rozglądając się naokoło, po czym przykucnął i z natężeniem zaczął wpatrywać się w ziemię. Trwało chwilę, zanim Samanta dobrnęła do niego. Kompletnie wyczerpana, resztką sił rzuciła się na pobliski pniak. Ucieszona możliwością odpoczynku, nie zważała na to, co robi Lukę, lecz gdy tylko jej oddech się wyrównał, przyjrzała mu się z ciekawością. Jego zachowanie mogło rzeczywiście budzić zdziwienie. Tkwił nadal bez ruchu, zdając się coś obserwować. Nagle ściągnął rękawicę i nabrał w dłoń śniegu. Samanta czekała na jakiekolwiek wyjaśnienie z jego strony, lecz nic takiego nie nastąpiło. To usposobiło dziewczynę wojowniczo, gdy się więc odezwała, jej głos brzmiał drwiąco: — Nie wiedziałam, że nadleśnictwo prowadzi również badania nad śniegiem. Lukę nie od razu się odwrócił, a gdy wreszcie to uczynił, wyglądało to tak, jakby dopiero teraz uświadomił sobie jej obecność. — Nie badam śniegu — oświadczył z kamiennym spokojem. — To w takim razie co pan robi? — spytała Samanta zaczepnie. Zamiast odpowiedzieć, podetknął jej pod nos garść śniegu. 13 RS

— Co pani tu widzi? Pytanie ją zaskoczyło. Zdziwiona przyglądała się topniejącemu śniegowi, na którym widniało kilka ciemnoczerwonych plam. — Krew... — szepnęła przerażona. — Skąd się tu wzięła? Luke przyglądał jej się przez chwilę w milczeniu, aby wreszcie wycedzić przez zęby: — W każdym razie nie jest moja. Skoczyła jak oparzona, z twarzą wykrzywioną grymasem złości. Ten bezczelny facet nie będzie się z niej natrząsał! — Wiem o tym! — natarła z furią. — Niech mi pan lepiej powie, co się stało. Na pewno pan wie. — Oczywiście — potwierdził sucho i podniósł się. — Gdyby pani umiała czytać ślady, też znałaby pani odpowiedź. Samanta umilkła. Ma rację, przebiegło jej przez głowę, ale za żadne skarby nie powiedziałaby tego głośno. Przyznanie się do własnej niekompetencji dałoby mu jeszcze większą przewagę nad nią, a do tego nie mogła dopuścić. — Niechże wreszcie pan mi to wytłumaczy — powiedziała rozkazująco. — Niedawno widziano w tej okolicy kłusownika — rzekł Luke z wymuszonym spokojem. — Szliśmy jego śladami dobrych parę mil. — Wskazał na ziemię. — Tuta; odciski podeszew butów mieszają się ze śladami racic łosia — i do tego jeszcze ta krew. Jaki stąd wniosek? — Że kłusownik strzelał -do łosia — odpowiedziała Samanta, czując się przy tym jak wyrwana do odpowiedzi uczennica. — Brawo — odparł Lukę mentorskim tonem. — Jest pani bardzo bystra. Samanta zignorowała jawną drwinę. — Więc co teraz zrobimy? — Niewiele da się tu zrobić. Wrócimy do samochodu i zawiadomimy przez radio policję. Odstrzał w okresie ochronnym jest surowo wzbroniony i grozi za to wysoka grzywna. Gdy wreszcie dotarli do samochodu, Samanta była u kresu sił. Zimno dotkliwie dawało jej się we znaki mimo ciepłego ubrania i z utęsknieniem myślała o gorącej kąpieli. Oczywiście Lukę'owi się do tego nie przyznała. Niedoczekanie! Ten ostatni nadał meldunek, po czym zwrócił się jakby od niechcenia do Samanty: — Czy ma pani dość siły, by podołać następnemu zadaniu? — W jego oczach tańczyły maleńkie ogniki, przysięgłaby, że drwiny. Zmusiła się do uśmiechu. — Oczywiście. 14 RS

Następne dni były wypełnione czynnościami rutynowymi. Stosunek Luke'a do Samanty nic a nic się nie zmienił. Wyglądało na to, że chce swoją asystentkę zamęczyć na śmierć. Godzinami pędził ją po okolicy, nie zważając na to, że ma do czynienia z kobietą, a rozmawiał z nią tylko wtedy, gdy już całkiem nie dało się tego uniknąć, i to niegrzecznym, gburowatym tonem. Większość czasu zabierała im wędrówka po lasach. Samanta żałowała teraz, że zamiast ślęczeć nad książkami, powinna była pomyśleć przede wszystkim o treningu wytrzymałościowym jako sensownym przygotowaniu do obranego zawodu. Ale skąd miała to wcześniej wiedzieć? W czwartek po południu wracała śmiertelnie zmęczona do biura, marząc tylko o kąpieli z wielką ilością piany, po której mogłaby natychmiast rzucić się na łóżko. — Cześć! — powitała ją przyjaźnie sekretarka Kathy. — Co słychać? — Obie dziewczyny zdążyły się już zaprzyjaźnić. — W porządku — mruknęła Samanta, starając się iść w miarę sprężystym krokiem. — Słuchaj, Sam — rzekła z ożywieniem Kathy. — Bob i ja wydajemy dziś wieczór małe party. Będzie Don z żoną oraz paru innych pracowników nadleśnictwa, wszyscy w towarzystwie. To dla ciebie znakomita okazja, żeby nawiązać znajomości. Przyjdziesz, prawda? Samancie nie w głowie było party, gdyby jednak odrzuciła zaproszenie, mogłoby się to wydać niegrzeczne. — Oczywiście, że przyjdę — uśmiechnęła się. — O której? — Goście zaczną się zbierać koło ósmej — odpowiedziała Kathy i na kartce papieru naszkicowała Samancie drogę do swego domu. Po pracy Samanta wróciła spiesznie do siebie, aby jeszcze coś zjeść i się przebrać. Wybór padł na czarne aksamitne spodnie i białą bluzkę z fantazyjnym kołnierzem. Całość uzupełnił doskonale skrojony popielaty żakiet twedowy. Obejrzała się w lustrze ze wszystkich stron, stwierdzając z zadowoleniem, że wygląda modnie i elegancko. Aż uśmiechnęła się na myśl, czy aby inni ją rozpoznają. Widywali ją przecież dotąd wyłącznie w sportowej odzieży. Narzuciwszy welurową pelerynę wyszła na pustawą już o tej porze ulicę. Było chłodno, lecz powietrze zdawało się pachnieć nadciągającą powoli w tym roku wiosną. Bez trudu znalazła mały dom, w którym mieszkała Kathy. Powitał ją wysoki szczupły mężczyzna. 15 RS

— Pani musi być Samantą — wyciągnął do niej rękę z ujmującym uśmiechem. Jego niewymuszona wesołość była wręcz zaraźliwa. W chwilę potem zjawiła się Kathy. Uściskała nową przyjaciółkę, wzięła od niej pelerynę i zaprosiła do środka. Samanta znalazła się w pokoju wypełnionym roześmianymi, ożywionymi gośćmi. Niebieskie chmury dymu papierosowego unosiły się pod sufitem, a z urządzenia stereofonicznego dobywały się dźwięki muzyki tanecznej. Wśród zebranych Samanta odkryła Dona, który pomachał przyjaźnie w jej kierunku ręką, i zaraz zrobiło jej się raźniej, lecz w tym samym momencie stanęła jak wryta, dostrzegłszy siedzącego w kącie Luke'a, który lustrował ją od stóp do głów. Przypomina jastrzębia, wypatrującego ofiary, aby spaść na nią jak kamień i unieść w szponach, pomyślała niechętnie. Kathy zaznajomiła ją z resztą towarzystwa i przez następne pół godziny Samanta była w centrum uwagi, odpowiadając na nie kończące się pytania. Do żony Dona z miejsca poczuła sympatię, a poznani dopiero co inni pracownicy nadleśnictwa wydali jej się wyjątkowo mili. Dlaczego któryś z nich nie jest moim szefem, zapytywała siebie w duchu. Czyż musi to być właśnie ten nieprzejednany Lukę, zdeklarowany wróg kobiet? Wreszcie mogła usiąść w fotelu. Stamtąd przyglądała się rozbawionym parom, sącząc z kieliszka wino, które przyniósł jej Bob. Była taka szczęśliwa, że przyjęto ją bez zastrzeżeń do towarzystwa! Od tej chwili powinno już być inaczej. Nagle zadrżała, napotkawszy nieruchome spojrzenia Luke'a. Prędko odwróciła głowę, starając się nie patrzeć w jego stronę, lecz niemiłe uczucie, że jest obserwowana, zmąciło radosny nastrój. Nie, Luke'a nic do niej nie przekona, to było więcej niż pewne. Stłumiła westchnienie. Na szczęście Bob jeszcze raz napełnił jej kieliszek. Wypiła wino jednym haustem. Zakręciło jej się przyjemnie w głowie, pokój zdawał się odpływać. Alkohol i zmęczenie zrobiły swoje, a wesoły rozgwar i nastrojowa muzyka dopełniły reszty. Ziewnęła ukradkiem i sennie popatrzyła na zegarek. Było pół do dziesiątej. Czas wracać, zdążyła jeszcze pomyśleć, a nawet próbowała wstać, lecz zabrakło jej siły. Głosy gości dochodziły do niej jak przez mgłę. Nie wiedziała, kiedy jej głowa opadła na poręcz fotela. Jeszcze tylko zamajaczyła przed nią para zielonych fascynujących oczu, które niepokojąco się do niej zbliżały. Oszołomiona snem, zerwała się gwałtownie i z przerażeniem rozejrzała dookoła, nic nie rozumiejąc. Goście zniknęli, panowała absolutna cisza. Otworzyła szerzej oczy i aż jęknęła ze zdumienia: nie była na party u Kathy 16 RS

— leżała we własnym łóżku! Spodnie, bluzka i żakiet leżał;, na krześle, a ona nie miała na sobie nic oprócz bielizny' Nie umiała powiedzieć, jak się znalazła na powrót w swoim mieszkaniu. Wszelkie próby przypomnienia sobie towarzyszących temu okoliczności spełzły na niczym. I to było najstraszniejsze. Nieprawdopodobne przecież, aby się aż tak upiła. To były tylko dwa kieliszki wina, na szczęście dokładnie zapamiętała. Jej wzrok padł na lekko fosforyzującą tarczę budzika. Dochodziła czwarta rano. Pewną pociechą było, że miała przed sobą jeszcze trzy godziny snu. Zrezygnowana, rzuciła się na powrót na łóżko i w parę sekund zasnęła. Pierwszą osobą, którą Samanta następnego dnia spotkała w biurze, była Kathy. — Przykro mi z powodu tego, co się wczoraj stało. Zaprosiłaś śpiocha, nie ma co. Mam nadzieję, żeście nie zwracali na to uwagi i bawiliście się dalej beze mnie. Kathy roześmiała się dobrodusznie. — Nic takiego się nie stało. Lukę cię usprawiedliwił. Powiedział, że przez te wszystkie dni porządnie się naharowałaś, więc miałaś prawo być zmęczona. Dodał jeszcze, że to jego wina. Samanta miała wrażenie, że śni. — Lukę tak powiedział? — Nie, to nie mogła być prawda. Kathy coś się pomieszało. — Ależ tak, dokładnie tak powiedział. A potem odwiózł cię do domu — zapewniała Kathy. — On... odwiózł mnie... — Samanta nie posiadała się ze zdumienia. — Chyba nie powiesz, że nic o tym nie wiedziałaś — Kathy spojrzała na przyjaciółkę podejrzliwie, a widząc, że Samanta dalej nic nie rozumie, dodała: — Dobry Boże, rzeczywiście musiałaś spać jak zabita. Było kilka minut po dziesiątej, jak Lukę cię zabrał. Nie wiedział, gdzie mieszkasz, musiał więc spytać Dona. To był naprawdę udany wieczór, mimo iż mój honorowy gość zasnął na dobre. Samanta uśmiechała się, lecz tak naprawdę niewiele do niej docierało. Nie mogła się uporać z myślą, że to właśnie Lukę odwiózł ją do domu. Musiał przecież nieść ją do samochodu, potem ładny kawałek z nią jechać, a wreszcie wnieść po schodach na górę. I to on ją rozebrał i ułożył w łóżku! Uświadomiwszy to sobie, zaczerwieniła się po czubki włosów. W tym momencie wszedł Lukę, a ona nie wiedziała, gdzie z zakłopotania podziać oczy. Uśmiechnęła się zażenowana, lecz twarz Luke'a pozostała nieporuszona, a jego lodowate spojrzenie nie zdradzało najmniejszego zainteresowania jej osobą. 17 RS

— Na dziś mamy w planie pracę biurową — rzekł krótko. — Sprawozdania i tak dalej. Chciałbym, żeby mi pani przepisała kilka zestawień. — Patrzył na nią z nie ukrywaną pogardą. A może tak tylko jej się wydawało? Nie była zdolna wykrztusić słowa. — Przepisać? — wyjąkała po chwili, do reszty speszona. — Ja?... a... tak... oczywiście, zrobię to. Luke nie zwrócił uwagi na zaskoczenie dziewczyny, po prostu wcisnął jej do ręki plik papierów. — Podwójny odstęp i oczywiście nagłówek. I żadnych błędów — rzucił ostrzegawczo. — Kathy pokaże pani, skąd wziąć maszynę. Mam mnóstwo roboty, więc nie życzę sobie, aby mi przeszkadzano głupimi pytaniami. Moje notatki są dostatecznie jasne, nie trzeba dodatkowych wyjaśnień. Jak się pani z tym upora, dam pani następną porcję. — Odwrócił się i wyszedł. Samanta z początku myślała, że Luke dał jej możliwość odrobinę wypocząć po morderczej pracy ostatnich dni, szybko jednak zmieniła zdanie. Im dłużej siedziała nad maszyną do pisania, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że to nowy rodzaj szykan z jego strony. Z pracami semestralnymi szło jej nie najgorzej, choć nigdy wcześniej nie uczyła się pisać na maszynie, ale to. co musiała robić w tej chwili, było nie do przyjęcia Wybrała kierunek studiów z myślą o tym, żeby być stale na powietrzu, w kontakcie z naturą, a oto w obrzydliwym biurze przepisywała na przedpotopowej maszynie kolumny liczb. Jakie to głupie i nudne, myślała ze złością. Na krótko przed przerwą na lunch miała już tego wszystkiego powyżej uszu. Z postanowieniem, że mus stanowczo powiedzieć Luke'owi, iż pisanie na maszynie nie wchodzi w zakres jej obowiązków, zapukała do drzwi jego pokoju. Odczekała moment. Nikt nie odpowiadał, mimo iż ponowiła pukanie. Pewnie jest tak zajęty pracą. że nic do niego nie dociera, pomyślała i uchyliła nieco drzwi. Luke'a w środku nie było. Może wyszedł na lunch, przebiegło jej przez głowę. Porozmawiam z nim, jak wróci. Wygarnę mu wszystko, nie będę się krępować. Powziąwszy takie postanowienie, wróciła do pokoju, który dzieliła z Kathy. — Jak Lukę Warner wróci po lunchu, powiedz mu, że chcę się z nim widzieć. Kathy zaskoczona podniosła wzrok znad papierów. 18 RS

— Przecież on z samego rana poleciał do naszej placówki w Kenorze — powiedziała. — Na pewno nie można się go spodziewać przed piątą. Nic ci nie mówił? — Nic — bąknęła Samanta, lecz wewnątrz aż cała dygotała ze złości. Co za bezczelny facet! Poleciał sam, w tajemnicy przed nią, choć doskonale wiedział, że ona też chętnie by poznała tereny jeszcze bardziej wysunięte na północ. Nawet nie zadał sobie trudu, by spytać, czy nie zechciałaby z nim lecieć. Milcząc pochyliła się nad maszyną do pisania i całą swą wściekłość na Luke'a wyładowała na niewinnych klawiszach. Tuż przed piątą zadzwonił telefon. Zanim Samanta zdążyła podnieść słuchawkę, już Kathy była przy aparacie. — To Lukę — odwróciła głowę w stronę Samanty. Ta skoczyła na równe nogi, przemaszerowała przez pokój, zapukała do drzwi jego gabinetu i nie czekając wpadła jak bomba do środka, zaczerwieniona z emocji. — Gdzie pan był przez cały dzień?! — rzuciła z gniewem. Jej oczy miotały błyskawice. Lukę w pierwszej chwili wyglądał na zaskoczonego, lecz za moment zdziwienie ustąpiło miejsca drwiącemu uśmiechowi, który rozlał się na jego twarzy. W jego wzroku było coś bezlitośnie taksującego. Skrzyżował ręce na piersi dokładnie tak, jak zrobiła to Samanta przybierając wyzywającą pozę. — Czy to inkwizycja? — spytał z ironicznym grymasem. — Zresztą nie musi mi pan odpowiadać, i tak już wiem — w jej oczach widniała prawdziwa furia. — Był pan w Kenorze, a mnie pan posadził przy tej idiotycznej robocie. Ale jedno chcę panu powiedzieć, Mister Warner; pisanie na maszynie nie należy do moich obowiązków. Jestem pracownikiem wykwalifikowanym i będę robić bardziej odpowiedzialne rzeczy, czy się to panu podoba, czy nie. Nie, nie ustąpi. Powie mu wszystko, co zamierzyła. Przy okazji dowie się też, co ona o nim myśli. Wreszcie zamilkła wyczerpana, z trudem łapiąc powietrze. Lukę przez cały czas przysłuchiwał się jej z kamiennym spokojem, lecz kpiący uśmiech zniknął z jego twarzy. Było w niej teraz coś twardego, a zaciśnięte szczęki zdradzały tajoną pasję. — Ma pani rację, Miss Wright. — Jego głos brzmiał lodowato. Powinna pani robić odpowiedzialne rzeczy. Chciałem tylko zaznaczyć, że sprawozdania, które pani przepisywała, są naprawdę potrzebne, a przy tym bardzo pilne. Ale jeśli pani już tak się upiera przy tym, że nie wykorzystuje 19 RS

się pani zgodnie z jej kwalifikacjami, w niedzielę poleci pani ze mną nad White Otter Lake. Wrócimy w środku tygodnia. — A gdzie się tam zatrzymamy? — wybuchnęła Samanta, trochę z rozpędu, bo złość już jej przeszła. — Wykwalifikowany leśniczy musi umieć wytrzymać kilka dni w każdych warunkach, nawet na pustkowiu — odrzekł Lukę krzywiąc się w uśmiechu. Samanta przełknęła ślinę. — W porządku — odparła chłodno. — Wezmę ze sobą namiot. — Nie musi się pani trudzić — machnął ręką Luke. — W górze, nad jeziorem, stoi chata, specjalnie zbudowana na takie okazje. Tam będziemy nocować. Resztę dnia zajmie nam obchód lasów. Widzę panią w niedzielę rano przed budynkiem nadleśnictwa, zrozumiano? Z zamętem w głowie opuszczała Samanta pokój Luke. Cała wyprawa, i to tak nagle! Co powinna wziąć ze sobą? Czego nie zapomnieć? Już widziała oczami duszy wrogie spojrzenie swego szefa w razie najmniejszego potknięcia. I w dodatku przez cały czas będą skazani tylko na siebie, a towarzystwo Luke'a było tym, czego lękała się najbardziej w świecie. Odwrotu jednak nie było. 20 RS

Rozdział 3 W niedzielę rano Samanta już za dwadzieścia szósta czekała na stopniach budynku nadleśnictwa. Panowała cisza, naokoło żywego ducha. Miasteczko jeszcze spało. Może ten wstrętny Lukę po prostu sobie z niej zakpił? Do niego wszystko było podobne. Dochodziła szósta, a jego jak nie było, tak nie było. Czyżby pojechał sam? Pewnie się rozmyślił i ją zostawił — za karę, że śmiała mu powiedzieć parę słów. W tym momencie usłyszała nadjeżdżający samochód. Niebieski wóz terenowy wjechał na parking i zatrzymał się przed wejściem. W chwilę potem stanął przed nią Lukę i przyjrzał się jej krytycznie, po czym zlustrował jej bagaż. — Wygląda na to, że chce tam pani zostać dłużej — rzekł szorstko. Samanta ze skruchą spojrzała na wyładowany do niemożliwości plecak i dużą torbę z płótna żaglowego. — Nie chciałam niczego zapomnieć — próbowała się usprawiedliwiać. Lukę nieco się rozchmurzył. — Rzeczywiście obstaje pani przy tym, żeby jechać ze mną? — spytał łagodnym, jak na niego przynajmniej, tonem. — Ja w każdym razie nie umiem w tej chwili powiedzieć, jak to długo potrwa, a że ta eskapada będzie męcząca, to więcej niż pewne. — Oczywiście, że jadę — pośpieszyła z zapewnieniem Samanta. — I sama sobie dam radę, nie będzie pan musiał na mnie uważać. — A więc jedźmy, już czas — przeciął sprawę Luke. W parę minut potem znaleźli się przed hangarem, gdzie stała awionetka. Załadowali bagaż i Luke poszedł otworzyć skrzydłowe drzwi, a Samanta zajęła miejsce obok siedzenia pilota. Wkrótce pozostawili za sobą Fort Frances, lecąc na niewielkiej wysokości nad ciągnącymi się w nieskończoność lasami. Dziewczynę oczarował wspaniały widok. Luke wręczył jej lornetkę, przez którą dokładnie mogła przyglądać się krajobrazowi, będącemu dzięki soczewkom nieledwie w zasięgu ręki. W niektórych miejscach śnieg już stopniał, leżał jeszcze tylko w zacienionych miejscach i zagłębieniach terenu. Lód na małych, rozsianych tu i ówdzie jeziorkach już wyraźnie popękał. Nadchodziła wiosna. Po upływie półtorej godziny awionetka wylądowała na małej polanie. Samanta, odrobinę rozczarowana, że są już na miejscu, gdyż oglądanie natury w stanie prawie nienaruszonym, i to jeszcze z lotu ptaka, sprawiało 21 RS

jej ogromną przyjemność, zeskoczyła na ziemię i spojrzała pytająco na Luke'a. — Co teraz robimy? — Chata znajduje się dobre dwie mile na północ. Można się tam dostać tylko pieszo — odrzekł Luke. Samanta przeraziła się nie na żarty, tak daleko jej się to wydało, nie dała jednak nic po sobie poznać, mało tego, już po chwili doszła do wniosku, że takie maszerowanie przed siebie wcale nie jest nieprzyjemne. Słońce przygrzewało, a naokoło było tyle ciekawych rzeczy do oglądania! Na szczęście tym razem nie miała kłopotu z nadążeniem za Lukiem. Być może była to kwestia nabytej w ostatnich dniach pewnej wprawy, a może po prostu Lukę szedł wolniej. Pewnie to ostatnie, musiała przyznać w duchu. Tak była pogrążona w myślach, że nie zauważyła, iż Lukę nagle stanął jak wryty. Wpadła na niego tracąc równowagę i gdyby nie jego mocne ramię, z pewnością by upadła. Przytrzymał ją z całej siły zasłaniając własnym ciałem. — Co się dzieje... — zaczęła, natychmiast jednak zamilkła, gdyż Lukę jeszcze mocniej zacisnął rękę na jej ramieniu. — Cicho — syknął. Trwali tak nieruchomo, w absolutnym milczeniu. Samancie wydawało się, że trwa to całe wieki. Ostrożnie wyjrzała zza ramienia Luke'a. To, co ujrzała, zmroziło jej krew w żyłach. Niecałe pięćdziesiąt metrów przed nimi żerował potężny czarny niedźwiedź. Ręce Samanty bezwiednie uczepiły się kurtki mężczyzny. Niemal sparaliżowana ze strachu przyglądała się, jak niedźwiedź czochra się o pień drzewa. Nagle olbrzymie zwierzę podniosło głowę, jak gdyby doszedł je jakiś niepokojący dźwięk, i spojrzało na -nich nieufnie swymi podstępnie błyszczącymi oczkami. Samanta wstrzymała oddech i dosłownie przywarła do Luke'a. Jej serce biło jak szalone. Sekundy zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Nagle usłyszała trzask łamanych gałęzi. Poczuła, że Lukę się poruszył. Ostrożnie uniosła głowę i zobaczyła, że trzyma broń gotową do strzału. Odwiódł kurek i czekał. Ale spodziewany atak nie nastąpił. Niedźwiedź zniknął w zaroślach. Lukę opuścił broń, Samanta odetchnęła. — Czy dostanę na powrót moją kurtkę? — odwrócił się do niej z dziwnym uśmiechem. 22 RS

Samanta ze zdumieniem spojrzała na swoje ręce, stwierdzając z przerażeniem, że naprawdę trzyma jego kurtkę. W chwili strachu musiała ją pewnie z niego zerwać! Spuściła oczy, czerwona ze wstydu. Jego ciepły oddech musnął jej policzek. — Czy to aby nie pani jest tą dziewczyną, która uważa, że sama sobie da radę? — spytał mrużąc oczy, lecz przysięgłaby, że w jego głosie brzmiało rozbawienie. — Wcale się nie bałam. — Zapewnienie wypadło nieprzekonująco, sama to czuła. — Czyżby? Więc dlaczego schowała się pani za mnie? — Nieprawda, nie schowałam się — odrzekła z naciskiem Samanta, choć było jej bardzo głupio. — Po prostu nie chciałam panu przeszkadzać, przecież składał się pan do strzału. Przeszła obok niego i nie oglądając się ruszyła przed siebie. Luke wybuchnął głośnym śmiechem, więc przyśpieszyła kroku. Mogła się tego spodziewać, że będzie się z niej natrząsał! Mimo to, gdy zrównał się z nią krokiem, nie potrafiła powstrzymać się od pytania. — Co z niedźwiedziem? — Przepadł gdzieś w lesie — wyjaśnił Luke. Skwapliwość, z jaką jej odpowiedział, wydała się Samancie co najmniej podejrzana. — Z reguły czarne niedźwiedzie nie są niebezpieczne, atakują tylko wtedy, gdy się je zrani lub gdy bronią młodych. Ale zawsze lepiej uważać, gdy się takie zwierzę spotka na drodze. — Zawsze nosi pan ze sobą broń? — W tej okolicy jest to konieczne. Niechętnie jej używam, lecz czasem nie ma wyboru. Dalszą drogę odbywali w milczeniu. Nagle Luke dotknął ramienia Samanty i wskazał wyciągniętą przed siebie ręką. Wśród drzew majaczyła chata wzniesiona z solidnych hali, które z czasem sczerniały. Zbudowana w określonym stylu, doskonale harmonizowała z krajobrazem. Lukę otworzył drzwi i nakazał Samancie iść za sobą. Wewnątrz było tylko jedno wielkie pomieszczenie, ciemne i zimne. Postawiła bagaż na ziemi i rozejrzała się z ciekawością. Lukę zdjął z haka latarnię, wiszącą obok drzwi, i zapalił ją, a nawet potrzymał przez moment w górze, aby mogła obejrzeć wnętrze. Pośrodku stał wielki drewniany stół, nakryty ceratowym obrusem, nie pierwszej zresztą młodości, a wokół niego cztery krzesła. Na przeciwległej ścianie znajdował się kominek, nad którym wisiała głowa łosia zwieńczona potężnymi rogami. W kącie Samanta 23 RS

odkryła zbite z nie heblowanych desek, szerokie łoże przykryte pikowaną kołdrą. Po drugiej stronie stała pojemna szafa kuchenna, a obok niej mały stolik z miednicą i przyborami toaletowymi. A więc tu, z dala od cywilizacji, miała spędzić kilka dni z Lukiem Warnerem. — Przyjemne mieszkanko — rzuciła siląc się na beztroskę, lecz tak naprawdę było jej nie do śmiechu. Lukę podszedł do małego okna, zasłoniętego wystrzępionym płótnem namiotowym, omiótł ręką pajęczyny i podniósł zasłonę. Przy drugim oknie zrobił to samo. Światło dnia zalało wnętrze chaty, uwidoczniając jednocześnie grube pokłady kurzu pokrywającego wszytko dokoła. Samanta zdjęła kurtkę i nie czekając zabrała się do roboty. Udało jej się znaleźć miotłę, a na dolnej półce w szafie odkryła parę ścierek. Zajęta porządkami, nawet nie zauważyła, kiedy Lukę wyszedł, zdziwiła się więc widząc go powracającego z naręczem polan. Ułożył je starannie obok kominka, po czym wyszedł uzupełnić zapas. Drew musiało być tyle, aby podtrzymać ogień przez całą noc. Samanta tymczasem sięgnęła po wiadro. Trzeba było przynieść wody, ruszyła więc szybko zamarzniętą wąską dróżką w kierunku, gdzie między drzewami mignęła jej przedtem tafla jeziora. Gdy tak patrzyła na wysokie świerki, których pnie lśniły w słońcu, znienacka owładnęło nią niemiłe uczucie samotności. Obejrzała się z lękiem. Chaty już nie było widać, zasłaniały ją potężne drzewa. Przyśpieszyła kroku, a ostatni odcinek drogi do jeziora przebyła biegiem. Zapragnęła jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym zaciszu chaty i uspokajającej bliskości Luke'a. Z niemiłym uczuciem, że ktoś ją obserwuje, schyliła się, by zaczerpnąć wody, lecz w tym momencie zastygła w bezruchu, słysząc za sobą trzask łamanych gałęzi. Przez dobrych parę sekund nie mogła się ruszyć z przerażenia. Uspokój się, dziewczyno, nikogo tu nie ma, to tylko przywidzenie, wmawiała sobie, ale to nie wystarczyło, by zwalczyć w sobie strach. Zdenerwowana, popędziła z powrotem, tak szybko, jak tylko mogła, nie bacząc, że wychlapuje wodę z wiadra i moczy przy tym kurtkę, bojąc się spojrzeć na boki. Była przekonana, że ściga ją czarny niedźwiedź, osłupiała więc z przerażenia na widok ludzkiej postaci, która wyrosła znienacka tuż przed nią. Obcy miał na sobie wytarte dżinsy i zmiętą wełnianą koszulę w kratę, porozdzieraną w wielu miejscach. Głęboko na czoło nasadził kapelusz bez ronda. Osobliwy kontrast ze znoszoną odzieżą stanowiły nowiuteńkie mokasyny. Sięgające łydek cholewki zdobił przepiękny wzór wyszyty perełkami. Granatowoczarne włosy mężczyzny błyszczały tłuszczem. 24 RS