dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony746 807
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań359 534

Trollope Joanna - Hiszpański kochanek

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Trollope Joanna - Hiszpański kochanek.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 418 stron)

Trollope Joanna Hiszpański kochanek Podobieństwo bliźniaczek Lizzie i Frances ograniczało się tylko do wyglądu. Różniła je cała reszta. Frances niewiele udało się osiągnąć, natomiast Lizzie górowała nad nią siłą charakteru, miała ułożone dostatnie życie, świetnie prosperującą firmę i udaną rodzinę. Martwiło ją, że siostra się marnuje, ale dopiero wiadomość, że Frances odrzuciła przyjęte reguły gry i zaangażowała się w romans z żonatym mężczyzną, wytrąciła ją z równowagi i wzbudziła mieszaninę uczuć: obawy i zazdrości...

CZĘŚĆ PIERWSZA Grudzień

1 Ktoś _ pewnie jedno z dzieci, bo Robert nigdy by się nie odważył — powiesił plakat na tablicy ogłoszeń w kuchni. Arkusz był niewielki i widniał na nim idiotyczny rysunek w tonacji czarno-jaskraworóżowo-żółtej przedstawiający kobietę z rozczochranymi włosami, która podaje rękę indykowi o wytrzeszczonych oczach. Nierówny napis pod rysunkiem głosił „Kobiety i indyki mówią NIE Bożemu Narodzeniu". — Myślę, że powinien mieć przynajmniej jedenaście kilo — powiedziała Lizzie do słuchawki. — Nie, nie przed patroszeniem, już po oczyszczeniu. Czy ten indyk będzie z ekologicznej hodowli? Spojrzała na plakat i odruchowo dotknęła włosów. Wydawało się, że są w porządku. — Jezu Chryste! — krzyknęła do rzeźnika w odpowiedzi. — To aż taka różnica w cenie! — skrzywiła się. Czy ma się opowiedzieć za wyzwoleniem indyków, czy też pozwolić, by ta nienasycona bestia znana pod nazwą „Boże Narodzenie" pochłonęła następne dziesięć funtów? — Niech będzie — powiedziała. — Z hodowli ekologicznej. — Przyszło jej na myśl całe stadko szczęśliwych indyków, które 3

gulgocząc chodzi sobie po sadzie, jak na obrazku z książeczki dla dzieci. — A więc z hodowli ekologicznej, jedenaście kilo i albo ja, albo pan Middleton odbierzemy go w poniedziałek. Tak — dodała — tak, wiem, że późno składam zamówienie, panie Moaby, ale gdyby miał pan na głowie cały dom, czwórkę dzieci, świąteczne przygotowania, pracę zawodową i trójkę gości, to też by się pan spóźnił. Lizzie odłożyła słuchawkę. Nie powinna była odzywać się w taki sposób. Pan Moaby prowadził swój rzeźniczy sklep w Langworth już od ćwierć wieku, podobnie jak przed nim jego ojciec, miał w domu umysłowo upośledzone dziecko i coraz trudniej sobie radził z rosnącą konkurencją ze strony supermarketów. W głębi duszy podzielał pewnie opinię kobiet i indyków na temat Bożego Narodzenia. Lizzie podeszła do plakatu i przyjrzała mu się z bliska. Nie malowano go ręcznie; był wydrukowany. Na pewno kupiła go Harriet, chuda, inteligentna, sarkastyczna trzynastolatka, która zdążyła już zauważyć, że dla jej matki święta przestały być cudownym wydarzeniem, a stały się utrapieniem. Lizzie pokłóciła się z córką przy śniadaniu. Sprzeczały się prawie każdego ranka i zwykle potem Harriet wybiegała do szkoły z tym swoim irytującym uśmieszkiem, który pojawiał się na jej twarzy, ilekroć chciała dać do zrozumienia swym trzem młodszym braciom, że żal jej ich, bo są tylko chłopcami, biednymi niezdarami. Tego ranka Harriet spytała Lizzie, czy wybiera się dziś do Galerii — sklepu, który wraz z Robertem otworzyli wkrótce po przybyciu do Langworth, szesnaście lat temu. Lizzie odparła, że nie ma takiego zamiaru. — Dlaczego nie? — dopytywała się Harriet. — Bo zbliżają się święta. A cóż, do diabła... — zaczęła dziewczynka. 4

Odchyliła się do tyłu na krześle i zaskoczona wytrzeszczyła oczy nie pojmując, że ktoś może przedkładać takie mało ważne domowe zajęcia, jak świąteczne przygotowania, nad prawdziwą pracę. Lizzie momentalnie straciła nad sobą panowanie. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że wrzeszczy na córkę wyliczając swe niezliczone, męczące obowiązki i zarzucając jej niewdzięczność. Harriet spokojnie przyglądała się matce. A Davy, który miał dopiero pięć lat, rozpłakał się i wielkie okrągłe łzy spływały po jego nieszczęśliwej twarzyczce wprost do miseczki mieszając się z mlekiem i płatkami śniadaniowymi. — Widzisz — powiedziała Harriet z satysfakcją w głosie. — Przez ciebie Davy płacze. Lizzie przestała krzyczeć i przykucnęła, by objąć Davy'ego. — Moje kochanie... — Wystraszysz Boże Narodzenie! — zawodził Davy. _ pójdzie sobie od nas, jak będziesz krzyczeć! Harriet wstała z krzesła. — Idę do Heather — oznajmiła. — Wpadnę po drodze do Galerii i powiem tacie, że nie przyjdziesz. Lizzie zacisnęła zęby. — Proszę, zostań w domu, Harriet. Jesteś mi potrzebna. Tyle jest jeszcze do zrobienia... Harriet wydała z siebie przeciągłe, głębokie, pełne gniewu westchnienie i powolnym, dumnym krokiem wyszła z pokoju trzaskając drzwiami tak, aż, się zatrzęsły. Lizzie natomiast nakarmiła Davy'ego, chociaż nie był już maluchem, ale chciała go w ten sposób uspokoić, po czym dała jemu i Samowi ozdobne, czerwone wstążki, by owinęli je dookoła poręczy. Ośmioletni Sam uznał, że zabawniej będzie okręcić wstążki wokół siebie i Davy'ego i udekorować wyrywającego się im z rąk kota. Lizzie zostawiła chłopców ze wstążkami, a sama poszła na górę, żeby zasłać 11

łóżka, spłukać muszle klozetowe, odnaleźć swoją szczotkę do włosów i kolczyki oraz listę zakupów na dzisiaj, którą zrobiła jeszcze wczoraj, ale gdzieś zgubiła. Potem zeszła na dół, żeby zadzwonić do rzeźnika, i zobaczyła plakat. Harriet musiała go przypiąć w ciągu tych piętnastu minut, kiedy Lizzie była na górze. Czy miały to być przeprosiny? Czy może wyraz solidarności z nią? Lizzie pragnęła, by córka zgadzała się z nią we wszystkim, by zawiązały spisek przedstawicielek tej samej płci. To właśnie konsekwencja bycia bliźniaczką, pomyślała Lizzie spoglądając na stół i resztki śniadania; czuje się potrzebę silnego związania się z drugą osobą, jeśli akurat nie ma w pobliżu tej bliźniaczej połowy. A Frances przyjedzie dopiero w Wigilię. Robert i Lizzie otworzyli Galerię Middletonów w maleńkim sklepie przy jednej z krętych uliczek Langworth. Poznali się na Akademii Sztuk Pięknych. – Lizzie byla rzeźbiarką, a Robert grafikiem — i stali się nierozłączni. W pomieszczeniu biurowym sklepu wisiała fotografia z tamtych lat przedstawiająca Roberta z poważną miną i w spodniach dzwonach oraz Lizzie, niezwykłą, kościstą niemal dziewczynę, w kusej, dżersejowej sukience, butach na grubych koturnach i ogromnym, miękkim berecie z aksamitu, pod którym schowane miała włosy. Nie byli wiele starsi niż na tym zdjęciu, gdy otwierali Galerię wynajmując w tym celu sklep i mieszczące się nad nim wilgotne, rozpadające się mieszkanie, które umeblowali nie pasującymi do siebie sprzętami podarowanymi im przez rodziców. Frances znalazła wtedy swą pierwszą pracę w Londynie. Dzwoniła do Lizzie trzy razy w tygodniu i przyjeżdżała do Langworth z egzotycznymi, miejskimi skarbami, na przykład ze srebrzystymi siatkowymi pończochami czy z owocem awokado w papierowej torebce. 12

Robert zapisał się na kursy wieczorowe w Bath, gdzie nauczył się robić ramy do obrazów. Lizzie niezbyt chętnie zrezygnowała z rzeźbienia w glinie na rzecz szycia materiałów z łatek, suszenia kwiatów i czasochłonnego woskowania nie wzbudzających jej zachwytu, ale za to modnych mebli sosnowych. Odkryli, że obydwoje mają zmysł handlowy. W roku 1978, kiedy urodziła się Harriet, ich mały sklepik, którego wnętrze, pełne bawełnianych malowanych w gałązki tkanin, amatorskich akwarelek, kubków do kawy i drewnianych łyżek, odzwierciedlało ówczesne wyobrażenia o anglosaskiej wiejskiej sielance, nie tylko przynosił duże zyski, lecz i pękał w szwach. Dzięki pożyczce od ojca Lizzie, Williama, i kredytowi z banku Galeria Middletonów została przeniesiona do mieszczącego się przy głównej ulicy Langworth lokalu po kwiaciarni, którego okna wystawowe zdobił wsparty kolumnami wiktoriański portyk z malowanego na biało kutego żelaza. Frances chciała niezwłocznie obejrzeć nowy sklep. Lizzie wyjechała po nią na dworzec do Bath swym posapującym szmaragdowym citroenem model Deux Chevaux, tak popularnym wtedy na ulicach Langworth, i z uczuciem radosnej dumy pomieszanej z bólem zawiozła ją do Galerii. Obserwując potem Frances oglądającą Galerię, patrzącą na wywiórkowaną i powleczoną woskiem jasną podłogę, na romantyczne kręgi światła rzucane w górę i w dół przez odpowiednio skierowane reflektorki, na świeżo zabejcowane i pomalowane półki gotowe na przyjęcie salaterek, poduszek, świeczników i glinianych dzbanków, Lizzie czuła przypływ niepohamowanej radości z tego, co ona i Robert wspólnie osiągnęli. Ale z powodu łączącej ją z Frances silnej więzi psychicznej odczuwała jednocześnie ból; cierpiała, bo siostra harowała w podrzędnym biurze podróży, a wieczorem wracała do ponurego mieszkania w Battersea, 7

zajmowanego wspólnie z koleżanką, którą wprawdzie dość lubiła, ale nie za bardzo. I był tam jeszcze Nicholas, spokojny, pełen rezerwy, powściągliwy, tak bardzo niepodobny do Roberta i tak nieodpowiedni, zdaniem Lizzie, dla Frances. — Zamierzamy sprowadzić kilimy — powiedziała Lizzie. — Powiesimy je tutaj, na tych drewnianych prętach. Rob ma przyjaciela, który może zaopatrywać nas w cudowne zasuszone przedmioty z Afryki, jak mieszki po nasionach, strąki i tego typu rzeczy. — Co to są kilimy? — spytała Frances. Stała wpatrzona w pomalowaną na biało ceglaną ścianę, na której kilimy miały zawisnąć. — Dywaniki — odparła Lizzie. Uważnie przyjrzała się siostrze. Czy pokazawszy jej to wszystko, całe bogactwo i widoki na przyszłość w życiu swoim i Roberta, może powiedzieć jej jeszcze o tej nowinie? Frances odwróciła wzrok od muru i spojrzała na Lizzie. — Dywaniki — powtórzyła. — Na ścianie. Pięknie. Znowu jesteś w ciąży, prawda? — Tak — potwierdziła Lizzie bliska płaczu. — Jestem w ciąży. Frances przytuliła ją. — Bardzo się cieszę — powiedziała. — Cieszę się, że znów będziesz miała dziecko. Spodziewała się wtedy Alistaira. Miała urodzić bliźniaki — ogromnie chciała je mieć — ale drugi chłopczyk zmarł przy porodzie. Frances przyjechała natychmiast, niemal zanim jeszcze dowiedziała się, co zaszło, i została trzy tygodnie wykorzystując na to cały swój urlop. Lizzie pamiętała, że jako opiekunka Alistaira Frances była beznadziejna — niezręczna, nieporadna, zupełnie jakby niemowlak był dla niej istotą nie z tej ziemi, ale za to z wszystkim innym radziła sobie wspaniale — z domem, z nieustępliwą małą Harriet, która pytała „Po co nam jakiś dzi- 14

dziuś"?, z Robem, z Galerią. Kiedy Frances wróciła do Londynu, Lizzie załamała się; poczuła się nieudolna, jakby straciła część siebie. — Może powinienem był poślubić was obie — powiedział Robert patrząc na leżącą w łóżku i karmiącą nienasyconego Alistaira Lizzie. — Problem w tym, że we Frances nie mógłbym się zakochać nawet za milion lat. Czy to nie dziwne? Jest tak bardzo podobna do ciebie, ale nie wydziela właściwych fluidów. Niedługo potem spokojny Nicholas także uznał, że Frances nie wydziela właściwych fluidów, i odszedł od niej. — Oczywiście, że jestem przygnębiona — powiedziała wtedy Frances — ale głównie rozczarowana. Samą sobą. Lizzie gorąco się modliła o odpowiedniego mężczyznę dla Frances, chociaż nie kierowała tych próśb do nikogo konkretnego. Partner dla siostry powinien być wysoki (jak Rob) i przystojny (jak Rob), lecz nie tak delikatny i uzdolniony artystycznie jak Rob, bo wtedy Lizzie zaczęłaby porównywać go z własnym mężem, a coś jej mówiło, że nie wyszłoby to na dobre ani jej, ani siostrze. Frances w krótkim czasie sama rozwiązała ten problem zakochując się najpierw w jakimś architekcie, potem w aktorze, a jeszcze później, zupełnie pechowo, w chłopaku swojej współ- lokatorki. Tymczasem Galeria Middletonów prosperowała świetnie — odbywały się w niej trzy wystawy rocznie, wszystkie długi zostały spłacone, zyski zaczęły rosnąć, a na piętrze powstał barek ze zdrową żywnością. Między wydawaniem na świat Sama i Davy'ego Lizzie sprowadzała towar do Galerii i zajmowała się przeprowadzkami. W ciągu szesnastu lat czterokrotnie zmieniali adres przenosząc się ze swego pierwszego mieszkanka do osiemnastowiecznego domku, który niegdyś był herbaciarnią i nigdy 9

nie przestał pachnieć ciasteczkami, a potem do wiktoriańskiej willi i wreszcie do Grange. W końcu osiemnastego wieku dworek Grange należał do najlepszych domów w Langworth; miał kamienną fasadę i wykończony portykiem ganek od trontu. Otaczał go wtedy stylowy ogród, a od drzwi wejsciowych aż do drogi biegła żwirowana alejka, wzdłuż które, ciągnęły się trawniki ustępując dale miejsca ogrodzonemu warzywnikowi. Obecnie w wyniku zapobiegliwości czasów wiktoriańskich, na tyłach domu mieścił się cały szereg dobudowanych tam wówczas przeciekających pomieszczeń, a wokół mego wiele innych budynków będących rezultatem nowoczesnego pędu do zabudowy terenu, skutkiem czego Grange przypominał poobijany stary krążownik wciśnięty do zbyt małego portu. Dawny ogród warzywny zajmowały nowe rezydencje z obrazkowymi wizytówkami i wyszukanymi ozdobami z kamienia, a większość trawników zniknęła już dawno temu pod ulicą Garbarską, nazwaną tak na pamiątkę dziewiętnastowiecznej garbarni, która przez pięćdziesiąt lat wypełniała ulice Langworth cuchnącym smrodem. To, co zostało z ogrodów Grange, z powodzeniem pozwalało, zdaniem Lizzie i Roberta, na gre w krykieta, jazdę na rowerze, biwakowanie i gonitwy. W samym domu było wystarczająco dużo miejsca na wszystko. Oglądając jasne, przestronne pokoje w najstarszej części domu, szerokie schody i wiktoriańskie klitki na tyłach, z których po zburzeniu scian mogła powstać wspaniała kuchnia i salon, Lizzie i Robert wyobrazili sobie wnętrza w kolorze terakoty, granatu i żółci, z wypolerowanym parkietem i śnieżnobiałymi sufitami i uznali, że Grange przypieczętuje ich życiowy sukces. Kwitnący interes, odpowiedni dom (duży, ale nie kłujący w oczy) czwórka inteligentnych i rezolutnych dzieci i rosnący prestiż w miasteczku — tak, było co rozpamiętywać! 16

A ponieważ Robert rzeczywiście często o tym myślał, czując dumę zabarwioną jakby zdziwieniem, powiesił w swoim nowym biurze w Galerii zdjęcie przedstawiające jego i Lizzie w czasach studenckich, by przypominało mu o tym, jak wiele osiągnęli. Tuż przed chrzcinami Davy'ego Frances zaskoczyła wszystkich po raz pierwszy. Middletonowie mieszkali w Grange już od roku i połowa domu była pomalowana na zdecydowane, ostre kolory, które Lizzie tak bardzo lubiła. Klatka schodowa była żółto-biała, salon ciemnozielony, a dopiero co przebudowana kuchnia niebiesko-rdzawo-kremowa. — Dlaczego chcecie ochrzcić Davy'ego? — spytała Frances. — Przecież nie chrzciliście starszych dzieci. — Po prostu czuję, że chcę to zrobić. I Rob też. Teraz żałujemy, że nie ochrzciliśmy pozostałych. To jest takie... wydaje się jakby bardziej tradycyjne... Frances przyjrzała się siostrze. Potem popatrzyła na kuchnię, na tylne drzwi wychodzące na słoneczny ogród, na uroczo wyglądające parapety zastawione pachnącymi kwiatami geranium, na maleńkie amfory z pietruszką, na koszyk z sałatą na stole, na szmaciane dywaniki na drewnianej podłodze, na nowy błyszczący czajnik, na rustykalny hiszpański żyrandol z zielonawego metalu. I mrugnęła do siostry. — Uważaj, Liz. Robi się z ciebie stateczna obywatelka. — Naprawdę? Frances zatoczyła łuk ręką. — Popatrz na to wszystko! — Tego właśnie pragniemy — odparła nieco defensywnie. — Wiem. A teraz chcecie ochrzcić Davy'ego. — Ludzie się zmieniają — orzekła Lizzie zdecydowanym głosem. — To nieuchronne. Dziwne było- 11

by, gdybyśmy wciąż byli tacy, jak wtedy, gdy mieliśmy po dwadzieścia pięć lat. Frances podeszła do lustra wiszącego przy drzwiach do ogrodu i otworzyła usta. — Co robisz? — Oglądam swoje zęby. — Po co? — Bo wyglądają dokładnie tak samo jak zawsze. Chodzi o to, że ja wcale nie czuję się inna, nie wydaje mi się, żebym się zmieniła. — Nie. No cóż... — Tylko że ja — dodała Frances odchodząc od lustra — nie mam męża i czwórki dzieci, prawda? — Nie miałam na myśli... — Chodźmy na górę do Davy'ego, co ty na to? Na środku łoża Lizzie i Roberta leżał Davy w wiklinowym koszyku osłonięty muślinową siateczką niczym udziec w spiżarce. Siostry popatrzyły na niego. Chłopczyk spał spokojnie sapiąc cichutko, a jego paluszki wielkości krewetek zaciśnięte były w maleńkie piąstki. Lizzie tęsknie westchnęła pochylona nad siatką. Frances zastanawiała się, co Davy zrobi, gdy tylko otworzy oczka. Ciekawe, czy zacznie płakać? — Lizzie — odezwała się do siostry. — Tak — odrzekła Lizzie wpatrzona w synka. Frances wyprostowała się i podeszła do ogromnej szafy, w której Lizzie trzymała swoje ubrania. W drzwi szafy wbudowane było długie owalne lustro, które połyskiwało delikatnym, miękkim światłem starego szkła. — Chcę ci coś powiedzieć. Lizzie dołączyła do siostry. Przez chwilę stały obok siebie patrząc w swe odbicia w lustrze — dwie wysokie kobiety o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych, szerokich ramionach, długich nogach i gęstych, ciemnych włosach obciętych na pazia. 18

Lizzie miała grzywkę, a Frances czesała się tak, by przy schylaniu głowy jej gęsta czupryna opadała na twarz niczym skrzydło ptaka. — Chyba nie jesteśmy pięknościami... — Nie, ale moim zdaniem jesteśmy dość atrakcyjne. Myślę, że wzbudzamy zainteresowanie. — U kogo? — spytała Frances. Lizzie spojrzała na siostrę. — Co zamierzałaś mi powiedzieć? Frances przysunęła się do własnego odbicia w lustrze. Polizała palec wskazujący i przesunęła go wzdłuż swych ciemnych brwi, najpierw jednej, potem drugiej. — Zamierzam założyć własną firmę. Lizzie wytrzeszczyła oczy. — Nie możesz! — Dlaczego nie mogę? — Frances — zaczęła Lizzie chwytając siostrę za ramię. — Frances, przemyśl to. Cóż ty wiesz o prowadzeniu firmy? Zawsze pracowałaś u kogoś, byłaś pracownikiem... — Właśnie — odparła Frances — i mam już tego dosyć. — Delikatnie odsunęła rękę siostry. — A skąd weźmiesz pieniądze? — Stąd, skąd biorą je inni — odrzekła. Postawiła kołnierzyk koszulowej bluzki, podciągnęła rękawy swetra i spojrzała przez ramię na swoje odbicie w lustrze. — Częściowo z banku, a częściowo od ojca. — Od ojca! — Owszem. Tobie i Robowi też trochę pożyczył, prawda? — Tak, ale to było... — Wcale nie — przerwała jej Frances. — To nie było co innego. Sytuacja jest dokładnie taka sama, tylko że ja biorę się za to później niż ty i robię to sama. Lizzie przełknęła. 13

— Oczywiście. — Dlaczego nie chcesz, żebym to zrobiła? Lizzie podeszła do łóżka i przysiadła obok koszyka z Davym na kapie z łatek, jednej z tych, które szyła żona miejscowego rolnika i które świetnie sprzedawały się w Galerii. Frances została przy szafie i oparła się o gładką, chłodną taflę lustra. — Jesteśmy bliźniaczkami — zaczęła Lizzie. Frances pochyliła głowę wpatrując się we własne, nieco za duże stopy obute w mokasyny z dobrej, matowej skóry w kolorze granatu. Doskonale wiedziała, o co chodzi siostrze. Lizzie powiedziała tylko, że są bliźniaczkami przemilczając wszystko, co się za tym kryło. Jesteśmy bliźniaczkami, więc tworzymy jedność, coś w rodzaju całości powstałej z połączenia dwu części, razem składamy się na pełną, bogatą osobowość, ale jesteśmy jak dwa fragmenty układanki i musimy do siebie pasować, a żeby tak było — nie możemy być dokładnie takie same. — Ty masz życie rodzinne — odezwała się Frances. – Ciesze sie z tego. I bardzo mi tu dobrze; to miejsce jest dla mnie domem, a twoje dzieci dają mi wiele radości. I ja wcale nie chcę tego dla siebie; z nas dwóch rodzina przypadła tobie. Ale muszę mieć możliwość rozwoju, gdy będę tego potrzebować. I właśnie teraz potrzebuję. Fakt, że ja założę firmę, nie będzie miał przecież wpływu na twoje interesy ani nie zmieni naszych wzajemnych stosunków. — Ale dlaczego chcesz to zrobić? — dopytywała się Lizzie. — Bo mam trzydzieści dwa lata i wiem o turystyce wystarczająco dużo, by mieć świadomość, ze jestem w tym biznesie lepsza niż większość ludzi, dla których pracuję. Ty osiągnęłaś w życiu etap, kiedy chcesz ochrzcić Davy'ego. Ja też zaczęłam pewien nowy etap. Lizzie popatrzyła na siostrę. Przypomniał jej się 20

ich pierwszy dzień w przedszkolu Moiry Cresswell, kiedy przyszły na zajęcia z rysunków w zielonych, drelichowych kombinezonach z wyhaftowanymi na nich literami „E. Shore" i „F. Shore" i z włosami ściągniętymi do tyłu ciasnymi elastycznymi opaskami zdobionymi zieloną wstążką. „Nie będziemy musiały tam zostać, jeśli nam się nie spodoba", powiedziała wtedy Frances, ale Lizzie czuła, że to nieprawda. Szkoła miała w sobie coś nieodwołalnego. I Lizzie ciężko było wtedy patrzeć, jak Frances się o tym przekonuje. — Jaka to ma być firma? Frances uśmiechnęła się. Wsunęła dłonie pod włosy na karku unosząc je na chwilę do góry, po czym pozwoliła im opaść. — Organizująca owiane tajemnicą wakacje. W małych miasteczkach, w zagubionych hotelikach, a nawet w prywatnych domach. Zacznę we Włoszech, bo ten kraj fascynuje wszystkich Anglików. — A jak ją nazwiesz? Frances roześmiała się. Podskoczyła lekko unosząc spódnicę. — „Shore to Shore" *, oczywiście! Podobnie jak Davy, firma „Shore to Shore" zmieniła się w ciągu pięciu lat nie do poznania. Początkowo mieściła się w salonie mieszkania w Battersea, a pierwsze miesiące jej istnienia były bardzo kiepskie, bo klientów było zbyt mało, a błędów zbyt dużo. W końcu Frances uświadomiła sobie, że musi sama obejrzeć każde łóżko, w którym mają spać jej klienci, i każdy stolik, przy którym mają spożywać posiłki, dlatego pojechała na cztery miesiące do Włoch i sama przemierzyła drugorzędne drogi Toskanii i Umbrii podróżując wynajętym fiatem, który * Shore to Shore (ang.) — Od brzegu do brzegu; z krańca na kraniec (red.). 15

służył jej jako biuro i szafa, a czasem nawet jako sypialnia Przed wyjazdem bała się, że romantyzm Włoch okaże się pustym frazesem bezwzględnie nadużywanym przez Anglików, chcących wyrwać się z okowów zimnego purytanizmu i pogrążyć w przyjemnej zmysłowości. Ale niepotrzebnie się martwiła. Można czytać o tym w tysiącach książek i gazet, można obejrzeć tysiące filmów, w których Włochy stanowią niezwykle romantyczne tło, ale i tak, zdaniem Frances, żadna wrażliwa dusza nie pozostanie obojętna na widok tego krajobrazu, tych wzgórz obsadzonych drzewkami oliwnymi i winoroślami, poprzedzielanych pasami szafranu, czerwonymi dachami domów i gdzieniegdzie, doskonale pasującymi do otoczenia, czarnymi jak węgiel stożkami cyprysów. Frances zaplanowała dla swych klientów trasy wycieczek. Niektóre wiodły przez winnice, inne przez okolice interesujące malarzy czy fotografów, a jeszcze inne miały charakter wypraw badawczych, w czasie których turyści poszukiwali pozostałości po Etruskach czy dzieł Piera delia Francesca, czy też śladów potężnej niegdyś, lecz wymarłej już rodzinie Mediach. Frances odprzedała swój udział w mieszkaniu w Battersea energicznej dziewczynie specjalizującej się w transakcjach handlowych i przeniosła się na drugi brzeg Tamizy do małego domku niedaleko Fulham Road, w północnej części Londynu. Nie mogła sobie pozwolić na kupno domu, więc wynajęła go i na parterze urządziła biuro, a pierwsze piętro, skąd roztaczał się widok na drzewko czereśni rosnące na podwórku, przeznaczyła na mieszkanie. Zatrudniła tez asystentkę, która miała odbierać telefony i załatwiać sprawy na mieście, a resztę kredytu zainwestowała w komputery. Nie upłynęło jeszcze cztery lata od założenia firmy, a już trzy większe, bardziej znane agencje o ustalonej pozycji na rynku próbowały wykupie „Shore to Shore". 22

Lizzie była dumna z siostry. Na prośbę Frances przyjechała do Londynu i zaprojektowała wystrój biura. Podłogę pokryła matami z trawy morskiej, a na ścianach powiesiła ogromne, kuszące fotografie z Włoch: chleb i wino na żelaznym stoliku stojącym na balkonie, z którego rozciąga się widok na odległe wznoszące się na szczycie wzgórza miasto; nigdy nie przestająca wzruszać ciężarna Dziewica Piera delia Francesca z kaplicy cmentarnej w Monterchi; roześmiana współczesna dziewczyna beztrosko biegnąca krętą średniowieczną uliczką, dla której czas zdawał się nie istnieć. W biurze ustawiono też włoski automat do kawy i maleńką lodówkę, w której chłodziły się jasnozielone butelki Frascati, by podjąć winem klientów. — No i widzisz — stwierdziła Frances. — Widzisz? Mówiłam ci, że nic się między nami nie zmieni. Mówiłam. — Bałam się — odrzekła Lizzie. — Wiem. — Teraz bardzo się tego wstydzę; wydaje mi się to takie samolubne, ale nic nie mogłam poradzić, że tak czułam. — Wiem. — A teraz jestem dumna. Tu jest cudownie. A jak z klientami? Frances uniosła obie dłonie krzyżując palce. — Mam komplet — odparła. Lizzie pomyślała, że tylko jeden raz, wtedy właśnie, wypadły z rytmu kroków na drodze życia, którą przemierzały wspólnie ramię w ramię. Sięgając pamięcią wstecz czuła się nie tylko zawstydzona, że nie potrafiła okazać siostrze wspaniałomyślności, lecz i zaintrygowana. No, bo czego się wówczas bała? Przecież znała Frances, czego więc mogła się obawiać 17

ze strony osoby o charakterze niemal identycznym z jej własnym, i tak ściśle z nią związanej? W końcu Frances jest najmniej zachłanną istotą na świecie Mam nadzieję, że ja nie jestem zachłanna, powiedziała sobie Lizzie, bo nagle przemknęła jej przez głowę bardzo przykra myśl. Zapytała samą siebie surowo, czy kiedykolwiek zazdrościła Frances jej podroży do Włoch, podczas gdy ona sama siedziała cały czas w Langworth doglądając chorego na odrę Sama i ćwiczącego grę na wiolonczeli Alistaira czy tez ślęcząc wraz z Robertem nad księgami rachunkowymi Galerii? Tylko przez chwilkę, odpowiedziała sobie w myśli, tylko przez jedną króciutką chwilkę, nieprzytomna ze zmęczenia i obłożona obowiązkami chciała zamienić swe bogate i pełne sukcesów życie w rodzinie na los niezależnej, lecz samotnej Frances Jest rzeczą niewątpliwą: Frances jest samotna, stwierdziła Lizzie wzdychając i usiadłszy przy kuchennym stole przysunęła do siebie notes, których zużywała setki, by tym razem zapisać w nim menu na Boże Narodzenie. Kiedyś jakiś głupawy klient Galerii, który bardzo się starał zaprzyjaźnić z Lizzie, podarował jej amerykańską książkę kucharską zatytułowaną „Dobre jedzenie na złe czasy". Jej autorką była niejaka Enid R. Starbird. Lizzie obojętnie otworzyła książkę myśląc, że może znajdzie w niej parę pomysłów na to, jak niedrogo wyżywić dziewięć osób — sześcioro Middletonów, Frances i rodziców — przez cztery dni. Wczoraj Robert powiedział, tym swoim pełnym rozwagi tonem, który rezerwował dla obwieszczania niepomyślnych wieści, że jak dotąd wygląda na to, iż okres przedświąteczny nie przyniesie im jak zwykle dwudziestoprocentowej zwyżki zysków, lecz dziesięcioprocentowy spadek. Już wcześniej podejrzewali, ze cos takiego może się zdarzyć, i parokrotnie w ciągu tego roku prowadzili, bardziej filozoficzne jednak 18

niż praktyczne, rozmowy na temat ewentualnej recesji gospodarczej. Wczoraj właśnie odbyła się jedna z takich dyskusji. — A więc musimy ostrożnie wydawać pieniądze na święta — podsumowała Lizzie. — Obawiam się, że tak. Lizzie popatrzyła na rozłożoną na stole książkę pani Starbird. „Nigdy nie zapominajcie — radziła pogodnie autorka — o pochodzących z południowo-wschodniej Francji zupach z kapusty. Same się przekonacie, że ich bardzo istotny składnik, świński móżdżek, wcale nie jest taki nieosiągalny". Lizzie szybko zatrzasnęła książkę chcąc wymazać z myśli obrzydliwy obraz świńskiego móżdżku. Sięgnęła po notes. „Parówki", zapisała szybko, „złota farba w aerozolu, suszone kasztany, prezenty do skarpet, pokarm dla kota, przylepiec, duży słoik leguminy z bakaliami, znaczki do listów, odebrać sukienkę z pralni, orzechy". Przerwała na chwilę, wyrwała kartkę z notesu i zaczęła pisać na nowej stronie. „Przygotować gościnne łóżka, sprawdzić, czy jest wino, dokończyć pakowania prezentów, udekorować tort, zrobić nadzienie, przeliczyć babeczki (wystarczy czy nie?), przypomnieć Robowi o winie, wyczyścić srebra (Alistair), odkurzyć salon (Sam), zerwać ostrokrzew i bluszcz (Harriet i Davy), ubrać choinkę (wszyscy), zrobić stroik do drzwi wejściowych (ja) i krem koniakowy (ja), i wysprzątać cały dom aż po strych, zanim mama tu przyjedzie (ja, ja, ja)". „Pomocy", dopisała Lizzie na końcu listy. „Pomocy, pomocy i jeszcze raz pomocy". Drzwi do kuchni otworzyły się. Bokiem wszedł przez nie Davy, który, choć przy śniadaniu był kompletnie ubrany jak należy, teraz miał na sobie jedynie skarpetki, majtki i plastikowy hełm policjanta na głowie. Na jego twarzy malowało się poczucie 25

winy. Podszedł do Lizzie i przytulił się do jej kolana. Położyła mu rękę na plecach. — Jesteś zimny jak lód! — powiedziała. — Cóż tv robiłeś? J — Nic — odparł Davy przeszkolony już przez Sama. — To gdzie masz ubranie? — W wannie. — W wannie? — Przyda mu się pranie, no wiesz — wyjaśnił pełnym ufności głosem. — Ale przecież jeszcze rano wszystko było czyste... — Trochę się upastowało — odparł niemal rozmarzony. — Jak to upastowało? — Od pasty do zębów — wytłumaczył Davy. — Od pisania pastą... Lizzie wstała. — Gdzie jest Sam? — Przyszedł Pimlott — odrzekł Davy. — Razem z Samem robią obóz Supermana. — Pimlott? Pimlott, najbliższy przyjaciel Sama, był wątłym, sinobladym chłopcem o czujnych, jasnych oczach i cwaniackim usposobieniu. — Czy ty nie masz jakiegoś chrześcijańskiego imienia? — spytała go Lizzie, gdy pierwszy raz przyszedł do Sama. Chłopiec wytrzeszczył na nia oczy. — Oczywiście, że nie ma — odparł Sam. — On nazywa się po prostu Pirnmers. — A gdzie oni robią ten obóz? _ ~ Wszystko jest w porządku, mamo — zapewnił Davy poprawiając hełm, tak że wystawała mu spod niego jedynie broda. — Nie robią go w twoim pokoju, tylko w gościnnym. Lizzie wybiegła z kuchni i popędziła schodami na 26

górę. Na podłodze niczym nitka makaronu leżała poplątana czerwona wstążka; poręcze były gołe. — Sam! — wrzasnęła Lizzie. Z dali dobiegły ją odgłosy tępych uderzeń przypominające dochodzący zza zamkniętych okien huk ulicznych kafarów. — Sam! — krzyknęła Lizzie. Pchnęła drzwi gościnnej sypialni. Cała podłoga była zasłana pościelą, a na łóżkach, ukochanych mosiężnych łóżkach Lizzie z okresu edwardiańskiego, do których z takim przejęciem dobierała bieliznę pościelową w tym samym stylu, Sam i Pimlott zrobili sobie trampolinę, z której skakali posapując z wysiłku. — Sam! — wrzasnęła Lizzie. Chłopiec zamarł i jakby nagle w powietrzu dotknął go paraliż, zakończył swój ostatni skok lądując na materacu na wyprostowanych sztywno nogach. Pimlott po prostu zniknął z pola widzenia zsuwając się niczym wąż z łóżka wprost pod nie. — Co ty wyrabiasz?! — krzyczała Lizzie. — Zleciłam ci zadanie do wykonania, a ty nawet palcem nie tknąłeś, i powiedziałam, ^ebyś nie zapraszał dzisiaj Pimlotta, a przynajmniej, dopóki nie zrobisz wszystkiego, o co się prosiłam; dobrze wiesz, że do tego pokoju nie wolno ci było wchodzić, bo muszę go przygotować dla babci i dziadka i mam jeszcze do zrobienia milion różnych rzeczy, a ty jesteś nie- grzecznym, nieposłusznym, okropnym chłopakiem... Sam siedział skulony. — Przepraszam... — Mamo... — odezwał się jakiś głosik. Lizzie dysząc odwróciła się. Zobaczyła Alistaira z tubką kleju w jednej ręce i miniaturowym modelem samolotu w drugiej. Jedno ze szkieł w jego okularach zasmarowane było czymś białym. — Tatuś dzwoni — oznajmił Alistair. — A potem czy mogłabyś, mamo, przyjść do mnie i potrzymać 21

mi ten kawałek, żebym mógł dokleić ostatnią część kadłuba, bo moje szczypce są do tego za duże... Lizzie pobiegła do sypialni, by odebrać stojący przy ich małżeńskim łóżku telefon — Rob? — Lizzie, wiem, że masz roboty po uszy, ale czy mogłabyś tu przyjść? Jenny poszła do domu, bo czuła się okropnie i wyglądała okropnie, a w sklepie zrobił się nagle duży ruch. — Nie mogę. — Ale Liz... — Przepraszam, chciałam powiedzieć, że się postaram, ale tutaj cały dom stoi na głowie i jeszcze tyle mam do zrobienia... — Wiem, wiem. Pomogę ci wieczorem. Po prostu zostaw wszystko. — Ale przyjdę nie wcześniej jak za pół godziny I muszę zabrać ze sobą Sama i Davy'ego. — W porządku — odparł Robert. — Przyjdź, jak tylko będziesz mogła. Lizzie odłożyła słuchawkę i wyszła na korytarz Przez otwarte drzwi pokoju gościnnego widziała, jak Sam i Pimlott, pod czujnym okiem Davy'ego, nieudolnie układają pościel na łóżkach. Alistair wciąż na nią czekał — Mogłabyś, mamo...? — Nie, nie mogłabym — odrzekła. — Mam tyle rzeczy na głowie, że chyba oszaleję. Chciałabym, zebys wyczyścił srebra. Zza okularów popatrzyły na nią wytrzeszczone ze zdziwienia oczy Alistaira. — Wyczyścić srebra? — Owszem — potwierdziła Lizzie. Weszła do pokoju gościnnego, zabrała z niego całą trójkę i zamknęła drzwi. — Mężczyźni czyszczą srebra. A także gotują, zmieniają pieluchy i robią zakupy. A kobiety me tracą czasu na coś tak całkowicie bezsensownego, jak klejenie samolotów. 22

— Jezu Chryste, ty naprawdę jesteś wściekła — zauważył Alistair. — Idź do domu — powiedziała Lizzie do Pimlot-ta. — Proszę cię, idź już do domu i nie wracaj, dopóki święta się nie skończą. Chłopiec przyjrzał się jej swymi jasnymi, ruchliwymi oczkami. Nie miał najmniejszego zamiaru jej posłuchać. Zresztą nigdy w swoim dotychczasowym życiu nie zastosował się do poleceń dorosłych, chyba że było mu to na rękę. — Ty — zwróciła się Lizzie do Sama — odkurzysz salon, a ty, Davy, masz się ubrać i poszukać Harriet. Jest mi potrzebna. — Jestem głodny — odezwał się Sam. — Naprawdę nic mnie to nie obchodzi... — Telefon! — wykrzyknął zaaferowany Davy. — Telefon! Dzwoni! Alistair prześlizgnął się obok matki i wpadł do jej sypialni, by podnieść słuchawkę. Nie powiedział „Tu numer 4004 w Langworth", jak uczyli go rodzice, ale „Halo", a po chwili cieplejszym już głosem: „Cześć, Frances". To Frances! Przyszło zbawienie! Lizzie szybko weszła do pokoju wyciągając rękę po słuchawkę. — Frances? Och, Frances, dzięki Bogu, że dzwonisz; u mnie jest dzisiaj okropnie, mawet sobie nie wyobrażasz, istny dom wariatów. Mam ochotę zamordować księcia Alberta i Karola Dickensa i wszystkich, przez których Boże Narodzenie jest takim koszmarem... — Biedna Lizzie — powiedziała Frances swoim jak zwykle spokojnym, ciepłym głosem. — A teraz Rob jeszcze chce, żebym przyszła pomóc mu w Galerii, a ja dzisiaj zdołałam tylko zamówić tego przeklętego indyka... — Czy to ma jakieś znaczenie? — Właściwie nie, ale nie czuję się panią sytuacji, 29

nie kontroluję biegu wydarzeń, co doprowadza mnie do szału, tym bardziej że od lat przecież urządzam święta... — Wiem. Pewnie robisz to już zbyt długo. W przyszłym roku wyślę cię na wakacje, żebyś odreagowała. — To zbyt piękne. A co z moimi okropnymi dziećmi? — Zajmę się nimi. — Och, Frances — powiedziała Lizzie śmiejąc się do słuchawki. — Och, Frances. Chwała ci. Nie mogę się doczekać, żeby cię zobaczyć! — Lizzie... — Kiedy przyjeżdżasz? Wiem, że mówiłaś o Wigilii, ale może mogłabyś zamknąć interes jutro, już na weekend, i przyjechać w niedzielę? — Owszem — odrzekła Frances. — Właśnie dlatego dzwonię. Przyjadę w niedzielę. Żeby przywieźć wam prezenty. — Jak to? Przez chwilę w słuchawce panowało milczenie, po czym całkiem swobodnym głosem Frances oznajmiła: — Lizzie, dzwonię też, żeby ci powiedzieć, że w tym roku nie będę z wami na święta. Dlatego właśnie wpadnę w niedzielę. Przywiozę wam prezenty, ale zaraz potem muszę wracać. Wyjeżdżam na Boże Narodzenie.

2 Kiedy Barbara Shore dowiedziała się, że będzie miała bliźnięta, nie odezwała się ani słowem. Jej lekarz, staromodny, sympatyczny, wiejski doktor, który wciąż odwiedzał swych pacjentów w workowatym fartuchu tak sprytnie uszytym, że w wewnętrznych jego kieszeniach mieściły się wszelkie niezbędne lekarzowi przyrządy, był przekonany, że Barbara oniemiała ze szczęścia. W końcu takiej właśnie reakcji należało się spodziewać. Ale ona po chwili milczenia powiedziała tylko: „Ależ to szczyt absurdu", po czym poszła do domu, by zająć się tym, co w sytuacjach kryzysowych wychodziło jej najlepiej, czyli leżeniem w łóżku. Kiedy jej mąź, William, wrócił z miejscowej szkoły, w której uczył historii, zastał żonę odpoczywającą. — To bliźnięta — oświadczyła. W jej głosie brzmiało oskarżenie. Trochę nieporadnie William przysiadł na śliskiej, atłasowej kołdrze obok żony. — To cudownie. — Dla kogo? — Dla nas obojga. — Przez moment myślał nad czymś, aż jego twarz rozpromienił uśmiech. — Szekspir miał bliźniaki. Hamnet i Judith. 25