dareks_

  • Dokumenty2 821
  • Odsłony748 346
  • Obserwuję429
  • Rozmiar dokumentów32.8 GB
  • Ilość pobrań360 084

Tydzien w Korei Polnocnej - Christian Eisert

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :3.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Tydzien w Korei Polnocnej - Christian Eisert.pdf

dareks_
Użytkownik dareks_ wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

Tytuł oryginału KIM & STRUPPI fERIEN IN NORDKOREA Copyright © Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin. Published in 2014 by Ullstein extra Verlag All rights reserved Projekt okładki Joanna Strękowska www.strekowska.pl Zdjęcia na wkładce © Christian Eisert Mapa © Peter Palm Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Joanna Habiera Korekta Sylwia Kozak-Śmiech ISBN 978–83–8069–653–2

Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Dla A.

Więcej na: www.ebook4all.pl Zaginione miasto Kto później podejdzie do mapy? – pan Thomas zapytał klasę na początku lekcji geografii. W planie była teraz matma, ale oczekiwano delegacji: ministra edukacji Korei Północnej, Ri Dzong Dżu, i wiceministra oświaty NRD – główna minister Margot Honecker miała zapewne coś ważniejszego do roboty. Zgłosiły się dwie dziewczynki i jeden chłopiec. Pulchną Sandy wykluczył od razu. Za bardzo rzucało się w oczy, że cienkie włoski koloru blond przycięła Sandy jej matka – całkowicie pozbawiona talentu fryzjerskiego. Poza tym Sandy nie miała bluzy pioniera, tylko niebieską koszulkę. Co innego Nancy. Bujne blond włosy splecione w gruby warkocz sięgający aż po rąbek granatowej spódniczki, a do tego odpowiednia czerwona chusta z najbardziej nieskazitelnym węzłem pionierskim w całej klasie. Była idealna, ale jako gruppenratsvorsitzende (stopień w organizacji pionierskiej, oznaczający przewodniczącą klasy) zaprezentowała się już podczas obchodu szkoły z delegacją. Gdyby znowu pojawiła się wyeksponowana na pierwszej linii, mogliby sobie pomyśleć, że w NRD jest tylko jedno mądre dziecko. I tak wybór padł na chłopca w nieco za dużych okularach koloru niebieski metalik, koszuli pioniera i chuście wokół szyi, węzeł której, choć już nie takdoskonały, na szczęście tkwił na swoim miejscu. Pan Thomas wydał ostatnie instrukcje i za pomocą trzech i połowy palca prawej dłoni – kciuk i połówka wskazującego zapodziały się podczas przeprowadzanych we wczesnej młodości eksperymentów z sylwestrowymi wybuchami – sprawdził równocześnie, czy rozporek w jego dekatyzowanych dżinsach jest zamknięty. Przez dwa lata klasa zdążyła się już przyzwyczaić do tego, że regularnie sięgał do krocza. Oraz do widocznych w tym miejscu śladów kredy. Kilka minut czekali w napięciu na moment, w którym zostaną „zaskoczeni” w trakcie zwykłej lekcji. „Miary długości i szerokości geograficznej na Ziemi” – widniało na ciemnozielonej tablicy

– a poniżej współrzędne „Berlina, stolicy NRD”. Brakowało jeszcze współrzędnych „Pjongjangu, stolicy KRLD”. Pierwszy zapis pana Thomasa na tablicy, dający się bez problemu odczytać w całości. W końcu rozległo się pukanie do drzwi. – Przechodzimy teraz do długości i szerokości geograficznej – natychmiast zaczął pan Thomas. – Kto pokaże klasie, gdzie leży Fjongjang? – Przerwał po chwili, udając zmieszanie. – O, ktoś puka. W uchylonych drzwiach ukazała się ruda czupryna dyrektorki. – Proszę sobie nie przeszkadzać, drogi kolego. Dyrektorka, zastępczyni dyrektorki, dwóch panów w jasnoszarych garniturach oraz trzech przedstawicieli Korei Północnej w garniturach ciemnoszarych przemaszerowali wzdłuż ściany na tył klasy. Koreańczycy mieli identyczne przedziałki na lewą stronę. Jeden z nich wyszczerzył w uśmiechu krzywe zęby – Ri Dzong Dżu. Obok gazetki ściennej z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka zupełnie przypadkiem stał wolny stół z dwoma krzesłami. Dyrektorka i Ri Dzong Dżu zajęli miejsca. Jeden z Koreańczyków – tłumacz – kucnął tuż za nimi. Chłopiec wywołany przez nauczyciela stał teraz przed klasą i wpatrywał się w wielką mapę świata. A na niej same kolorowe kraje. Różowy niczym prosiaczek Związek Radziecki, zielone Stany Zjednoczone i małe NRD w kolorze błękitnym. Czuł, jak delegacja, klasa i pan Thomas wlepiają wzrok w jego plecy. On także się wpatrywał. Z bliska mapa wydawała się zdecydowanie mniej przejrzysta. – A zatem... – demonstracyjna wesołość pana Thomasa gryzła się z wyraźnym drżeniem w jego głosie – ...może będziesz się posuwał od lewej do prawej? Z Europy do Azji? Tłumacz przełożył jego słowa. Do dzisiaj stronę prawą i lewą chłopiec może zlokalizować dopiero po dłuższym zastanowieniu. Zaczęło mu się kręcić w głowie. Niebieskie okulary zsuwały się z nosa. Palcem wskazującym przesunął je na miejsce, ukradkiem zerknął na pana Thomasa. Ten pogmerał przy swoim rozporku i jednocześnie skupił wzrokw punkcie na drugim końcu mapy. Pomogło. Chłopiec szybko odnalazł Chiny. Żółta, tłusta plama pod prosiaczkiem. Tuż obok wskazał na Koreańską Republikę Ludowo-Demokratyczną – KRLD. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Tłumacz także. – Jesteśmy bardzo ciekawi – wtrąciła z tyłu dyrektorka, i każdy słyszał zamaskowaną uśmiechem groźbę – jakie są współrzędne geograficzne Fjongjangu, jego długość i szerokość geograficzna. Ona także wymawiała P jako F. Tłumacz przełożył jej słowa. Ri Dzong Dżu skinął głową. I grubszy z jasnoszarych panów także. Przypuszczalnie zastępca Margot Honecker. Chłopiec gapił się bezmyślnie na Półwysep Koreański. Skrawek lądu wyglądał jak konik morski. Północnokoreańska głowa z długim pyskiem sięgała ku górze w prawo, południowokoreański brzuch nieco wystawał. Brakowało ogona, jakby został odrąbany. Korea Północna i Południowa – konikmorski, który krzyczał z bólu. Kolory i linie, litery i liczby. Wszystko się ze sobą zlewało. Chłopcu przyszła na myśl olbrzymia wodna zjeżdżalnia, która stała gdzieś w stolicy Korei Północnej. Wczoraj wszyscy uczniowie obejrzeli w kinie Sojuz film o KRLD. Zjeżdżalnia wodna w kolorach tęczy, prezent od Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena dla dzieci Korei, zrobiła na nim największe wrażenie.

Podczas podsumowującej rozmowy jego wybór nie został dobrze przyjęty. Zapewne korzystniej byłoby wymienić komunistyczne osiągnięcia, dzięki którym ludziom żyło się coraz lepiej. Szepty i szuranie butami. Próbował się skoncentrować. Zmrużył oczy i otworzył je szeroko. Kolorowa breja została. Chłopiec obrócił się w stronę klasy. Zapadła cisza. Na twarzach innych uczniów malowały się współczucie, radość i ulga, że sami nie stoją z przodu. Usta chłopca wyschły na wiór. Trudno go było zrozumieć. – Nie mogę znaleźć... Z tyłu tłumacz przełożył wypowiedź. Ri Dzong Dżu ponuro chrząknął. Pan Thomas zawołał Sandy. Dziewczynka wskazała i odpowiedziała właściwie, i w ten sposób uratowała honor klasy, szkoły i całej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. A chłopiec poprzysiągł sobie, że nigdy, nigdy z nikim nie będzie o tym rozmawiał.

W górę tęczy Drzewa przy Boxhagener Platz wyciągały nagie gałęzie w zimowy, berliński poranek. W górę poderwało się stado wron. Modnie opatulone matki pędziły swoje potomstwo przez obramowane starymi budynkami ulice. Dawniej czułoby się dym z pieców opalanych węglem. Po raz pierwszy warsztaty odbywały się w nowej siedzibie akademii scenopisarstwa. Podczas gdy dwa tuziny uczestników mojego seminarium komediowego zajmowały swoje miejsca, wystukałem na swojej komórce wiadomość: Dzisiaj u Ciebie za rogiem w Werkle. Zjemy razem obiad... Odpowiedź dotarła jeszcze przed ostatnim spóźnialskim: Kapie mi z nosa i mam chrypę. Gorączkę też. I trzy ostateczne terminy oddania prac! W czasie przerwy obiadowej wyskoczyłem do położonej naprzeciwko apteki, kupiłem eukaliptusowe tabletki musujące do kąpieli, cukierki szałwiowe i herbatkę z kwiatu czarnego bzu, pognałem przez skrzyżowanie, dalej przez bramę, na wewnętrzne podwórko. Wbiegłem po schodach na górę i kilka sekund później, już bez torebki z apteki, byłem znów na ulicy.

W promieniach styczniowego słońca wystukałem wiadomość: Rzuć okiem na wycieraczkę. Pozdrowionka... Odpowiedź przyszła o czwartej. Właśnie znalazłam :–))) Jesteś skarbem. Uwielbiam kąpiel eukaliptusową!!! Zakatarzona ściskam Cię mocno!... Dlaczego nie skorzystałeś z dzwonka??? Poleciłem seminarzystom wypisać dziesięć zawodów dla grubasa, czym zyskałem czas na krótkie wyjaśnienie. Bałem się, że się zarażę. Krótko przed końcem ćwiczeń komórka zawibrowała znowu. Mogłam się domyślić! Cztery godziny później mimo wszystko siedzieliśmy razem w jej pokoju. Na zewnątrz było ciemno. Blaskustawionych na jej stole okrągłych świeczekodbijał się w szybach okiennych. – Mam gdzieś maseczkę ochronną na usta. Chcesz? Dwa krótkie zdania i aż trzy kaszlnięcia. Siedziała zwieszona na krześle przy szczycie długiego stołu kuchennego z dębowych belek. Odchylony do tyłu siedziałem po przeciwnej stronie i głaskałem po głowie jej labradora. – Powinniśmy poprosić twoją pańcię, żeby przestała wydychać? Ze względu na bakterie. Pies przekrzywił głowę i się zamyślił. Jego pani parsknęła śmiechem. Choć w marnej formie i w dresie do joggingu, który niechlujnie zwisał wokół jej ciała, promieniowała większym naturalnym luzem niż wszystkie wyfiokowane modnisie

z Friedrichshain. Poznaliśmy się pięć lat temu, gdy w tłumie gości wernisażu nie dostrzegłem jej w porę i wylałem mój sok pomarańczowy na jej drogą Áo dài, tradycyjną wietnamską suknię z jedwabiu, którą tego wieczoru założyła po raz pierwszy. Wtedy akurat znów była na etapie powrotu do korzeni. Thanh jest bowiem z urodzenia Wietnamką. Z późniejszej korespondencji mejlowej na temat rachunków za czyszczenie i niszczącej siły soku pomarańczowego wyrosła nasza szczególna przyjaźń. Kilka miesięcy po tym wydarzeniu podarowałem jej na urodziny nową tabliczkę na drzwi z wygrawerowanym Thanh Hoang. Gdyby na wernisażu miała taką fryzurę jak dziś wieczorem, z pewnością w porę bym ją zauważył. Długie czarne włosy związała wysoko czerwoną opaską. U góry sterczały wystrzępione kosmyki. Przy każdym z ataków kaszlu czerwona wieża dyndała na wszystkie strony. Zamiast soczewekkontaktowych włożyła czarne okulary, nieco za duże na jej mały nosek. – Z pewnością jesteś głodny. Mam w lodówce zapiekankę. – Z mięsem? Spojrzała na mnie znad krawędzi okularów i przewróciła oczami. – Z cukinią i bakłażanem. Na mojej twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia. Otworzyła nową paczkę marlboro. – A potem herbata, co? Kiwnąłem głową. – Mogę najpierw wypalić jednego? – To twoje mieszkanie. – Zapalę przy oknie, dobra? Była gotowa wstać i wpuścić do środka mroźne powietrze. Przebiegł mnie dreszcz. – Chyba szukasz śmierci. Z przeziębienia i zatrucia nikotyną. – Chodzi ci o to, że to ty szukasz śmierci. Zapalniczka pyknęła. Okno pozostało zamknięte. Po mojej głowie błąkał się pomysł na nowe przysłowie ze słowami „deszcz”, „okap”, „zaraza” i „cholera”. Wypuściła dym i zakaszlała. – Zajączku! Zero alkoholu, zero papierosów, przy trzydziestu stopniach w cieniu włączone ogrzewanie. JakIsabel może wytrzymać z takim wypieszczonym delikatniaczkiem? Isabel to moja dziewczyna. Wolałem nie mieszać jej do naszej dyskusji. Później kłóciliśmy się jeszcze o to, dlaczego jako rodowity berlińczyk obdarzyłem uczuciem Szwabkę. Moje życie uczuciowe było równie burzliwe jak w przypadku Thanh. Regularnie wyżalaliśmy się sobie na partnerów i leczyliśmy rany po rozstaniach. Tymczasem nasza przyjaźń jak dotąd była niezachwiana. Chociaż wiele nas różniło. Na przykład próg komfortu cieplnego. – Dlaczego delikatniaczek? Po pierwsze, na zewnątrz jest czternaście stopni na minusie, a po drugie, kiedyś wsadziłem krowie ramię do zadka. – A ja przez trzy dni błąkałam się na Saharze. – A ja przez trzynaście lat żyłem w NRD. – Prawie umarłam z pragnienia. – A ja byłem pionierem! Dmuchnęła dymem w sufit. – Oo, jakie to niebezpieczne. Pionier w szkole Thälmanna. – Moja szkoła nazywała się Szkoła Przyjaźni między Niemiecką Republiką Demokratyczną i Koreańską Republiką Ludowo-Demokratyczną!

– Słucham? Powtórzyłem. Tym razem jeszcze szybciej. Jako uczniowie urządzaliśmy zawody w łamaniu języka na tej nazwie. Oczywiście nieoficjalnie. – I cóż tam robiliście? Budowaliście czołgi z ryżu? – Nie, przyjeżdżały do nas z przyjacielskimi wizytami delegacje z Korei Północnej i machaliśmy elementami sygnałowymi. – Elementami sygnałowymi? – No tak, słonecznikami z plastiku, które odpadały, gdy się za mocno machało. Straszliwy, chropawy kaszel wyrwał się z jej gardła. Wujek Sam zmarszczył swoje szerokie czoło. Co też jego pańcia chciała przez to powiedzieć? – Wszystko dobrze, ona się tylko śmieje... – szepnąłem do psa. – Moja szkoła miała najdłuższą nazwę w całej NRD – wyjaśniłem już głośno. – I pamiętam film w kinie Sojuz o zjeżdżalni wodnej w kolorach tęczy zbudowanej przez Kim Ir Sena dla dzieci. – Mieszkańcy Korei Północnej ślizgają się po tęczy? – Tak, każdy tor był w innym kolorze. – Zajączku, mam wrażenie, że w twoim mieszkaniu jest zbyt ciepło... „Zajączkiem” Thanh nazywa ludzi, których szczególnie lubi. W naszym przypadku nałożył się na to jeszcze fakt, że na wernisażu poznała mnie zająca, a właściwie królika. Ale nie opowiadamy o tym chętnie. Na stole Thanh dygotały płomyki świec. Prawdopodobnie ciągnęło od okna. Pieszczotliwie przeczesywałem palcami bujne futro Wujka Sama. Thanh zgasiła w popielniczce papierosa. – To byłoby świetne zdjęcie na pierwszą stronę: zjeżdżalnia w kolorach tęczy Kim Ir Sena. – I pewnie w niezłej cenie! – uderzyłem w ten sam ton. – Z pewnością można się też spodziewać godziwego honorarium. Thanh jest fotoreporterką. – Jeżeli sobie tego wszystkiego nie ubzdurałeś – nie kryła wątpliwości. – W sieci rzeczywiście nie ma nic na ten temat. – No widzisz... – Thanh rozkaszlała się znowu. – W takim razie musimy tam pojechać – powiedziałem. – Pomijając zjeżdżalnię, zawsze chciałem odwiedzić Koreę Północną. W końcu całymi dniami wbijano nam do głów, jak nie pomylić jednego Kima z drugim. Ten wysiłeknie może pójść na marne. Thanh nadęła policzki i wypuściła powietrze, trzepocząc wargami. Miałem ją na haczyku. Chociaż – chyba zarzuciłem wędkę na darmo. – Moja droga, istnieje wszakże jeden wielki problem. Korea Północna nie wpuszcza do kraju żadnych dziennikarzy. – Wydaje mi się o wiele trudniejsze przekonanie twojego szwabskiego bożyszcza, żeby puściła cię ze mną na wyjazd. – Czy to znaczy...? Thanh skinęła głową. Odczytałem to jako „Spróbujmy”. Osiem tygodni później stałem z Isabel przy bramce na lotnisku Tegel.

– Ale wrócisz cały i zdrowy, co? – Obiecałaś, że nie będziesz płakać! Isabel zacisnęła usta i wtuliła się w moje zgięcie szyi. Pogładziłem ją po jasnych włosach. Już tylko jedna podróżna stała przed stanowiskiem kontroli bezpieczeństwa. – Zostajesz czy lecisz? – rzuciła w moją stronę. – Isabel, czas na mnie... Wyzwoliłem się z jej objęć. Skinęła głową. Cicha i dzielna. Wypuściła mnie. Pomyślałem o serialu rysunkowym z tymi przesłodzonymi, pulchnymi parkami: Miłość to... Miłość to puścić ukochanego w podróż do Korei Północnej. Kraju, którego władcy nazywani są przez zachodnie media obłąkanymi. Napisałem dla Isabel po jednym liście na każdy dzień mojej nieobecności i umieściłem je pod poduszką. Odczytanie takich kulfonów zajmie jej z pewnością dłuższą chwilę każdego ranka. Bazgrzę niemiłosiernie i prawie nie sposób mnie rozszyfrować. Przypuszczalnie za oznakę miłości trzeba uznać również zgodę na wyjazd ukochanego z inną kobietą. Z Berlina do Abu Zabi, stamtąd do Pekinu, a następnie dalej poleciałem z Thanh. Która teraz nazywała się jednakzupełnie inaczej.

Ślepe maszyny Drzwi samolotu zostały zaryglowane. Zabrzmiał komunikat po chińsku, który mógłby oznaczać „boarding completed”. Albo: „Teraz siedzi pan w pułapce”. – A więc nikt więcej się już nie pojawi – powiedziała moja towarzyszka podróży. Wstała. – Lepiej zostań tutaj – poprosiłem. – Jeśli to zabronione, z pewnością natychmiast mnie rozstrzelają. – Nie. – Nie? – Dopiero po wylądowaniu. – Co za brednie... Przesiadła się na fotel po drugiej stronie przejścia. Teraz każde z nas mogło wyciągnąć nogi przez dwa siedzenia. Wystartowaliśmy z Berlina we wtorek wieczorem, a teraz było piątkowe południe. Rozpoczął się ostatni etap naszej podróży. Boeing kołował, podczas gdy dwie chińskie stewardesy informowały o zasadach bezpieczeństwa. Jasno i dziarsko. Na zewnątrz pekiński smog osnuwał budynek terminalu i hangary. Świat wydawał się znikać we mgle. Nasza maszyna stanęła. Wstrzymała oddech. Turbiny zawyły, samolot zadrżał... i pognał do przodu. Za oknami przesuwały się w zawrotnym tempie porośnięte żółtą trawą połacie lotniska. Dudnienie kół w końcu ustało. Wzbiliśmy się w powietrze. „Sandra, Sandra, Sandra”. Od wylotu nieustannie powtarzałem sobie w głowie nowe imię Thanh, do którego musiałem się przyzwyczaić. Przy tym wcale nie było nowe. Swojego niemieckiego imienia Thanh nie używała dopiero od pięciu lat. „Sandra, Sandra, Sandra”. Gdybym się pomylił, naraziłbym na niebezpieczeństwo nasze życie. Poprzednie noce spędziliśmy, najczęściej bezsennie, w powietrzu i w ciągu dnia

próbowaliśmy nie zasnąć podczas pospiesznych wypadów krajoznawczych do centrów miast przystankowych. Zdecydowaliśmy się na jedyną zagraniczną linię lotniczą, która oferowała w tym momencie połączenie do Korei Północnej: Air China obsługiwała trasę Pjongjang – Pekin maksymalnie trzy razy w tygodniu. Z identyczną częstotliwością latały maszyny północnokoreańskiej linii Air Koryo. Zimą niektóre loty regularnie wypadały z powodu braku pasażerów. Zaledwie tylko dwa samoloty Air Koryo spełniały surowe europejskie standardy bezpieczeństwa. Poza stosunkowo nowymi Tupolewami Tu-204 reszta floty nie została dopuszczona do ruchu w europejskiej przestrzeni powietrznej. Ponieważ nie byliśmy pewni, czym akurat zechcieliby przetransportować nas północni Koreańczycy, postanowiliśmy wykluczyć przynajmniej to ryzyko. Wzięliśmy przecież na siebie wystarczająco wiele innych. Nie da się wiarygodnie oszacować, ilu turystów co roku przyjeżdża do Korei Północnej. Wierchuszka na użytek wewnętrzny i zewnętrzny zapewnia, że są to tłumy, aby dowartościować swój kraj. Organizatorzy wycieczek z tego samego powodu głoszą coś zupełnie przeciwnego. Przywódca kraju Kim Dzong Un ogłosił w 2012 roku, że Korea Północna wkrótce będzie przyjmować sto tysięcy turystów rocznie. Z czysto rachunkowego punktu widzenia byłoby to dwieście siedemdziesiąt cztery osoby na dzień. W chwili obecnej nie ma aż tylu osób chętnych spędzić wakacje w Korei Północnej. W trakcie naszej podróży, według nieoficjalnych danych szacunkowych, z Zachodu przyjeżdżało rocznie od czterech do pięciu tysięcy turystów. Katedrę w Kolonii odwiedza przeciętnie szesnaście tysięcy osób. Każdego dnia. Samo w sobie spędzenie urlopu w Korei Północnej nie jest takie trudne. Trzeba mieć stamtąd zaproszenie. Biorąc pod uwagę mnogość niemieckich oferentów, mających w swojej ofercie wyjazdy turystyczne do Korei Północnej, zaproszenia wchodzą w skład pakietu podróżnego. Pakiety niewiele się od siebie różnią. Zapewnione jest zakwaterowanie i wyżywienie. Pozostałe punkty programu narzuca północnokoreańska agencja podróży Korean International Travel Company (KITC), która obsługuje wszystkich turystów na miejscu. Jedyna różnica między ofertami: można podróżować albo w grupie, albo indywidualnie. Indywidualnie było drożej. Ale mniej stresująco. Taką mieliśmy nadzieję. Poza nami na pokładzie lotu CA 121 znajdowało się około pięćdziesięciu innych pasażerów. Jedna trzecia z nich to Azjaci. Większość wyglądała na turystów, praktycznie ubranych, z błyszczącymi z podekscytowania oczami. Jedynie grupkę ludzi z Zachodu i kilku Azjatów w garniturach i krawatach można było podejrzewać o biznesowy lub dyplomatyczny cel podróży. W zaleceniach dla wyjeżdżających do Korei Północnej jest informacja o stosownym ubraniu. W największych atrakcjach turystycznych powinni być ubrani w ciemne spodnie z materiału. Sandra miała na sobie powycieraną kurtkę skórzaną, T-shirt i niebieskie dżinsy, ja bluzę z kapturem, pod nią wełniany sweter z golfem na ewentualne przeciągi i także dżinsy. Być może w ogóle nas nie wpuszczą do tego kraju. Po godzinie lotu stewardesy rozdały pasażerom formularze wjazdowe. Kartkę w formacie A5

i fiszkę wielkości dłoni, obie cienkie jak bibułka. Podobnie jak w przypadku naszych wniosków o wizę, które cztery tygodnie wcześniej za pośrednictwem biura podróży zostały złożone w Ambasadzie Północnokoreańskiej w Berlinie, należało podać imię, nazwisko, wiek, zawód i pracodawcę, do tego towarzyszy podróży i określić relacje z nimi. W rubryce na imię i nazwisko Thanh wpisała Sandra Schäfer, miała bowiem jeszcze ważny paszport z tym imieniem; w przypadku zawodu nakłamała i zamiast dziennikarz podała jako zupełnie logiczny sposób zarobkowania: tłumaczka wietnamskiego i niemieckiego. Ja nie miałem luksusu podwójnego imienia, więc wjechałem, podawszy moje pierwsze i jedyne. Przedstawiłem się jako nauczyciel gry aktorskiej, a nie comedy-coach, ponieważ nie wiedziałem, ile rozrywki spotkałoby się z akceptacją w Korei Północnej. Równocześnie w momencie rezerwowania wycieczki zmieniłem swoją stronę internetową i wszystkie profile w mediach społecznościowych, aby nie pozostawić żadnego śladu mojej działalności w drugim zawodzie, czyli autora programów telewizyjnych. Gotowi mnie wziąć za dziennikarza. A zagraniczni dziennikarze w Korei Północnej z zasady są podejrzewani o szpiegostwo. Ale cień ryzyka pozostał. Kto wziąłby się za intensywniejsze poszukiwania, znalazłby naturalnie wskazówki o mojej działalności zawodowej na różnych stronach internetowych, na co nie miałem wpływu. Bądź co bądź dostaliśmy jednakwizy wjazdowe. W formularzach celnych mieliśmy ponadto odnotować, czy wwozimy ze sobą materiały wybuchowe lub broń oraz urządzenia elektroniczne. Ja podałem swojego netbooka, Sandra swojego iPada. Dopiero gdy przewróciłem znacząco oczami, dopisała jeszcze swojego iPhone’a. W rubryczce „Dewizy” wpisałem: 204,53 euro – 100 dolarów amerykańskich – 31,70 dirhamów. A Sandra: +/– 100 euro, 50–60 dolarów amerykańskich. Korea Północna wyglądała z góry jakstary wełniany koc, nad wyglądem którego napracował się pies, udeptując go łapami, szturchając pyskiem i kręcąc się po nim w kółko. Im niżej schodziła nasza maszyna, tym bardziej zmieniały się nasze wrażenia. Koc wełniany zmienił się w patchworkowy. Pola we wszystkich możliwych kształtach, otoczone żywopłotami, których równomierna szerokość zdradzała rękę człowieka. Pola uprawne, które dostosowywały się do rytmicznego wznoszenia i opadania krajobrazu. Pomiędzy nimi skupiska białych domów i wydłużone baraki przemysłowe. Niektóre z dachami w kolorze błękitnym. W końcu pod nami pojawiło się lotnisko. Pilot wylądował brawurowo, ale pewnie. Nikt nie klaskał. Widocznie pasażerów na innych lotniskach bardziej cieszyła myśl o kraju, w którym spędzą urlop. Beton pasa startowego i jego odgałęzień znaczyły rysy, podobnie jak płyty hiszpańskich lotnisk na wyspach. Boeing przetoczył się obok tuzina samolotów. Przez całą długość białych, aluminiowych kadłubów na wysokości okien biegł czerwony pas, obramowany wąskimi paskami niebieskimi. W tym samym niebieskim kolorze było logo linii lotniczej: „Air Koryo”. Także zapisane znakami pisma koreańskiego. Pod skrzydłami niektórych samolotów wisiały silniki odrzutowe, większość dźwigała jednak ciężkie silniki napędu śmigłowego. Uporządkowane według wielkości zakończone tępym dziobem antonowy i tupolewy stały przy krawędzi płyty, ukośnie w stosunku do nas, ale równolegle do siebie. Szyby kokpitów przesłaniały grube płachty. Potężna

flota ślepych maszyn. Przykleiłem czoło do okna, gdzie w małym wycinku świata ukazał mi się budynek terminalu w kolorze piasku. Na dachu zobaczyłem kilkumetrowej wysokości podobiznę szpakowatego mężczyzny. Nalana twarz, promienny uśmiech. Brakowało tylko sloganu „Blend-a-med winterfresh – świeży każdy oddech”. Zamiast tego słowo zapisane czerwonym pojedynczym znakiem przypominało o tym, że w tym przypadku nie chodziło o azjatyckiego modela w podeszłym wieku, lecz o założyciela państwa – Kim Ir Sena. Napis „Pyongyang” na dachu budynku potwierdzał, że dotarliśmy do celu. Był to angielski sposób zapisu nazwy stolicy Korei Północnej. Dwukondygnacyjna ściana okien pod napisem miała zapewne uczynić fasadę kanciastego budynku z lat sześćdziesiątych bardziej imponującą. Przypominała jednak bardziej wielofunkcyjną halę sportową dla fabrycznych drużyn w Bitterfeld niż reprezentacyjne lotnisko w stolicy dwudziestoczteromilionowego państwa. Wrażenie osłabiała dodatkowo przyklejona do budynku wieża. W połowie obudowane rusztowaniami i prowizorycznie zasłonięte, na tle szarego nieba sterczały zakurzone kikuty murów. Obok lśniła nowoczesna, płaska budowla. Jej połyskująca szklana fasada miała na środku ostrokątny występ. Nad nim zbiegały się ukośnie połacie dachu. Tak wyglądają salony samochodowe w miastach powiatowych. Salony samochodowe w Bitterfeld. Odsunąłem głowę od okna. Stewardesa powitała nas w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej i poprosiła, byśmy pozostali na swoich miejscach, dopóki samolot nie zatrzyma się na wyznaczonym miejscu postojowym... Nie rozumiałem ani słowa z chińskiej zapowiedzi. Wykluczyłem jednak opcję, że stewardesa – jakuczynił to personel pokładowy na przystanku w Abu Zabi – dziękowała za pomyślny lot Allachowi. O wyznaczonym miejscu postojowym mówią w końcu po każdym lądowaniu. A także o tym, żeby pozostać przypiętym do fotela. I nikt się do tego nie stosuje. Tym razem, dopóki samolot nie stanął, wszyscy pasażerowie siedzieli nieruchomo w swoich fotelach. W końcu zaklikały pasy, z hałasem odskoczyły klapy schowków na bagaż podręczny. Ktoś się roześmiał. Nikt nie włączał telefonu komórkowego. Mój leżał w Berlinie na biurku. Komórki były tu zabronione. Słyszałem, że urzędnicy celni na lotnisku odbierają wjeżdżającym ich telefony. – Niech tylko spróbują! – brzmiał komentarz Sandry. Teraz wszyscy wstali z miejsc. Część stanęła w korytarzu, część wygięta nad fotelami. My siedzieliśmy. Sandra po lewej stronie korytarza, ja po prawej. Z czwartego rzędu mogliśmy obserwować personel pokładowy, a ten nie czynił żadnych przygotowań do otwarcia drzwi samolotu. Spojrzałem na zegarek. Szary plastik, wyświetlacz cyfrowy, wodoszczelny. O tyle praktyczne, że pod gumowym paskiem ręka stale się pociła. W tym momencie byliśmy już na nogach od sześćdziesięciu sześciu godzin. Zacząłem zmieniać godzinę. Korea Północna wyprzedza niemiecki czas letni o siedem godzin, różnica między Pekinem a Pjongjangiem wynosi jedną godzinę. Ponieważ nie wiedziałem, jak tutaj ma się sprawa z czasem letnim, zostawiłem w końcu starą godzinę. Być może w Korei Północnej panowała wieczna zima. W każdym razie na pewno mieli inną rachubę czasu. Odliczanie kolejnych lat w Korei Północnej oficjalnie nie zaczęło się wraz z narodzinami Chrystusa, jaku nas, lecz w roku 1912. Od narodzin Kim Ir Sena.

Po chwili zauważyłem, że moje palce mechanicznie przesuwają się po zegarku. Głaskałem go. Był to pożegnalny prezent od Isabel. Wypatrzyliśmy go wspólnie w sieciowej drogerii wieczorem, dzień przed odlotem. Inne pary podczas takich pożegnalnych wieczorów wybierały się do dobrej restauracji. My chodziliśmy, trzymając się za ręce, między rozjaśnionymi neonowym światłem regałami. Po lewej pianki do włosów, po prawej tampony i podpaski. Mój zegarek za dwanaście euro i dziewięćdziesiąt dziewięć centów czekał, podobnie jak stoper i odliczanie z funkcją budzenia. Przecież dlatego go wybrałem. Skoro budzenie przez komórkę nie wchodziło w rachubę. A to szare cudo techniki umiało nawet zmierzyć puls!

Mężczyzna o lodowatym spojrzeniu Do naszej maszyny podjechały błękitne schody. Chwilę później wyszliśmy na północnokoreańskie popołudnie. Wiatr był miękki, powietrze ciepłe, niebo szare. Pachniało wiosną. Położyłem palec wskazujący na przycisku mojego zegarka i przytrzymałem, schodząc po stopniach. Gdy stanąłem na ziemi, coś pisnęło. Mój zegarek. Puls: 121. Jaknumer naszego lotu. Pod niskim sufitem oblicowanego lustrami wnętrza płaskiej budowli migotały nieliczne świetlówki. Wydawało się, że składa się z jednego tylko długiego pomieszczenia. Drewniane ścianki wysokości człowieka i szerokości około metra oddzielały trzy czwarte pomieszczenia. Nie było widać odlatujących. Gdy samolot startował, to wszystko zapewne aranżowano na odwrót. W każdym rogu było widać oliwkowe mundury. Po lewej znajdowały się dwa okienka celne, przed nimi skaner do prześwietlania bagażu z ruchomą taśmą. Naprzeciwko jeden taśmociąg do odbioru bagażu. Ludzie wyglądający na biznesmenów zbili się w grupki. Pięciu z Zachodu i dwa razy po trzech Azjatów. Turyści stali rozproszeni w parach. Zaledwie jeden podróżował samotnie. Prawdziwy wielkolud, w wojskowych spodniach i kamizelce w kolorze piaskowym z tysiącem kieszonek, która opinała jego brzuszysko. – Yanggakdo? – pokrzykiwał, krążąc nerwowo między pasażerami. – Czy ktoś jedzie do Yanggakdo interneszenel? Jedzie ktoś? Yanggakdo? Wszyscy jechali do Yanggakdo International. Hotelu dla obcokrajowców. Białowłosa gruba Angielka, w zielonej wiatrówce, z torebką na pasku, odezwała się do niego. Nie zrozumiał. – Are there any Germans here? Odpowiedziała jej szczupła kobieta pod czterdziestkę z czerwonymi warkoczykami rasta. – I’m Austrian. I speak German. – Oh Sweetheart, would you help him? Jak się wkrótce okazało, większość turystów na lotnisku należała do jednej grupy wycieczkowej. Siedem dni objazdu po Korei Północnej. Sandra i ja spojrzeliśmy na siebie.

Przymknęła na chwilę oczy. – Tak– powiedziałem. – Bogu dzięki! – Z wycieczką w życiu byśmy nie wytrzymali. – Wystarczy, że musimy wytrzymać ze sobą. Na krańcu budynku, przy wyjściu, w parach czekali północni Koreańczycy w ciemnych garniturach. Przeważali panowie. Nielicznym kobietom, ubranym w czarne kostiumy, rąbek spódnicy sięgał tuż za kolano. Piloci. Po dwóch do każdej wycieczki. Gdy zobaczyłem, jak tam sobie stoją z tyłu, zrozumiałem, że pod względem nadzoru jesteśmy w mniej korzystnej sytuacji niż grupa zorganizowana. My także dostaniemy dwóch, którzy nie spuszczą nas z oka. W tłumie łatwiej mogliby stracić orientację, kto co robi. Z miejsca, w którym staliśmy, nie sposób się było zorientować, kto został przydzielony do nas. Bez obawy, oni nas znajdą. Podczas gdy czekaliśmy na nasze walizki, zlustrowałem wzrokiem celników. Twarze pozbawione wyrazu, zaciśnięte usta, rozbiegane skanujące oczy. Jak u ich kolegów po fachu na całym świecie. Przypomniałem sobie iPhone Sandry i próbowałem wydedukować, na ile uprzejmie mogliby się zachować wobec właścicielki smartphone’a, która postanowiła go zatrzymać. W najlepszym razie odesłaliby nas z powrotem. Nagle usłyszałem za mną głos Sandry. – Oh no, I’m not Korean, I’m Vietnamese. – Vietnamese, really? Angielka przeprosiła. Sandra powiedziała coś o vacation – urlopie – oraz jakie to zwariowane znaleźć się tutaj. – O co chodziło? – spytałem. – Ona wzięła mnie za pilotkę wycieczki. Sandra potrząsnęła długimi czarnymi włosami i skinęła w kierunku wyjścia. – Przecież w ogóle nie wyglądam jaktamte. – Jasne, one nie noszą skórzanych kurtek. – Na twarzy, zajączku, na twarzy. Nie zdążyłem wyrazić wątpliwości. – Nie, zajączku, doprawdy nie – dorzuciła. Jej migdałowate oczy ciskały gromy oburzenia. Po chwili na taśmociągu pojawiła się torba Sandry i moja walizka. Ledwie chwyciliśmy za swoje bagaże, a już przywołał nas gestem jeden z mundurowych. Jego twarz pokrywała gęsta siateczka zmarszczek, oczy miały kolor lodowca. Wskazał na skaner do prześwietlania bagażu. Zalała mnie fala gorąca. Pokazałem na walizkę, następnie na urządzenie i z powrotem, by się upewnić, jak bardzo traktuje to poważnie. Wystrzelił w moim kierunku serię słów po koreańsku. Wrzuciłem moją samsonite na ruchomą taśmę. Oficer zwrócił swoje lodowate oczy w stronę monitora kontrolnego, przy którym służbę pełniła drobna urzędniczka. Szminka do ust i róż dodały jej twarzy uroku, jakim promienieją dziewczęta na zimowych obrazach nieprofesjonalnych malarzy. Wystarczyłby płaszczyk z futrzanym kołnierzem zamiast munduru, a nabrałbym ochoty na pieczone jabłka.

Oficer zmrużył oczy, liczba jego zmarszczek gwałtownie się zwiększyła. Coś warknął. Pucołowata urzędniczka pochyliła głowę i pokornie skinęła. Skaner bagażu wypluł moją walizkę i torbę Sandry. Po czole zaczęły mi spływać krople potu, a okulary zjeżdżać w dół nosa. Znów stałem przed klasą przy ściennej mapie i miałem wskazać Koreę Północną. Akurat to w końcu mi się udało. Czy ich poszukiwania także zostaną zwieńczone sukcesem? Długo radziliśmy, czym (w razie potrzeby) moglibyśmy sprawić radość miejscowym. Nie chcieliśmy przy tym, niczym dawni żeglarze, przybyć ze szklanymi paciorkami i lusterkami. Poza tym nie powinno to ewidentnie sprawiać wrażenia prezentu. Ale tego, że już w strefie tranzytowej przejrzą nasze zamiary, nawet ja się nie spodziewałem. Ściśle biorąc, na dobrą sprawę jeszcze nawet nie znaleźliśmy się na terytorium kraju. Rozdzieliliśmy na nasze bagaże po pół kilograma czekolady w tabliczkach dwudziestogramowych. Na opakowaniu każdej tabliczki widniało jakieś przysłowie. Na przykład: „Pycha chodzi przed upadkiem”. Zarzut pierwszy: przekupstwo połączone z rozpowszechnianiem wrogich haseł. Poza tym Sandra w Pekinie, a potem w Abu Zabi wrzuciła do torby wszystkie bezpłatne, lśniące magazyny. Drugi zarzut: wwóz wrogich materiałów propagandowych. Pewnie nawet zagraniczny przewodnikturystyczny po Korei Północnej zostałby zakwalifikowany jako wrogi. W mojej walizce odkryliby ponadto model porsche. Chciałem sfotografować zabawkowy samochodziksportowy w Pjongjangu – na stronę internetową mojej książki. W ostatnim rozdziale Sandra i ja tańczymy nago wokół porsche. Sandra nic nie wiedziała o moim projekcie fotograficznym. Trzeci oficjalny zarzut: wwóz małego czerwonego autka. Czwarty zarzut, nieoficjalny: „Zajączku, naprawdę? No nie!”. Już złościłem się na myśl o triumfie Sandry, gdyby to mnie aresztowali zamiast niej. Chociaż swój telefon zostawiłem w domu. Wyraz twarzy urzędniczki sprawdzającej bagaż na monitorze pozostał bez reakcji. Albo urządzenie było atrapą, tak jak niektóre rakiety podczas północnokoreańskich parad wojskowych, albo szukali czegoś bardziej wrogiego od czekolady, ilustrowanych magazynów i modeli samochodzików. Na przykład telefonów komórkowych. Pomarszczony wskazał na krzyżykw formularzu wjazdowym Sandry w rubryce hand phone, cell phone and other communication means. Sandra potrząsnęła głową. Mundurowy spojrzał jej w oczy. Powiedział jedno słowo. Z tych brzydkich. Dla odwrócenia uwagi zaproponowałem mu swój netbook. Usunąłem wszystkie zdradzieckie pliki z małego komputera poprzez potrójne zapisanie nowych danych. Oficjalnie wwoziłem to urządzenie ze sobą, aby móc na miejscu obrabiać zdjęcia z urlopu do mojego albumu ze zdjęciami. Nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem. Być może w tym miejscu powinienem zdradzić, że nigdy więcej nie zobaczyliśmy lotniska. – Oddaj mu go wreszcie – rzuciłem zza jej pleców. Sandra w końcu posłuchała. Już za samo to, jak plasnęła pomarszczonemu komórką w dłoń, mogliby nas zamknąć. Mój puls przegonił sam siebie.

Przeszliśmy przez wykrywacz metali. Nic nie zapiszczało. Przy okienku celników mundurowy wbił nam do paszportów pieczątki – i zatrzymał je. Teraz mieli już trzy nasze rzeczy. Summa summarum mogliśmy jednak opuścić strefę tranzytu. W końcu znaleźliśmy się oficjalnie w kraju, który przed dwoma tygodniami przeprowadził swoją kolejną próbę nuklearną. Ledwie zdążyliśmy złapać oddech, a już podeszło do nas dwóch mężczyzn. – Pani Schäfer, pan Eisert? Stanęli przed nami w swoich czarnych garniturach. Na klapie odznaka z oboma wiecznymi przywódcami kraju: Kim Ir Senem i Kim Dzong Ilem, na tle czerwonej flagi. Obaj z uśmiechem jakz reklamy pasty do zębów. Korea Północna do 2011 roku była jedynym krajem na świecie, którym oficjalnie kierował zmarły. Panujący Kim Ir Sen po swojej śmierci w 1994 roku otrzymał miano Wiecznego Prezydenta. Jego syn Kim Dzong Il po – zgodnie z obrządkiem konfucjańskim – trzyletnim okresie żałoby przejął kontrolę nad państwem. Gdy Kim Dzong Il zmarł pod koniec 2011 roku, niedługo przyznano mu tytuł Wiecznego Sekretarza Generalnego Partii Pracy Korei i Wiecznego Przewodniczącego Narodowej Komisji Obrony. Tym samym Korea Północna stała się jedynym krajem na ziemi oficjalnie rządzonym przez dwóch nieboszczyków. Ponieważ ci zgodnie z prawami natury mogli sprawować swój urząd jedynie biernie, od 29 grudnia 2011 roku o sprawy państwa troszczy się Kim w trzecim pokoleniu: najmłodszy syn Kim Dzong Ila – Kim Dzong Un. Urodził się 8 stycznia 1983 lub 1984 roku. Aby uzyskać pełną harmonię ze spłodzonym w 1911 roku i urodzonym w 1912 roku dziadkiem i przywódcą państwa Kim Ir Senem, moment narodzin Kim Dzong Una ustalono na rok 1982. Dzięki temu w roku setnego jubileuszu urodzin czcigodnego założyciela państwa, w którym to roku krajowi został przepowiedziany nowy okres rozkwitu, oficjalnie skończył trzydzieści lat. Najpierw mianowano Kim Dzong Una naczelnym dowódcą Armii Ludowej, kilka miesięcy później marszałkiem oraz pierwszym sekretarzem Partii Pracy Korei Północnej. W międzyczasie polecił mianować się Wielkim Następcą, na co jego ojciec nie zdobył się przez całe swoje życie. Aby zyskać właściwe przygotowanie do kierowania dyktaturą, Kim Dzong Un przez wiele lat uczęszczał do międzynarodowej szkoły w szwajcarskim Bernie. Spojrzenia pilotów wycieczki wędrowały od naszych twarzy do kserokopii dokumentów i z powrotem. Jaksię wydawało, uznali nas za wystarczająco podobnych do wizerunków ze zdjęć paszportowych. – Serdecznie witamy w naszej Korei – rozpromienił się wyższy. Pomijając trudności z poprawnym wymówieniem „Ä” oraz „Ei”, można było odnieść wrażenie, że dobrze nauczył się niemieckiego na Uniwersytecie im. Kim Ir Sena. – Przecież to jeszcze dzieci – zamruczała Sandra. Nasi opiekunowie nie wyglądali na więcej niż siedemnaście lat. Ten, który się do nas odezwał, był mocno wyrośnięty. Czarne włosy opadały mu na czoło jak kucykowi. Za pełnymi wargami kryły się krzywe siekacze. Do czarnego garnituru założył jasnoniebieską koszulę i czarny krawat. Drugi – niższy i krępy – miał wysokie, strome czoło i starannie uczesane włosy z przedziałkiem, a na nich błyszczącą warstwę żelu. Czarne kreski oczu, zdominowane przez bujne brwi, grube jakkciuk. Także jego koszula była jasnoniebieska, ale z modnym kołnierzykiem button

down i srebrzystym krawatem. – Witam państwa, dzień dobry. Sandra wyciągnęła rękę, ja zrobiłem to samo. Po raz pierwszy w życiu dotknęliśmy mieszkańców Korei Północnej. Byli ciepli w dotyku. – Mieli państwo przyjemny lot? Fraza wykuta na blachę. Mały chwycił za torbę podróżną Sandry. Wyraziliśmy zadowolenie z przybycia do Pjongjangu. – Nazywam się pan Chung – przedstawił się dryblas. – A ja nazywam się pan Rym – oznajmił mały. – A tamci zabrali mi mój telefon komórkowy – powiedziała Sandra. – O, proszę się nie martwić. – Wysoki wyglądał na szefa. – Urzędnicy przechowają go dla pani. I wasze paszporty też. Przed wylotem do waszej ojczyzny dostaniecie wszystko z powrotem. – Pięknie – stwierdziła Sandra. – Ale my nie wracamy samolotem do naszej ojczyzny. Uśmiech zniknął z twarzy pilotów. Chcieliśmy zobaczyć większą część kraju, więc na drogę powrotną z Pjongjangu do Pekinu zarezerwowaliśmy bilety na pociąg. Dlatego mielibyśmy problem, gdyby komórka została na lotnisku. Zrozumiał to także wysoki pan Chung. Obiecał, że się tym zajmie. Wymiana zdań między nim a pomarszczonym oficerem brzmiała jak serie z karabinu maszynowego. Tymczasem mały pan Rym wesoło zaproponował: – Dlaczego nie wyjdziemy na zewnątrz cieszyć się promieniami słońca? Przyznaliśmy mu rację. Chociaż słońce uparcie tkwiło za chmurami. Na zewnątrz stały w szeregu nowoczesne busy, jeden bardziej błyszczący do drugiego. Wszystkie tego samego typu, szare, z lśniącymi atrapami chłodnic. Zupełnie nieznanej marki, ambitne wyzwanie dla miłośnika samochodów. Skierowaliśmy się do busa bez piór wycieraczek. Metalowe pałąki napierały na szkoło. Pomarszczony staruszek– szare ubranie, krótkie ręce, krótkie nogi – ścierał śladowe resztki kurzu z samochodu. Był najstarszym północnym Koreańczykiem, jakiego dotąd zobaczyliśmy. – Poczekamy tutaj na pana Chunga – z uśmiechem oznajmił pan Rym. Za jego wesołością kryło się coś trudnego do określenia. Spojrzał na przegub mojej ręki. – Chce pan wiedzieć, jaką mamy godzinę? – Godzina później niż w Pekinie, czyż nie? Pan Rym zerknął na swój zegarek. Bardzo szybko. Raptem zdążyłem zobaczyć kolor skórzanego paska. – Szesnasta czterdzieści. Według mojego cyfrowego wyświetlacza w Pekinie była szesnasta. Czyżby moje szare cudeńko odmówiło posłuszeństwa już po trzech dniach? Ustawiłem szesnastą czterdzieści – czas Kim Ir Sena. Dookoła ludzie gramolili się do busików, tylko grupa objazdowa wsiadała do dużego autokaru. Pan Chung dołączył do nas. – Pani Schäfer, wkrótce zapadnie decyzja, co z pani telefonem. Przekazał nam wiadomość z taką werwą, że odnieśliśmy wrażenie, że jeszcze nie wszystko stracone. W ogóle był sympatyczniejszy z tej dwójki. W jego przypadku śmiały się także oczy.

Od jej ostatniego papierosa upłynęły ponad cztery godziny, więc następne pytanie mojej towarzyszki wcale mnie nie zaskoczyło. – Czy tutaj można palić? – U nas może pani palić wszędzie. W głosie pana Ryma zadźwięczała duma. Najwidoczniej wiedział, jak brutalnie zachodnie demokracje depczą prawa palaczy. – Kocham ten kraj! – Sandra wyraziła swój entuzjazm tak głośno, że wszyscy drgnęli i spojrzeli po sobie. – ...za jego stosunek do palaczy – zmitygowała się. – Całą resztę muszę przecież najpierw poznać. Zaoferowała pilotom swoje marlboro, z kolei pan Chung wyciągnął w jej stronę złote opakowanie papierosów. – Może później – odmówiła uprzejmie. Wówczas nasi opiekunowie podjęli decyzję, by poczęstować się z jej paczki. Pan Chung szarmancko podsunął Sandrze ogień. Cała trójka zaczęła kopcić. Kiwali w swoją stronę głowami. Brakowało tylko tego, żeby zasiedli w kręgu ze skrzyżowanymi nogami. Jako jedyny niepalący stałem z boku niczym handlarz wodą ognistą, który nie pragnie pokoju. – Nie dziwcie się. – Sandra wskazała papierosem w moją stronę. – On jest trochę dziwny. Nie pali, nie pije alkoholu i nie lubi kawy. Pan Chung spojrzał na mnie z wytrzeszczonymi oczami. – W ogóle nie pije pan kawy? – Nie. Pan Chung zaśmiał się szyderczo. – Pan naprawdę jest Niemcem? Mały pomarszczony staruszekniemal wypuścił szmatę z rąk, takgłośno się roześmialiśmy. Słońce zaczęło się przebijać przez zwały chmur i złotą poświatą spowiło asfalt przed lotniskiem Pjongjang-Sunan. – U nas w Niemczech mówimy do siebie na ty, kiedy wspólnie podróżujemy – zaproponowała Sandra, by pogłębić budujące się zaufanie. – A zatem... jestem Thanh. Moje serce zamarło.