Już w księgarniach:
Jacek Kleyff Rozmowa
Dariusz Zaborek Czesałam ciepłe króliki.
Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską
Katarzyna Kubisiowska Rak po polsku.
Rozmowa z Justyną Pronobis-Szczylik
i Cezarym Szczylikiem
Paweł Smoleński Szcze ne wmerła i nie umrze.
Rozmowa z Jurijem Andruchowyczem
Katarzyna Bielas, Jacek Szczerba Pamiętam, że było gorąco.
Rozmowa z Tadeuszem Konwickim
Następna książka w serii:
Olga Święcicka Rozmowa z Maciejem Nowakiem (tytuł roboczy)
MARCIN ROTKIEWICZ
MÓZG I BŁAZEN
Rozmowa z Jerzym Vetulanim
Spis treści
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Zamiast przedmowy
Z ziemi włoskiej do Polski
Wojna
Bomba
Bunt
Piwnica pod Baranami
Przygody za żelazną kurtyną
Życie w podziemiu
Jan Paweł II
Narkotyki
Moralność mózgu
Seks i gender
Kariera naukowa
Jesień życia
Wyzwania i rodzina
Przypisy
Kolofon
Zamiast przedmowy
Pamięć ludzka jest bardzo zawodna, płata najróżniejsze figle. W procesach konsolidacji
i rekonsolidacji ślady pamięciowe plączą się, zanikają, ale także tworzą się całkowicie na nowo.
Stare powiedzenie: „Łże jak naoczny świadek” to dla neurobiologa truizm, ale wie on, że mijanie się
z prawdą w dużej mierze nie jest intencjonalne. I z tą wiedzą proszę czytać niniejszą opowieść.
Jerzy Vetulani
Z ziemi włoskiej do Polski
Zacznijmy naszą rozmowę od pańskiego nazwiska, bo wygląda i brzmi obco.
Gdyby moja matka była mniejszą patriotką, to okupację niemiecką przetrwalibyśmy na włoskich
dokumentach, czyli o wiele lżej. Formalnie mieliśmy do tego prawo.
Zatem włoskie korzenie.
E tam, włoskie. Lepiej! Na pytanie o moje pochodzenie zawsze odpowiadam, że jestem Etruskiem.
(śmiech)
To brzmi nawet dumniej niż „Sarmatą”.
No pewnie! Otóż moja rodzina ze strony ojca pochodzi z Toskanii. Tam jest takie stare etruskie
miasteczko Vetulonia i najprawdopodobniej od niego wzięło się nazwisko Vetulani. Mój kuzyn
Zygmunt znalazł we Włoszech dalekiego krewnego, profesora Vettolaniego, który pracuje jako
astrofizyk w Bolonii. Gdy się z nim skontaktowaliśmy, okazało się, że nasze tradycje rodzinne są
dość kompatybilne. Więc chyba rzeczywiście łączą nas więzy etruskiej krwi. Chociaż Zygmunt, który
jest niestrudzonym badaczem historii rodziny, ma kilka innych teorii na temat naszego pochodzenia.
Okazuje się bowiem, że w Italii znajdowały się dwie, nieistniejące już, osady o nazwie Vetulani:
jedna w Lacjum, a druga też w Toskanii, niedaleko Pizy.
Wie pan, jak to się stało, że pańscy przodkowie opuścili słoneczną, oliwą i winem płynącą Italię, by przybyć do
chmurnej i straumatyzowanej przez historię Polski?
Tradycją wśród moich włoskich protoplastów było uprawianie zawodu prospektora
geologicznego, czyli osoby poszukującej miejsc, gdzie można znaleźć jakieś cenne kopaliny.
Na zlecenie monarchii austro-węgierskiej któryś z moich prapradziadków pracował między innymi
w Tatrach i zmarł w Chochołowie. Tatry były wtedy dość atrakcyjne, bo szukano w nich srebra, złota
i antymonitu – stąd na przykład nazwa Szpiglasowa Przełęcz, gdyż szpiglas to inne określenie
antymonitu, minerału wykorzystywanego w przemyśle.
Kiedy to się działo?
Za czasów saskich, ale dokładnych dat nie znam. Według legendy syn tego zmarłego
w Chochołowie przodka ożenił się z miejscową dziewczyną i został. Z tego związku przyszedł na
świat Jacobus Vetulani, który w metryce urodzenia ma jeszcze wpisane pater alienus, czyli „ojciec
cudzoziemiec”. Ta metryka pochodzi z 1752 roku, zatem moi włoscy przodkowie musieli przybyć
trochę wcześniej. Jacobus przeszedł ścieżkę kariery górniczej od rębacza akordowego do
nadsztygara Bochni. W tamtejszej kopalni soli do dziś znajduje się komora imienia Jakuba
Vetulaniego. Pochodzę zatem z rodziny etruskich górników solnych. Oni byli w Bochni średnim
i wyższym nadzorem górniczym, a żenili się z miejscowymi zubożałymi szlachciankami.
Natomiast mój dziadek Roman wyłamał się z kopalnianej tradycji rodzinnej i związał z córką
księgarza w Bochni, a później owdowiał i został nauczycielem gimnazjalnym w Sanoku. Uczył
filologii klasycznej i gimnastyki. Ożenił się ponownie, tym razem z Elżbietą Kunachowicz, której
dotyczy bardzo ciekawa historia. Otóż jej matka Helena, a więc moja prababcia, zostawiła po sobie
pamiętnik. Jeden z jej wpisów zaczyna się od bardzo dramatycznego wyznania: „Dzień 21 maja jest
dniem, w którym w świątyni Pańskiej przed ołtarzem Boga przysięgłam dozgonną miłość
człowiekowi, którego nie kochałam”.
Pewnie do ślubu zmusiła ją rodzina.
Akurat nie, bo była już wtedy sierotą. Prababcia Helena urodziła się jako córka Stefana
Kadłubowskiego. Dzierżawiony przezeń majątek został spalony w czasie rabacji galicyjskiej, czyli
chłopskiego powstania w 1846 roku – jednym z przywódców był słynny Jakub Szela. Ona i jej ojciec
z trudem uszli z życiem, uciekając do Tarnowa, a później zostali dzierżawcami majątku
w Rusocicach. Helena przeżyła wielką miłość do właściciela sąsiedniego majątku, Stefana
Baranowskiego, ale rodzice nie byli przychylni jej związkowi z tym mężczyzną. Po kilku latach
surowy ojciec zmarł, nastąpił krach finansowy, w efekcie czego rodzina podupadła. I wtedy zjawił
się dość majętny szlachcic z Litwy, Bolesław Kunachowicz herbu Jastrzębiec, który zakochał się
w Helenie bez wzajemności. Czując jednak finansowy nóż na gardle, prababka zdecydowała się
przyjąć jego oświadczyny.
Mówi się, że to straszna rzecz, małżeństwa z rozsądku, ale właśnie dzięki takiemu związkowi
może pan ze mną teraz rozmawiać. Bo Helena miała z owym niekochanym początkowo panem
Kunachowiczem pięcioro dzieci, w tym moją babcię, Elżbietę Vetulani. Zresztą po niespełna trzech
miesiącach po ślubie pojawia się wpis: „O ile dawniej z przyjemnością w wolnych chwilach
pisałam ten pamiętnik, o tyle teraz nudzić mnie zaczyna, wolę przez ten czas porozmawiać
z Bolkiem”. I przez następne trzydzieści cztery lata prababcia już nic nie napisała, choć pod koniec
życia powróciła jeszcze do tego zajęcia.
Co ciekawe, w 1980 roku jej pamiętnik został wydany drukiem wraz z dwoma innymi
wspomnieniami pod wspólnym tytułem Kapitan i dwie panny: krakowskie pamiętniki z XIX wieku.
Wróćmy do pańskiego dziadka Romana, który zamiast kontynuować toskańskie tradycje górnicze, został
nauczycielem filologii klasycznej i gimnastyki.
Wiem, że w 1888 roku zakładał Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” w Sanoku, gdyż są
w archiwach jego zamówienia na sprzęt sportowy. No i zostawił po sobie sporo dzieci. Oprócz syna
z pierwszego małżeństwa, Kazimierza, późniejszego profesora Politechniki Lwowskiej, który został
zamordowany przez Niemców wraz z grupą lwowskich intelektualistów w 1941 roku, miał ich
jeszcze pięcioro z babcią Elżbietą Kunachowiczówną – dwie córki i trzech synów, w tym mojego
ojca Adama. Miało to poważne skutki, bo jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, zwyczajem
rodziny Vetulanich, zmarł na serce, zostawiając wdowę z szóstką dzieci i rentą po nauczycielu
gimnazjalnym. W dodatku w 1914 roku ta renta w związku z wybuchem wojny została drastycznie
obniżona, co spowodowało, że moja rodzina przeszła okres nawet nie biedy, ale wręcz skrajnej
nędzy.
Jak sobie poradziła pańska babcia?
Rozdysponowała dzieci po różnych zaprzyjaźnionych rodzinach w formie pakietów: część
rodowych sreber plus dziecko. Natomiast z dwójką najmłodszych, czyli z Adamem i Elą, przeniosła
się do Wiednia. Mała Ela kilka lat później zmarła na gruźlicę. W 1917 roku mój ojciec – przede
wszystkim z powodu głodu – zaciągnął się do armii austriackiej. Był niedożywiony i miał tylko
szesnaście lat, ale udało mu się dostać przydział dzięki zawyżeniu wieku. Gdy wrócił z frontu, trudno
go było poznać, bo urósł o dwadzieścia centymetrów. Później uczestniczył we wszystkich kolejnych
wojnach, jak wielu ludzi z jego pokolenia. W 1920 roku bił się z bolszewikami i wrócił z Krzyżem
Walecznych na piersi oraz stopniem plutonowego. Został zatem podoficerem rezerwy, co miało
swoje konsekwencje w 1939 roku, ponieważ podlegał obowiązkowi mobilizacji, mimo iż piastował
już wtedy stanowisko profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Jaką dziedziną nauki się zajmował?
Historią prawa, przede wszystkim kanonicznego – przed wojną kierował Katedrą Prawa
Kościelnego, docentem UJ został w wieku zaledwie dwudziestu siedmiu lat, a profesorem
nadzwyczajnym sześć lat później. Zasłynął z badań nad Dekretem Gracjana spisanym w połowie XII
wieku, który przez następne stulecia pełnił między innymi funkcję podręcznika prawa kanonicznego.
Przed wojną pozycja profesora uniwersyteckiego to było coś. Pańskiej rodzinie zaczęło się wreszcie
powodzić?
Tak. Urodziłem się w prywatnym szpitalu ginekologicznym przy ulicy Garncarskiej w Krakowie,
a tam przychodziły na świat dzieci z tak zwanych dobrych domów. Pamiętam, że byliśmy całą rodziną
na wakacjach w Zawoi, to znaczy mama, tata, ja i brat oraz nasza wychowawczyni, do tego jeszcze
pokojówka. W Krakowie, oprócz tych dwóch pań, zatrudnialiśmy także kucharkę. Mieszkaliśmy
w tym samym domu, w którym teraz rozmawiamy, czyli przeznaczonym dla pracowników naukowych
Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jednak z tą różnicą, że mieszkanie było większe, bo miało nie sto
czterdzieści, ale dwieście metrów kwadratowych. Moje pierwsze wspomnienia są rzeczywiście
obrazami szczęśliwego dzieciństwa.
Akim była pańska matka?
Też naukowcem, ale przyrodnikiem, a dokładnie biologiem. Obroniła pracę doktorską u profesora
Emila Godlewskiego juniora na Wydziale Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie zajmowała
się procesami regeneracji tkanek ciała u płazów. Rodzice musieli wstrzymać się ze ślubem, bo
współpracownice profesora Godlewskiego były zobowiązane dać słowo honoru, że nie wyjdą za
mąż przed doktoratem. Jak bowiem mawiał profesor: „Pannisko najpierw napsuje mi odczynników,
a później tyle je widzę”. Ponadto, już później, by nie komplikować kariery naukowej mamy, rodzice
zwlekali z pierwszym dzieckiem, czyli mną.
Wojna
Kiedy wybuchła II wojna światowa, miał pan cztery lata. Pamięta pan cokolwiek?
Jakieś pojedyncze obrazy, między innymi ojca w mundurze stojącego w drzwiach mieszkania
i żegnającego się z mamą. Jednak, co może dziwne, nie przypominam sobie jego pożegnania ze mną
i bratem Jankiem, który miał wtedy zaledwie rok.
Co się działo z ojcem?
Brał udział w kampanii wrześniowej, ale znalazł się w tej grupie, która wyjechała przez
Zaleszczyki do Rumunii. Co ciekawe, Niemcy przeprowadzili bardzo intensywną kampanię, by
przekonać uciekinierów do powrotu do Polski. Chodziło im oczywiście o wysłanie ich na roboty do
Niemiec. Tata brał czynny udział w akcji uświadamiania żołnierzy o istocie niemieckiej oferty.
Potem z Rumunii przedostał się na Węgry, a stamtąd do Francji, gdzie chcieli go włączyć do sztabu
polskich wojsk, ale on wolał pozostać zwykłym żołnierzem. Walczył w kampanii francuskiej,
awansował na sierżanta, dostał kolejny Krzyż Walecznych i francuski Croix de Guerre. Z kolei po
klęsce Francji w 1940 roku przedostał się do Szwajcarii, gdzie włączył się w budowę sieci
szkolnictwa polskiego dla internowanych w tym kraju żołnierzy.
Jak wspominał doświadczenia II wojny światowej i co myślał o klęsce wrześniowej?
Trochę rozmawialiśmy na ten temat, ale raczej nie miał ochoty na dłuższe i głębsze zwierzenia.
Mówił coś takiego: „Jedyną rzeczą, którą potrafiłem zrobić dla Polski w tej sytuacji, to wykorzystać
wiedzę, jak prowadzi się drużynę do boju. Cała akademicka nauka nie miała sensu”. Opowiadał też,
że na początku wojny, przejeżdżając przez Kraków, zobaczył swojego przyjaciela, profesora UJ,
który był dobrym historykiem, ale także strasznym safandułą. Otóż spotkał go paradującego
w pięknym mundurze z dystynkcjami majora. „Kaziu, a co ty tu robisz?” – zapytał ojciec. A tamten na
to: „Jestem dowódcą wojskowym dworca Kraków Główny”. „W tym momencie wiedziałem już, że
wojna jest przegrana” – wspominał ojciec.
I jeszcze jedna kwestia. W polskiej armii nienawiść zwykłych żołnierzy do oficerów była tak
ogromna, że na obczyźnie ci drudzy nie mieli prawa wejść do baraków szeregowców. Ojciec, jako
podoficer, dostał ten przywilej. Pewnie również dlatego, że traktowano go jak „swojego chłopa”.
To ciekawe, przecież przed wojną był dystyngowanym profesorem.
I ludowcem, należał do Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Uwielbiał chodzić po wsi
i zagadywać chłopów. Mówił mi później wielokrotnie: „Jurek, pamiętaj, to jest niezwykle ważne,
żebyś słuchał ludzi, bo każdy z nich ma jakąś ciekawą historię do opowiedzenia”.
Pański ojciec szybko znalazł się za granicą, a wy zostaliście w Krakowie. Co się działo po wkroczeniu
Niemców?
To kolejny obraz, który zapamiętałem: Niemcy wjeżdżają do Krakowa. I chyba nic poza tym
z pierwszego okresu okupacji. Wiem natomiast, że musieliśmy stosunkowo szybko – bo już
w listopadzie – opuścić mieszkanie. Mama dostała na to czterdzieści osiem godzin, na szczęście
można było zabrać wszystkie rzeczy. Znaleźliśmy lokum u generałowej Zielińskiej przy ulicy
Garncarskiej.
Dlaczego akurat tam?
Moja matka była córką generała Franciszka Latinika. To dość znana postać, w czasie I wojny
światowej pułkownik austriacki i dowódca pułku krakowskiego. W 1915 roku przełamał – razem
z generałem Tadeuszem Rozwadowskim, który położył bardzo celny ogień na pozycjach rosyjskich –
front pod Gorlicami. Ta klęska Rosjan była jednym z istotnych czynników rozprężenia w ich armii
i w jakimś stopniu przyczyniła się do wybuchu rewolucji w Rosji. Więc właściwie mój dziadek
zrobił coś, co się potem na nas odbiło w postaci bolszewizmu, z którym zresztą walczył. Podczas
bitwy warszawskiej 1920 roku pełnił obowiązki gubernatora wojskowego Warszawy i dowodził
I Armią Frontu Północnego. W 1925 roku przeszedł na emeryturę, co pewnie uratowało go rok
później przed marszem na Warszawę na czele przemyskich oddziałów wojska, by pacyfikować
zamach majowy Piłsudskiego. Dziadek nie lubił Marszałka. Był zagorzałym zwolennikiem
Narodowej Demokracji, więc nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło. Znalazłem kiedyś
jakąś starą legitymację mamy i okazało się, że należała do Straży Narodowej. To była taka niby
lepsza młodzieżówka narodowców niż faszyzujący Obóz Narodowo-Radykalny.
Miał pan pluralistyczną rodzinę.
Tak, ojciec witosowiec, ciotka i stryj piłsudczycy, dziadek endek. Liczne podziały polityczne szły
przez środek rodziny. I to mnie trochę nauczyło relatywizmu.
Jak pan odbierał to nowe lokum u generałowej Zielińskiej i w ogóle okupację?
Pewnie żyło się nam tam gorzej, ale ja tego nie czułem. Co do okupacji, to pamiętam, że bardzo
lubiłem czarny niemiecki chleb. Mama została tłumaczką w monopolu spirytusowym. Część jej pensji
była wypłacana w deputatach, czyli w wódce, którą zawsze dawało się sprzedać lub na coś
potrzebnego wymienić. Nie przypominam sobie, żebym chodził spać głodny. Wnuk generałowej
Zielińskiej, trzy lata ode mnie starszy Andrzej Mirocki, okazał się człowiekiem, który mnie
właściwie ukształtował. We trzech, bo jeszcze z moim młodszym bratem, założyliśmy klub zbieraczy
owadów. Ku rozpaczy pani generałowej w ogródku budowaliśmy bunkry. A Andrzej nauczył mnie, że
liczba pi to jest 3,14. Nie wiedziałem wprawdzie, o co chodzi, ale już jako kilkulatek znałem liczbę
pi i byłem z tego dumny.
Już po wojnie Andrzej wciągnął mnie w żeglarstwo, kupiliśmy nawet na spółkę kajak i razem
pływaliśmy. Ponieważ moi rodzice byli bardziej restrykcyjni obyczajowo, gziliśmy się z koleżankami
w jego mieszkaniu. Z Andrzejem, który później został lekarzem, ogromnie przyjaźnimy się do dziś.
Wiemy, że możemy zawsze na siebie liczyć. Obydwaj zostaliśmy przy naszych pierwszych żonach, co
jest rzadką historią. Od czasu do czasu wyjeżdżamy wspólnie do Rzymu. To miasto znam świetnie,
bo od 1978 roku trafił mi się tylko jeden taki rok, że nie pojechałem do Wiecznego Miasta. Na ogół
wybieram się tam dwa, trzy razy do roku, a niekiedy zdarzało mi się tam spędzać nawet po dwa
miesiące. Znam Rzym równie dobrze jak Kraków.
Coś ciągnie pana mocno do tych Włoch.
Wiadomo, etruska krew. (śmiech) A wracając do okupacji, Niemcy bardzo szybko zaczęli szukać
mojego ojca. Na drugi dzień po zajęciu Krakowa przyszło do nas gestapo. Matka powiedziała, że tata
został powołany do armii i ślad po nim zaginął. Co ciekawe, jakiś czas temu znalazłem książkę
meldunkową z tego domu, datowaną na 1 września 1939 roku. Nie ma w niej ojca. Podrobiono ją, by
go ochronić. Uratowało go jednak przede wszystkim to, że nie próbował się wymigać od służby
wojskowej, bo gdyby został w Krakowie, pewnie szybko by zginął. Jak pan widzi, postępowanie
zgodnie z nakazami honoru czasami wychodzi na dobre. Wiem, że to brzmi jak wątek umoralniającej
powieści, ale coś takiego się naprawdę zdarzyło.
Dlaczego Niemcy tak się uwzięli na pańskiego ojca, że chcieli go aresztować, a może nawet zlikwidować?
Napisał przed wojną przynajmniej dwie książki, które im się wyjątkowo nie podobały. Chodziło
o Lenno pruskie i Polskie wpływy polityczne w Prusiech Książęcych. Właśnie dzięki tym
publikacjom wskoczył na czarną listę osób do szybkiej likwidacji.
Wiedzieliście, że przeżył kampanię wrześniową i jest za granicą?
Tak, zdawałem sobie sprawę, że ojciec jest gdzieś tam daleko. Pisał do nas kartki ze Szwajcarii
pod pseudonimem Fraulein Kupfer.
Powiedział pan, że nie odczuwał, by żyło wam się źle. Pewnie dzięki temu, że przed koszmarem wojny starała
się chronić was matka. Ale coś z groźnej atmosfery okupacyjnej musiało docierać nawet do świadomości kilkulatka.
I docierało. Z powodu wojny śmierć stała się czymś stosunkowo normalnym, nawet dla dzieci. Na
przykład mama miała długą drogę do pracy, więc jak ją żegnaliśmy rano, to mówiliśmy: „Szybko,
szybko, bo jak się mama spóźni, to ją wezmą do Libana”. To był obóz przejściowy w Płaszowie
przed Oświęcimiem. Wiedzieliśmy więc, że jak mama się spóźni, to pójdzie do Libana i więcej jej
nie zobaczymy, bo ją Niemcy zastrzelą. Było to wpisane w naszą świadomość.
Ajak mama – bez męża, z dwójką małych dzieci – sobie radziła?
Miała wszystkie cechy córki generała, między innymi była świetnie zorganizowana. Pamiętam, że
byliśmy kiedyś – w pewną ładną niedzielę 1944 roku – na spacerze. I w którymś momencie mama
nagle do nas mówi: „A teraz pobawimy się w Indian. Chodźcie za mną, będziemy uciekać przez
ogródki i chować się przed białymi”. I przechodziliśmy przez jakieś płoty. Mama była bardzo
wysportowana, dobrze jeździła konno. Co się później okazało: zorientowała się, że dzieje się coś
niedobrego. To był dzień, kiedy Niemcy przeprowadzali pacyfikację Woli Justowskiej. Zakończyła
się ona masową egzekucją. Mama zachowała zimną krew i świetnie nas oszukała, bo kompletnie nie
zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożenia. Wręcz przeciwnie – znakomicie się bawiliśmy.
Coś jeszcze utkwiło panu w pamięci?
Zadałem kiedyś pytanie: „Mamo, dlaczego podporucznik jest zdrajcą?”. Bo na murze zauważyłem
napis „PPR zdrajcy”. Chodziło oczywiście o komunistyczną i prosowiecką Polską Partię Robotniczą.
Pamiętam też, że bardzo chciałem znaleźć się w Warszawie, żeby być powstańcem. To mi okropnie
imponowało. Zawsze też jechaliśmy na wakacje do Kasiny Wielkiej. W którymś momencie
przekraczało się granicę Rzeszy i Generalnej Guberni. Któregoś razu do chaty, w której
wynajmowaliśmy izbę, przyszli partyzanci, chyba z Armii Krajowej, i poczęstowali alkoholem.
Spróbowałem go wtedy pierwszy raz w życiu i straszliwie mi zasmakował, bo to był bimber
z miodem. Może stąd moje dzisiejsze zainteresowanie narkotykami.
Wielkim szokiem była wiadomość o śmierci generała Władysława Sikorskiego w katastrofie
gibraltarskiej. Pamiętam to pewnie dlatego, że byliśmy wychowywani przez mamę w duchu bardzo
patriotycznym. W każdą niedzielę w domu odbywało się misterium – stawaliśmy z bratem przed
krzyżykiem, który był rodzajem relikwiarza. Modliliśmy się, potem śpiewaliśmy Boże, coś Polskę
i coś tam jeszcze.
W czasie okupacji rolę naszego opiekuna w pewnym stopniu pełnił mój stryj Tadeusz, profesor
Uniwersytetu Poznańskiego i zootechnik, który cały okres wojny spędził w Krakowie, działając na
rzecz Polskiego Czerwonego Krzyża. Jak na poznaniaka przystało, był dość pedantyczny. Składając
wizyty w naszym domu, zawsze dbał o porządek. Najboleśniej to odczułem, gdy pewnego razu po
powrocie z wakacji zauważyłem, że wyrzucił całą moją wspaniałą kolekcję ptasich gniazd. Jako
dziecko bardzo nie lubiłem stryja, przedrzeźniałem go i przezywałem. Dopiero po wojnie, za
namową ojca, zrobiłem jakieś kroki w celu ocieplenia naszych relacji. I szybko staliśmy się
serdecznymi przyjaciółmi. Stryj, wówczas jeszcze stary kawaler, zapraszał mnie do Poznania
i pokazywał gospodarstwa doświadczalne. Pamiętam, że ofiarował mi książkę Chemia zdobyła
świat, która bardzo mnie zainteresowała i popchnęła później w kierunku studiów chemicznych.
Uczęszczał pan na tajne nauczanie?
Tak. Chodziłem na tajne komplety i wiedziałem, że muszę siedzieć cicho, bo jak nie, to przyjdą
Niemcy i zastrzelą nauczycielkę, panią Iwiczową, a może i nas. I nikomu nie wolno mówić, gdzie się
uczymy. Bardzo mnie w tym czasie interesowały rzeczy przyrodnicze, pewnie dzięki mamie.
Uwielbialiśmy z bratem, jak w niedzielę czytała nam – z niemieckiej gazety zresztą, czyli „Krakauer
Zeitung” – drukowaną serię „Abenteuer auf dem Roten Meer” [Przygody na Morzu Czerwonym].
Byłem dzieckiem, którego nie interesowały bajki, ale wyłącznie książki popularnonaukowe. No
i Lato leśnych ludzi, bo było to przygodowo-przyrodnicze. Czytałem też „Kronikę naukową”
w zachowanych sprzed wojny numerach czasopisma „Iskry”.
Mama na wakacjach miała dzięki temu święty spokój, bo ja całymi dniami zbierałem owady.
Wieczorem zaś układałem moje łupy. W którymś momencie zauważyła jednak, że chyba nie jest za
dobrze, gdyż za bardzo pochłaniają mnie tego typu pasje. I zaprowadziła mnie do pani doktor
psycholog dziecięcej, która podeszła do mnie w fatalny sposób. Zapytała mianowicie: „A co ty,
Jurku, teraz czytasz?”. „Różne książki” – odpowiedziałem. „A jakie?” „A najbardziej mi się
podobają te o wulkanach i ich wybuchach”. „A co tam ciekawego jest w tych książkach?” Więc ja na
to: „Proszę pani, to jest bardzo ciekawe, bo w tej chwili wulkanów czynnych w Europie znajduje się
niewiele, właściwie poza Etną i Wezuwiuszem, no i jeszcze Stromboli – on wybucha co pewien
czas – to nic nie ma. Ale proszę pani, Owernia! Tam wygasłe wulkany są fantastyczne. Zresztą, czy
pani wie, że pozostałości wulkanów są wszędzie? Jak idziemy ulicą Szewską, to porfir jest na
chodnikach, a bazalt na jezdni, a to przecież wszystko skały pochodzenia wulkanicznego. Proszę pani,
te europejskie wulkany to jednak nic. Mauna Loa i Kilauea to dopiero coś! Mauna Loa ma lawę
stosunkowo gęstą, ale Kilauea to wielkie jezioro płynnej lawy”. Chyba nawet podałem jej gęstość.
Pamiętam, że wyszedłem stamtąd dumny z siebie, że wszystko wiem o wulkanach. Tymczasem pani
doktor zaleciła mamie całkowity szlaban na książki popularnonaukowe. Mogę sobie czytać Anię
z Zielonego Wzgórza i tego typu rzeczy… Czułem wściekłość i oburzenie. A ponieważ byłem
wówczas wierzący, to modliłem się, żeby tę panią doktor kara boża spotkała. I proszę sobie
wyobrazić, jak wielka jest siła modlitwy dziecka. Nie minęły trzy tygodnie, a na czerwonych
plakatach rozwieszanych przez Niemców pojawiło się wśród rozstrzelanych zakładników nazwisko
męża pani psycholog. Pan Bóg wysłuchał prośby i pomścił krzywdę małego.
Bomba
Aco z tego całego okresu okupacyjnego najmocniej wryło się panu w pamięć?
Zaczęło się to 17 stycznia 1945 roku. Poszedłem do dentystki na ulicy Pierackiego dziewięć (teraz
to ulica Studencka). Siedziałem sobie spokojnie – było ładne styczniowe wczesne popołudnie –
i nagle jak nie pierdolnie! Zrobiło się kompletnie czarno w pokoju, bo bomba trafiła w dom pod
numerem pięć. Został zniszczony do samych fundamentów. Nigdy nie przypuszczałem, że szyby
podczas wybuchu wylatują na zewnątrz budynku, a pył jest czerwony, gdyż powstaje z cegły
zmielonej siłą eksplozji. To naprawdę niesamowite wrażenie znaleźć się tak blisko potężnego
wybuchu. Zdałem sobie sprawę, że o włos uniknąłem śmierci. Wróciłem do domu kompletnie
przerażony i roztrzęsiony.
Nasz dom znajdował się na sąsiedniej ulicy Garncarskiej, więc zażądałem od mamy, byśmy na noc
zeszli do schronu. Strasznie nalegałem, aż się zgodziła. Ale jak zasnęliśmy z bratem, to po cichu
wyniosła nas na górę do mieszkania. Ponieważ było niebezpiecznie, nasz pokój w połowie
przedzielały dwie szafy, za którymi stały łóżeczka. Miało to nas osłonić przed odłamkami i szkłem.
Rano się budzimy i widzę, kurczę blade, że nie jestem w schronie! A za oknami słychać odgłosy
wybuchów. Więc mówię: „Mamo, idziemy do schronu!”. Na co ona: „Doskonale, synku, tylko
jeszcze pójdę otworzyć okna, żeby uratować szyby w razie wybuchu”. I w tym momencie znów jak
nie grzmotnie! Za szafami, mniej więcej na wysokości naszych głów, w ścianę wbiły się odłamki.
Widziałem, jak w jednej części pokoju leciały w powietrzu żarzące się węgielki. Nie pamiętam
dokładnie, co się działo, ale właściwie jednym susem znalazłem się w schronie, zbiegłszy
z wysokiego parteru kuchennymi schodami. I tam powiedziano mi, że mama jest ranna i wzięto ją do
szpitala.
Jak poważna była rana?
Bardzo. Odłamek pocisku trafił ją w głowę, a dokładnie w skroń, i utkwił w mózgu. Miała
poważne uszkodzenia neurologiczne i była całkowicie sparaliżowana. Przez pewien czas sądzono, że
w ogóle tego nie przeżyje. W marcu po raz pierwszy poruszyła palcem. Do końca życia cierpiała na
niedowład lewej ręki, ale na szczęście była praworęczna. Ta lewa ręka służyła jej tylko jako hak. Źle
chodziła, więc nosiła but ortopedyczny. Miała tylko połowę pola widzenia, co prowadziło do
tragikomicznych zdarzeń, bo na przykład, myśląc, że jest już za tramwajem, wchodziła między
pierwszy wagon a drugi i musiano ją stamtąd wyciągać. Z tego powodu wielokrotnie łamała sobie
nogi. I musiała na nowo nauczyć się czytać, bo połowy tekstu nie widziała.
W ten sposób poznałem, jak się żyje z kimś chorym, niepełnosprawnym. Że to jest rzecz zupełnie
normalna. Ojciec, jak już wrócił do Polski, miał dylemat, czy osobie o tak ograniczonym polu
widzenia pozwalać chodzić samej po mieście. I doszedł do słusznego wniosku, że zamknąć w domu
tę kiedyś bardzo aktywną sportowo, intelektualnie i towarzysko kobietę oznaczałoby ją dobić. To jak
ubezwłasnowolnienie.
Ona sama zresztą nie dała się wyłączyć z aktywnego życia. Między innymi przygotowywała do
czasopisma „Wszechświat” bardzo krótkie notatki na tematy naukowe. Miała doświadczenie, bo
przed wojną napisała książkę popularnonaukową o krążeniu pierwiastków w przyrodzie. Bardzo też
lubiła pomagać w uczeniu dzieci, a szczególnie brać pod opiekę osoby troszeczkę zapóźnione
w rozwoju. Ładnie je wyprowadzała, a robiła to za darmo. Myślę, że to właśnie dzięki niej zdobyłem
umiejętność jasnego tłumaczenia skomplikowanych kwestii.
Co się działo z panem i bratem, kiedy mama leżała w szpitalu?
Opiekowała się nami ciotka Helena Brzecka. Zacząłem chodzić do czwartej klasy w normalnej
szkole – po miłej i luźnej nauce na tajnych kompletach przeżyłem tam szok. Po trzech miesiącach
ustalono, że wezmą nas do sanatorium Uniwersytetu Jagiellońskiego w Zakopanem. Ojciec i matka
byli cenieni w Krakowie, więc sporo osób chciało nam pomóc. Lekarz, by wysłać nas do sanatorium,
znalazł coś w „gruczołach wnękowych”, choć do dziś nie wiem, co to są te „gruczoły wnękowe”.
Pojechaliśmy samochodem rektora, profesora Tadeusza Lehra-Spławińskiego, który był moim ojcem
chrzestnym. W drodze zatrzymywali nas partyzanci i sprawdzali, czy ktoś nie ma legitymacji partii
komunistycznej. Gdyby taką posiadał, pewnie zostałby na miejscu rozstrzelany.
Więc tak trafiliśmy do sanatorium. Jezu, jakie to było nudne! Leżakowanie na świeżym powietrzu
do dziś wspominam jako koszmar, a widok Nosala i Giewontu obrzydł mi wtedy straszliwie. Tam nie
było nikogo z rodziny, a na naszym piętrze mieszkało jedynie kilkoro dzieci. Zajmował się nami
personel sanatorium, ale nie zorganizowano żadnej szkoły ani nawet nauki religii. Jedyne, co okazało
się ciekawe, to możliwość eksplorowania całego piętra budynku, które było puste. No
i zaprzyjaźniłem się ze współtowarzyszami niedoli, Jurkiem i Basią Reissami.
Kiedy pański ojciec wrócił ze Szwajcarii?
Pewnego razu, jak jeszcze siedzieliśmy w tym cholernym sanatorium, wszedł jakiś facet
w mundurze i stanął przed moim łóżeczkiem. Przyglądałem mu się uważnie i przyglądałem… Chyba
tata? – pomyślałem. Aż w końcu się rozpłakałem. Brat w ogóle go nie poznał, bo w chwili wybuchu
wojny miał półtora roku. Ja jednak rozpoznałem. Najpierw ojciec wziął nas do fryzjera, a w pewnym
momencie zaczął do mnie mówić po francusku. Zwróciłem mu uwagę: „Tato, przecież ja nie mówię
po francusku”. Takie miał silne nawyki ze Szwajcarii.
Scena jak z filmu. Jak pan go odbierał po sześciu latach rozłąki?
To był jednak, tak wówczas czułem, obcy człowiek. I to wrażenie zostało właściwie na dość
długo. Uważałem go za mądrego człowieka, ale on szedł swoją drogą, a ja swoją. Miałem własny
dziecięcy świat: owady, zainteresowania przyrodnicze, zbieranie ptasich gniazd. A on nie próbował
prowadzić ze mną jakichś dłuższych rozmów.
Czy udało się panu odbudować więź z ojcem?
Bardzo późno, bo najpełniej dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy wróciłem
z dłuższego pobytu w USA i musiałem się nim opiekować po śmierci mamy.
Czyli czuł się pan bardziej związany z matką?
Właściwie tak, ale i tu był pewien problem. Mama mówiła, że nas strasznie kocha, jednak wie, że
nie umie okazywać uczuć.
Jak wyglądało życie pańskiej rodziny tuż po wojnie?
Ojciec wyszedł z biedy i znów do niej wrócił. Był opozycjonistą i bardzo nie podobał się nowej
komunistycznej władzy, więc poza pensją uniwersytecką nie miał szans na dodatkowe dochody.
Pamiętam, że pieniądze, które przynosił, oraz te, które mama dostawała jako inwalidka, w każdym
miesiącu dzielono na dekady i nie wolno było przekroczyć puli z danej dekady. Działało to tak, że na
przykład dziewiątego dnia miesiąca mogło zabraknąć masła do chleba, ale już jedenastego dnia, jak
się zaczynała nowa dekada, masło pojawiało się na stole. Jak zacząłem chodzić do szkoły, to koledzy
zawsze mieli kanapki z serem, kiełbasą czy wędliną, a ja tylko chleb z masłem. Tak wyglądało moje
drugie śniadanie. Ale sądzę, że dzięki temu, iż wychowywałem się w warunkach mocno ubogich,
rozumiem ludzi, którzy mają kłopoty finansowe, oraz wiem, że ubóstwo nie hańbi.
W 1946 roku, ponieważ byłem niedożywionym dzieckiem, pojechałem na trzy miesiące na wieś,
do rodziców przyjaciela mojego ojca, Mariana Pojnara, którego ojciec poznał w wojsku polskim we
Francji. W ten sposób trafiłem do wsi Trześniów koło Brzozowa. Od czerwca do września 1946
roku żyłem jak dziecko wiejskie, a ponieważ mam duże umiejętności adaptacyjne, takie warunki były
dla mnie fantastyczne. Do gospodarzy mówiłem „mamo” i „tato”, musiałem też nauczyć się chodzić
boso. To była rodzina bardzo kulturalna, wówczas średniorolnego chłopa, gdyż miał sześć czy
siedem hektarów ziemi. Ojciec rodziny poza pracą na roli zajmował się kołodziejstwem, zatem
widziałem, jak wygląda taki wiejski warsztat. A przede wszystkim zgromadził nadzwyczajną
bibliotekę, jakieś dwa tysiące różnych książek. Głównie patriotyczno-historycznych. Odkryłem, że
specjalnie dobierał księgozbiór, bo na strychu znalazłem podręcznik niejakiego księdza
Pirożyńskiego zatytułowany Co czytać?. To było dziełko straszliwie obskuranckie, z którego nabijał
się przed wojną Tadeusz Boy-Żeleński. Ja tę książkę oczywiście dokładnie przeczytałem, choć
miałem wówczas dziesięć lat, i wiedziałem, jak ohydny jest Victor Hugo, jak potworny jest Emil
Zola i że nie należy ich brać do ręki. A gdy już przeczytałem, co ksiądz Pirożyński pisze o książce
Pietra Aretina Jak Nanna córeczkę swą Pippę na kurtyzanę kształciła, to choć byłem jeszcze
w wieku preseksualnym, czułem, iż muszę to dzieło poznać. Zwłaszcza że ksiądz Pirożyński
wyjątkowo na nie pomstował.
Ale jako wiejski chłopak chyba nie tylko pan czytał?
Oczywiście! Zniszczyłem całe stanowisko motyla pazia żeglarza, bo znalazłem krzaki tarninowe,
w których licznie występował. Co było jeszcze fantastycznego na tej wsi: czułem się tam potrzebny,
jak to dziecko w gospodarstwie. Pasałem krowy – Kalinę, Jagodę i Winochę – na miedzach, a jak się
zaczęły żniwa, to roboty było mnóstwo. Ciągle czymś się zajmowałem. Podłoga w tej chałupie to
była gliniana polepa, ale gospodyni co sobotę bieliła kuchnię. Miałem mały pokoik za sienią,
w której zawsze stała umywalka – metalowa z miednicą, kawałek mydła, szczotka i proszek do
zębów. A moja „wiejska mama” pilnowała, czy ja te zęby na pewno myję. Co ciekawe, w tej wsi
występowały tylko dwa nazwiska – Pojnar i Prugar. Jak się później dowiedziałem, generał
Bronisław Prugar-Ketling, który zasłynął w kampanii wrześniowej, był stryjem mojej „wiejskiej
mamy”, czyli pani Pojnarowej. Dowodził również internowaną w Szwajcarii II Dywizją Strzelców
Pieszych, w której służył mój ojciec. To częściowo były szwedzkie rodziny, które zostały po
siedemnastowiecznym potopie w Polsce.
Czułem się tam absolutnie kochany. Mogłem jeść, ile chciałem, musiałem pić mleko lub maślankę
zamiast wody. Rewelacyjny i formujący pobyt! Na następny rok do Trześniowa pojechał mój brat,
ale w ogóle się nie odnalazł. Bo jak mu mówili: „Idź, Jasiu, popatrz na kury”, to on wychodził, a po
chwili wracał i mówił: „Już popatrzyłem”. Później został logikiem i filozofem, więc nic dziwnego.
W 1948 roku znów tam pojechałem, i znów czułem się fantastycznie.
Bunt
Podobno niemal od dzieciństwa był pan buntownikiem?
W wieku dziesięciu lub jedenastu lat miałem poczucie, że ojciec jest w pewnym stopniu osobą
obcą, a mama po wypadku to już nie jest ta sama mama. Żyłem więc trochę na własny rachunek. Jak
miałem lat dwanaście, to z bratem i wspomnianym Andrzejem Mirockim – bez pytania rodziców
o zgodę – wsiadaliśmy do pociągu i jechaliśmy na wycieczkę na przykład do Zabierzowa, czyli
kilkanaście kilometrów od Krakowa.
Ta moja spora niezależność była również wymuszona tym, że ojciec zrobił się bardzo
zapracowany, a do 1948 roku pozostawał zaangażowany politycznie – jako
przedwojenny witosowiec – w Mikołajczykowskie Polskie Stronnictwo Ludowe, opozycyjne wobec
komunistów. Opowiadano mi później, jak przyjaciele ojca ze wsi – właśnie ci, u których spędzałem
z bratem wakacje – błagali go, żeby nie kandydował na posła do Sejmu. Natomiast moja matka
mówiła: „Cokolwiek postanowisz, ja będę zawsze z tobą”. Gdyby kandydował, to pewnie
skończyłby w komunistycznym więzieniu, a może jeszcze gorzej. Później zaś zaangażował się
w bliską współpracę z Kościołem. Stąd wzięła się jego przyjaźń z Karolem Wojtyłą. Ojciec
zajmował się ustalaniem, kiedy został wydany Dekret Gracjana, o którym już wcześniej
wspominałem.
Tata pisał głównie w języku francuskim i trochę po niemiecku. Zbiór jego prac został pośmiertnie
opublikowany – staraniem ostatniego ucznia ojca, Wacława Uruszczaka – przez pewne brytyjskie
wydawnictwo i, co ciekawe, do dzisiaj się sprzedaje. Wiem to, bo co pewien czas dostaję jakąś
drobną sumę z tytułu praw autorskich. Najwidoczniej dla mediewistów te prace są nadal istotne.
Zupełnie inaczej wygląda to w mojej dziedzinie, czyli psychofarmakologii. Tutaj publikacje na
przykład sprzed dziesięciu lat mają już tylko wartość historyczną i świadczą jedynie o tym, jak się
rozwijał dany obszar wiedzy.
Buntował się pan tylko przeciwko rodzinie czy również przeciw religii?
Ja chyba przez pewien czas przechodziłem okres nadreligijności, choć również z jakimś buntem
w tle. Bo moi bohaterowie religijni odznaczali się brakiem pokory: upodobałem sobie świętego
Stanisława Kostkę i świętego Alojzego Gonzagę, czyli młodych jezuitów, którzy weszli w konflikt
z rodziną i ją porzucili. Aczkolwiek byłem dobrym ministrantem, wina mszalnego nie podpijałem, bo
wydawało mi się to świętokradztwem. W kościele Mariackim – dzięki księdzu Grodeckiemu –
przyswoiłem sobie łacinę z wymową włoską i bardzo się na to snobowałem. Potem ta wiara
katolicka zaczęła mi przechodzić. Być może dlatego, że byłem z bardzo religijnego domu.
Jak to się objawiało?
Dość śmiesznie. Odchodzenie od Kościoła nie było gwałtownym zerwaniem czy otwartą
apostazją, tylko zaczęło się od zmniejszania udziału w rytuałach religijnych. Szukałem mianowicie po
całym Krakowie coraz krótszych mszy świętych. W końcu trafiłem do ojców reformatów, gdzie
trwały one dwadzieścia minut. Aż w którymś momencie doszedłem do wniosku, że i tego jest za dużo.
Myślę, że mój rozbrat z wiarą katolicką nie nastąpił w formie przełomu choćby dlatego, że księża,
których spotykałem, okazywali się bardzo porządnymi ludźmi. Ja po prostu stwierdziłem, że nie
wierzę. Nie doświadczyłem więc poczucia straty, załamania, odkrycia jakiegoś nowego świata.
Racjonalność przyszła bez specjalnej chęci nawracania innych na moje poglądy.
Czyli nie jest pan wojującym ateistą w stylu brytyjskiego biologa Richarda Dawkinsa, autora głośnej książki Bóg
urojony?
Uważam, że sprawy światopoglądowe są kwestią bardzo indywidualną i nie ma najmniejszego
sensu nikogo nawracać. Bardzo mnie śmieszy Dawkins, który za pomocą laptopa walczy z Panem
Bogiem. Chyba że takie działanie przynosi pieniądze za nieźle sprzedające się książki – wtedy to
rozumiem. Ja dość wcześnie stałem się typem letnim, co jest postawą nielubianą przez obie
skrajności – żarliwych wyznawców religii i wojujących ateistów. Na przykład nie mam nic
przeciwko wyznawcom islamu. Próbowałem nawet przeczytać Koran, ale wydał mi się strasznie
nudny. Podobno jest piękny tylko po arabsku, a na naukę tego języka nie miałem czasu. Natomiast jak
na katolika z urodzenia stosunkowo dobrze znam Biblię. Wprawdzie nie tak dokładnie jak
protestanci, ale nieźle się orientuję. I lubię się do niej odwoływać, między innymi podczas
wykładów na temat ewolucji moralności. Biblia wyraźnie bowiem pokazuje, że nasza moralność
została oparta najpierw na emocjach, a rozum – czyli poznanie dobrego i złego – był czymś wtórnym.
Pierwotny stan w raju można interpretować jako stan moralny. Dopiero potem przyszła świadomość
i zaczął się czas dylematów. Ładnie zresztą opisuje to w swoich książkach profesor Frans de Waal,
światowej sławy badacz życia społecznego małp: zwierzęta nie przeżywają konfliktów moralnych,
chociaż mają moralne tryby zachowania.
Wie pan, ja nawet niespecjalnie lubię się spierać o religię. Jak mnie ktoś z wierzących czy księży
pyta o poglądy, to odpowiadam: Bóg mi nie dał łaski wiary. I tym zamykam dyskusję. Bo łaska
Pańska, jak wiadomo, na pstrym koniu jeździ. Więc najwidoczniej Bóg uznał, że najlepiej będzie,
jeśli zostanę niewierzącym.
Ale syna pan ochrzcił.
Zrobiłem to po śmierci mojego brata, żeby rodzicom, zdruzgotanym tragicznym wypadkiem Janka,
choć trochę ulżyć. Wydawało im się, że to właśnie Janek w niebie tak skutecznie zainterweniował.
Mojego młodszego syna Tomka chrzcił już biskup Karol Wojtyła.
Jak by pan w takim razie określił samego siebie: bardziej jako ateistę czy raczej agnostyka, który zawiesza sąd
i mówi: być może Bóg istnieje, a być może nie?
Jego istnienie lub nieistnienie właściwie nie ma dla mnie praktycznego znaczenia. I nawet jakoś
specjalnie się nad tym nie zastanawiam. Jeśli bardzo chce mnie pan przycisnąć do muru, żebym się
jednak określił, powiem tak: uważam, że prawdopodobieństwo istnienia Boga jest mniejsze niż
prawdopodobieństwo nieistnienia. My, ludzie, mamy skłonność, żeby zawsze tłumaczyć niewiadome,
a najlepiej powołać do tego jakiś konstrukt. Więc mnie się wydaje, że Bóg jest właśnie takim
wyjaśniającym konstruktem. Co też ważne, tworzenie tego konstruktu jest bardzo silnie zakorzenione
w ludzkim umyśle. Bóg z pewnością istnieje w naszych głowach. A czy także poza nimi – nie
wiadomo.
Czyli jesteśmy z natury religijni?
Tak, człowiek jest zdecydowanie zwierzęciem religijnym. Właśnie dlatego, że nie potrafimy
zostawić różnych rzeczy bez wytłumaczenia.
Jak więc pan widzi, mój ateizm jest absolutnie letni, bo niewiara w Boga niczego specjalnego
ludziom nie proponuje. Religia natomiast coś proponuje, tyle że – jak mi się wydaje – są to fałszywe
propozycje. W dodatku przeznaczone dla pewnego typu umysłowości, a moja jest troszkę inna.
Wróćmy zatem do pańskiego buntu przeciwko rodzinie. Na czym on polegał?
Dla podkreślenia własnej niezależności zrobiłem coś, co mógł zrobić tylko dwunastolatek: w 1948
roku zapisałem się do komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej (ZMP), wzorowanego na
sowieckim Komsomole. Czyli właściwie w momencie, gdy organizacja ta powstawała. By jeszcze
bardziej rozzłościć rodziców, a szczególnie ojca, na początku lat sześćdziesiątych zacząłem chodzić
na zebrania Klubu Ateistów i Wolnomyślicieli.
Co pan tam robił?
Ani ja, ani koledzy z klubu nie walczyliśmy jakoś specjalnie z religią, tylko robiliśmy sobie
konwersacje w języku angielskim. Śliczny zajmowaliśmy lokal – salę z osiemnastowiecznymi
freskami w budynku przy Rynku Głównym (obecny „Likus”). A nasza działalność była z pewnością
dobrze widziana przez komunistyczne władze. Co swoją drogą było śmieszne, bo przecież żadnej
ostrej walki na froncie religijnym nie toczyliśmy. Ja po prostu bardzo lubiłem Klub Ateistów
i Wolnomyślicieli jako fajne miejsce, gdzie poznałem sporo ciekawych osób, między innymi
Agnieszkę Osiecką i Sławę Przybylską.
Mój sprzeciw wobec religii przejawiał się na wiele sposobów. W liceum napisałem
w wypracowaniu „bóg” przez małe „b”. Polonista, profesor Szyszkowski, poprawił mi to w zeszycie
na „Bóg”. Na co ja oczywiście zareagowałem dopiskiem, że jestem ateistą. „Tak, ale to jest imię
własne” – odpisał z kolei profesor. I zakończył sprawę. Dyrektor tego liceum, Henryk Sędziwy, był
partyjny i wyglądał na żarliwego komunistę, jednak profesorowie świetni i sama antykomunistyczna
„czarna reakcja”. Dopiero teraz dochodzę do wniosku, że dyrektor Sędziwy stroił się w szaty
poplecznika nowej władzy, aby ochronić profesorów Strojnego, Kosińskiego, Szyszkowskiego
i innych pedagogów, którym wiele zawdzięczam.
Długo wytrwał pan w tym ZMP?
Nigdy formalnie z niego nie wystąpiłem, choć dwa razy mnie wyrzucano. Za pierwszym razem,
jeszcze w liceum Sienkiewicza, za literówkę. Napisałem w gazetce szkolnej „podsrawy socjalizmu”
zamiast „podstawy”. I wówczas po raz pierwszy przekonałem się o niesprawiedliwości systemu
komunistycznego, bo tę literówkę naprawdę zrobiłem przypadkowo, a nie dla kpiny. Na studiach
oskarżano mnie zaś o „vetulanizm”, czyli nonkonformistyczny styl życia.
Później jeszcze, po marcu 1956 roku, wstąpiłem do Rewolucyjnego Związku Młodzieży, którego
posiedzenia protokołowałem. To była taka spontanicznie zawiązana w 1956 roku organizacja, do
której należeli przede wszystkim działacze ZMP i ZSP, czyli rewizjoniści o podobnych życiorysach
jak Kuroń czy Michnik. Została mi z tego okresu całkiem spora kolekcja ulotek, ale ponieważ w PRL-
u brakowało papieru toaletowego, gosposia pocięła je na kawałki i wszystko zostało zbezczeszczone,
a następnie trafiło do ścieków.
Na marginesie dodam, że ta moja fucha protokolanta nie wzięła się znikąd. W dziesiątej klasie,
w liceum, sam nauczyłem się stenografii z podręcznika Korbela. Do dzisiaj potrafię coś bardzo
szybko zapisać, tylko odczytać później już niekoniecznie. Dzięki umiejętności stenografowania byłem
proszony o protokołowanie różnych zebrań, między innymi Rady Naukowej Zakładu Farmakologii
Polskiej Akademii Nauk, w którym po studiach pracowałem.
Po co panu była ta stenografia?
Miałem dość paradoksalne podejście do życia. Uważałem mianowicie, że jestem leniwy do szpiku
kości i powinienem w związku z tym uczyć się mnóstwa przydatnych rzeczy, by potem było mi lepiej
i łatwiej. Istniał jeszcze drugi powód: wymyśliłem sobie, że będzie to moje tajemne pismo.
Jak rodzice reagowali na pański bunt?
Czy dawali na mszę w intencji mojego nawrócenia, to nie wiem. Próbowali natomiast rozmawiać,
ale nie przyjmowałem do wiadomości nawoływań do zmiany postawy. Formalnie wszystko było
w porządku, bo uczyłem się bardzo dobrze. Nie byłem też z rodzicami w takim konflikcie jak słynny
Pawka Morozow, patron sowieckiego ruchu pionierów, który doniósł na własnego ojca.
Tata się do tej mojej postawy trochę z trudem, ale jednak przyzwyczajał. Pamiętam z czasów
moich studiów takie sceny: kiedy wieczorem wychodziłem z domu, a ojciec pytał: „Dokąd
idziesz?” – a najczęściej była to Piwnica pod Baranami – ja złośliwie odpowiadałem: „Na dziwki”.
On wówczas wzdychał: „O Jezu!”, a ja wychodziłem. Kolejnego dnia znów pytał, a ja ponownie
rzucałem na odchodne, że idę na dziwki. No to się już tylko uśmiechał, a później już nawet nie pytał,
dokąd wychodzę.
Ale jak kiedyś, po pijanemu, rozbiłem bęben – chyba w Cricocie, już dokładnie dziś nie
pamiętam – ojciec bez słowa zapłacił za zniszczony instrument. Generalnie miałem naprawdę dużo
swobody, a jednocześnie znajdowałem się pod opieką rodziców.
Ojciec nie czuł się przez pana trochę odrzucony?
Nie wiem, być może. Pamiętam jednak taką scenę: któregoś dnia wrócił z poczuciem porażki po
dyskusji w Senacie UJ i oparł się na mnie oraz bracie, mówiąc, że czuje się jak hetman Żółkiewski
pod Cecorą: ranny i wsparty na dwóch synach, ale nadal walczący. A ja wówczas zapytałem: „Tato,
czy walka zawsze polega na tym, żeby dostawać w dupę, i czy to jest właśnie ten punkt honoru?”. Jak
mi później przyznał, ten mój sztubacki komentarz jednak sobie trochę przemyślał.
O co chodziło z tą porażką w senacie uczelni?
Ojciec był bardzo pryncypialny, jeśli chodzi o naukę. Tymczasem w Krakowie występowała taka
dość złowroga postać w osobie Juliana Polana-Haraschina, komunistycznego prokuratora
wojskowego. W latach sześćdziesiątych człowiek ten próbował pracować naukowo na Wydziale
Prawa UJ, ale według mojego ojca na uczonego się kompletnie nie nadawał. Napisał jakąś
habilitację, jednak nie miała ona żadnej wartości merytorycznej. Pojawiły się więc straszne naciski,
by Haraschinowi jednak przyznać habilitację. Rada Wydziału Prawa kilka razy te wnioski odrzucała.
W końcu jednym głosem habilitacja przeszła, co oznaczało, że jako docent Haraschin będzie rządził
na wydziale. Ojciec czuł się mocno zmaltretowany po tych wydarzeniach, bo pan prokurator nigdy by
mu tego habilitacyjnego afrontu nie wybaczył. Tymczasem niedługo później Haraschina aresztowała
Służba Bezpieczeństwa za sprzedawanie dyplomów uniwersyteckich. I ojciec uszedł cało.
Jak pan myśli, dlaczego rodzice tak pobłażliwie podchodzili do pańskiej buntowniczej natury?
Najwyraźniej doszli do wniosku, do którego i ja doszedłem później, już wobec własnych dzieci:
wszelka bezpośrednia interwencja spowodowałaby niedobre rzeczy. Tym bardziej że nie mogli mieć
żadnych zastrzeżeń do mojej nauki. Przychodziła mi ona wyjątkowo łatwo i w szkole nie było ze mną
najmniejszych kłopotów. Miałem świetną pamięć i zdolność logicznego myślenia, byłem też dość
sumienny. To zresztą też wzmacniało moją wojowniczą postawę.
Byłem niewątpliwie pyskaty. Pewna asystentka na biologii, która wyraźnie mnie nie lubiła,
wezwała mnie kiedyś do tablicy, żebym wymienił wszystkie kości tworzące czaszkę ryby. Rzadko
która część szkieletu zwierząt jest tak skomplikowana jak właśnie czaszka ryby. Ale ja miałem dobrą
pamięć, więc bez problemu wymieniłem pięćdziesiąt kilka kosteczek. Jedyny jej zarzut pod moim
adresem był taki, że odpowiadałem, trzymając rękę w kieszeni. (śmiech) Jak widać, na studiach
nauka szła mi łatwo. Ponadto miałem dodatkowy bodziec, by szczególnie się przykładać –
profesorowie byli kolegami mojej mamy sprzed wojny, bywali u nas w domu na imieninach
rodziców, więc nie mogłem się skompromitować.
Buntował się pan przeciwko wszelkim autorytetom?
Nie, przed prawdziwymi czułem respekt.
Anie miał pan dylematów, na jakie studia iść?
Żadnych. Dość szybko stwierdziłem, że będę biologiem i naukowcem. Od dziecka fascynowała
mnie przyroda – opowiadałem już panu o wulkanach, ale chyba nie wspomniałem, że byłem nie tylko
namiętnym kolekcjonerem owadów, zbierałem również zaskrońce. Z tymi wężami wiąże się dość
zabawna historia. Otóż zbieraliśmy z Andrzejem Mirockim zaskrońce na stawach przy Skałkach
Twardowskiego i kiedyś z wypełnionym nimi plecakiem wracaliśmy tramwajem. W pewnym
momencie Andrzej krzyknął: „Wyskakujemy!”, no i wyskoczyliśmy – wtedy jeszcze można to było
zrobić podczas jazdy. Okazało się, że węże wypełzły z plecaka. Co się w związku z tym mogło dziać
w tramwaju, woleliśmy nie sprawdzać.
W każdym razie na studia dostałem się bez najmniejszego problemu, bo jako posiadacz dyplomu
przodownika nauki i pracy społecznej mogłem iść na dowolny wydział. Dostałem ten glejt w 1952
roku za wyniki w nauce i aktywność społeczną, czyli działalność w ZMP. Na świadectwie miałem
piątki od góry do dołu. W liceum na przykład jako języki obce wybrałem łacinę i rosyjski, choć ten
drugi nie był jeszcze wtedy obowiązkowy. Przyznaję, znów trochę na zasadzie przekory.
W pewnym momencie, oprócz biologii, zaczął pan studiować także chemię.
Poszedłem na ten kierunek, bo zrozumiałem, że jako biologowi, którym zamierzałem być, chemia
ogromnie mi się przyda. Działo się to już na piątym roku biologii. Ale zachorowałem na tyfus
i w związku z tym opuściłem dwa miesiące studiów, a chemia była tak skonstruowana, że jak się
straciło więcej niż trzy ćwiczenia z pracowni fizycznej, to było niemożliwością je nadrobić. Więc
spokojnie skoncentrowałem się na biologii. A później zrobiłem znowu pierwszy rok chemii. Na
drugim roku też zachorowałem, tyle że tym razem na żółtaczkę, więc znowu straciłem rok. Chemię
studiowałem zatem z trzema różnymi rocznikami.
Podobała się panu?
Nie mogę powiedzieć, bym był tym przedmiotem zafascynowany, bo najbardziej interesowały
mnie materialne podłoże zachowań zwierząt i ludzi oraz fizjologia. Te dodatkowe studia dały mi
natomiast wiele w pierwszych latach kariery na farmakologii, gdyż wówczas traktowało się
poważnie lekarzy, farmaceutów i chemików, ale nie biologów.
No właśnie, jak to się stało, że został pan pracownikiem Instytutu Farmakologii PAN, a nie Wydziału Biologii
Uniwersytetu Jagiellońskiego? Przecież to było naturalne miejsce dalszej pańskiej kariery naukowej?
Ma pan rację, było. I chciałem pozostać na Uniwersytecie Jagiellońskim, tyle że na drodze stanął
mi niejaki docent Bogdan Kędziorek, szef uczelnianej Podstawowej Organizacji Partyjnej, czyli
Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. No i naturalnie dał o sobie znać mój niewyparzony język.
Otóż na jednym z zebrań ZMP Kędziorek referował, jakie metody propagandy komunistycznej
powinny być wykorzystywane w środowiskach studenckich. Zareagowałem, stwierdzając, że to, co
mówi, jest głupie, bo należy stosować porządną propagandę w stylu goebbelsowskim.
Czyli jak zwykle pan prowokował?
Oczywiście, jak zwykle prowokowałem. (śmiech) Następnego dnia przyszło do mnie dwóch
kolegów: „Wiesz, co ty zrobiłeś, do kogo z tym wczoraj wyjechałeś?!”. „Kurwa, nie wiem!” –
odpowiedziałem, bo naprawdę nie miałem pojęcia, że Kędziorek to szef POP. Na skutki nie trzeba
było długo czekać. Uczelniana komórka partyjna uznała, że nie powinienem dostać stypendium
naukowego i nie mam żadnych szans na stanowisko asystenta, bo uprawiam propagandę hitlerowską.
„Ciesz się, jak dostaniesz pracę w sanepidzie” – stwierdzili życzliwie koledzy. To mnie dość mocno
wkurzyło, ale też załamało, bo byłem zależny od rodziców, którym się przecież nie przelewało.
Czyli świat się panu zawalił.
A co robi młody człowiek, kiedy mu się świat wali w gruzy?
Boję się zgadywać.
Idzie do sklepu, kupuje butelkę wódki, kładzie się w barłogu i tam pije. A wychodzi z domu tylko
po to, żeby kupić następną flaszkę i kolejną paczkę papierosów. Oczywiście załamany młody
człowiek coś czyta, więc ja czytałem w kółko Wilka stepowego Hermanna Hessego. I tak trwało to
chyba ze dwa miesiące, aż w końcu mój ojciec się przeraził i poszedł porozmawiać z profesorem
Januszem Supniewskim. To był wówczas kierownik Katedry Farmakologii Akademii Medycznej, ale
również szef stworzonego przezeń Zakładu Farmakologii Polskiej Akademii Nauk, później
przekształconego w Instytut Farmakologii PAN. W placówkach PAN nie odbywały się zajęcia ze
studentami i mogli tam pracować nieprawomyślni naukowcy. Zaczynałem jako wolontariusz,
a Supniewski postanowił mi pokazać, jak trudna jest to praca i że nie ma u niego kombinowania. Jak
wszyscy jego współpracownicy musiałem stawiać się punktualnie o ósmej rano i uczyć mnóstwa
zabiegów biologicznych, na przykład izolowania serc szczurów i żab, które odpowiednio
spreparowane nadal biły poza ciałem i stanowiły dobry model do testowania działania leków
nasercowych. Mocno się namęczyłem, bo trzeba było wyrobić sobie zręczność palców. Po roku
pracy napisałem magisterium z biologii na temat wpływu kwasu askorbowego na obraz krwi królika.
I dostałem pół etatu asystenta, a potem dość szybko pół etatu starszego asystenta. Na tym stanowisku
przebyłem do końca studiów na drugim kierunku, czyli chemii.
W Zakładzie Farmakologii zaprzyjaźniłem się najpierw z Ryszardem Gryglewskim, umysłem
absolutnie fantastycznym. Z moją żoną Marysią chodziliśmy do Gryglewskich oglądać w telewizji
Misia Yogi, razem jeździliśmy w Beskidy. Potem przyszły kolejne znajomości – i właściwie całkiem
nieźle się w zakładzie profesora Supniewskiego zaaklimatyzowałem.
W sumie ta niemiła historia z docentem Kędziorkiem wyszła mi na dobre, bo jak się później
okazało, Instytut Farmakologii dał mi ogromnego kopa w górę w porównaniu z tym, co mógłbym
osiągnąć na Uniwersytecie Jagiellońskim, a także możliwość poznania wielu fajnych ludzi.
Jak dawał pan radę godzić pracę i dwa kierunki studiów, bo będąc u Supniewskiego, kończył pan przecież
jeszcze biologię? Jakby tego było mało, zakładał pan słynną Piwnicę pod Baranami – kabaret, który stał się nie
tylko krakowską, ale ogólnopolską legendą.
Kilka elementów złożyło się na to, że niczego nie zawaliłem, a wręcz przeciwnie – szło mi bardzo
dobrze. Przede wszystkim nigdy nie byłem facetem, który przychodzi do pracy i zaczyna czytać
gazetę. Podobnie jak mój brat, szybko i sprawnie pracowałem.
Chyba nie wspomniałem o tym, że jak zaczynałem studiować biologię, to miałem tylko szesnaście
lat i nie obowiązywało mnie jeszcze studium wojskowe. Jednak zapisałem się na nie jako ochotnik,
żeby później ominął mnie pobór do wojska. Teraz ludzie nie wiedzą, jaką zmorą w czasach PRL-
u było właśnie wojsko. Studium skończyłem w stopniu chorążego, a po sześciu tygodniach zajęć na
poligonie miałem już spokój na resztę życia. Jeszcze tylko awansowano mnie z automatu na
podporucznika. Dzięki temu na chemii cały jeden dzień, który przeznaczano właśnie na studium
wojskowe, poświęcałem pracy u Supniewskiego.
Natomiast studiowanie chemii okazało się dla mnie ciężkie z jednego powodu: matematyki, bo na
biologii właściwie jej nie mieliśmy. Na przykład definicja granicy funkcji była nieznanym mi
pojęciem. Z kolei jak poszedłem na wykład z fizyki, okazało się, że przyspieszenie to jest druga
pochodna drogi w stosunku do czasu – to również była dla mnie kompletnie obca historia. Na
szczęście trafiłem na świetny rosyjski podręcznik – Sprawocznik po eliemientarnoj matiematikie.
Zabrałem go nawet na wakacje i jakoś dałem radę. W odróżnieniu od studiowania biologii w chemię
musiałem włożyć trochę wysiłku. Z pomocą przyszły też środki chemiczne. Przed sesją
egzaminacyjną wszyscy mogliśmy poprosić w przychodni akademickiej o wypisanie recepty na
psychedrynę, odpowiednik dzisiejszego adderalu (mieszanina izomerów amfetaminy). Dzięki temu
zarywaliśmy całe noce, a materiał łatwo wchodził do głowy i, co ważniejsze, później z niej nie
wylatywał. Równocześnie używaliśmy produkowanego przez Polfę kwasu glutaminowego[1]
w tabletkach, który był dostępny bez recepty.
Ale jak pan to wszystko godził czasowo?
Potrafiłem świetnie się zorganizować. Robiłem taki cykl podwójny: budziłem się około siódmej
rano, żeby pognać na uczelnię lub do Supniewskiego. Byłem na tyle młody, że nawet nie traciłem
czasu na golenie się. Wracałem do domu i jadłem obiad, gdzieś między godziną czternastą
a piętnastą. Po nim spałem do jakiejś dziewiętnastej. Podpatrzyłem to u mojego ojca, który zawsze
jak wracał z uniwersytetu, to o piętnastej jadł obiad, a o szesnastej rozbierał się do pidżamy i spał do
dziewiętnastej. W tym czasie w domu panowała godzina policyjna – mama pilnowała, żeby nikt mu
nie przeszkadzał. Wstawał, wypijał herbatę i do północy słychać było stukot maszyny do pisania. Ja
około dwudziestej pierwszej wychodziłem do Piwnicy i wracałem do domu w okolicach drugiej
w nocy. Spałem znów do siódmej. Nawet dziś staram się powtarzać ten rytm. No i, jak już
wspomniałem, wspomagałem się farmakologicznie.
Czy lekarze naprawdę bez problemu przepisywali te wszystkie środki?
To było normalne i ludzie brali je tak, jak dziś piją napoje energetyzujące. Dodam, że lekarze
przepisywali je sensownie – dostawałem tyle, ile potrzebowałem, czyli tabletkę lub dwie. Nie było
więc ryzyka przedawkowania i właściwie nie czułem żadnej przyjemności z brania.
Piwnica pod Baranami
Narkotyki to bardzo ciekawy i obszerny wątek. Teraz chciałbym jednak wrócić do tego, jak zaczęła się pańska
przygoda z Piwnicą pod Baranami.
Zanim przejdziemy do Piwnicy, muszę wspomnieć o studenckim Dyskusyjnym Klubie Filmowym,
bo te rzeczy działy się równolegle, czyli w połowie lat pięćdziesiątych. Ktoś, chyba Kazek Bielski,
zaproponował mi prelekcje na temat filmów w DKF-ie. Co ciekawe, przez pomyłkę, chodziło mu
bowiem o mojego brata, który był humanistą. Ale jak już się zgodziłem, nie wypadało tego odkręcać.
Pomysł bardzo mi się spodobał, gdyż w studenckich DKF-ach można było obejrzeć filmy nigdzie
indziej niewyświetlane. No więc zacząłem robić prelekcje, co miało na mnie bardzo formujący
wpływ. Jak człowiek musi przygotować wystąpienie przed filmem, na który wszyscy czekają, to
powinien mówić krótko i ciekawie. Widzowie mają przecież w głowie tylko jedną myśl: kiedy ten
facet skończy pieprzyć i wreszcie będzie można zobaczyć film? Trudność dodatkowa jest taka, że nie
można zdradzić treści tego, co zaraz będzie wyświetlane. Obłożyłem się wówczas różnymi
książkami, między innymi Zygmunta Kałużyńskiego, Krzysztofa Teodora Toeplitza i Jerzego
Płażewskiego.
Pamiętam z tego DKF-u jedną straszną przygodę. Puszczaliśmy jakiś japoński film bez żadnych
napisów, więc ja miałem czytać listę dialogową, którą trzeba było przekładać a vista z języka
angielskiego. Niełatwa sprawa, bo należało jednocześnie obserwować, co się dzieje na ekranie,
tłumaczyć i czytać do mikrofonu. Można się w tym pogubić. No więc zaczynam czytać, gdy nagle
orientuję się, że to, co mówię, nie pasuje do tego, co widać na ekranie. Okazało się, że lista
dialogowa była do wersji europejskiej, półtoragodzinnej. A my wyświetlaliśmy oryginalną,
trzygodzinną. To była jakaś historia matki i syna, strasznie ponura. Zacząłem więc na poczekaniu
wymyślać dialogi. I ludzie płakali, jak ta matka i syn mówili do siebie. To był największy wysiłek
intelektualny w moim dotychczasowym życiu, spociłem się strasznie. No, ale co miałem zrobić –
powiedzieć ludziom: „Kurwa, to zła lista”?
DKF w ogóle nauczył mnie mnóstwa rzeczy. Bo ja się uczę przez wyzwania, niekiedy wbrew
czemuś lub komuś. Właściwie, gdy sobie dzisiaj myślę o swoim życiu, to niemal wszystkie ważne
kroki w mojej karierze dokonywały się zwykle przeciwko ludziom, którzy chcieli mi zrobić na złość
i dopieprzyć. A prelekcje w DKF-ie pewnie się przydały, gdy rozkręcaliśmy Piwnicę pod Baranami,
bo łatwiej mi było pokonać strach, gdy stawałem przed publicznością.
No właśnie, jak wyglądały początki Piwnicy?
One giną w mrokach dziejów, bo dziś nikt chyba nie potrafi dokładnie powiedzieć, jak to się
wszystko zaczęło. Istnieje co najmniej kilkanaście legend na ten temat, będących odbiciem punktów
widzenia różnych ludzi w sprawę zaangażowanych, w tym mnie. Ten problem pojawił się już kilka
lat po powstaniu Piwnicy, gdy z wielką damą kabaretu Janką Garycką pisaliśmy o jego początkach do
miesięcznika „Radar”. Kłóciliśmy się wtedy o detale, o to, co było ważne, a co nie.
Już w księgarniach: Jacek Kleyff Rozmowa Dariusz Zaborek Czesałam ciepłe króliki. Rozmowa z Alicją Gawlikowską-Świerczyńską Katarzyna Kubisiowska Rak po polsku. Rozmowa z Justyną Pronobis-Szczylik i Cezarym Szczylikiem Paweł Smoleński Szcze ne wmerła i nie umrze. Rozmowa z Jurijem Andruchowyczem Katarzyna Bielas, Jacek Szczerba Pamiętam, że było gorąco. Rozmowa z Tadeuszem Konwickim Następna książka w serii: Olga Święcicka Rozmowa z Maciejem Nowakiem (tytuł roboczy)
MARCIN ROTKIEWICZ MÓZG I BŁAZEN Rozmowa z Jerzym Vetulanim
Projekt okładki Fajne Chłopaki Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl Fotografia na okładce – 26.04.2010 Kraków, Jerzy Vetulani, profesor nauk przyrodniczych, neurobiolog, biochemik – © by Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta Copyright © by Marcin Rotkiewicz, 2015 Copyright © by Jerzy Vetulani, 2015 Redakcja Dominika Cieśla-Szymańska Korekta Andrzej Piotr Lesiakowski / d2d.pl, Alicja Listwan / d2d.pl Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl Skład Alicja Listwan / d2d.pl Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl ISBN 978-83-8049-095-6
Spis treści Seria Strona tytułowa Strona redakcyjna Zamiast przedmowy Z ziemi włoskiej do Polski Wojna Bomba Bunt Piwnica pod Baranami Przygody za żelazną kurtyną Życie w podziemiu Jan Paweł II Narkotyki Moralność mózgu Seks i gender Kariera naukowa Jesień życia Wyzwania i rodzina Przypisy Kolofon
Zamiast przedmowy Pamięć ludzka jest bardzo zawodna, płata najróżniejsze figle. W procesach konsolidacji i rekonsolidacji ślady pamięciowe plączą się, zanikają, ale także tworzą się całkowicie na nowo. Stare powiedzenie: „Łże jak naoczny świadek” to dla neurobiologa truizm, ale wie on, że mijanie się z prawdą w dużej mierze nie jest intencjonalne. I z tą wiedzą proszę czytać niniejszą opowieść. Jerzy Vetulani
Z ziemi włoskiej do Polski Zacznijmy naszą rozmowę od pańskiego nazwiska, bo wygląda i brzmi obco. Gdyby moja matka była mniejszą patriotką, to okupację niemiecką przetrwalibyśmy na włoskich dokumentach, czyli o wiele lżej. Formalnie mieliśmy do tego prawo. Zatem włoskie korzenie. E tam, włoskie. Lepiej! Na pytanie o moje pochodzenie zawsze odpowiadam, że jestem Etruskiem. (śmiech) To brzmi nawet dumniej niż „Sarmatą”. No pewnie! Otóż moja rodzina ze strony ojca pochodzi z Toskanii. Tam jest takie stare etruskie miasteczko Vetulonia i najprawdopodobniej od niego wzięło się nazwisko Vetulani. Mój kuzyn Zygmunt znalazł we Włoszech dalekiego krewnego, profesora Vettolaniego, który pracuje jako astrofizyk w Bolonii. Gdy się z nim skontaktowaliśmy, okazało się, że nasze tradycje rodzinne są dość kompatybilne. Więc chyba rzeczywiście łączą nas więzy etruskiej krwi. Chociaż Zygmunt, który jest niestrudzonym badaczem historii rodziny, ma kilka innych teorii na temat naszego pochodzenia. Okazuje się bowiem, że w Italii znajdowały się dwie, nieistniejące już, osady o nazwie Vetulani: jedna w Lacjum, a druga też w Toskanii, niedaleko Pizy. Wie pan, jak to się stało, że pańscy przodkowie opuścili słoneczną, oliwą i winem płynącą Italię, by przybyć do chmurnej i straumatyzowanej przez historię Polski? Tradycją wśród moich włoskich protoplastów było uprawianie zawodu prospektora geologicznego, czyli osoby poszukującej miejsc, gdzie można znaleźć jakieś cenne kopaliny. Na zlecenie monarchii austro-węgierskiej któryś z moich prapradziadków pracował między innymi w Tatrach i zmarł w Chochołowie. Tatry były wtedy dość atrakcyjne, bo szukano w nich srebra, złota i antymonitu – stąd na przykład nazwa Szpiglasowa Przełęcz, gdyż szpiglas to inne określenie antymonitu, minerału wykorzystywanego w przemyśle. Kiedy to się działo? Za czasów saskich, ale dokładnych dat nie znam. Według legendy syn tego zmarłego w Chochołowie przodka ożenił się z miejscową dziewczyną i został. Z tego związku przyszedł na świat Jacobus Vetulani, który w metryce urodzenia ma jeszcze wpisane pater alienus, czyli „ojciec cudzoziemiec”. Ta metryka pochodzi z 1752 roku, zatem moi włoscy przodkowie musieli przybyć trochę wcześniej. Jacobus przeszedł ścieżkę kariery górniczej od rębacza akordowego do nadsztygara Bochni. W tamtejszej kopalni soli do dziś znajduje się komora imienia Jakuba Vetulaniego. Pochodzę zatem z rodziny etruskich górników solnych. Oni byli w Bochni średnim i wyższym nadzorem górniczym, a żenili się z miejscowymi zubożałymi szlachciankami. Natomiast mój dziadek Roman wyłamał się z kopalnianej tradycji rodzinnej i związał z córką księgarza w Bochni, a później owdowiał i został nauczycielem gimnazjalnym w Sanoku. Uczył filologii klasycznej i gimnastyki. Ożenił się ponownie, tym razem z Elżbietą Kunachowicz, której dotyczy bardzo ciekawa historia. Otóż jej matka Helena, a więc moja prababcia, zostawiła po sobie
pamiętnik. Jeden z jej wpisów zaczyna się od bardzo dramatycznego wyznania: „Dzień 21 maja jest dniem, w którym w świątyni Pańskiej przed ołtarzem Boga przysięgłam dozgonną miłość człowiekowi, którego nie kochałam”. Pewnie do ślubu zmusiła ją rodzina. Akurat nie, bo była już wtedy sierotą. Prababcia Helena urodziła się jako córka Stefana Kadłubowskiego. Dzierżawiony przezeń majątek został spalony w czasie rabacji galicyjskiej, czyli chłopskiego powstania w 1846 roku – jednym z przywódców był słynny Jakub Szela. Ona i jej ojciec z trudem uszli z życiem, uciekając do Tarnowa, a później zostali dzierżawcami majątku w Rusocicach. Helena przeżyła wielką miłość do właściciela sąsiedniego majątku, Stefana Baranowskiego, ale rodzice nie byli przychylni jej związkowi z tym mężczyzną. Po kilku latach surowy ojciec zmarł, nastąpił krach finansowy, w efekcie czego rodzina podupadła. I wtedy zjawił się dość majętny szlachcic z Litwy, Bolesław Kunachowicz herbu Jastrzębiec, który zakochał się w Helenie bez wzajemności. Czując jednak finansowy nóż na gardle, prababka zdecydowała się przyjąć jego oświadczyny. Mówi się, że to straszna rzecz, małżeństwa z rozsądku, ale właśnie dzięki takiemu związkowi może pan ze mną teraz rozmawiać. Bo Helena miała z owym niekochanym początkowo panem Kunachowiczem pięcioro dzieci, w tym moją babcię, Elżbietę Vetulani. Zresztą po niespełna trzech miesiącach po ślubie pojawia się wpis: „O ile dawniej z przyjemnością w wolnych chwilach pisałam ten pamiętnik, o tyle teraz nudzić mnie zaczyna, wolę przez ten czas porozmawiać z Bolkiem”. I przez następne trzydzieści cztery lata prababcia już nic nie napisała, choć pod koniec życia powróciła jeszcze do tego zajęcia. Co ciekawe, w 1980 roku jej pamiętnik został wydany drukiem wraz z dwoma innymi wspomnieniami pod wspólnym tytułem Kapitan i dwie panny: krakowskie pamiętniki z XIX wieku. Wróćmy do pańskiego dziadka Romana, który zamiast kontynuować toskańskie tradycje górnicze, został nauczycielem filologii klasycznej i gimnastyki. Wiem, że w 1888 roku zakładał Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” w Sanoku, gdyż są w archiwach jego zamówienia na sprzęt sportowy. No i zostawił po sobie sporo dzieci. Oprócz syna z pierwszego małżeństwa, Kazimierza, późniejszego profesora Politechniki Lwowskiej, który został zamordowany przez Niemców wraz z grupą lwowskich intelektualistów w 1941 roku, miał ich jeszcze pięcioro z babcią Elżbietą Kunachowiczówną – dwie córki i trzech synów, w tym mojego ojca Adama. Miało to poważne skutki, bo jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, zwyczajem rodziny Vetulanich, zmarł na serce, zostawiając wdowę z szóstką dzieci i rentą po nauczycielu gimnazjalnym. W dodatku w 1914 roku ta renta w związku z wybuchem wojny została drastycznie obniżona, co spowodowało, że moja rodzina przeszła okres nawet nie biedy, ale wręcz skrajnej nędzy. Jak sobie poradziła pańska babcia? Rozdysponowała dzieci po różnych zaprzyjaźnionych rodzinach w formie pakietów: część rodowych sreber plus dziecko. Natomiast z dwójką najmłodszych, czyli z Adamem i Elą, przeniosła się do Wiednia. Mała Ela kilka lat później zmarła na gruźlicę. W 1917 roku mój ojciec – przede wszystkim z powodu głodu – zaciągnął się do armii austriackiej. Był niedożywiony i miał tylko
szesnaście lat, ale udało mu się dostać przydział dzięki zawyżeniu wieku. Gdy wrócił z frontu, trudno go było poznać, bo urósł o dwadzieścia centymetrów. Później uczestniczył we wszystkich kolejnych wojnach, jak wielu ludzi z jego pokolenia. W 1920 roku bił się z bolszewikami i wrócił z Krzyżem Walecznych na piersi oraz stopniem plutonowego. Został zatem podoficerem rezerwy, co miało swoje konsekwencje w 1939 roku, ponieważ podlegał obowiązkowi mobilizacji, mimo iż piastował już wtedy stanowisko profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jaką dziedziną nauki się zajmował? Historią prawa, przede wszystkim kanonicznego – przed wojną kierował Katedrą Prawa Kościelnego, docentem UJ został w wieku zaledwie dwudziestu siedmiu lat, a profesorem nadzwyczajnym sześć lat później. Zasłynął z badań nad Dekretem Gracjana spisanym w połowie XII wieku, który przez następne stulecia pełnił między innymi funkcję podręcznika prawa kanonicznego. Przed wojną pozycja profesora uniwersyteckiego to było coś. Pańskiej rodzinie zaczęło się wreszcie powodzić? Tak. Urodziłem się w prywatnym szpitalu ginekologicznym przy ulicy Garncarskiej w Krakowie, a tam przychodziły na świat dzieci z tak zwanych dobrych domów. Pamiętam, że byliśmy całą rodziną na wakacjach w Zawoi, to znaczy mama, tata, ja i brat oraz nasza wychowawczyni, do tego jeszcze pokojówka. W Krakowie, oprócz tych dwóch pań, zatrudnialiśmy także kucharkę. Mieszkaliśmy w tym samym domu, w którym teraz rozmawiamy, czyli przeznaczonym dla pracowników naukowych Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jednak z tą różnicą, że mieszkanie było większe, bo miało nie sto czterdzieści, ale dwieście metrów kwadratowych. Moje pierwsze wspomnienia są rzeczywiście obrazami szczęśliwego dzieciństwa. Akim była pańska matka? Też naukowcem, ale przyrodnikiem, a dokładnie biologiem. Obroniła pracę doktorską u profesora Emila Godlewskiego juniora na Wydziale Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie zajmowała się procesami regeneracji tkanek ciała u płazów. Rodzice musieli wstrzymać się ze ślubem, bo współpracownice profesora Godlewskiego były zobowiązane dać słowo honoru, że nie wyjdą za mąż przed doktoratem. Jak bowiem mawiał profesor: „Pannisko najpierw napsuje mi odczynników, a później tyle je widzę”. Ponadto, już później, by nie komplikować kariery naukowej mamy, rodzice zwlekali z pierwszym dzieckiem, czyli mną.
Wojna Kiedy wybuchła II wojna światowa, miał pan cztery lata. Pamięta pan cokolwiek? Jakieś pojedyncze obrazy, między innymi ojca w mundurze stojącego w drzwiach mieszkania i żegnającego się z mamą. Jednak, co może dziwne, nie przypominam sobie jego pożegnania ze mną i bratem Jankiem, który miał wtedy zaledwie rok. Co się działo z ojcem? Brał udział w kampanii wrześniowej, ale znalazł się w tej grupie, która wyjechała przez Zaleszczyki do Rumunii. Co ciekawe, Niemcy przeprowadzili bardzo intensywną kampanię, by przekonać uciekinierów do powrotu do Polski. Chodziło im oczywiście o wysłanie ich na roboty do Niemiec. Tata brał czynny udział w akcji uświadamiania żołnierzy o istocie niemieckiej oferty. Potem z Rumunii przedostał się na Węgry, a stamtąd do Francji, gdzie chcieli go włączyć do sztabu polskich wojsk, ale on wolał pozostać zwykłym żołnierzem. Walczył w kampanii francuskiej, awansował na sierżanta, dostał kolejny Krzyż Walecznych i francuski Croix de Guerre. Z kolei po klęsce Francji w 1940 roku przedostał się do Szwajcarii, gdzie włączył się w budowę sieci szkolnictwa polskiego dla internowanych w tym kraju żołnierzy. Jak wspominał doświadczenia II wojny światowej i co myślał o klęsce wrześniowej? Trochę rozmawialiśmy na ten temat, ale raczej nie miał ochoty na dłuższe i głębsze zwierzenia. Mówił coś takiego: „Jedyną rzeczą, którą potrafiłem zrobić dla Polski w tej sytuacji, to wykorzystać wiedzę, jak prowadzi się drużynę do boju. Cała akademicka nauka nie miała sensu”. Opowiadał też, że na początku wojny, przejeżdżając przez Kraków, zobaczył swojego przyjaciela, profesora UJ, który był dobrym historykiem, ale także strasznym safandułą. Otóż spotkał go paradującego w pięknym mundurze z dystynkcjami majora. „Kaziu, a co ty tu robisz?” – zapytał ojciec. A tamten na to: „Jestem dowódcą wojskowym dworca Kraków Główny”. „W tym momencie wiedziałem już, że wojna jest przegrana” – wspominał ojciec. I jeszcze jedna kwestia. W polskiej armii nienawiść zwykłych żołnierzy do oficerów była tak ogromna, że na obczyźnie ci drudzy nie mieli prawa wejść do baraków szeregowców. Ojciec, jako podoficer, dostał ten przywilej. Pewnie również dlatego, że traktowano go jak „swojego chłopa”. To ciekawe, przecież przed wojną był dystyngowanym profesorem. I ludowcem, należał do Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Uwielbiał chodzić po wsi i zagadywać chłopów. Mówił mi później wielokrotnie: „Jurek, pamiętaj, to jest niezwykle ważne, żebyś słuchał ludzi, bo każdy z nich ma jakąś ciekawą historię do opowiedzenia”. Pański ojciec szybko znalazł się za granicą, a wy zostaliście w Krakowie. Co się działo po wkroczeniu Niemców? To kolejny obraz, który zapamiętałem: Niemcy wjeżdżają do Krakowa. I chyba nic poza tym z pierwszego okresu okupacji. Wiem natomiast, że musieliśmy stosunkowo szybko – bo już w listopadzie – opuścić mieszkanie. Mama dostała na to czterdzieści osiem godzin, na szczęście można było zabrać wszystkie rzeczy. Znaleźliśmy lokum u generałowej Zielińskiej przy ulicy
Garncarskiej. Dlaczego akurat tam? Moja matka była córką generała Franciszka Latinika. To dość znana postać, w czasie I wojny światowej pułkownik austriacki i dowódca pułku krakowskiego. W 1915 roku przełamał – razem z generałem Tadeuszem Rozwadowskim, który położył bardzo celny ogień na pozycjach rosyjskich – front pod Gorlicami. Ta klęska Rosjan była jednym z istotnych czynników rozprężenia w ich armii i w jakimś stopniu przyczyniła się do wybuchu rewolucji w Rosji. Więc właściwie mój dziadek zrobił coś, co się potem na nas odbiło w postaci bolszewizmu, z którym zresztą walczył. Podczas bitwy warszawskiej 1920 roku pełnił obowiązki gubernatora wojskowego Warszawy i dowodził I Armią Frontu Północnego. W 1925 roku przeszedł na emeryturę, co pewnie uratowało go rok później przed marszem na Warszawę na czele przemyskich oddziałów wojska, by pacyfikować zamach majowy Piłsudskiego. Dziadek nie lubił Marszałka. Był zagorzałym zwolennikiem Narodowej Demokracji, więc nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło. Znalazłem kiedyś jakąś starą legitymację mamy i okazało się, że należała do Straży Narodowej. To była taka niby lepsza młodzieżówka narodowców niż faszyzujący Obóz Narodowo-Radykalny. Miał pan pluralistyczną rodzinę. Tak, ojciec witosowiec, ciotka i stryj piłsudczycy, dziadek endek. Liczne podziały polityczne szły przez środek rodziny. I to mnie trochę nauczyło relatywizmu. Jak pan odbierał to nowe lokum u generałowej Zielińskiej i w ogóle okupację? Pewnie żyło się nam tam gorzej, ale ja tego nie czułem. Co do okupacji, to pamiętam, że bardzo lubiłem czarny niemiecki chleb. Mama została tłumaczką w monopolu spirytusowym. Część jej pensji była wypłacana w deputatach, czyli w wódce, którą zawsze dawało się sprzedać lub na coś potrzebnego wymienić. Nie przypominam sobie, żebym chodził spać głodny. Wnuk generałowej Zielińskiej, trzy lata ode mnie starszy Andrzej Mirocki, okazał się człowiekiem, który mnie właściwie ukształtował. We trzech, bo jeszcze z moim młodszym bratem, założyliśmy klub zbieraczy owadów. Ku rozpaczy pani generałowej w ogródku budowaliśmy bunkry. A Andrzej nauczył mnie, że liczba pi to jest 3,14. Nie wiedziałem wprawdzie, o co chodzi, ale już jako kilkulatek znałem liczbę pi i byłem z tego dumny. Już po wojnie Andrzej wciągnął mnie w żeglarstwo, kupiliśmy nawet na spółkę kajak i razem pływaliśmy. Ponieważ moi rodzice byli bardziej restrykcyjni obyczajowo, gziliśmy się z koleżankami w jego mieszkaniu. Z Andrzejem, który później został lekarzem, ogromnie przyjaźnimy się do dziś. Wiemy, że możemy zawsze na siebie liczyć. Obydwaj zostaliśmy przy naszych pierwszych żonach, co jest rzadką historią. Od czasu do czasu wyjeżdżamy wspólnie do Rzymu. To miasto znam świetnie, bo od 1978 roku trafił mi się tylko jeden taki rok, że nie pojechałem do Wiecznego Miasta. Na ogół wybieram się tam dwa, trzy razy do roku, a niekiedy zdarzało mi się tam spędzać nawet po dwa miesiące. Znam Rzym równie dobrze jak Kraków. Coś ciągnie pana mocno do tych Włoch. Wiadomo, etruska krew. (śmiech) A wracając do okupacji, Niemcy bardzo szybko zaczęli szukać mojego ojca. Na drugi dzień po zajęciu Krakowa przyszło do nas gestapo. Matka powiedziała, że tata został powołany do armii i ślad po nim zaginął. Co ciekawe, jakiś czas temu znalazłem książkę
meldunkową z tego domu, datowaną na 1 września 1939 roku. Nie ma w niej ojca. Podrobiono ją, by go ochronić. Uratowało go jednak przede wszystkim to, że nie próbował się wymigać od służby wojskowej, bo gdyby został w Krakowie, pewnie szybko by zginął. Jak pan widzi, postępowanie zgodnie z nakazami honoru czasami wychodzi na dobre. Wiem, że to brzmi jak wątek umoralniającej powieści, ale coś takiego się naprawdę zdarzyło. Dlaczego Niemcy tak się uwzięli na pańskiego ojca, że chcieli go aresztować, a może nawet zlikwidować? Napisał przed wojną przynajmniej dwie książki, które im się wyjątkowo nie podobały. Chodziło o Lenno pruskie i Polskie wpływy polityczne w Prusiech Książęcych. Właśnie dzięki tym publikacjom wskoczył na czarną listę osób do szybkiej likwidacji. Wiedzieliście, że przeżył kampanię wrześniową i jest za granicą? Tak, zdawałem sobie sprawę, że ojciec jest gdzieś tam daleko. Pisał do nas kartki ze Szwajcarii pod pseudonimem Fraulein Kupfer. Powiedział pan, że nie odczuwał, by żyło wam się źle. Pewnie dzięki temu, że przed koszmarem wojny starała się chronić was matka. Ale coś z groźnej atmosfery okupacyjnej musiało docierać nawet do świadomości kilkulatka. I docierało. Z powodu wojny śmierć stała się czymś stosunkowo normalnym, nawet dla dzieci. Na przykład mama miała długą drogę do pracy, więc jak ją żegnaliśmy rano, to mówiliśmy: „Szybko, szybko, bo jak się mama spóźni, to ją wezmą do Libana”. To był obóz przejściowy w Płaszowie przed Oświęcimiem. Wiedzieliśmy więc, że jak mama się spóźni, to pójdzie do Libana i więcej jej nie zobaczymy, bo ją Niemcy zastrzelą. Było to wpisane w naszą świadomość. Ajak mama – bez męża, z dwójką małych dzieci – sobie radziła? Miała wszystkie cechy córki generała, między innymi była świetnie zorganizowana. Pamiętam, że byliśmy kiedyś – w pewną ładną niedzielę 1944 roku – na spacerze. I w którymś momencie mama nagle do nas mówi: „A teraz pobawimy się w Indian. Chodźcie za mną, będziemy uciekać przez ogródki i chować się przed białymi”. I przechodziliśmy przez jakieś płoty. Mama była bardzo wysportowana, dobrze jeździła konno. Co się później okazało: zorientowała się, że dzieje się coś niedobrego. To był dzień, kiedy Niemcy przeprowadzali pacyfikację Woli Justowskiej. Zakończyła się ona masową egzekucją. Mama zachowała zimną krew i świetnie nas oszukała, bo kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy z zagrożenia. Wręcz przeciwnie – znakomicie się bawiliśmy. Coś jeszcze utkwiło panu w pamięci? Zadałem kiedyś pytanie: „Mamo, dlaczego podporucznik jest zdrajcą?”. Bo na murze zauważyłem napis „PPR zdrajcy”. Chodziło oczywiście o komunistyczną i prosowiecką Polską Partię Robotniczą. Pamiętam też, że bardzo chciałem znaleźć się w Warszawie, żeby być powstańcem. To mi okropnie imponowało. Zawsze też jechaliśmy na wakacje do Kasiny Wielkiej. W którymś momencie przekraczało się granicę Rzeszy i Generalnej Guberni. Któregoś razu do chaty, w której wynajmowaliśmy izbę, przyszli partyzanci, chyba z Armii Krajowej, i poczęstowali alkoholem. Spróbowałem go wtedy pierwszy raz w życiu i straszliwie mi zasmakował, bo to był bimber z miodem. Może stąd moje dzisiejsze zainteresowanie narkotykami. Wielkim szokiem była wiadomość o śmierci generała Władysława Sikorskiego w katastrofie gibraltarskiej. Pamiętam to pewnie dlatego, że byliśmy wychowywani przez mamę w duchu bardzo patriotycznym. W każdą niedzielę w domu odbywało się misterium – stawaliśmy z bratem przed krzyżykiem, który był rodzajem relikwiarza. Modliliśmy się, potem śpiewaliśmy Boże, coś Polskę
i coś tam jeszcze. W czasie okupacji rolę naszego opiekuna w pewnym stopniu pełnił mój stryj Tadeusz, profesor Uniwersytetu Poznańskiego i zootechnik, który cały okres wojny spędził w Krakowie, działając na rzecz Polskiego Czerwonego Krzyża. Jak na poznaniaka przystało, był dość pedantyczny. Składając wizyty w naszym domu, zawsze dbał o porządek. Najboleśniej to odczułem, gdy pewnego razu po powrocie z wakacji zauważyłem, że wyrzucił całą moją wspaniałą kolekcję ptasich gniazd. Jako dziecko bardzo nie lubiłem stryja, przedrzeźniałem go i przezywałem. Dopiero po wojnie, za namową ojca, zrobiłem jakieś kroki w celu ocieplenia naszych relacji. I szybko staliśmy się serdecznymi przyjaciółmi. Stryj, wówczas jeszcze stary kawaler, zapraszał mnie do Poznania i pokazywał gospodarstwa doświadczalne. Pamiętam, że ofiarował mi książkę Chemia zdobyła świat, która bardzo mnie zainteresowała i popchnęła później w kierunku studiów chemicznych. Uczęszczał pan na tajne nauczanie? Tak. Chodziłem na tajne komplety i wiedziałem, że muszę siedzieć cicho, bo jak nie, to przyjdą Niemcy i zastrzelą nauczycielkę, panią Iwiczową, a może i nas. I nikomu nie wolno mówić, gdzie się uczymy. Bardzo mnie w tym czasie interesowały rzeczy przyrodnicze, pewnie dzięki mamie. Uwielbialiśmy z bratem, jak w niedzielę czytała nam – z niemieckiej gazety zresztą, czyli „Krakauer Zeitung” – drukowaną serię „Abenteuer auf dem Roten Meer” [Przygody na Morzu Czerwonym]. Byłem dzieckiem, którego nie interesowały bajki, ale wyłącznie książki popularnonaukowe. No i Lato leśnych ludzi, bo było to przygodowo-przyrodnicze. Czytałem też „Kronikę naukową” w zachowanych sprzed wojny numerach czasopisma „Iskry”. Mama na wakacjach miała dzięki temu święty spokój, bo ja całymi dniami zbierałem owady. Wieczorem zaś układałem moje łupy. W którymś momencie zauważyła jednak, że chyba nie jest za dobrze, gdyż za bardzo pochłaniają mnie tego typu pasje. I zaprowadziła mnie do pani doktor psycholog dziecięcej, która podeszła do mnie w fatalny sposób. Zapytała mianowicie: „A co ty, Jurku, teraz czytasz?”. „Różne książki” – odpowiedziałem. „A jakie?” „A najbardziej mi się podobają te o wulkanach i ich wybuchach”. „A co tam ciekawego jest w tych książkach?” Więc ja na to: „Proszę pani, to jest bardzo ciekawe, bo w tej chwili wulkanów czynnych w Europie znajduje się niewiele, właściwie poza Etną i Wezuwiuszem, no i jeszcze Stromboli – on wybucha co pewien czas – to nic nie ma. Ale proszę pani, Owernia! Tam wygasłe wulkany są fantastyczne. Zresztą, czy pani wie, że pozostałości wulkanów są wszędzie? Jak idziemy ulicą Szewską, to porfir jest na chodnikach, a bazalt na jezdni, a to przecież wszystko skały pochodzenia wulkanicznego. Proszę pani, te europejskie wulkany to jednak nic. Mauna Loa i Kilauea to dopiero coś! Mauna Loa ma lawę stosunkowo gęstą, ale Kilauea to wielkie jezioro płynnej lawy”. Chyba nawet podałem jej gęstość. Pamiętam, że wyszedłem stamtąd dumny z siebie, że wszystko wiem o wulkanach. Tymczasem pani doktor zaleciła mamie całkowity szlaban na książki popularnonaukowe. Mogę sobie czytać Anię z Zielonego Wzgórza i tego typu rzeczy… Czułem wściekłość i oburzenie. A ponieważ byłem wówczas wierzący, to modliłem się, żeby tę panią doktor kara boża spotkała. I proszę sobie wyobrazić, jak wielka jest siła modlitwy dziecka. Nie minęły trzy tygodnie, a na czerwonych plakatach rozwieszanych przez Niemców pojawiło się wśród rozstrzelanych zakładników nazwisko męża pani psycholog. Pan Bóg wysłuchał prośby i pomścił krzywdę małego.
Bomba Aco z tego całego okresu okupacyjnego najmocniej wryło się panu w pamięć? Zaczęło się to 17 stycznia 1945 roku. Poszedłem do dentystki na ulicy Pierackiego dziewięć (teraz to ulica Studencka). Siedziałem sobie spokojnie – było ładne styczniowe wczesne popołudnie – i nagle jak nie pierdolnie! Zrobiło się kompletnie czarno w pokoju, bo bomba trafiła w dom pod numerem pięć. Został zniszczony do samych fundamentów. Nigdy nie przypuszczałem, że szyby podczas wybuchu wylatują na zewnątrz budynku, a pył jest czerwony, gdyż powstaje z cegły zmielonej siłą eksplozji. To naprawdę niesamowite wrażenie znaleźć się tak blisko potężnego wybuchu. Zdałem sobie sprawę, że o włos uniknąłem śmierci. Wróciłem do domu kompletnie przerażony i roztrzęsiony. Nasz dom znajdował się na sąsiedniej ulicy Garncarskiej, więc zażądałem od mamy, byśmy na noc zeszli do schronu. Strasznie nalegałem, aż się zgodziła. Ale jak zasnęliśmy z bratem, to po cichu wyniosła nas na górę do mieszkania. Ponieważ było niebezpiecznie, nasz pokój w połowie przedzielały dwie szafy, za którymi stały łóżeczka. Miało to nas osłonić przed odłamkami i szkłem. Rano się budzimy i widzę, kurczę blade, że nie jestem w schronie! A za oknami słychać odgłosy wybuchów. Więc mówię: „Mamo, idziemy do schronu!”. Na co ona: „Doskonale, synku, tylko jeszcze pójdę otworzyć okna, żeby uratować szyby w razie wybuchu”. I w tym momencie znów jak nie grzmotnie! Za szafami, mniej więcej na wysokości naszych głów, w ścianę wbiły się odłamki. Widziałem, jak w jednej części pokoju leciały w powietrzu żarzące się węgielki. Nie pamiętam dokładnie, co się działo, ale właściwie jednym susem znalazłem się w schronie, zbiegłszy z wysokiego parteru kuchennymi schodami. I tam powiedziano mi, że mama jest ranna i wzięto ją do szpitala. Jak poważna była rana? Bardzo. Odłamek pocisku trafił ją w głowę, a dokładnie w skroń, i utkwił w mózgu. Miała poważne uszkodzenia neurologiczne i była całkowicie sparaliżowana. Przez pewien czas sądzono, że w ogóle tego nie przeżyje. W marcu po raz pierwszy poruszyła palcem. Do końca życia cierpiała na niedowład lewej ręki, ale na szczęście była praworęczna. Ta lewa ręka służyła jej tylko jako hak. Źle chodziła, więc nosiła but ortopedyczny. Miała tylko połowę pola widzenia, co prowadziło do tragikomicznych zdarzeń, bo na przykład, myśląc, że jest już za tramwajem, wchodziła między pierwszy wagon a drugi i musiano ją stamtąd wyciągać. Z tego powodu wielokrotnie łamała sobie nogi. I musiała na nowo nauczyć się czytać, bo połowy tekstu nie widziała. W ten sposób poznałem, jak się żyje z kimś chorym, niepełnosprawnym. Że to jest rzecz zupełnie normalna. Ojciec, jak już wrócił do Polski, miał dylemat, czy osobie o tak ograniczonym polu widzenia pozwalać chodzić samej po mieście. I doszedł do słusznego wniosku, że zamknąć w domu tę kiedyś bardzo aktywną sportowo, intelektualnie i towarzysko kobietę oznaczałoby ją dobić. To jak ubezwłasnowolnienie.
Ona sama zresztą nie dała się wyłączyć z aktywnego życia. Między innymi przygotowywała do czasopisma „Wszechświat” bardzo krótkie notatki na tematy naukowe. Miała doświadczenie, bo przed wojną napisała książkę popularnonaukową o krążeniu pierwiastków w przyrodzie. Bardzo też lubiła pomagać w uczeniu dzieci, a szczególnie brać pod opiekę osoby troszeczkę zapóźnione w rozwoju. Ładnie je wyprowadzała, a robiła to za darmo. Myślę, że to właśnie dzięki niej zdobyłem umiejętność jasnego tłumaczenia skomplikowanych kwestii. Co się działo z panem i bratem, kiedy mama leżała w szpitalu? Opiekowała się nami ciotka Helena Brzecka. Zacząłem chodzić do czwartej klasy w normalnej szkole – po miłej i luźnej nauce na tajnych kompletach przeżyłem tam szok. Po trzech miesiącach ustalono, że wezmą nas do sanatorium Uniwersytetu Jagiellońskiego w Zakopanem. Ojciec i matka byli cenieni w Krakowie, więc sporo osób chciało nam pomóc. Lekarz, by wysłać nas do sanatorium, znalazł coś w „gruczołach wnękowych”, choć do dziś nie wiem, co to są te „gruczoły wnękowe”. Pojechaliśmy samochodem rektora, profesora Tadeusza Lehra-Spławińskiego, który był moim ojcem chrzestnym. W drodze zatrzymywali nas partyzanci i sprawdzali, czy ktoś nie ma legitymacji partii komunistycznej. Gdyby taką posiadał, pewnie zostałby na miejscu rozstrzelany. Więc tak trafiliśmy do sanatorium. Jezu, jakie to było nudne! Leżakowanie na świeżym powietrzu do dziś wspominam jako koszmar, a widok Nosala i Giewontu obrzydł mi wtedy straszliwie. Tam nie było nikogo z rodziny, a na naszym piętrze mieszkało jedynie kilkoro dzieci. Zajmował się nami personel sanatorium, ale nie zorganizowano żadnej szkoły ani nawet nauki religii. Jedyne, co okazało się ciekawe, to możliwość eksplorowania całego piętra budynku, które było puste. No i zaprzyjaźniłem się ze współtowarzyszami niedoli, Jurkiem i Basią Reissami. Kiedy pański ojciec wrócił ze Szwajcarii? Pewnego razu, jak jeszcze siedzieliśmy w tym cholernym sanatorium, wszedł jakiś facet w mundurze i stanął przed moim łóżeczkiem. Przyglądałem mu się uważnie i przyglądałem… Chyba tata? – pomyślałem. Aż w końcu się rozpłakałem. Brat w ogóle go nie poznał, bo w chwili wybuchu wojny miał półtora roku. Ja jednak rozpoznałem. Najpierw ojciec wziął nas do fryzjera, a w pewnym momencie zaczął do mnie mówić po francusku. Zwróciłem mu uwagę: „Tato, przecież ja nie mówię po francusku”. Takie miał silne nawyki ze Szwajcarii. Scena jak z filmu. Jak pan go odbierał po sześciu latach rozłąki? To był jednak, tak wówczas czułem, obcy człowiek. I to wrażenie zostało właściwie na dość długo. Uważałem go za mądrego człowieka, ale on szedł swoją drogą, a ja swoją. Miałem własny dziecięcy świat: owady, zainteresowania przyrodnicze, zbieranie ptasich gniazd. A on nie próbował prowadzić ze mną jakichś dłuższych rozmów. Czy udało się panu odbudować więź z ojcem? Bardzo późno, bo najpełniej dopiero w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy wróciłem z dłuższego pobytu w USA i musiałem się nim opiekować po śmierci mamy. Czyli czuł się pan bardziej związany z matką? Właściwie tak, ale i tu był pewien problem. Mama mówiła, że nas strasznie kocha, jednak wie, że nie umie okazywać uczuć. Jak wyglądało życie pańskiej rodziny tuż po wojnie? Ojciec wyszedł z biedy i znów do niej wrócił. Był opozycjonistą i bardzo nie podobał się nowej
komunistycznej władzy, więc poza pensją uniwersytecką nie miał szans na dodatkowe dochody. Pamiętam, że pieniądze, które przynosił, oraz te, które mama dostawała jako inwalidka, w każdym miesiącu dzielono na dekady i nie wolno było przekroczyć puli z danej dekady. Działało to tak, że na przykład dziewiątego dnia miesiąca mogło zabraknąć masła do chleba, ale już jedenastego dnia, jak się zaczynała nowa dekada, masło pojawiało się na stole. Jak zacząłem chodzić do szkoły, to koledzy zawsze mieli kanapki z serem, kiełbasą czy wędliną, a ja tylko chleb z masłem. Tak wyglądało moje drugie śniadanie. Ale sądzę, że dzięki temu, iż wychowywałem się w warunkach mocno ubogich, rozumiem ludzi, którzy mają kłopoty finansowe, oraz wiem, że ubóstwo nie hańbi. W 1946 roku, ponieważ byłem niedożywionym dzieckiem, pojechałem na trzy miesiące na wieś, do rodziców przyjaciela mojego ojca, Mariana Pojnara, którego ojciec poznał w wojsku polskim we Francji. W ten sposób trafiłem do wsi Trześniów koło Brzozowa. Od czerwca do września 1946 roku żyłem jak dziecko wiejskie, a ponieważ mam duże umiejętności adaptacyjne, takie warunki były dla mnie fantastyczne. Do gospodarzy mówiłem „mamo” i „tato”, musiałem też nauczyć się chodzić boso. To była rodzina bardzo kulturalna, wówczas średniorolnego chłopa, gdyż miał sześć czy siedem hektarów ziemi. Ojciec rodziny poza pracą na roli zajmował się kołodziejstwem, zatem widziałem, jak wygląda taki wiejski warsztat. A przede wszystkim zgromadził nadzwyczajną bibliotekę, jakieś dwa tysiące różnych książek. Głównie patriotyczno-historycznych. Odkryłem, że specjalnie dobierał księgozbiór, bo na strychu znalazłem podręcznik niejakiego księdza Pirożyńskiego zatytułowany Co czytać?. To było dziełko straszliwie obskuranckie, z którego nabijał się przed wojną Tadeusz Boy-Żeleński. Ja tę książkę oczywiście dokładnie przeczytałem, choć miałem wówczas dziesięć lat, i wiedziałem, jak ohydny jest Victor Hugo, jak potworny jest Emil Zola i że nie należy ich brać do ręki. A gdy już przeczytałem, co ksiądz Pirożyński pisze o książce Pietra Aretina Jak Nanna córeczkę swą Pippę na kurtyzanę kształciła, to choć byłem jeszcze w wieku preseksualnym, czułem, iż muszę to dzieło poznać. Zwłaszcza że ksiądz Pirożyński wyjątkowo na nie pomstował. Ale jako wiejski chłopak chyba nie tylko pan czytał? Oczywiście! Zniszczyłem całe stanowisko motyla pazia żeglarza, bo znalazłem krzaki tarninowe, w których licznie występował. Co było jeszcze fantastycznego na tej wsi: czułem się tam potrzebny, jak to dziecko w gospodarstwie. Pasałem krowy – Kalinę, Jagodę i Winochę – na miedzach, a jak się zaczęły żniwa, to roboty było mnóstwo. Ciągle czymś się zajmowałem. Podłoga w tej chałupie to była gliniana polepa, ale gospodyni co sobotę bieliła kuchnię. Miałem mały pokoik za sienią, w której zawsze stała umywalka – metalowa z miednicą, kawałek mydła, szczotka i proszek do zębów. A moja „wiejska mama” pilnowała, czy ja te zęby na pewno myję. Co ciekawe, w tej wsi występowały tylko dwa nazwiska – Pojnar i Prugar. Jak się później dowiedziałem, generał Bronisław Prugar-Ketling, który zasłynął w kampanii wrześniowej, był stryjem mojej „wiejskiej mamy”, czyli pani Pojnarowej. Dowodził również internowaną w Szwajcarii II Dywizją Strzelców Pieszych, w której służył mój ojciec. To częściowo były szwedzkie rodziny, które zostały po siedemnastowiecznym potopie w Polsce. Czułem się tam absolutnie kochany. Mogłem jeść, ile chciałem, musiałem pić mleko lub maślankę zamiast wody. Rewelacyjny i formujący pobyt! Na następny rok do Trześniowa pojechał mój brat,
ale w ogóle się nie odnalazł. Bo jak mu mówili: „Idź, Jasiu, popatrz na kury”, to on wychodził, a po chwili wracał i mówił: „Już popatrzyłem”. Później został logikiem i filozofem, więc nic dziwnego. W 1948 roku znów tam pojechałem, i znów czułem się fantastycznie.
Bunt Podobno niemal od dzieciństwa był pan buntownikiem? W wieku dziesięciu lub jedenastu lat miałem poczucie, że ojciec jest w pewnym stopniu osobą obcą, a mama po wypadku to już nie jest ta sama mama. Żyłem więc trochę na własny rachunek. Jak miałem lat dwanaście, to z bratem i wspomnianym Andrzejem Mirockim – bez pytania rodziców o zgodę – wsiadaliśmy do pociągu i jechaliśmy na wycieczkę na przykład do Zabierzowa, czyli kilkanaście kilometrów od Krakowa. Ta moja spora niezależność była również wymuszona tym, że ojciec zrobił się bardzo zapracowany, a do 1948 roku pozostawał zaangażowany politycznie – jako przedwojenny witosowiec – w Mikołajczykowskie Polskie Stronnictwo Ludowe, opozycyjne wobec komunistów. Opowiadano mi później, jak przyjaciele ojca ze wsi – właśnie ci, u których spędzałem z bratem wakacje – błagali go, żeby nie kandydował na posła do Sejmu. Natomiast moja matka mówiła: „Cokolwiek postanowisz, ja będę zawsze z tobą”. Gdyby kandydował, to pewnie skończyłby w komunistycznym więzieniu, a może jeszcze gorzej. Później zaś zaangażował się w bliską współpracę z Kościołem. Stąd wzięła się jego przyjaźń z Karolem Wojtyłą. Ojciec zajmował się ustalaniem, kiedy został wydany Dekret Gracjana, o którym już wcześniej wspominałem. Tata pisał głównie w języku francuskim i trochę po niemiecku. Zbiór jego prac został pośmiertnie opublikowany – staraniem ostatniego ucznia ojca, Wacława Uruszczaka – przez pewne brytyjskie wydawnictwo i, co ciekawe, do dzisiaj się sprzedaje. Wiem to, bo co pewien czas dostaję jakąś drobną sumę z tytułu praw autorskich. Najwidoczniej dla mediewistów te prace są nadal istotne. Zupełnie inaczej wygląda to w mojej dziedzinie, czyli psychofarmakologii. Tutaj publikacje na przykład sprzed dziesięciu lat mają już tylko wartość historyczną i świadczą jedynie o tym, jak się rozwijał dany obszar wiedzy. Buntował się pan tylko przeciwko rodzinie czy również przeciw religii? Ja chyba przez pewien czas przechodziłem okres nadreligijności, choć również z jakimś buntem w tle. Bo moi bohaterowie religijni odznaczali się brakiem pokory: upodobałem sobie świętego Stanisława Kostkę i świętego Alojzego Gonzagę, czyli młodych jezuitów, którzy weszli w konflikt z rodziną i ją porzucili. Aczkolwiek byłem dobrym ministrantem, wina mszalnego nie podpijałem, bo wydawało mi się to świętokradztwem. W kościele Mariackim – dzięki księdzu Grodeckiemu – przyswoiłem sobie łacinę z wymową włoską i bardzo się na to snobowałem. Potem ta wiara katolicka zaczęła mi przechodzić. Być może dlatego, że byłem z bardzo religijnego domu. Jak to się objawiało? Dość śmiesznie. Odchodzenie od Kościoła nie było gwałtownym zerwaniem czy otwartą apostazją, tylko zaczęło się od zmniejszania udziału w rytuałach religijnych. Szukałem mianowicie po całym Krakowie coraz krótszych mszy świętych. W końcu trafiłem do ojców reformatów, gdzie
trwały one dwadzieścia minut. Aż w którymś momencie doszedłem do wniosku, że i tego jest za dużo. Myślę, że mój rozbrat z wiarą katolicką nie nastąpił w formie przełomu choćby dlatego, że księża, których spotykałem, okazywali się bardzo porządnymi ludźmi. Ja po prostu stwierdziłem, że nie wierzę. Nie doświadczyłem więc poczucia straty, załamania, odkrycia jakiegoś nowego świata. Racjonalność przyszła bez specjalnej chęci nawracania innych na moje poglądy. Czyli nie jest pan wojującym ateistą w stylu brytyjskiego biologa Richarda Dawkinsa, autora głośnej książki Bóg urojony? Uważam, że sprawy światopoglądowe są kwestią bardzo indywidualną i nie ma najmniejszego sensu nikogo nawracać. Bardzo mnie śmieszy Dawkins, który za pomocą laptopa walczy z Panem Bogiem. Chyba że takie działanie przynosi pieniądze za nieźle sprzedające się książki – wtedy to rozumiem. Ja dość wcześnie stałem się typem letnim, co jest postawą nielubianą przez obie skrajności – żarliwych wyznawców religii i wojujących ateistów. Na przykład nie mam nic przeciwko wyznawcom islamu. Próbowałem nawet przeczytać Koran, ale wydał mi się strasznie nudny. Podobno jest piękny tylko po arabsku, a na naukę tego języka nie miałem czasu. Natomiast jak na katolika z urodzenia stosunkowo dobrze znam Biblię. Wprawdzie nie tak dokładnie jak protestanci, ale nieźle się orientuję. I lubię się do niej odwoływać, między innymi podczas wykładów na temat ewolucji moralności. Biblia wyraźnie bowiem pokazuje, że nasza moralność została oparta najpierw na emocjach, a rozum – czyli poznanie dobrego i złego – był czymś wtórnym. Pierwotny stan w raju można interpretować jako stan moralny. Dopiero potem przyszła świadomość i zaczął się czas dylematów. Ładnie zresztą opisuje to w swoich książkach profesor Frans de Waal, światowej sławy badacz życia społecznego małp: zwierzęta nie przeżywają konfliktów moralnych, chociaż mają moralne tryby zachowania. Wie pan, ja nawet niespecjalnie lubię się spierać o religię. Jak mnie ktoś z wierzących czy księży pyta o poglądy, to odpowiadam: Bóg mi nie dał łaski wiary. I tym zamykam dyskusję. Bo łaska Pańska, jak wiadomo, na pstrym koniu jeździ. Więc najwidoczniej Bóg uznał, że najlepiej będzie, jeśli zostanę niewierzącym. Ale syna pan ochrzcił. Zrobiłem to po śmierci mojego brata, żeby rodzicom, zdruzgotanym tragicznym wypadkiem Janka, choć trochę ulżyć. Wydawało im się, że to właśnie Janek w niebie tak skutecznie zainterweniował. Mojego młodszego syna Tomka chrzcił już biskup Karol Wojtyła. Jak by pan w takim razie określił samego siebie: bardziej jako ateistę czy raczej agnostyka, który zawiesza sąd i mówi: być może Bóg istnieje, a być może nie? Jego istnienie lub nieistnienie właściwie nie ma dla mnie praktycznego znaczenia. I nawet jakoś specjalnie się nad tym nie zastanawiam. Jeśli bardzo chce mnie pan przycisnąć do muru, żebym się jednak określił, powiem tak: uważam, że prawdopodobieństwo istnienia Boga jest mniejsze niż prawdopodobieństwo nieistnienia. My, ludzie, mamy skłonność, żeby zawsze tłumaczyć niewiadome, a najlepiej powołać do tego jakiś konstrukt. Więc mnie się wydaje, że Bóg jest właśnie takim wyjaśniającym konstruktem. Co też ważne, tworzenie tego konstruktu jest bardzo silnie zakorzenione w ludzkim umyśle. Bóg z pewnością istnieje w naszych głowach. A czy także poza nimi – nie wiadomo. Czyli jesteśmy z natury religijni?
Tak, człowiek jest zdecydowanie zwierzęciem religijnym. Właśnie dlatego, że nie potrafimy zostawić różnych rzeczy bez wytłumaczenia. Jak więc pan widzi, mój ateizm jest absolutnie letni, bo niewiara w Boga niczego specjalnego ludziom nie proponuje. Religia natomiast coś proponuje, tyle że – jak mi się wydaje – są to fałszywe propozycje. W dodatku przeznaczone dla pewnego typu umysłowości, a moja jest troszkę inna. Wróćmy zatem do pańskiego buntu przeciwko rodzinie. Na czym on polegał? Dla podkreślenia własnej niezależności zrobiłem coś, co mógł zrobić tylko dwunastolatek: w 1948 roku zapisałem się do komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej (ZMP), wzorowanego na sowieckim Komsomole. Czyli właściwie w momencie, gdy organizacja ta powstawała. By jeszcze bardziej rozzłościć rodziców, a szczególnie ojca, na początku lat sześćdziesiątych zacząłem chodzić na zebrania Klubu Ateistów i Wolnomyślicieli. Co pan tam robił? Ani ja, ani koledzy z klubu nie walczyliśmy jakoś specjalnie z religią, tylko robiliśmy sobie konwersacje w języku angielskim. Śliczny zajmowaliśmy lokal – salę z osiemnastowiecznymi freskami w budynku przy Rynku Głównym (obecny „Likus”). A nasza działalność była z pewnością dobrze widziana przez komunistyczne władze. Co swoją drogą było śmieszne, bo przecież żadnej ostrej walki na froncie religijnym nie toczyliśmy. Ja po prostu bardzo lubiłem Klub Ateistów i Wolnomyślicieli jako fajne miejsce, gdzie poznałem sporo ciekawych osób, między innymi Agnieszkę Osiecką i Sławę Przybylską. Mój sprzeciw wobec religii przejawiał się na wiele sposobów. W liceum napisałem w wypracowaniu „bóg” przez małe „b”. Polonista, profesor Szyszkowski, poprawił mi to w zeszycie na „Bóg”. Na co ja oczywiście zareagowałem dopiskiem, że jestem ateistą. „Tak, ale to jest imię własne” – odpisał z kolei profesor. I zakończył sprawę. Dyrektor tego liceum, Henryk Sędziwy, był partyjny i wyglądał na żarliwego komunistę, jednak profesorowie świetni i sama antykomunistyczna „czarna reakcja”. Dopiero teraz dochodzę do wniosku, że dyrektor Sędziwy stroił się w szaty poplecznika nowej władzy, aby ochronić profesorów Strojnego, Kosińskiego, Szyszkowskiego i innych pedagogów, którym wiele zawdzięczam. Długo wytrwał pan w tym ZMP? Nigdy formalnie z niego nie wystąpiłem, choć dwa razy mnie wyrzucano. Za pierwszym razem, jeszcze w liceum Sienkiewicza, za literówkę. Napisałem w gazetce szkolnej „podsrawy socjalizmu” zamiast „podstawy”. I wówczas po raz pierwszy przekonałem się o niesprawiedliwości systemu komunistycznego, bo tę literówkę naprawdę zrobiłem przypadkowo, a nie dla kpiny. Na studiach oskarżano mnie zaś o „vetulanizm”, czyli nonkonformistyczny styl życia. Później jeszcze, po marcu 1956 roku, wstąpiłem do Rewolucyjnego Związku Młodzieży, którego posiedzenia protokołowałem. To była taka spontanicznie zawiązana w 1956 roku organizacja, do której należeli przede wszystkim działacze ZMP i ZSP, czyli rewizjoniści o podobnych życiorysach jak Kuroń czy Michnik. Została mi z tego okresu całkiem spora kolekcja ulotek, ale ponieważ w PRL- u brakowało papieru toaletowego, gosposia pocięła je na kawałki i wszystko zostało zbezczeszczone, a następnie trafiło do ścieków. Na marginesie dodam, że ta moja fucha protokolanta nie wzięła się znikąd. W dziesiątej klasie,
w liceum, sam nauczyłem się stenografii z podręcznika Korbela. Do dzisiaj potrafię coś bardzo szybko zapisać, tylko odczytać później już niekoniecznie. Dzięki umiejętności stenografowania byłem proszony o protokołowanie różnych zebrań, między innymi Rady Naukowej Zakładu Farmakologii Polskiej Akademii Nauk, w którym po studiach pracowałem. Po co panu była ta stenografia? Miałem dość paradoksalne podejście do życia. Uważałem mianowicie, że jestem leniwy do szpiku kości i powinienem w związku z tym uczyć się mnóstwa przydatnych rzeczy, by potem było mi lepiej i łatwiej. Istniał jeszcze drugi powód: wymyśliłem sobie, że będzie to moje tajemne pismo. Jak rodzice reagowali na pański bunt? Czy dawali na mszę w intencji mojego nawrócenia, to nie wiem. Próbowali natomiast rozmawiać, ale nie przyjmowałem do wiadomości nawoływań do zmiany postawy. Formalnie wszystko było w porządku, bo uczyłem się bardzo dobrze. Nie byłem też z rodzicami w takim konflikcie jak słynny Pawka Morozow, patron sowieckiego ruchu pionierów, który doniósł na własnego ojca. Tata się do tej mojej postawy trochę z trudem, ale jednak przyzwyczajał. Pamiętam z czasów moich studiów takie sceny: kiedy wieczorem wychodziłem z domu, a ojciec pytał: „Dokąd idziesz?” – a najczęściej była to Piwnica pod Baranami – ja złośliwie odpowiadałem: „Na dziwki”. On wówczas wzdychał: „O Jezu!”, a ja wychodziłem. Kolejnego dnia znów pytał, a ja ponownie rzucałem na odchodne, że idę na dziwki. No to się już tylko uśmiechał, a później już nawet nie pytał, dokąd wychodzę. Ale jak kiedyś, po pijanemu, rozbiłem bęben – chyba w Cricocie, już dokładnie dziś nie pamiętam – ojciec bez słowa zapłacił za zniszczony instrument. Generalnie miałem naprawdę dużo swobody, a jednocześnie znajdowałem się pod opieką rodziców. Ojciec nie czuł się przez pana trochę odrzucony? Nie wiem, być może. Pamiętam jednak taką scenę: któregoś dnia wrócił z poczuciem porażki po dyskusji w Senacie UJ i oparł się na mnie oraz bracie, mówiąc, że czuje się jak hetman Żółkiewski pod Cecorą: ranny i wsparty na dwóch synach, ale nadal walczący. A ja wówczas zapytałem: „Tato, czy walka zawsze polega na tym, żeby dostawać w dupę, i czy to jest właśnie ten punkt honoru?”. Jak mi później przyznał, ten mój sztubacki komentarz jednak sobie trochę przemyślał. O co chodziło z tą porażką w senacie uczelni? Ojciec był bardzo pryncypialny, jeśli chodzi o naukę. Tymczasem w Krakowie występowała taka dość złowroga postać w osobie Juliana Polana-Haraschina, komunistycznego prokuratora wojskowego. W latach sześćdziesiątych człowiek ten próbował pracować naukowo na Wydziale Prawa UJ, ale według mojego ojca na uczonego się kompletnie nie nadawał. Napisał jakąś habilitację, jednak nie miała ona żadnej wartości merytorycznej. Pojawiły się więc straszne naciski, by Haraschinowi jednak przyznać habilitację. Rada Wydziału Prawa kilka razy te wnioski odrzucała. W końcu jednym głosem habilitacja przeszła, co oznaczało, że jako docent Haraschin będzie rządził na wydziale. Ojciec czuł się mocno zmaltretowany po tych wydarzeniach, bo pan prokurator nigdy by mu tego habilitacyjnego afrontu nie wybaczył. Tymczasem niedługo później Haraschina aresztowała Służba Bezpieczeństwa za sprzedawanie dyplomów uniwersyteckich. I ojciec uszedł cało. Jak pan myśli, dlaczego rodzice tak pobłażliwie podchodzili do pańskiej buntowniczej natury? Najwyraźniej doszli do wniosku, do którego i ja doszedłem później, już wobec własnych dzieci:
wszelka bezpośrednia interwencja spowodowałaby niedobre rzeczy. Tym bardziej że nie mogli mieć żadnych zastrzeżeń do mojej nauki. Przychodziła mi ona wyjątkowo łatwo i w szkole nie było ze mną najmniejszych kłopotów. Miałem świetną pamięć i zdolność logicznego myślenia, byłem też dość sumienny. To zresztą też wzmacniało moją wojowniczą postawę. Byłem niewątpliwie pyskaty. Pewna asystentka na biologii, która wyraźnie mnie nie lubiła, wezwała mnie kiedyś do tablicy, żebym wymienił wszystkie kości tworzące czaszkę ryby. Rzadko która część szkieletu zwierząt jest tak skomplikowana jak właśnie czaszka ryby. Ale ja miałem dobrą pamięć, więc bez problemu wymieniłem pięćdziesiąt kilka kosteczek. Jedyny jej zarzut pod moim adresem był taki, że odpowiadałem, trzymając rękę w kieszeni. (śmiech) Jak widać, na studiach nauka szła mi łatwo. Ponadto miałem dodatkowy bodziec, by szczególnie się przykładać – profesorowie byli kolegami mojej mamy sprzed wojny, bywali u nas w domu na imieninach rodziców, więc nie mogłem się skompromitować. Buntował się pan przeciwko wszelkim autorytetom? Nie, przed prawdziwymi czułem respekt. Anie miał pan dylematów, na jakie studia iść? Żadnych. Dość szybko stwierdziłem, że będę biologiem i naukowcem. Od dziecka fascynowała mnie przyroda – opowiadałem już panu o wulkanach, ale chyba nie wspomniałem, że byłem nie tylko namiętnym kolekcjonerem owadów, zbierałem również zaskrońce. Z tymi wężami wiąże się dość zabawna historia. Otóż zbieraliśmy z Andrzejem Mirockim zaskrońce na stawach przy Skałkach Twardowskiego i kiedyś z wypełnionym nimi plecakiem wracaliśmy tramwajem. W pewnym momencie Andrzej krzyknął: „Wyskakujemy!”, no i wyskoczyliśmy – wtedy jeszcze można to było zrobić podczas jazdy. Okazało się, że węże wypełzły z plecaka. Co się w związku z tym mogło dziać w tramwaju, woleliśmy nie sprawdzać. W każdym razie na studia dostałem się bez najmniejszego problemu, bo jako posiadacz dyplomu przodownika nauki i pracy społecznej mogłem iść na dowolny wydział. Dostałem ten glejt w 1952 roku za wyniki w nauce i aktywność społeczną, czyli działalność w ZMP. Na świadectwie miałem piątki od góry do dołu. W liceum na przykład jako języki obce wybrałem łacinę i rosyjski, choć ten drugi nie był jeszcze wtedy obowiązkowy. Przyznaję, znów trochę na zasadzie przekory. W pewnym momencie, oprócz biologii, zaczął pan studiować także chemię. Poszedłem na ten kierunek, bo zrozumiałem, że jako biologowi, którym zamierzałem być, chemia ogromnie mi się przyda. Działo się to już na piątym roku biologii. Ale zachorowałem na tyfus i w związku z tym opuściłem dwa miesiące studiów, a chemia była tak skonstruowana, że jak się straciło więcej niż trzy ćwiczenia z pracowni fizycznej, to było niemożliwością je nadrobić. Więc spokojnie skoncentrowałem się na biologii. A później zrobiłem znowu pierwszy rok chemii. Na drugim roku też zachorowałem, tyle że tym razem na żółtaczkę, więc znowu straciłem rok. Chemię studiowałem zatem z trzema różnymi rocznikami. Podobała się panu? Nie mogę powiedzieć, bym był tym przedmiotem zafascynowany, bo najbardziej interesowały mnie materialne podłoże zachowań zwierząt i ludzi oraz fizjologia. Te dodatkowe studia dały mi natomiast wiele w pierwszych latach kariery na farmakologii, gdyż wówczas traktowało się poważnie lekarzy, farmaceutów i chemików, ale nie biologów.
No właśnie, jak to się stało, że został pan pracownikiem Instytutu Farmakologii PAN, a nie Wydziału Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego? Przecież to było naturalne miejsce dalszej pańskiej kariery naukowej? Ma pan rację, było. I chciałem pozostać na Uniwersytecie Jagiellońskim, tyle że na drodze stanął mi niejaki docent Bogdan Kędziorek, szef uczelnianej Podstawowej Organizacji Partyjnej, czyli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. No i naturalnie dał o sobie znać mój niewyparzony język. Otóż na jednym z zebrań ZMP Kędziorek referował, jakie metody propagandy komunistycznej powinny być wykorzystywane w środowiskach studenckich. Zareagowałem, stwierdzając, że to, co mówi, jest głupie, bo należy stosować porządną propagandę w stylu goebbelsowskim. Czyli jak zwykle pan prowokował? Oczywiście, jak zwykle prowokowałem. (śmiech) Następnego dnia przyszło do mnie dwóch kolegów: „Wiesz, co ty zrobiłeś, do kogo z tym wczoraj wyjechałeś?!”. „Kurwa, nie wiem!” – odpowiedziałem, bo naprawdę nie miałem pojęcia, że Kędziorek to szef POP. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Uczelniana komórka partyjna uznała, że nie powinienem dostać stypendium naukowego i nie mam żadnych szans na stanowisko asystenta, bo uprawiam propagandę hitlerowską. „Ciesz się, jak dostaniesz pracę w sanepidzie” – stwierdzili życzliwie koledzy. To mnie dość mocno wkurzyło, ale też załamało, bo byłem zależny od rodziców, którym się przecież nie przelewało. Czyli świat się panu zawalił. A co robi młody człowiek, kiedy mu się świat wali w gruzy? Boję się zgadywać. Idzie do sklepu, kupuje butelkę wódki, kładzie się w barłogu i tam pije. A wychodzi z domu tylko po to, żeby kupić następną flaszkę i kolejną paczkę papierosów. Oczywiście załamany młody człowiek coś czyta, więc ja czytałem w kółko Wilka stepowego Hermanna Hessego. I tak trwało to chyba ze dwa miesiące, aż w końcu mój ojciec się przeraził i poszedł porozmawiać z profesorem Januszem Supniewskim. To był wówczas kierownik Katedry Farmakologii Akademii Medycznej, ale również szef stworzonego przezeń Zakładu Farmakologii Polskiej Akademii Nauk, później przekształconego w Instytut Farmakologii PAN. W placówkach PAN nie odbywały się zajęcia ze studentami i mogli tam pracować nieprawomyślni naukowcy. Zaczynałem jako wolontariusz, a Supniewski postanowił mi pokazać, jak trudna jest to praca i że nie ma u niego kombinowania. Jak wszyscy jego współpracownicy musiałem stawiać się punktualnie o ósmej rano i uczyć mnóstwa zabiegów biologicznych, na przykład izolowania serc szczurów i żab, które odpowiednio spreparowane nadal biły poza ciałem i stanowiły dobry model do testowania działania leków nasercowych. Mocno się namęczyłem, bo trzeba było wyrobić sobie zręczność palców. Po roku pracy napisałem magisterium z biologii na temat wpływu kwasu askorbowego na obraz krwi królika. I dostałem pół etatu asystenta, a potem dość szybko pół etatu starszego asystenta. Na tym stanowisku przebyłem do końca studiów na drugim kierunku, czyli chemii. W Zakładzie Farmakologii zaprzyjaźniłem się najpierw z Ryszardem Gryglewskim, umysłem absolutnie fantastycznym. Z moją żoną Marysią chodziliśmy do Gryglewskich oglądać w telewizji Misia Yogi, razem jeździliśmy w Beskidy. Potem przyszły kolejne znajomości – i właściwie całkiem nieźle się w zakładzie profesora Supniewskiego zaaklimatyzowałem. W sumie ta niemiła historia z docentem Kędziorkiem wyszła mi na dobre, bo jak się później okazało, Instytut Farmakologii dał mi ogromnego kopa w górę w porównaniu z tym, co mógłbym
osiągnąć na Uniwersytecie Jagiellońskim, a także możliwość poznania wielu fajnych ludzi. Jak dawał pan radę godzić pracę i dwa kierunki studiów, bo będąc u Supniewskiego, kończył pan przecież jeszcze biologię? Jakby tego było mało, zakładał pan słynną Piwnicę pod Baranami – kabaret, który stał się nie tylko krakowską, ale ogólnopolską legendą. Kilka elementów złożyło się na to, że niczego nie zawaliłem, a wręcz przeciwnie – szło mi bardzo dobrze. Przede wszystkim nigdy nie byłem facetem, który przychodzi do pracy i zaczyna czytać gazetę. Podobnie jak mój brat, szybko i sprawnie pracowałem. Chyba nie wspomniałem o tym, że jak zaczynałem studiować biologię, to miałem tylko szesnaście lat i nie obowiązywało mnie jeszcze studium wojskowe. Jednak zapisałem się na nie jako ochotnik, żeby później ominął mnie pobór do wojska. Teraz ludzie nie wiedzą, jaką zmorą w czasach PRL- u było właśnie wojsko. Studium skończyłem w stopniu chorążego, a po sześciu tygodniach zajęć na poligonie miałem już spokój na resztę życia. Jeszcze tylko awansowano mnie z automatu na podporucznika. Dzięki temu na chemii cały jeden dzień, który przeznaczano właśnie na studium wojskowe, poświęcałem pracy u Supniewskiego. Natomiast studiowanie chemii okazało się dla mnie ciężkie z jednego powodu: matematyki, bo na biologii właściwie jej nie mieliśmy. Na przykład definicja granicy funkcji była nieznanym mi pojęciem. Z kolei jak poszedłem na wykład z fizyki, okazało się, że przyspieszenie to jest druga pochodna drogi w stosunku do czasu – to również była dla mnie kompletnie obca historia. Na szczęście trafiłem na świetny rosyjski podręcznik – Sprawocznik po eliemientarnoj matiematikie. Zabrałem go nawet na wakacje i jakoś dałem radę. W odróżnieniu od studiowania biologii w chemię musiałem włożyć trochę wysiłku. Z pomocą przyszły też środki chemiczne. Przed sesją egzaminacyjną wszyscy mogliśmy poprosić w przychodni akademickiej o wypisanie recepty na psychedrynę, odpowiednik dzisiejszego adderalu (mieszanina izomerów amfetaminy). Dzięki temu zarywaliśmy całe noce, a materiał łatwo wchodził do głowy i, co ważniejsze, później z niej nie wylatywał. Równocześnie używaliśmy produkowanego przez Polfę kwasu glutaminowego[1] w tabletkach, który był dostępny bez recepty. Ale jak pan to wszystko godził czasowo? Potrafiłem świetnie się zorganizować. Robiłem taki cykl podwójny: budziłem się około siódmej rano, żeby pognać na uczelnię lub do Supniewskiego. Byłem na tyle młody, że nawet nie traciłem czasu na golenie się. Wracałem do domu i jadłem obiad, gdzieś między godziną czternastą a piętnastą. Po nim spałem do jakiejś dziewiętnastej. Podpatrzyłem to u mojego ojca, który zawsze jak wracał z uniwersytetu, to o piętnastej jadł obiad, a o szesnastej rozbierał się do pidżamy i spał do dziewiętnastej. W tym czasie w domu panowała godzina policyjna – mama pilnowała, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Wstawał, wypijał herbatę i do północy słychać było stukot maszyny do pisania. Ja około dwudziestej pierwszej wychodziłem do Piwnicy i wracałem do domu w okolicach drugiej w nocy. Spałem znów do siódmej. Nawet dziś staram się powtarzać ten rytm. No i, jak już wspomniałem, wspomagałem się farmakologicznie. Czy lekarze naprawdę bez problemu przepisywali te wszystkie środki? To było normalne i ludzie brali je tak, jak dziś piją napoje energetyzujące. Dodam, że lekarze przepisywali je sensownie – dostawałem tyle, ile potrzebowałem, czyli tabletkę lub dwie. Nie było więc ryzyka przedawkowania i właściwie nie czułem żadnej przyjemności z brania.
Piwnica pod Baranami Narkotyki to bardzo ciekawy i obszerny wątek. Teraz chciałbym jednak wrócić do tego, jak zaczęła się pańska przygoda z Piwnicą pod Baranami. Zanim przejdziemy do Piwnicy, muszę wspomnieć o studenckim Dyskusyjnym Klubie Filmowym, bo te rzeczy działy się równolegle, czyli w połowie lat pięćdziesiątych. Ktoś, chyba Kazek Bielski, zaproponował mi prelekcje na temat filmów w DKF-ie. Co ciekawe, przez pomyłkę, chodziło mu bowiem o mojego brata, który był humanistą. Ale jak już się zgodziłem, nie wypadało tego odkręcać. Pomysł bardzo mi się spodobał, gdyż w studenckich DKF-ach można było obejrzeć filmy nigdzie indziej niewyświetlane. No więc zacząłem robić prelekcje, co miało na mnie bardzo formujący wpływ. Jak człowiek musi przygotować wystąpienie przed filmem, na który wszyscy czekają, to powinien mówić krótko i ciekawie. Widzowie mają przecież w głowie tylko jedną myśl: kiedy ten facet skończy pieprzyć i wreszcie będzie można zobaczyć film? Trudność dodatkowa jest taka, że nie można zdradzić treści tego, co zaraz będzie wyświetlane. Obłożyłem się wówczas różnymi książkami, między innymi Zygmunta Kałużyńskiego, Krzysztofa Teodora Toeplitza i Jerzego Płażewskiego. Pamiętam z tego DKF-u jedną straszną przygodę. Puszczaliśmy jakiś japoński film bez żadnych napisów, więc ja miałem czytać listę dialogową, którą trzeba było przekładać a vista z języka angielskiego. Niełatwa sprawa, bo należało jednocześnie obserwować, co się dzieje na ekranie, tłumaczyć i czytać do mikrofonu. Można się w tym pogubić. No więc zaczynam czytać, gdy nagle orientuję się, że to, co mówię, nie pasuje do tego, co widać na ekranie. Okazało się, że lista dialogowa była do wersji europejskiej, półtoragodzinnej. A my wyświetlaliśmy oryginalną, trzygodzinną. To była jakaś historia matki i syna, strasznie ponura. Zacząłem więc na poczekaniu wymyślać dialogi. I ludzie płakali, jak ta matka i syn mówili do siebie. To był największy wysiłek intelektualny w moim dotychczasowym życiu, spociłem się strasznie. No, ale co miałem zrobić – powiedzieć ludziom: „Kurwa, to zła lista”? DKF w ogóle nauczył mnie mnóstwa rzeczy. Bo ja się uczę przez wyzwania, niekiedy wbrew czemuś lub komuś. Właściwie, gdy sobie dzisiaj myślę o swoim życiu, to niemal wszystkie ważne kroki w mojej karierze dokonywały się zwykle przeciwko ludziom, którzy chcieli mi zrobić na złość i dopieprzyć. A prelekcje w DKF-ie pewnie się przydały, gdy rozkręcaliśmy Piwnicę pod Baranami, bo łatwiej mi było pokonać strach, gdy stawałem przed publicznością. No właśnie, jak wyglądały początki Piwnicy? One giną w mrokach dziejów, bo dziś nikt chyba nie potrafi dokładnie powiedzieć, jak to się wszystko zaczęło. Istnieje co najmniej kilkanaście legend na ten temat, będących odbiciem punktów widzenia różnych ludzi w sprawę zaangażowanych, w tym mnie. Ten problem pojawił się już kilka lat po powstaniu Piwnicy, gdy z wielką damą kabaretu Janką Garycką pisaliśmy o jego początkach do miesięcznika „Radar”. Kłóciliśmy się wtedy o detale, o to, co było ważne, a co nie.