Teraz i na za wsze
BoonsBoro 01
Tytuł oryginału THE NEXT ALWAYS
Dla Johna Reese, najlepszego szefa na
świecie, i całego personelu hotelu
BoonsBoro
Pieśń i cisza w sercu To po części
proroctwa, a po części Pragnienia,
próżne i nieokiełznane
Longfellow
Rozdział pierwszy
Kamienne mury stały tak jak od ponad
dwustu lat, proste, niezachwiane i
mocne. Wzniesione wśród wzgórz i
dolin były świadectwem nieustannej
potrzeby człowieka, by pozostawić po
sobie ślad, budować i tworzyć.
Podczas tych dwustu lat człowiek łączył
kamień z cegłą, drewnem i szkłem,
rozbudowując, zmieniając, ulepszając,
aby zaspokoić swe potrzeby, wymogi
czasów, kaprysy. Budowla na
skrzyżowaniu dróg patrzyła, jak osada
zmienia się w miasto, jak wzrastają ku
niebu wciąż nowe budynki.
Piaszczystą drogę wylano asfaltem,
konie i wozy ustąpiły miejsca
samochodom, moda zmieniała się w
mgnieniu oka. A budynek wciąż stał na
swoim rogu placu, niezmienny punkt
orientacyjny pośród tych wszystkich
zmian.
Widział wojnę, słyszał echa strzałów,
jęki rannych, modlitwy strwożonych. Był
świadkiem krwi i łez, radości i gniewu.
Narodzin i śmierci.
Rozkwitał w pomyślnych czasach, trwał
w ciężkich. Zmieniał właścicieli i
przeznaczenie, jednak kamienne mury
wciąż stały.
Z czasem drewno eleganckich balkonów
zaczęło gnić. Szyby pękały, zaprawa
murarska kruszała i wypadała.
Kierowcy, którzy zatrzymywali się na
światłach na rynku, patrzyli do góry na
gołębie wlatujące do środka i
wylatujące z pustych okien i
zastanawiali się, czemu służyła ta stara
budowla w swych najlepszych czasach.
Potem światło zmieniało się na zielone i
jechali dalej. Beckett wiedział.
Stał po przeciwnej stronie rynku z
kciukami zatkniętymi za kieszenie
dżinsów. Gęste, letnie powietrze
wydawało się zupełnie nieruchome.
Ulica była pusta, mógł więc przejść
przez Main Street na czerwonym
świetle, jednak czekał na zielone.
Ciemnoniebieskie płachty zwisały z
dachu aż do ulicy, zasłaniając front
budynku. Zimą zatrzymywały ciepło,
żeby robotnicy nie marzli, teraz chroniły
wnętrza przed słońcem i ciekawskimi
spojrzeniami.
Beckett wiedział, jak budynek wygląda
teraz i jak będzie się prezentował po
skończonej renowacji. W końcu sam go
zaprojektował - on, jego dwaj bracia i
matka. To jego nazwisko widniało na
planach jako architekta - i wspólnika w
Przedsiębiorstwie Budowlanym
Montgomery.
Przeszedł przez ulicę, stąpając w
tenisówkach niemal bezszelestnie wśród
martwej ciszy, jaka spowijała rynek o
trzeciej nad ranem. Przeszedł pod
rusztowaniami, wzdłuż budynku, ulicą
St. Paul, z zadowoleniem widząc w
blasku ulicznych lamp, jak dokładnie
oczyszczono kamień i cegły.
Budynek wyglądał na stary - naprawdę
był stary, pomyślał, co stanowiło część
jego piękna i czaru. Ale teraz, po raz
pierwszy, odkąd Beckett pamiętał, był
zadbany.
Skręcił na tyły budynku i przeciął
spalony słońcem kawałek ziemi, usiany
gruzami, który stanie się dziedzińcem.
Wzdłuż drugiego i trzeciego piętra
biegły proste i piękne balkony, a robione
na zamówienie słupki do barierek -
zaprojektowane na podstawie starych
zdjęć budynku i resztek odnalezionych
podczas wykopów - wisiały świeżo
malowane na drutach i schły.
Beckett wiedział, że jego najstarszy brat,
Ryder, główny wykonawca, miał już
zaplanowany termin montażu słupków i
barierek.
Wiedział, ponieważ Owen, średni z
trzech braci Montgomery, zalewał ich
planami, kalendarzami, projektami i
rejestrami - i informował młodszego o
każdym wbitym gwoździu.
Bez względu na to, czy Beckett chciał
tego czy nie.
W tym wypadku, pomyślał, wyjmując
klucz, chciał - na ogół. Stary hotel stał
się ich rodzinną obsesją.
Ten projekt pochłonął go całkowicie,
przyznał, otwierając niedokończone,
tymczasowe drzwi do pomieszczenia,
które będzie holem. Chwycił za serce -
i, do diabła, nie tylko. Żaden inny
projekt, nad którym pracowali, nie
zaabsorbował go - a także ich
wszystkich - tak bardzo jak ten. I
podejrzewał, że w żaden już nigdy nie
włożą tyle pasji.
Nacisnął włącznik i wisząca u sufitu
żarówka oświetliła nagie, betonowe
podłogi, surowe ściany, pozostawione
narzędzia, płachty, materiały budowlane.
Pachniało drewnem, tynkiem i,
delikatnie, grillowaną cebulą, którą ktoś
zamówił na lunch.
Rano, kiedy będzie miał lepsze światło,
przeprowadzi dokładniejszą inspekcję
pierwszego i drugiego piętra. Tak
naprawdę postąpił idiotycznie,
przychodząc tu o tej porze, kiedy nic nie
widzi i jest zmęczony jak pies. Ale nie
mógł się oprzeć.
Robi wrażenie, pomyślał, przechodząc
pod szerokim łukiem z odsłoniętymi
ceglanymi brzegami. Zapalił latarkę i
skierował się w stronę frontu budynku
oraz tymczasowych schodów wiodących
na górę.
To miejsce miało coś w sobie, w samym
środku nocy, kiedy nie było już słychać
młotków, pił, radia ani głosów, a
budynek brały w posiadanie cienie.
Jednak to nie było coś cichego,
nieruchomego. Owo coś muskało
Becketta palcami po karku.
Czemu również nie mógł się oprzeć.
Omiótł światłem latarki drugie piętro i
dostrzegł brązowe pokrycie na ścianach.
Jak zawsze raport Owena był dokładny,
Ry i jego ekipa skończyli kłaść izolację.
Chociaż zamierzał iść prosto na górę,
pokręcił się chwilę po tym piętrze z
szerokim uśmiechem na twarzy, a w jego
niemal granatowych oczach błysnęło
zadowolenie.
- Już idę - powiedział do ciszy. Głos
miał chropawy od braku snu.
Szedł w ciemności za światłem latarki,
wysoki mężczyzna z wąskimi
biodrami, długimi nogami
Montgomerych i falującą grzywą
brązowych włosów z pasemkami
kasztanu - spadek po Rileyach,
krewnych ze strony matki.
Upomniał sam siebie, że jeśli będzie
dalej tak zwiedzał, to będzie musiał
wstać, zanim się położy, i ruszył na
trzecie piętro.
- No i o to właśnie chodzi. - Czysty
zachwyt rozwiał myśli o śnie, kiedy
Beckett przesunął palcem po taśmie
zabezpieczającej świeżo postawioną
ściankę działową.
Przesunął promieniem latarki po
dziurach wyciętych na gniazdka
elektryczne i przeszedł do
pomieszczenia, przeznaczonego na
mieszkanie dla menedżera hotelu, gdzie
zauważył podobne dziury wycięte na
instalację wodnokanalizacyjną w kuchni
i łazience. Spędził sporo czasu,
spacerując po pomieszczeniach, które
miały być najbardziej eleganckim
apartamentem, i z aprobatą pokiwał
głową na widok przesuwanej ściany,
przedzielającej wielką łazienkę.
- Jesteś pieprzonym geniuszem, Becks. A
teraz wracaj do domu, na litość boską.
Jednak chociaż był oszołomiony ze
zmęczenia i podniecenia, jeszcze raz
wszystko dokładnie obejrzał, zanim
ruszył schodami w dół.
Usłyszał to, kiedy dotarł do drugiego
piętra. Jakby melodia - na pewno mocno
kobiecym głosem. Razem z dźwiękiem
poczuł zapach. Kapryfolium, słodkie,
dzikie i nabrzmiałe latem.
Beckettowi lekko podskoczył żołądek,
ale latarka ani drgnęła, kiedy oświetlił
korytarz i nieukończone pokoje
gościnne. Potrząsnął głową, bo w
ułamku sekundy zarówno dźwięk, jak i
zapach zniknęły.
- Wiem, że tu jesteś - powiedział
wyraźnie, aż odpowiedziało mu echo. - I
to pewnie od dłuższego czasu.
Odnawiamy go, i to jak. Zasługuje na to.
Mam cholerną nadzieję, że ci się
spodoba, kiedy skończymy, bo cóż, to
już tak będzie.
Odczekał jeszcze minutę lub dwie, na
tyle rozmarzony - lub wystarczająco
zmęczony - żeby sobie wyobrazić, że
ktokolwiek lub cokolwiek
zamieszkiwało to miejsce, postanowiło
poczekać i zobaczyć, co będzie dalej.
- W każdym razie - wzruszył ramionami
- dajemy mu to, co najlepsze, a jesteśmy
cholernie dobrzy.
Zszedł na dół, gdzie zgasło już światło.
Beckett włączył je na powrót i znowu
wyłączył, wzruszając ramionami.
Tajemnicza lokatorka igrała z nimi nie
po raz pierwszy.
- Dobranoc! - zawołał i zamknął drzwi
na klucz.
Tym razem nie czekał na zielone światło,
tylko przeszedł na ukos przez rynek.
Pizzeria i restauracja rodzinna Vesta
zajmowała przeciwległy róg placu, a
nad nią mieściło się mieszkanie i biuro
Becketta. Poszedł spadzistym
chodnikiem na parking i wziął torbę z
furgonetki. Z postanowieniem, że
zamorduje każdego, kto zadzwoni doń
przed ósmą rano, otworzył drzwi na
schody i ruszył na górę do siebie.
Nie zawracał sobie głowy zapalaniem
światła, poruszał się po mieszkaniu na
pamięć jedynie w bladej poświacie
ulicznych lamp. Zdjął z łóżka narzutę i
rzucił na podłogę.
Opadł na poduszkę twarzą w dół i
zasnął, myśląc o kapryfolium.
*
Telefon, który zostawił w kieszeni
dżinsów, zadzwonił o szóstej
pięćdziesiąt pięć.
- Sukinsyn!
Beckett wypełzł z łóżka, przeczołgał się
po podłodze i wyciągnął komórkę z
kieszeni. Kiedy nikt nie odpowiadał,
zdał sobie sprawę, że trzyma przy uchu
portfel.
- Cholera.
Upuścił portfel i odnalazł telefon.
- Czego, u diabła, chcesz?
- I tobie także dzień dobry -
odpowiedział Owen. - Właśnie
wychodzę z Sheetza z kawą i pączkami.
Mają nową ekspedientkę na porannej
zmianie. Całkiem do rzeczy.
- Zatłukę cię młotkiem.
- Wtedy nie dostaniesz kawy ani
pączków. Idę na budowę, Ry powinien
już tam być. Poranne spotkanie.
- Miało być o dziesiątej.
- Nie przeczytałeś mojego esemesa?
- Którego? Nie było mnie dwa dni, a ty
wysłałeś mi milion pieprzonych
esemesów.
- Tego, w którym napisałem, że
przenosimy spotkanie na siódmą
piętnaście. Wkładaj portki - odparł
Owen i się rozłączył.
- Cholera.
Beckett wziął dwuminutowy prysznic i
włożył portki.
Chmury, które napłynęły w nocy,
zamknęły upał jak w klatce i spacer po
ulicy przypominał pływanie w ubraniu
w ciepłej rzece.
Przechodząc przez jezdnię, usłyszał
stukot młotków, dźwięki muzyki i jęk
pił. Ktoś w środku śmiał się jak wariat.
Skręcił za róg budynku dokładnie w
chwili, gdy Owen parkował na parkingu
za przyszłym dziedzińcem. Furgonetka
brata błyszczała po niedawnym myciu, a
namalowane na bokach srebrne skrzynki
na narzędzia lśniły.
Owen wysiadł z samochodu. W dżinsach
i białej koszulce wpuszczonej w spodnie
- i z tym cholernym telefonem przy
pasku, który jedynie nie potrafił całować
swego właściciela na dobranoc (chociaż
Beckett nie zamierzał się o to zakładać)
-w lekko wytartych roboczych butach.
Jego ciemnobrązowe włosy przylegały
gładko do głowy. Najwidoczniej miał
czas ogolić tę swoją śliczną buźkę,
pomyślał z niechęcią Beckett.
Owen posłał mu szeroki uśmiech, a
Beckett wiedział, że oczy za brązowymi
szkłami były radosne i czujne.
- Daj mi tę cholerną kawę.
Owen wziął z tacy wysoki kubek
oznaczony literą „B”.
- Wróciłem o trzeciej nad ranem. -
Beckett wypił pierwszy, ożywczy
łyk.
- Dlaczego?
- Wyjechałem z Richmond dopiero przed
dziesiątą i utknąłem w korku na
Dziewięćdziesiątej Piątej. I nie mów,
tylko mi nie mów, że powinienem był
wcześniej sprawdzić informacje o
korkach. Daj no tego pieprzonego
pączka.
Brat otworzył gigantyczne pudełko i w
gęstym powietrzu rozszedł się zapach
drożdży, cukru oraz tłuszczu. Beckett
wziął pączka z galaretką, pochłonął
połowę jednym kęsem i spłukał kawą.
- Barierki będą wyglądały doskonale -
powiedział Owen ze zwykłą sobie
swobodą. - Będą warte tych pieniędzy i
zachodu. - Skinął głową na furgonetkę
zaparkowaną z drugiej strony jego auta.
- Ściana działowa na trzecim jest
gotowa. Dzisiaj położą drugą warstwę
tynku. Dekarzom zabrakło miedzi, będą
więc mieli małe opóźnienie, ale na razie
kładą dachówki.
- Słyszę - zauważył Beckett wśród
przeraźliwego pisku pił do kamienia.
Idąc do drzwi, Owen kontynuował
swoją wyliczankę, a kawa powoli
budziła jego brata.
Poziom hałasu jeszcze wzrósł, ale teraz,
kiedy Beckett miał w organizmie cukier
i kofeinę, ten huk był dlań niczym
muzyka. Przywitał się z kilkoma
robotnikami, kładącymi izolację, po
czym przeszedł za Owenem pod
bocznym łukiem do pomieszczenia, które
zostało przeznaczone na pralnię, a
obecnie służyło jako tymczasowe biuro.
Ryder ze zmarszczonymi brwiami
patrzył na plany rozłożone na stole
zrobionym z kawałka dykty ułożonego na
kozłach. Cymbał, pokraczny i
prostoduszny kundel, ani na krok
nieodstępujący pana, chrapał
rozciągnięty u jego stóp.
Jednak czując słodki zapach pączków,
natychmiast otworzył szeroko oczy i
zaczął walić w podłogę brudnym
ogonem. Beckett odłamał kawałek
pączka i rzucił, a pies zgrabnie chwycił
kąsek w powietrzu.
Cymbał nie widział żadnego logicznego
uzasadnienia w przynoszeniu patyków
Nora Roberts
Teraz i na za wsze BoonsBoro 01 Tytuł oryginału THE NEXT ALWAYS Dla Johna Reese, najlepszego szefa na świecie, i całego personelu hotelu BoonsBoro Pieśń i cisza w sercu To po części proroctwa, a po części Pragnienia, próżne i nieokiełznane
Longfellow Rozdział pierwszy Kamienne mury stały tak jak od ponad dwustu lat, proste, niezachwiane i mocne. Wzniesione wśród wzgórz i dolin były świadectwem nieustannej potrzeby człowieka, by pozostawić po sobie ślad, budować i tworzyć. Podczas tych dwustu lat człowiek łączył kamień z cegłą, drewnem i szkłem, rozbudowując, zmieniając, ulepszając, aby zaspokoić swe potrzeby, wymogi czasów, kaprysy. Budowla na skrzyżowaniu dróg patrzyła, jak osada zmienia się w miasto, jak wzrastają ku niebu wciąż nowe budynki.
Piaszczystą drogę wylano asfaltem, konie i wozy ustąpiły miejsca samochodom, moda zmieniała się w mgnieniu oka. A budynek wciąż stał na swoim rogu placu, niezmienny punkt orientacyjny pośród tych wszystkich zmian. Widział wojnę, słyszał echa strzałów, jęki rannych, modlitwy strwożonych. Był świadkiem krwi i łez, radości i gniewu. Narodzin i śmierci. Rozkwitał w pomyślnych czasach, trwał w ciężkich. Zmieniał właścicieli i przeznaczenie, jednak kamienne mury wciąż stały. Z czasem drewno eleganckich balkonów
zaczęło gnić. Szyby pękały, zaprawa murarska kruszała i wypadała. Kierowcy, którzy zatrzymywali się na światłach na rynku, patrzyli do góry na gołębie wlatujące do środka i wylatujące z pustych okien i zastanawiali się, czemu służyła ta stara budowla w swych najlepszych czasach. Potem światło zmieniało się na zielone i jechali dalej. Beckett wiedział. Stał po przeciwnej stronie rynku z kciukami zatkniętymi za kieszenie dżinsów. Gęste, letnie powietrze wydawało się zupełnie nieruchome. Ulica była pusta, mógł więc przejść przez Main Street na czerwonym
świetle, jednak czekał na zielone. Ciemnoniebieskie płachty zwisały z dachu aż do ulicy, zasłaniając front budynku. Zimą zatrzymywały ciepło, żeby robotnicy nie marzli, teraz chroniły wnętrza przed słońcem i ciekawskimi spojrzeniami. Beckett wiedział, jak budynek wygląda teraz i jak będzie się prezentował po skończonej renowacji. W końcu sam go zaprojektował - on, jego dwaj bracia i matka. To jego nazwisko widniało na planach jako architekta - i wspólnika w Przedsiębiorstwie Budowlanym Montgomery. Przeszedł przez ulicę, stąpając w
tenisówkach niemal bezszelestnie wśród martwej ciszy, jaka spowijała rynek o trzeciej nad ranem. Przeszedł pod rusztowaniami, wzdłuż budynku, ulicą St. Paul, z zadowoleniem widząc w blasku ulicznych lamp, jak dokładnie oczyszczono kamień i cegły. Budynek wyglądał na stary - naprawdę był stary, pomyślał, co stanowiło część jego piękna i czaru. Ale teraz, po raz pierwszy, odkąd Beckett pamiętał, był zadbany. Skręcił na tyły budynku i przeciął spalony słońcem kawałek ziemi, usiany gruzami, który stanie się dziedzińcem. Wzdłuż drugiego i trzeciego piętra
biegły proste i piękne balkony, a robione na zamówienie słupki do barierek - zaprojektowane na podstawie starych zdjęć budynku i resztek odnalezionych podczas wykopów - wisiały świeżo malowane na drutach i schły. Beckett wiedział, że jego najstarszy brat, Ryder, główny wykonawca, miał już zaplanowany termin montażu słupków i barierek. Wiedział, ponieważ Owen, średni z trzech braci Montgomery, zalewał ich planami, kalendarzami, projektami i rejestrami - i informował młodszego o każdym wbitym gwoździu. Bez względu na to, czy Beckett chciał
tego czy nie. W tym wypadku, pomyślał, wyjmując klucz, chciał - na ogół. Stary hotel stał się ich rodzinną obsesją. Ten projekt pochłonął go całkowicie, przyznał, otwierając niedokończone, tymczasowe drzwi do pomieszczenia, które będzie holem. Chwycił za serce - i, do diabła, nie tylko. Żaden inny projekt, nad którym pracowali, nie zaabsorbował go - a także ich wszystkich - tak bardzo jak ten. I podejrzewał, że w żaden już nigdy nie włożą tyle pasji. Nacisnął włącznik i wisząca u sufitu żarówka oświetliła nagie, betonowe
podłogi, surowe ściany, pozostawione narzędzia, płachty, materiały budowlane. Pachniało drewnem, tynkiem i, delikatnie, grillowaną cebulą, którą ktoś zamówił na lunch. Rano, kiedy będzie miał lepsze światło, przeprowadzi dokładniejszą inspekcję pierwszego i drugiego piętra. Tak naprawdę postąpił idiotycznie, przychodząc tu o tej porze, kiedy nic nie widzi i jest zmęczony jak pies. Ale nie mógł się oprzeć. Robi wrażenie, pomyślał, przechodząc pod szerokim łukiem z odsłoniętymi ceglanymi brzegami. Zapalił latarkę i skierował się w stronę frontu budynku
oraz tymczasowych schodów wiodących na górę. To miejsce miało coś w sobie, w samym środku nocy, kiedy nie było już słychać młotków, pił, radia ani głosów, a budynek brały w posiadanie cienie. Jednak to nie było coś cichego, nieruchomego. Owo coś muskało Becketta palcami po karku. Czemu również nie mógł się oprzeć. Omiótł światłem latarki drugie piętro i dostrzegł brązowe pokrycie na ścianach. Jak zawsze raport Owena był dokładny, Ry i jego ekipa skończyli kłaść izolację. Chociaż zamierzał iść prosto na górę,
pokręcił się chwilę po tym piętrze z szerokim uśmiechem na twarzy, a w jego niemal granatowych oczach błysnęło zadowolenie. - Już idę - powiedział do ciszy. Głos miał chropawy od braku snu. Szedł w ciemności za światłem latarki, wysoki mężczyzna z wąskimi biodrami, długimi nogami Montgomerych i falującą grzywą brązowych włosów z pasemkami kasztanu - spadek po Rileyach, krewnych ze strony matki. Upomniał sam siebie, że jeśli będzie dalej tak zwiedzał, to będzie musiał
wstać, zanim się położy, i ruszył na trzecie piętro. - No i o to właśnie chodzi. - Czysty zachwyt rozwiał myśli o śnie, kiedy Beckett przesunął palcem po taśmie zabezpieczającej świeżo postawioną ściankę działową. Przesunął promieniem latarki po dziurach wyciętych na gniazdka elektryczne i przeszedł do pomieszczenia, przeznaczonego na mieszkanie dla menedżera hotelu, gdzie zauważył podobne dziury wycięte na instalację wodnokanalizacyjną w kuchni i łazience. Spędził sporo czasu, spacerując po pomieszczeniach, które
miały być najbardziej eleganckim apartamentem, i z aprobatą pokiwał głową na widok przesuwanej ściany, przedzielającej wielką łazienkę. - Jesteś pieprzonym geniuszem, Becks. A teraz wracaj do domu, na litość boską. Jednak chociaż był oszołomiony ze zmęczenia i podniecenia, jeszcze raz wszystko dokładnie obejrzał, zanim ruszył schodami w dół. Usłyszał to, kiedy dotarł do drugiego piętra. Jakby melodia - na pewno mocno kobiecym głosem. Razem z dźwiękiem poczuł zapach. Kapryfolium, słodkie, dzikie i nabrzmiałe latem.
Beckettowi lekko podskoczył żołądek, ale latarka ani drgnęła, kiedy oświetlił korytarz i nieukończone pokoje gościnne. Potrząsnął głową, bo w ułamku sekundy zarówno dźwięk, jak i zapach zniknęły. - Wiem, że tu jesteś - powiedział wyraźnie, aż odpowiedziało mu echo. - I to pewnie od dłuższego czasu. Odnawiamy go, i to jak. Zasługuje na to. Mam cholerną nadzieję, że ci się spodoba, kiedy skończymy, bo cóż, to już tak będzie. Odczekał jeszcze minutę lub dwie, na tyle rozmarzony - lub wystarczająco zmęczony - żeby sobie wyobrazić, że
ktokolwiek lub cokolwiek zamieszkiwało to miejsce, postanowiło poczekać i zobaczyć, co będzie dalej. - W każdym razie - wzruszył ramionami - dajemy mu to, co najlepsze, a jesteśmy cholernie dobrzy. Zszedł na dół, gdzie zgasło już światło. Beckett włączył je na powrót i znowu wyłączył, wzruszając ramionami. Tajemnicza lokatorka igrała z nimi nie po raz pierwszy. - Dobranoc! - zawołał i zamknął drzwi na klucz. Tym razem nie czekał na zielone światło, tylko przeszedł na ukos przez rynek.
Pizzeria i restauracja rodzinna Vesta zajmowała przeciwległy róg placu, a nad nią mieściło się mieszkanie i biuro Becketta. Poszedł spadzistym chodnikiem na parking i wziął torbę z furgonetki. Z postanowieniem, że zamorduje każdego, kto zadzwoni doń przed ósmą rano, otworzył drzwi na schody i ruszył na górę do siebie. Nie zawracał sobie głowy zapalaniem światła, poruszał się po mieszkaniu na pamięć jedynie w bladej poświacie ulicznych lamp. Zdjął z łóżka narzutę i rzucił na podłogę. Opadł na poduszkę twarzą w dół i zasnął, myśląc o kapryfolium.
* Telefon, który zostawił w kieszeni dżinsów, zadzwonił o szóstej pięćdziesiąt pięć. - Sukinsyn! Beckett wypełzł z łóżka, przeczołgał się po podłodze i wyciągnął komórkę z kieszeni. Kiedy nikt nie odpowiadał, zdał sobie sprawę, że trzyma przy uchu portfel. - Cholera. Upuścił portfel i odnalazł telefon. - Czego, u diabła, chcesz?
- I tobie także dzień dobry - odpowiedział Owen. - Właśnie wychodzę z Sheetza z kawą i pączkami. Mają nową ekspedientkę na porannej zmianie. Całkiem do rzeczy. - Zatłukę cię młotkiem. - Wtedy nie dostaniesz kawy ani pączków. Idę na budowę, Ry powinien już tam być. Poranne spotkanie. - Miało być o dziesiątej. - Nie przeczytałeś mojego esemesa? - Którego? Nie było mnie dwa dni, a ty wysłałeś mi milion pieprzonych esemesów.
- Tego, w którym napisałem, że przenosimy spotkanie na siódmą piętnaście. Wkładaj portki - odparł Owen i się rozłączył. - Cholera. Beckett wziął dwuminutowy prysznic i włożył portki. Chmury, które napłynęły w nocy, zamknęły upał jak w klatce i spacer po ulicy przypominał pływanie w ubraniu w ciepłej rzece. Przechodząc przez jezdnię, usłyszał stukot młotków, dźwięki muzyki i jęk pił. Ktoś w środku śmiał się jak wariat.
Skręcił za róg budynku dokładnie w chwili, gdy Owen parkował na parkingu za przyszłym dziedzińcem. Furgonetka brata błyszczała po niedawnym myciu, a namalowane na bokach srebrne skrzynki na narzędzia lśniły. Owen wysiadł z samochodu. W dżinsach i białej koszulce wpuszczonej w spodnie - i z tym cholernym telefonem przy pasku, który jedynie nie potrafił całować swego właściciela na dobranoc (chociaż Beckett nie zamierzał się o to zakładać) -w lekko wytartych roboczych butach. Jego ciemnobrązowe włosy przylegały gładko do głowy. Najwidoczniej miał czas ogolić tę swoją śliczną buźkę, pomyślał z niechęcią Beckett.
Owen posłał mu szeroki uśmiech, a Beckett wiedział, że oczy za brązowymi szkłami były radosne i czujne. - Daj mi tę cholerną kawę. Owen wziął z tacy wysoki kubek oznaczony literą „B”. - Wróciłem o trzeciej nad ranem. - Beckett wypił pierwszy, ożywczy łyk. - Dlaczego? - Wyjechałem z Richmond dopiero przed dziesiątą i utknąłem w korku na Dziewięćdziesiątej Piątej. I nie mów,
tylko mi nie mów, że powinienem był wcześniej sprawdzić informacje o korkach. Daj no tego pieprzonego pączka. Brat otworzył gigantyczne pudełko i w gęstym powietrzu rozszedł się zapach drożdży, cukru oraz tłuszczu. Beckett wziął pączka z galaretką, pochłonął połowę jednym kęsem i spłukał kawą. - Barierki będą wyglądały doskonale - powiedział Owen ze zwykłą sobie swobodą. - Będą warte tych pieniędzy i zachodu. - Skinął głową na furgonetkę zaparkowaną z drugiej strony jego auta. - Ściana działowa na trzecim jest gotowa. Dzisiaj położą drugą warstwę
tynku. Dekarzom zabrakło miedzi, będą więc mieli małe opóźnienie, ale na razie kładą dachówki. - Słyszę - zauważył Beckett wśród przeraźliwego pisku pił do kamienia. Idąc do drzwi, Owen kontynuował swoją wyliczankę, a kawa powoli budziła jego brata. Poziom hałasu jeszcze wzrósł, ale teraz, kiedy Beckett miał w organizmie cukier i kofeinę, ten huk był dlań niczym muzyka. Przywitał się z kilkoma robotnikami, kładącymi izolację, po czym przeszedł za Owenem pod bocznym łukiem do pomieszczenia, które zostało przeznaczone na pralnię, a
obecnie służyło jako tymczasowe biuro. Ryder ze zmarszczonymi brwiami patrzył na plany rozłożone na stole zrobionym z kawałka dykty ułożonego na kozłach. Cymbał, pokraczny i prostoduszny kundel, ani na krok nieodstępujący pana, chrapał rozciągnięty u jego stóp. Jednak czując słodki zapach pączków, natychmiast otworzył szeroko oczy i zaczął walić w podłogę brudnym ogonem. Beckett odłamał kawałek pączka i rzucił, a pies zgrabnie chwycił kąsek w powietrzu. Cymbał nie widział żadnego logicznego uzasadnienia w przynoszeniu patyków