J. D. ROBB
NAZNACZONE ŚMIERCIĄ
BliŜsza ciału koszula niŜ sukmana.
JOHN RAY
Będzie czas zbrodni i czas tworzenia.
T.S. ELIOT
PROLOG
Śmierć uśmiechnęła się do niej i delikatnie pocałowała ją w policzek.
Miał ładne oczy. Wiedziała, Ŝe będą niebieskie, ale nie takie, jak jej niebieska
kredka. Codziennie wolno jej było przez godzinę rysować kredkami.
Najbardziej ze wszystkiego lubiła kolorować obrazki.
Mówiła trzema językami, ale miała kłopoty z dialektem kantońskim.
Potrafiła rysować znaki pisma chińskiego, ubóstwiała kreślić linie i kształty. Ale
trudno było dostrzec kryjące się za nimi słowa.
Nie umiała zbyt dobrze czytać w Ŝadnym z języków i wiedziała, Ŝe
martwi to człowieka, którego ona i jej siostry nazywały Ojcem.
Zapominała to, co powinna pamiętać, jednak nigdy jej nie karał - w
przeciwieństwie do innych, którzy pomagali Ojcu ją uczyć i troszczyć się o nią.
Lecz kiedy pod jego nieobecność myliła się, robili coś, co sprawiało jej ból, aŜ
cała się wzdrygała.
Nie wolno jej było poskarŜyć się na nich Ojcu.
Ojciec zawsze był dobry, tak jak teraz, kiedy siedział obok niej, trzymając
ją za rękę.
Nadeszła pora kolejnego testu. Razem ze swoimi siostrami była
poddawana licznym próbom i czasami męŜczyzna, którego nazywała Ojcem,
marszczył czoło albo smutno patrzył, kiedy nie potrafiła wykonać wszystkich
poleceń.
Podczas niektórych badań kłuł ją igłą albo podłączał jakąś aparaturę do jej
głowy. Niezbyt lubiła te badania, ale kiedy je wykonywano, wyobraŜała sobie,
Ŝe rysuje kredkami.
Była szczęśliwa, chociaŜ czasami wolałaby, Ŝeby wyszli na dwór, zamiast
udawać, Ŝe to robią. Trójwymiarowe symulacje były zabawne, najbardziej lubiła
tę o pikniku z pieskiem. Ale zawsze gdy pytała, czy moŜe mieć prawdziwego
pieska, męŜczyzna, którego nazywała Ojcem, tylko się uśmiechał i mówił:
„moŜe kiedyś”.
Musiała się duŜo uczyć. WaŜne było, by opanowała wszystko, co naleŜało
opanować, Ŝeby wiedziała, jak mówić, ubierać się i grać na instrumencie, jak
dyskutować o wszystkim, czego się nauczyła, co przeczytała albo oglądała na
ekranie podczas lekcji.
Wiedziała, Ŝe jej siostry są mądrzejsze i bystrzejsze, ale nigdy jej nie
dokuczały. Wolno im było codziennie bawić się razem godzinę rano i przed
pójściem do łóŜek.
To było jeszcze lepsze od pikniku z pieskiem.
Nie rozumiała, co to samotność, a moŜe nie wiedziała, Ŝe jest samotna.
Kiedy Śmierć ujęła jej dłoń, leŜała spokojnie, gotowa zrobić wszystko, co
w jej mocy.
- Ogarnie cię senność - powiedział do niej swoim miłym głosem. Dziś
przyprowadził ze sobą chłopca. Lubiła, kiedy go przyprowadzał, chociaŜ jego
obecność ją onieśmielała. Był od niej starszy, miał oczy tak samo niebieskie, jak
męŜczyzna, którego nazywały Ojcem. Nigdy się nie bawił z nią ani z jej
siostrami, ale nigdy nie traciła nadziei, Ŝe kiedyś to nastąpi.
- Wygodnie ci, skarbie?
- Tak, Ojcze.
Uśmiechnęła się nieśmiało do chłopca stojącego obok łóŜka. Czasami
wyobraŜała sobie, Ŝe jej mała sypialnia to komnata, podobna do tych, jakie są w
zamkach, o których czasami czytała lub które widziała na ekranie. A ona była
księŜniczką, na którą rzucono zły czar. Chłopiec zaś to ksiąŜę przybywający jej
na ratunek.
ChociaŜ nie była pewna, przed czym miałby ją ratować.
Prawie nie poczuła ukłucia igły. Był bardzo delikatny.
Na suficie nad jej łóŜkiem był ekran. Dziś męŜczyzna, którego nazywała
Ojcem, pokazywał na nim sławne obrazy. Mając nadzieję, Ŝe sprawi mu tym
przyjemność, zaczęła wymieniać ich tytuły, w miarę jak się pojawiały, by po
chwili zniknąć.
- Ogród w Giverny 1902, Claude Monet. Fleurs et Mains, Pablo Picasso.
Postać przy oknie, Salvador Da... Salvador...
- Dali - podpowiedział jej.
- Dali. Drzewka oliwne, Victor van Gogh.
- Vincent.
- Przepraszam. - Jej głos stał się niewyraźny. - Vincent van Gogh. Bolą
mnie oczy, Ojcze. Głowę mam dziwnie cięŜką.
- W porządku, skarbie. MoŜesz zamknąć powieki i się odpręŜyć. Trzymał
ją za rękę, kiedy zapadła w sen. MęŜczyzna ściskał czule jej palce, kiedy
umierała.
Opuściła ten świat w pięć lat, trzy miesiące, dwanaście dni i sześć godzin
po tym, jak się na nim pojawiła.
ROZDZIAŁ 1
Kiedy twarz jednej z najpopularniejszych gwiazd show - biznesu na
naszej planecie i poza nią zostaje przemieniona w krwawą miazgę, stanowi to
wiadomość dnia. Nawet w Nowym Jorku. Kiedy właścicielka tej sławnej twarzy
zadaje napastnikowi kilka ciosów noŜem do filetowania, uszkadzając niezbędne
do Ŝycia narządy wewnętrzne, jest to nie tylko wiadomość dnia, oznacza ona
równieŜ pracę.
Próba przesłuchania owej kobiety, reklamującej tysiące artykułów
konsumpcyjnych, przypominała prawdziwą batalię.
Porucznik Eve Dallas niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę,
czekając w urządzonej z wyszukaną elegancją recepcji Centrum Chirurgii
Rekonstrukcyjnej i Kosmetycznej Wilfreda B. Icove'a, w pełni gotowa do
wyruszenia na wojnę.
Miała juŜ tego dosyć.
- Jeśli im się wydaje, Ŝe trzeci raz odprawią mnie z kwitkiem, to się grubo
mylą.
- Za pierwszym razem była nieprzytomna. - Zadowolona z tego, Ŝe moŜe
bezczynnie siedzieć w jednym z wygodnych foteli, w których człowiek cały się
zapada, i popijać darmową herbatę, funkcjonariuszka policji Delia Peabody
załoŜyła nogę na nogę. - I wieźli ją na salę operacyjną.
- Ale za drugim razem nie była juŜ nieprzytomna.
- LeŜała na sali pooperacyjnej. Dallas, upłynęło niespełna czterdzieści
osiem godzin. - Peabody napiła się herbaty, zastanawiając się, co by sobie
kazała zrobić, gdyby przyszła tu na operację kosmetyczną twarzy lub rzeźbienie
figury.
MoŜe zaczęłaby od przedłuŜenia włosów. Czysty zysk bez Ŝadnych
wyrzeczeń, pomyślała, przeczesując palcami ciemne włosy obcięte na pazia.
- A wydaje się dość oczywiste, Ŝe działała w obronie własnej.
- Zadała mu osiem ciosów noŜem.
- Zgoda, moŜe nieco przekroczyła granice obrony własnej, ale obie
wiemy, Ŝe jej adwokat będzie się upierał, iŜ jego klientka działała w obronie
własnej, bojąc się o Ŝycie, przy zmniejszonej poczytalności. A ława
przysięgłych mu uwierzy. - MoŜe kazałaby sobie dosztukować blond włosy,
pomyślała Peabody. - Lee - Lee Ten to symbol. Ideał kobiecej urody, a tamten
gość nieźle pokiereszował jej twarz.
Złamany nos, zmiaŜdŜona kość policzkowa, zwichnięta szczęka,
odklejona siatkówka. Eve w myślach odfajkowała poszczególne pozycje listy
obraŜeń. Na litość boską, przecieŜ nie zamierzała oskarŜyć tej kobiety o
zabójstwo! Przesłuchała sanitariusza, który udzielił Lee - Lee pierwszej
pomocy, osobiście obejrzała miejsce wydarzenia i zabezpieczyła dowody.
Ale jeśli nie zamknie dziś tej sprawy, znów będzie musiała się uŜerać ze
sforą Ŝądnych sensacji dziennikarzy.
Gdyby do tego doszło, chybaby się nie powstrzymała, by własnoręcznie
nie przefasonować buzi Lee - Lee.
- Jeśli porozmawia dziś z nami, zamkniemy sprawę. W przeciwnym razie
oskarŜę jej adwokatów i pełnomocników o utrudnianie pracy wymiarowi
sprawiedliwości.
- Kiedy wraca Roarke? Eve zmarszczyła czoło i na chwilę przestając
chodzić tam i z powrotem, spojrzała na swoją partnerkę.
- Bo co?
- PoniewaŜ jesteś strasznie rozdraŜniona... Bardziej niŜ zwykle.
Podejrzewam, Ŝe to efekt braku Roarke'a. - Peabody westchnęła tęsknie. - Wcale
ci się nie dziwię.
- Nie cierpię z powodu braku czegokolwiek ani kogokolwiek - mruknęła
Eve i znów zaczęła krąŜyć po recepcji. Była wysoka, miała długie nogi i nie
czuła się najlepiej we wnętrzach urządzonych z przesadą. Miała włosy krótsze
niŜ partnerka, jasnobrązowe, lekko potargane, i pociągłą twarz o wielkich
brązowych oczach.
W przeciwieństwie do pacjentek i klientek Centrum Wilfreda B. Icove'a
nie uwaŜała, Ŝe najwaŜniejsza jest uroda.
Co innego śmierć.
MoŜe rzeczywiście stęskniłam się za swoim męŜem, przyznała w duchu.
To nie przestępstwo. Prawdę mówiąc, to chyba jedna z tych stron małŜeństwa,
do której nadal próbowała przywyknąć ponad rok po ślubie.
Teraz Roarke rzadko wyjeŜdŜał słuŜbowo na dłuŜej niŜ dzień lub dwa, ale
tym razem jego nieobecność przeciągnęła się do tygodnia.
Sama go do tego nakłaniałam, prawda? - przypomniała sobie. Doskonale
zdawała sobie sprawę z tego, Ŝe w ciągu ostatnich miesięcy zaniedbał swoje
obowiązki, by pomagać jej w pracy albo po prostu być przy niej, kiedy go
potrzebowała.
A kiedy człowiek jest właścicielem firm lub prowadzi interesy związane
niemal ze wszystkimi gałęziami gospodarki, sztuki, show - biznesu i prace
naukowo - badawcze w znanym nam wszechświecie, musi jednocześnie Ŝonglo-
wać wieloma piłeczkami.
Powinna wytrzymać bez niego przez tydzień. PrzecieŜ nie jest kretynką.
Ale niezbyt dobrze sypia.
Postanowiła usiąść, ale fotel był okropnie przepastny, a do tego róŜowy!
Wyobraziła sobie, jak ją połykają w całości wielkie, lśniące usta.
- Co Lee - Lee Ten robiła w kuchni swojego trzypoziomowego
mieszkania o drugiej nad ranem?
- Chciała coś przegryźć?
- Ma w sypialni autokucharza, drugiego w salonie, do tego po jednym w
kaŜdym pokoju gościnnym, kolejnego w gabinecie i jeszcze jednego we własnej
sali gimnastycznej.
Eve podeszła do okna. Wolała patrzeć na szary, deszczowy dzień niŜ na
optymistyczny róŜ w recepcji. Jesień 2059 roku była mokra, zimna i
nieprzyjemna.
- Wszyscy, których udało nam się przesłuchać, oświadczyli, Ŝe Lee - Lee
rzuciła Bryherna Speegala.
- Byli niewątpliwie parą przez całe lato - przypomniała jej Peabody. - W
kaŜdym programie o Ŝyciu sław i plotkarskim magazynie... Nie Ŝebym całe dnie
oglądała takie audycje - zastrzegła się.
- Racja. Według dobrze poinformowanych źródeł w zeszłym tygodniu
rzuciła Speegala. Ale podejmowała go w kuchni o drugiej nad ranem. Obydwoje
byli w szlafrokach, a w sypialni są dowody, świadczące o tym, Ŝe doszło między
nimi do zbliŜenia.
- Nieudana próba pogodzenia się?
- Zgodnie z zeznaniami portiera, zapisem na dyskietkach ochrony i relacją
jej osobistego androida Speegal przyszedł o dwudziestej trzeciej czternaście.
Wpuściła go i odesłała androida do jego pomieszczeń, ale miał być na kaŜde
zawołanie.
Kieliszki do wina w salonie, pomyślała. Buty - jego i jej koszula. Jego
leŜała na szerokim podeście schodów prowadzących na drugi poziom. Stanik
wisiał na balustradzie na samej górze.
Niepotrzebny był pies policyjny, by podąŜyć ich śladem albo wywęszyć,
co się tam działo.
- Pojawił się, wszedł do środka, wypili kilka lampek wina na dole, odbyli
ze sobą stosunek płciowy. Nie ma Ŝadnych dowodów, Ŝe do czegokolwiek ją
zmuszał. śadnych śladów szamotaniny, a gdyby facet zamierzał ją zgwałcić, nie
zawracałby sobie głowy zaciąganiem jej na górę ani rozbieraniem.
Zapomniała, jakie skojarzenia wywoływał w niej fotel, i usiadła.
- Idą na górę, kochają się. Potem schodzą na dół, do kuchni. Android
słyszy jakiś hałas, pojawia się, zastaje ją nieprzytomną, a jego - martwego,
dzwoni na pogotowie i policję.
Kuchnia wyglądała jak pole bitwy. Przestronne pomieszczenie, urządzone
na biało i srebrno, gdziekolwiek spojrzeć - krew. Speegal leŜał twarzą do
podłogi w kałuŜy krwi.
MoŜe przywiodło jej to na myśl, jak wyglądał jej ojciec. Naturalnie pokój
w nędznym hotelu w Dallas nie był taki lśniący, ale strugi krwi były równie
liczne, kiedy przestała zadawać ciosy noŜem.
- Czasami nie ma innego wyjścia - powiedziała cicho Peabody. - Nie ma
innego sposobu, by ratować Ŝycie.
- Tak. - RozdraŜniona?, pomyślała Eve. Raczej staje się mazgajowata,
skoro jej partnerka z taką łatwością odgadła, co zaprząta jej umysł. - Czasami
nie ma innego wyjścia.
Wstała z ulgą, kiedy do pomieszczenia wszedł lekarz.
Zebrała informacje o Wilfredzie B. Icovie juniorze. Poszedł w ślady
swojego ojca, sprawnie kierował licznymi oddziałami Centrum Icove'a. I znany
był jako rzeźbiarz gwiazd ekranu.
Cieszył się opinią dyskretnego jak ksiądz, potrafił czynić cuda jak
czarodziej i był bogaty niemal jak Roarke. W wieku czterdziestu czterech lat był
przystojny niczym amant filmowy, miał jasne, kryształowoniebieskie oczy,
wydatne kości policzkowe, kwadratową szczękę, kształtne usta, wąski nos.
Gęste włosy, sczesane z czoła, tworzyły po bokach złote fale.
Był moŜe o dwa centymetry wyŜszy od Eve, mającej metr siedemdziesiąt
osiem wzrostu, szczupły i wysportowany. Prezentował się elegancko w
ciemnoszarym garniturze w perłowe prąŜki. Miał na sobie koszulę w kolorze
prąŜków i nosił na szyi srebrny medalion na cieniutkim jak włos łańcuszku.
Wyciągnął rękę do Eve i uśmiechnął się przepraszająco, ukazując idealnie
równe zęby.
- Najmocniej przepraszam. Wiem, Ŝe pani czekała. Jestem doktor Icove.
Lee - Lee... Pani Ten - poprawił się - jest pod moją opieką.
- Porucznik Dallas z nowojorskiej policji. A to funkcjonariuszka Peabody.
Musimy porozmawiać z pańską pacjentką.
- Tak, wiem. Wiem, Ŝe juŜ wcześniej próbowały panie z nią porozmawiać,
i jeszcze raz przepraszam. - Jego głos i zachowanie były równie nienaganne, jak
on cały. - Jest teraz u niej adwokat. Obudziła się i jej stan jest stabilny. To silna
kobieta, pani porucznik, ale doznała wielkiego wstrząsu, zarówno fizycznego,
jak i psychicznego. Mam nadzieję, Ŝe przesłuchanie potrwa krótko.
- Wszyscy mamy taką nadzieję, nieprawdaŜ? Znów się uśmiechnął, a
potem skinął głową.
- Jest pod wpływem leków - ciągnął, kiedy szli szerokim korytarzem
ozdobionym dziełami sztuki przedstawiającymi figury i twarze kobiet. - Ale w
pełni poczytalna. Nie mniej od pani zaleŜy jej na tym przesłuchaniu. Wolałbym,
Ŝeby odczekać jeszcze jeden dzień, a jej adwokat... No cóŜ, jak juŜ
powiedziałem, to silna kobieta.
Icove minął umundurowanego policjanta pilnującego drzwi do pokoju
gwiazdy, jakby go nie widział.
- Chciałbym być obecny podczas przesłuchania, by czuwać nad stanem
pacjentki.
- Nie widzę przeszkód. - Eve skinęła głową policjantowi. Weszła do sali,
która przypominała apartament w pięciogwiazdkowym hotelu. Stało w niej dość
kwiatów, by wypełnić nimi pół hektara Central Parku.
Na jasnoróŜowych ścianach z lekko srebrzystym połyskiem wisiały
podobizny bogiń. W części recepcyjnej stały szerokie fotele i błyszczące stoliki;
goście mogli tu rozmawiać lub spędzać czas, oglądając to, co akurat
pokazywano na ekranie.
Dzięki Ŝaluzjom w licznych oknach dziennikarze w helikopterach i
pasaŜerowie powietrznych tramwajów, sunących po niebie, nie widzieli, co się
dzieje w środku, natomiast z pokoju rozciągał się widok na rozległy park.
Twarz sławnej gwiazdy, leŜącej w róŜowej pościeli obszytej
śnieŜnobiałymi koronkami, wyglądała tak, jakby kobieta przeŜyła spotkanie z
taranem.
Sina skóra, białe bandaŜe, opatrunek przesłaniający lewe oko. Ponętne
usta, dzięki którym sprzedano miliony błyszczyków, pomadek i sztyftów do
warg, były opuchnięte i pokryte jakąś jasnozieloną maścią. Bujne włosy, za któ-
rych sprawą ledwo nadąŜano z produkcją szamponów, odŜywek, balsamów,
teraz zaczesane do tyłu, przypominały rudy mop.
Kobieta spojrzała na Eve jedynym widocznym okiem, zielonym jak
szmaragd. Skóra wokół niego wyglądała jak spalona słońcem.
- Moja klientka bardzo cierpi - zaczął prawnik. - Znajduje się pod
działaniem leków i wciąŜ jest w szoku. Domagam się...
- Zamknij się, Charlie. - Głos kobiety był schrypnięty i syczący, ale
adwokat zacisnął usta i umilkł.
- Proszę mi się dobrze przyjrzeć - zwróciła się do Eve. - Ten skurwysyn
nieźle mnie urządził!
- Pani Ten...
- Znam cię. Chyba cię znam. - Eve uświadomiła sobie, Ŝe głos kobiety jest
syczący i schrypnięty, poniewaŜ Lee - Lee mówi przez zaciśnięte zęby. Ma
złamaną szczękę - to z pewnością boli ją jak diabli. - Muszę znać twarze
wszystkich, a ty... ty jesteś tą policjantką od Roarke'a. Co za ironia losu.
- Porucznik Eve Dallas. A to detektyw Peabody, moja partnerka.
- Przespaliśmy się cztery... nie, pięć lat temu. Podczas deszczowego
weekendu w Rzymie. BoŜe, ale ten facet ma niespoŜyte siły. - W jej zielonym
oku na chwilę pojawił się lubieŜny błysk. - Masz coś przeciwko temu?
- Baraszkowaliście w ciągu ostatnich dwóch lat?
- Niestety nie. Był tylko ten jeden niezapomniany weekend w Rzymie.
- W takim razie nie mam nic przeciwko temu. MoŜe porozmawiamy o
tym, co zaszło między panią i Bryhernem Speegalem w pani mieszkaniu
przedwczorajszej nocy?
- Pieprzony sukinsyn.
- Lee - Lee. - To delikatne upomnienie padło z ust lekarza.
- Przepraszam, przepraszam. Will nie pochwala mocnych słów. Drań
sprawił mi ból. - Zamknęła oczy i kilka razy wolno nabrała powietrza w płuca i
je wypuściła. - BoŜe, naprawdę sprawił mi ból. Czy mogę prosić o trochę wody?
Prawnik złapał srebrny kubek ze srebrną słomką i przytknął go do jej ust.
Napiła się trochę, odetchnęła głośno, znów się napiła, a potem poklepała go po
ręce.
- Przepraszam, Charlie. Przepraszam, Ŝe kazałam ci się zamknąć. Nie
jestem w najlepszej formie.
- Nie musisz teraz rozmawiać z policją, Lee - Lee.
- Kazałeś zablokować ekran, więc nie mam pojęcia, co o mnie gadają.
ChociaŜ nie muszę oglądać telewizji, Ŝeby wiedzieć, co te dziennikarskie sępy i
plotkarskie hieny o tym mówią. Chcę wszystko wyjaśnić. Chcę powiedzieć, co
mam do powiedzenia.
Do jej oka napłynęły łzy, kilkakrotnie szybko zamrugała powieką, by je
powstrzymać. Dzięki temu zyskała u Eve kilka punktów.
- Pani i pan Speegal byliście parą. Łączyła was bliska zaŜyłość.
- Przez całe lato pieprzyliśmy się jak króliki.
- Lee - Lee... - zaczął Charlie, ale jego klientka szybko,
zniecierpliwieniem machnęła ręką. Eve doskonale zrozumiała ten gest.
- Powiedziałam ci, co się stało, Charlie. Wierzysz mi?
- AleŜ naturalnie.
- W takim razie pozwól, Ŝe powtórzę to tej policjantce od Roarke'a.
Poznałam Bry, kiedy dostałam rolę w wideo, które kręcił tu, w Nowym Jorku, w
maju tego roku. Poszliśmy ze sobą do łóŜka jakieś dwanaście godzin po tym, jak
nas sobie przedstawiono. Jest... Był - poprawiła się - niesamowity. Po prostu
niesamowity. Głupi jak but i - jak się przekonałam wczorajszej nocy - brutalny
jak... nie przychodzi mi do głowy odpowiednie porównanie.
Znów pociągnęła łyk wody, a potem trzy razy wolno nabrała powietrza w
płuca.
- Dobrze się bawiliśmy, było nam wspaniale w łóŜku, duŜo o nas
plotkowano. Zdaje się, Ŝe woda sodowa uderzyła mu do głowy. Chcę tego, nie
zrobisz tamtego, pójdziemy tu, gdzie byłaś i tak dalej. Postanowiłam z nim
zerwać. I zrobiłam to w zeszłym tygodniu. Uznałam, Ŝe lepiej, jak się
rozstaniemy. Było fajnie, jednak nie ma co tego dalej ciągnąć. Wiedziałam, Ŝe
trochę się wkurzył, ale zapanował nad sobą. Tak przynajmniej myślałam. Na
litość boską, przecieŜ nie jesteśmy dziećmi, chodzącymi z głowami w
chmurach.
- Czy w tym czasie groził pani, posunął się do rękoczynów?
- Nie. - Uniosła dłoń do twarzy i chociaŜ nadal mówiła opanowanym
głosem, Eve zobaczyła, Ŝe palce Lee - Lee lekko drŜą. - Zachowywał się, jakby
chciał powiedzieć: „No cóŜ, sam się zastanawiałem, jak to zakończyć, nasz
związek się wypalił”. Poleciał do New LA, by wziąć udział w promocji filmów
wideo. Więc kiedy zadzwonił, Ŝe wrócił do Nowego Jorku i chce do mnie
wpaść, by porozmawiać, zgodziłam się.
- Skontaktował się z panią tuŜ przed jedenastą wieczorem.
- Nie mogę tego potwierdzić z całą pewnością. - Lee - Lee uśmiechnęła
się krzywo. - Byłam na kolacji z przyjaciółmi w The Meadow. Z Carly Jo,
Presty Bing, Apple Grand.
- Rozmawialiśmy z nimi - odezwała się Peabody. - Potwierdzili, Ŝe jedli z
panią kolację, oświadczyli, Ŝe wyszła pani z restauracji około dziesiątej.
- Tak, wybierali się do klubu, ale ja nie miałam ochoty. Jak się okazało,
nie wyszło mi to na dobre. - Znów dotknęła twarzy, a potem opuściła rękę.
Poszłam do domu i zaczęłam czytać scenariusz nowego filmu wideo, który
przysłał mi mój agent. Cholernie nudny... Przepraszam, Will... Więc kiedy Bry
zadzwonił, miałam ochotę z kimś się spotkać. Wypiliśmy trochę wina,
porozmawialiśmy o tym i o owym, zrobił parę tych swoich sztuczek. Znał kilka
całkiem dobrych - powiedziała nieco Ŝartobliwie. - No więc poszliśmy na górę
na małe bara - bara. Potem powiedział coś w rodzaju: „Kobiety nie mówią mi,
kiedy mam pakować manatki”. I Ŝe poinformuje mnie, kiedy mu się znudzę.
Skurwiel.
Eve obserwowała twarz Lee - Lee.
- Wkurzył panią.
- Wielki bohater. Przyszedł do mnie i zaciągnął mnie do łóŜka, Ŝeby mi to
oznajmić. - Na jej posiniaczonej twarzy pojawiły się wypieki. - A ja mu na to
pozwoliłam, więc jestem równie wściekła na siebie, jak na niego. Nic nie po-
wiedziałam. Wstałam, złapałam szlafrok i zeszłam na dół, Ŝeby się uspokoić. W
moim fachu opłaca się, i to bardzo, nie robić sobie wrogów. No więc poszłam
do kuchni, Ŝeby ochłonąć, zastanowić się, jak to wszystko rozegrać. Pomyślałam
sobie, Ŝe moŜe usmaŜę omlet z białek.
- Chwileczkę - przerwała jej Eve. - Wstała pani z łóŜka, zła, i postanowiła
sama usmaŜyć jajka?
- Tak. Lubię gotować. Dobrze mi się wtedy myśli.
- Ma pani w swoim mieszkaniu co najmniej dziesięć autokucharzy.
- Lubię gotować - powtórzyła. - Nie widziałaś Ŝadnego z moich
programów kulinarnych? Naprawdę wtedy gotuję, moŜesz spytać kogokolwiek z
ekipy. Jestem więc w kuchni, chodzę tam i z powrotem, chcąc się na tyle
uspokoić, Ŝeby móc rozbić kilka jajek, kiedy on wparowuje, nabuzowany jak nie
wiem co.
Lee - Lee spojrzała na Icove'a, który podszedł do łóŜka i ujął jej dłoń.
- Dziękuję, Will. Z dumną miną oświadczył, Ŝe jak płaci dziwce, mówi
jej, kiedy ma się wynieść. Mnie traktował tak samo. Czy nie kupował mi
biŜuterii, nie dawał prezentów? - Udało jej się wzruszyć ramieniem. - Nie
pozwoli mi rozgłaszać wszem wobec, Ŝe puściłam go kantem. Sam mnie puści
kantem, kiedy będzie mnie miał dość. Powiedziałam mu, Ŝeby się wynosił, bo
nie chcę go tu widzieć. Pchnął mnie, ja pchnęłam jego. Zaczęliśmy się na siebie
wydzierać i... Jezu, nie zorientowałam się, co się święci. Następne, co
pamiętam, to Ŝe znalazłam się na podłodze i Ŝe bolała mnie twarz. Czułam krew
w ustach. Jeszcze nikt nigdy mnie nie uderzył.
Jej głos stał się jeszcze bardziej drŜący i ochrypły.
- Nikt nigdy... Nie wiem, ile razy mnie uderzył. Chyba udało mi się wstać
i próbowałam uciekać. Przysięgam, Ŝe nie pamiętam. Próbowałam się czołgać,
zaczęłam krzyczeć. Złapał mnie. Prawie nic nie widziałam, krew zalewała mi
oczy, czułam potworny ból. Myślałam, Ŝe mnie zabije. Pchnął mnie na szafkę,
na wyspę kuchenną. Uchwyciłam się jej, Ŝeby nie upaść. Gdybym upadła,
zabiłby mnie.
Urwała i na chwilę zamknęła oczy.
- Nie wiem, czy pomyślałam o tym wtedy, czy później, i nie wiem, czy to
prawda. Chyba...
- Lee - Lee, starczy.
- Nie, Charlie. Muszę to z siebie wyrzucić. Chyba... - ciągnęła. - Kiedy
teraz o tym myślę, wydaje mi się, Ŝe moŜe by się opamiętał. MoŜe przestałby
mnie bić, moŜe dotarłoby do niego, Ŝe się posunął za daleko. MoŜe tylko chciał
mi trochę pokiereszować twarz. Ale wtedy, kiedy dławiłam się własną krwią i
ledwo widziałam na oczy, a twarz tak mnie paliła, jakby ktoś ją polał wrzątkiem,
bałam się o swoje Ŝycie. Przysięgam. Podszedł do mnie, a ja... TuŜ obok był
stojak z noŜami. Złapałam jeden. Gdybym lepiej widziała, złapałabym większy.
Przysięgam. Chciałam go zabić, Ŝeby on nie zabił mnie. Roześmiał się.
Roześmiał się i podniósł rękę, jakby zamierzał mnie uderzyć.
Znów umilkła, Ŝeby się opanować. Nie odrywała swojego
szmaragdowego oka od twarzy Eve.
- Zadałam mu cios noŜem. Ostrze weszło miękko jak w masło.
Wyciągnęłam nóŜ i znów go zatopiłam w ciele Bry. Robiłam to, póki nie
zemdlałam. I nie Ŝałuję tego, co zrobiłam.
Z jej oka popłynęła łza i potoczyła się po sinym policzku.
- Nie Ŝałuję tego, co zrobiłam. śałuję jedynie, Ŝe pozwoliłam, by podniósł
na mnie rękę. I pokiereszował mi twarz. Will...
- Będziesz jeszcze piękniejsza niŜ kiedyś - zapewnił ją.
- Być moŜe. - OstroŜnie otarła łzę. - Ale juŜ nigdy nie będę taka, jak
dawniej. Czy kiedykolwiek zabiłaś kogoś? - zwróciła się do Eve. - Czy
kiedykolwiek zabiłaś kogoś i nie Ŝałowałaś tego?
- Tak.
- W takim razie wiesz. Potem człowiek juŜ nie jest taki, jak dawniej.
Kiedy skończyły przesłuchanie, prawnik Charlie wyszedł za nimi na korytarz.
- Pani porucznik...
- Wyluzuj, Charlie - powiedziała Eve ze znuŜeniem. – Nie postawimy
pani Ten Ŝadnych zarzutów. Jej wyjaśnienia są zgodne z dowodami i zeznaniami
innych osób. UŜyto wobec niej przemocy, bała się o Ŝycie, działała w obronie
własnej.
Skinął głową, ale sprawiał wraŜenie lekko rozczarowanego, Ŝe nie będzie
musiał dosiąść swego drogiego, białego konia, by pospieszyć na ratunek
uciśnionej klientce.
- Chciałbym zapoznać się z oficjalnym komunikatem, nim zostanie
udostępniony dziennikarzom.
Z ust Eve wydobyło się coś, co przypominało śmiech. Odwróciła się i
ruszyła przed siebie.
- Spodziewałam się tego.
- Wszystko w porządku? - zapytała Peabody, kiedy skierowały się ku
windom.
- Czy wyglądam, jakby coś mi dolegało?
- Wyglądasz świetnie. A skoro juŜ mówimy o wyglądzie, to gdybyś miała
skorzystać z usług doktora Icove'a, na co byś się zdecydowała?
- Zwróciłabym się do dobrego psychiatry, Ŝeby pomógł mi zrozumieć,
dlaczego miałabym pozwolić komuś zmieniać moją twarz lub figurę.
StraŜnicy byli równie skrupulatni, kiedy wychodziły, jak wtedy, kiedy
chciały dostać się na górę. Prześwietlono je, by się upewnić, Ŝe nie Wzięły sobie
nic na pamiątkę, a przede wszystkim, czy nie mają zdjęć pacjentek, którym
gwarantowano pełną dyskrecję.
Kiedy skończono je prześwietlać, Eve zobaczyła, jak Icove mija je
pospiesznie, a potem wsiada do prywatnej windy, której drzwi zupełnie się
zlewały z róŜową ścianą.
- Ale się spieszy - zauwaŜyła Eve. - Widocznie komuś trzeba pilnie
odessać trochę tkanki tłuszczowej.
- Dobra. - Peabody przeszła przez skaner. - Wracając do tematu. Gdybyś
mogła coś zmienić w wyglądzie swojej twarzy, na co byś się zdecydowała?
- Dlaczego miałabym cokolwiek zmieniać? I tak przez większość czasu
nie patrzę na siebie.
- Chciałabym mieć trochę więcej ust.
- Jedne ci nie wystarczają?
- Nie, Jezu, Dallas, chodzi mi o bardziej wydatne, zmysłowe usta. -
Zasznurowała je, kiedy wsiadły do windy. - MoŜe cieńszy nos. - Peabody
pomacała go palcami. - UwaŜasz, Ŝe mam długi nos?
- Tak, szczególnie kiedy go wtykasz w nie swoje sprawy.
- Spójrz na ten. - Peabody wskazała palcem jeden z plakatów zdobiących
kabinę windy. Przedstawiały idealne twarze, idealne figury, mające kusić
patrzących. - Podoba mi się. Jest jak wycyzelowany. Tak jak twój.
- To tylko nos. UmoŜliwia wciąganie powietrza przez dwie odpowiednie
dziurki.
- Łatwo ci mówić, bo masz nos bez zarzutu.
- Masz rację. Właściwie zaczynam się z tobą zgadzać. Powinnaś mieć
bardziej pulchne usta. - Eve zacisnęła dłoń w pięść. - Pozwól, Ŝe ci pomogę
takie uzyskać.
Peabody tylko się uśmiechnęła i znów spojrzała na plakaty.
- To miejsce przypomina pałac urody doskonałej. MoŜe tu przyjdę na
jedną z ich bezpłatnych sesji, by się przekonać, jak bym wyglądała z bardziej
wydatnymi ustami albo z cieńszym nosem. Chyba porozmawiam z Triną o
zmianie fryzury.
- Dlaczego, dlaczego, dlaczego wszyscy chcą zmieniać fryzury? Włosy
rosną na głowie, Ŝeby chronić ją przed zimnem i deszczem.
- Boisz się, Ŝe kiedy porozmawiam z Triną, dopadnie cię i teŜ weźmie w
obroty.
- Wcale nie - skłamała Eve. Zdziwiła się, kiedy z głośnika w windzie
usłyszała swoje nazwisko.
Zmarszczyła czoło i przechyliła głowę.
- Mówi Dallas.
- Pani porucznik, doktor Icove prosi, Ŝeby natychmiast udała się pani na
czterdzieste piąte piętro. To pilne.
- Rozumiem. - Spojrzała na Peabody i wzruszyła ramionami. - Skierować
windę na czterdzieste piąte piętro - wydała polecenie i poczuła, jak winda
zwolniła, a potem zmieniła kierunek. - Coś się stało. MoŜe wykitowała jedna z
tych klientek pragnących uzyskać urodę bez względu na cenę.
- Prawie nie zdarzają się zgony w wyniku operacji plastycznych. -
Peabody znów pomacała swój nos. - Prawie nigdy.
- Będziemy wszyscy podziwiali twój cienki nos na twoim pogrzebie.
„Szkoda Peabody”, powiemy, i uronimy jedną łzę. Ale tylko spójrzcie na ten
wspaniały nos na jej martwej twarzy.
- Odczep się. - Peabody zgarbiła się i skrzyŜowała ręce na piersiach. -
Zresztą nie potrafisz uronić jednej łzy. Ryczałabyś jak bóbr. Z oczu leciałaby ci
taka fontanna łez, Ŝe nie byłabyś w stanie zobaczyć mojego nosa.
- Z tego wniosek, Ŝe głupotą byłoby umieranie dla niego. - Zadowolona,
Ŝe wygrała tę rundę, Eve wysiadła z windy.
- Dzień dobry, porucznik Dallas, sierŜant Peabody. - Kobieta z... hm...
wycyzelowanym nosem i skórą barwy ciemnego karmelu wybiegła im
naprzeciw. Z jej czarnych jak węgiel oczu płynęły ciurkiem łzy. - Doktor
Icove... Doktor Icove... To straszne.
- Czy coś mu się stało?
- Nie Ŝyje. Nie Ŝyje. Proszę za mną.
- Jezu, rozstałyśmy się z nim zaledwie pięć minut temu. Peabody szła
obok Eve, starającej się nadąŜyć za kobietą, która niemal biegła przez puste,
przestronne biuro. Przez szklane ściany widać było, Ŝe na zewnątrz nadal szaleje
ulewa, ale tutaj było ciepło, światła były przyciemnione, gdzieniegdzie
wyrastały wyspy bujnej zieleni, stały posągi ponętnych kobiet i wisiały akty.
- Czy moŜe pani nieco zwolnić kroku? - poprosiła Eve. - Proszę nam
powiedzieć, co się stało?
- Nie mogę. Nie wiem. Eve pomyślała, Ŝe nigdy nie zrozumie, jak ta
kobieta mogła niemal biec w cieniutkich szpilkach. Wpadła przez podwójne
drzwi z matowego szkła koloru morskiej zieleni do kolejnej poczekalni.
Icove, blady jak śmierć, ale najwyraźniej wciąŜ Ŝywy, pojawił się w
otwartych drzwiach.
- Cieszę się, Ŝe pogłoski o pańskiej śmierci okazały się przesadzone... -
zaczęła Eve.
- Nie chodzi o mnie, tylko o... mojego ojca. Ktoś zamordował mojego
ojca.
Kobieta, która ich tu przyprowadziła, znów zaczęła głośno płakać.
- Pia, proszę usiądź. - PołoŜył dłoń na jej drŜącym ramieniu. - Usiądź i się
uspokój. Bez ciebie nie dam sobie rady z tym wszystkim.
- Tak jest. Dobrze. Tak jest. Och, doktorze Willu.
- Gdzie on jest? - zapytała Eve.
- Tutaj. Za swoim biurkiem. MoŜe pani... - Icove skinął głową i wskazał
ręką.
Gabinet, chociaŜ przestronny, sprawiał wraŜenie przytulnego. Utrzymany
był w ciepłej tonacji, stały w nim wygodne fotele. Za wysokimi, wąskimi
oknami o jasnozłotych Ŝaluzjach jaśniało miasto. We wnękach ściennych stały
dzieła sztuki i rodzinne zdjęcia.
Eve zobaczyła szezlong obity beŜową skórą, obok na niskim stoliku stała
taca z kawą lub herbatą. Wyglądała na nietkniętą.
Biurko było z prawdziwego drewna - na jej oko porządnego, starego
drewna - solidne, o opływowych liniach. Stojąca na nim konsola komunikacyjna
sprawiała wraŜenie małej i nie rzucała się w oczy.
W skórzanym fotelu z wysokim oparciem siedział Wilfred B. Icove.
Gęste włosy tworzyły śnieŜny obłok nad jego silną, kwadratową twarzą.
Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur i białą koszulę w wąskie, czerwone
paseczki.
Srebrna rękojeść sterczała z marynarki tuŜ pod trójkątem czerwieni
podkreślającej kieszonkę na piersiach.
Sądząc po małej ilości krwi, Eve się domyśliła, Ŝe był to bardzo
precyzyjny cios prosto w serce.
ROZDZIAŁ 2
Peabody.
- Zaraz przyniosę podręczny zestaw i wezwę ekipę techników.
- Kto go znalazł? - zwróciła się Eve do Icove'a.
- Pia. Jego sekretarka. - Eve pomyślała, Ŝe doktor wygląda jak ktoś, kto
właśnie oberwał cios prosto w brzuch. - Natychmiast się ze mną skontaktowała.
Przybiegłem tu i...
- Czy dotykała ciała? Czy pan coś ruszał?
- Nie wiem. Chciałem powiedzieć, Ŝe nie wiem, czy czegoś dotykała. Ja...
ja owszem. Chciałem... Musiałem sprawdzić, czy mogę mu jakoś pomóc.
- Doktorze Icove, proszę usiąść. Bardzo mi przykro z powodu śmierci
pańskiego ojca. W tej chwili jednak potrzebne mi są informacje. Muszę
wiedzieć, kto ostatni przebywał z nim w tym pokoju. Chcę wiedzieć, z kim był
umówiony.
- Tak, tak. Pia moŜe to sprawdzić w jego terminarzu.
- Nie muszę. - Pia przezwycięŜyła łzy, ale głos miała zachrypnięty. - Pani
Dolores Nocho - Alverez była umówiona na wpół do dwunastej. Sama... sama ją
wprowadziłam do środka.
- Jak długo była w gabinecie?
- Nie jestem pewna. W południe, jak zawsze, poszłam na obiad. Nalegała,
by przyjęto ją o wpół do dwunastej, więc doktor Icove powiedział, Ŝebym poszła
na obiad jak zwykle, a on sam ją odprowadzi do windy.
- Musiała przejść przez bramkę ochrony.
- Tak. - Pia wstała. - Mogę się dowiedzieć, kiedy wyszła. Zaraz sprawdzę
rejestry. Och, doktorze Willu, tak mi przykro.
- Wiem. Wiem.
- Czy zna pan tę pacjentkę, doktorze Icove?
- Nie. - Potarł oczy. - Nie znam jej. Mój ojciec nie przyjmował duŜo
pacjentek. Właściwie juŜ nie pracował. Zajmował się tylko takimi przypadkami,
które go szczególnie zainteresowały, czasami asystował podczas operacji. Nadal
był prezesem zarządu tego centrum i działał aktywnie w kilku innych. Ale od
czterech lat rzadko operował.
- Kto pragnął jego śmierci?
- Nikt. - Icove zwrócił się do Eve. Oczy miał pełne łez, głos niepewny, ale
jakoś się trzymał. - Absolutnie nikt. Mój ojciec był przez wszystkich lubiany.
Jego pacjentki, które przyjmował przez ponad pięćdziesiąt lat, kochały go, były
mu wdzięczne. Lekarze i naukowcy szanowali go i traktowali z największą
czcią. Odmieniał ludziom Ŝycie, pani porucznik. Nie tylko ratował im Ŝycie, ale
równieŜ zmieniał je na lepsze.
- Czasami ludzkie oczekiwania są nierealne. MoŜe ktoś się do niego
zgłosił, zaŜądał czegoś niemoŜliwego, a potem miał pretensję, Ŝe tego nie dostał.
- Nie. Dokonujemy bardzo wnikliwej selekcji pacjentów. ChociaŜ
szczerze mówiąc, mój ojciec niewiele rzeczy uwaŜał za niemoŜliwe do
zrealizowania. I wielokrotnie udowadniał, Ŝe potrafi dokonać tego, co według
innych jest nierealne.
- A kłopoty osobiste? MoŜe z pańską matką?
- Moja matka zmarła, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Podczas
wojen miejskich. Nigdy ponownie się nie oŜenił. Naturalnie miał przyjaciółki.
Ale przede wszystkim poświęcał się sztuce, nauce i swoim wizjonerskim
projektom.
- Czy jest pan jedynakiem? Uśmiechnął się lekko.
- Tak. Razem z Ŝoną obdarzyliśmy go dwójką wnuków. Tworzyliśmy
bardzo zŜytą rodzinę. Nie wiem, jak poinformuję o tym Avril i dzieci. Kto mógł
mu to zrobić? Kto mógł zabić człowieka, który poświęcił swoje Ŝycie na
pomaganie innym?
- Postaram się to ustalić.
Pia wróciła, a zaraz za nią weszła Peobody.
- Dziewiętnaście po dwunastej przeszła przez bramkę.
- Czy zachowały się zdjęcia?
- Tak, juŜ poprosiłam ochronę, Ŝeby przysłała dyskietki... Mam nadzieję,
Ŝe dobrze zrobiłam - zwróciła się do Icove'a.
- Tak, dziękuję. Jeśli chcesz iść do domu i...
- Nie - przerwała mu Eve. - Potrzebni mi będziecie obydwoje. Proszę,
Ŝebyście nie nadawali ani nie odbierali Ŝadnych wiadomości oraz Ŝebyście z
nikim nie rozmawiali. Peabody umieści was w osobnych pomieszczeniach.
- Zaraz pojawią się funkcjonariusze policji - oświadczyła Delia. - To
standardowa procedura - dodała. - Teraz wykonamy pewne czynności wstępne,
potem będziemy musieli porozmawiać z państwem, spisać państwa zeznania.
- Rozumiem. - Icove rozejrzał się wokoło jak człowiek, który zabłądził w
lesie. - Nie zamierzam...
- MoŜe pokaŜą mi państwo, gdzie chcą państwo zaczekać, kiedy my
zajmiemy się zwłokami? - spytała Peabody.
Spojrzała na Eve, która skinęła jej głową, otwierając swój podręczny
zestaw operacyjny.
Kiedy Eve została sama, zamknęła się w gabinecie, włączyła rekorder i
podeszła do zwłok, by dokonać ich dokładnych oględzin.
- Zidentyfikowano ofiarę jako doktora Wilfreda B. Icove'a, specjalistę
chirurgii rekonstrukcyjnej i kosmetycznej. - Ale i tak wyjęła zestaw do
identyfikacji i sprawdziła odciski oraz dane. - Ofiara ma osiemdziesiąt dwa lata,
jest wdowcem, ma jednego syna, Wilfreda B. Icove'a juniora, równieŜ lekarza.
Nie znaleziono śladu Ŝadnych obraŜeń poza raną, która spowodowała śmierć.
Nie ma śladów walki, ran odniesionych podczas prób bronienia się.
Wyciągnęła przyrządy i sprzęt pomiarowy.
- Godzina śmierci - dwunasta w południe. Przyczyna zgonu - rana serca,
zadana małym narzędziem, które przebiło elegancki garnitur i koszulę.
Zmierzyła rękojeść, zrobiła zdjęcia.
- Zdaje się, Ŝe to skalpel chirurgiczny. Zapisała, Ŝe ofiara ma
wymanikiurowane paznokcie. I drogi, ale dyskretny zegarek. Najwyraźniej
zwolennik zdrowego trybu Ŝycia, bo wyglądał raczej na sprawnego
sześćdziesięciolatka, a nie osiemdziesięciolatka.
- Odszukaj informacje o Dolores Nocho - Alverez - poleciła, kiedy
usłyszała, Ŝe wróciła Peabody. - Albo ona zabiła naszego sympatycznego pana
doktora, albo wie, kto to zrobił.
Cofnęła się i usłyszała, jak Peabody otwiera puszkę sprayu do
zabezpieczania śladów.
- Jeden cios. Tak jest wtedy, kiedy się wie, co się robi. Musiała podejść
blisko, musiała być spokojna. Całkowicie opanowana. Kiedy człowiek jest
wściekły, nie potrafi zadać ciosu prosto w serce i jak gdyby nigdy nic wyjść.
MoŜe to zawodowiec. MoŜe specjalista od mokrej roboty. Kobieta się wpieniła i
postanowiła go załatwić.
- Przy takiej ranie nie ubrudziła się krwią ofiary - zauwaŜyła Peabody.
- OstroŜna. Wszystko sobie dobrze przemyślała. Przyszła o wpół do
dwunastej, opuściła budynek najpóźniej dwadzieścia pięć po dwunastej.
Przeszła przez bramkę ochrony o dwunastej dziewiętnaście. Tyle czasu trwa zje-
chanie na dół i przejście przez bramki. Wystarczająco długo, by się upewnić, Ŝe
ofiara nie Ŝyje.
- Nocho - Alverez Dolores, dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkanka
Barcelony, Hiszpania, ma teŜ mieszkanie w Cancun w Meksyku. Ładna kobieta.
Wyjątkowo ładna. - Peabody uniosła wzrok znad monitora swojego przenośnego
minikomputera. - Nie wiem, po co przyszła na konsultację w sprawie operacji
kosmetycznej twarzy.
- Musiała zapisać się na konsultację, by znaleźć się tak blisko niego, by
móc go zabić. Sprawdź jej paszport, Peabody. Przekonajmy się, gdzie Dolores
się zatrzymała w naszym ślicznym mieście.
J. D. ROBB NAZNACZONE ŚMIERCIĄ BliŜsza ciału koszula niŜ sukmana. JOHN RAY
Będzie czas zbrodni i czas tworzenia. T.S. ELIOT
PROLOG Śmierć uśmiechnęła się do niej i delikatnie pocałowała ją w policzek. Miał ładne oczy. Wiedziała, Ŝe będą niebieskie, ale nie takie, jak jej niebieska kredka. Codziennie wolno jej było przez godzinę rysować kredkami. Najbardziej ze wszystkiego lubiła kolorować obrazki. Mówiła trzema językami, ale miała kłopoty z dialektem kantońskim. Potrafiła rysować znaki pisma chińskiego, ubóstwiała kreślić linie i kształty. Ale trudno było dostrzec kryjące się za nimi słowa. Nie umiała zbyt dobrze czytać w Ŝadnym z języków i wiedziała, Ŝe martwi to człowieka, którego ona i jej siostry nazywały Ojcem. Zapominała to, co powinna pamiętać, jednak nigdy jej nie karał - w przeciwieństwie do innych, którzy pomagali Ojcu ją uczyć i troszczyć się o nią. Lecz kiedy pod jego nieobecność myliła się, robili coś, co sprawiało jej ból, aŜ cała się wzdrygała. Nie wolno jej było poskarŜyć się na nich Ojcu. Ojciec zawsze był dobry, tak jak teraz, kiedy siedział obok niej, trzymając ją za rękę. Nadeszła pora kolejnego testu. Razem ze swoimi siostrami była poddawana licznym próbom i czasami męŜczyzna, którego nazywała Ojcem, marszczył czoło albo smutno patrzył, kiedy nie potrafiła wykonać wszystkich poleceń. Podczas niektórych badań kłuł ją igłą albo podłączał jakąś aparaturę do jej głowy. Niezbyt lubiła te badania, ale kiedy je wykonywano, wyobraŜała sobie, Ŝe rysuje kredkami. Była szczęśliwa, chociaŜ czasami wolałaby, Ŝeby wyszli na dwór, zamiast udawać, Ŝe to robią. Trójwymiarowe symulacje były zabawne, najbardziej lubiła tę o pikniku z pieskiem. Ale zawsze gdy pytała, czy moŜe mieć prawdziwego
pieska, męŜczyzna, którego nazywała Ojcem, tylko się uśmiechał i mówił: „moŜe kiedyś”. Musiała się duŜo uczyć. WaŜne było, by opanowała wszystko, co naleŜało opanować, Ŝeby wiedziała, jak mówić, ubierać się i grać na instrumencie, jak dyskutować o wszystkim, czego się nauczyła, co przeczytała albo oglądała na ekranie podczas lekcji. Wiedziała, Ŝe jej siostry są mądrzejsze i bystrzejsze, ale nigdy jej nie dokuczały. Wolno im było codziennie bawić się razem godzinę rano i przed pójściem do łóŜek. To było jeszcze lepsze od pikniku z pieskiem. Nie rozumiała, co to samotność, a moŜe nie wiedziała, Ŝe jest samotna. Kiedy Śmierć ujęła jej dłoń, leŜała spokojnie, gotowa zrobić wszystko, co w jej mocy. - Ogarnie cię senność - powiedział do niej swoim miłym głosem. Dziś przyprowadził ze sobą chłopca. Lubiła, kiedy go przyprowadzał, chociaŜ jego obecność ją onieśmielała. Był od niej starszy, miał oczy tak samo niebieskie, jak męŜczyzna, którego nazywały Ojcem. Nigdy się nie bawił z nią ani z jej siostrami, ale nigdy nie traciła nadziei, Ŝe kiedyś to nastąpi. - Wygodnie ci, skarbie? - Tak, Ojcze. Uśmiechnęła się nieśmiało do chłopca stojącego obok łóŜka. Czasami wyobraŜała sobie, Ŝe jej mała sypialnia to komnata, podobna do tych, jakie są w zamkach, o których czasami czytała lub które widziała na ekranie. A ona była księŜniczką, na którą rzucono zły czar. Chłopiec zaś to ksiąŜę przybywający jej na ratunek. ChociaŜ nie była pewna, przed czym miałby ją ratować. Prawie nie poczuła ukłucia igły. Był bardzo delikatny. Na suficie nad jej łóŜkiem był ekran. Dziś męŜczyzna, którego nazywała Ojcem, pokazywał na nim sławne obrazy. Mając nadzieję, Ŝe sprawi mu tym
przyjemność, zaczęła wymieniać ich tytuły, w miarę jak się pojawiały, by po chwili zniknąć. - Ogród w Giverny 1902, Claude Monet. Fleurs et Mains, Pablo Picasso. Postać przy oknie, Salvador Da... Salvador... - Dali - podpowiedział jej. - Dali. Drzewka oliwne, Victor van Gogh. - Vincent. - Przepraszam. - Jej głos stał się niewyraźny. - Vincent van Gogh. Bolą mnie oczy, Ojcze. Głowę mam dziwnie cięŜką. - W porządku, skarbie. MoŜesz zamknąć powieki i się odpręŜyć. Trzymał ją za rękę, kiedy zapadła w sen. MęŜczyzna ściskał czule jej palce, kiedy umierała. Opuściła ten świat w pięć lat, trzy miesiące, dwanaście dni i sześć godzin po tym, jak się na nim pojawiła.
ROZDZIAŁ 1 Kiedy twarz jednej z najpopularniejszych gwiazd show - biznesu na naszej planecie i poza nią zostaje przemieniona w krwawą miazgę, stanowi to wiadomość dnia. Nawet w Nowym Jorku. Kiedy właścicielka tej sławnej twarzy zadaje napastnikowi kilka ciosów noŜem do filetowania, uszkadzając niezbędne do Ŝycia narządy wewnętrzne, jest to nie tylko wiadomość dnia, oznacza ona równieŜ pracę. Próba przesłuchania owej kobiety, reklamującej tysiące artykułów konsumpcyjnych, przypominała prawdziwą batalię. Porucznik Eve Dallas niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, czekając w urządzonej z wyszukaną elegancją recepcji Centrum Chirurgii Rekonstrukcyjnej i Kosmetycznej Wilfreda B. Icove'a, w pełni gotowa do wyruszenia na wojnę. Miała juŜ tego dosyć. - Jeśli im się wydaje, Ŝe trzeci raz odprawią mnie z kwitkiem, to się grubo mylą. - Za pierwszym razem była nieprzytomna. - Zadowolona z tego, Ŝe moŜe bezczynnie siedzieć w jednym z wygodnych foteli, w których człowiek cały się zapada, i popijać darmową herbatę, funkcjonariuszka policji Delia Peabody załoŜyła nogę na nogę. - I wieźli ją na salę operacyjną. - Ale za drugim razem nie była juŜ nieprzytomna. - LeŜała na sali pooperacyjnej. Dallas, upłynęło niespełna czterdzieści osiem godzin. - Peabody napiła się herbaty, zastanawiając się, co by sobie kazała zrobić, gdyby przyszła tu na operację kosmetyczną twarzy lub rzeźbienie figury. MoŜe zaczęłaby od przedłuŜenia włosów. Czysty zysk bez Ŝadnych wyrzeczeń, pomyślała, przeczesując palcami ciemne włosy obcięte na pazia. - A wydaje się dość oczywiste, Ŝe działała w obronie własnej.
- Zadała mu osiem ciosów noŜem. - Zgoda, moŜe nieco przekroczyła granice obrony własnej, ale obie wiemy, Ŝe jej adwokat będzie się upierał, iŜ jego klientka działała w obronie własnej, bojąc się o Ŝycie, przy zmniejszonej poczytalności. A ława przysięgłych mu uwierzy. - MoŜe kazałaby sobie dosztukować blond włosy, pomyślała Peabody. - Lee - Lee Ten to symbol. Ideał kobiecej urody, a tamten gość nieźle pokiereszował jej twarz. Złamany nos, zmiaŜdŜona kość policzkowa, zwichnięta szczęka, odklejona siatkówka. Eve w myślach odfajkowała poszczególne pozycje listy obraŜeń. Na litość boską, przecieŜ nie zamierzała oskarŜyć tej kobiety o zabójstwo! Przesłuchała sanitariusza, który udzielił Lee - Lee pierwszej pomocy, osobiście obejrzała miejsce wydarzenia i zabezpieczyła dowody. Ale jeśli nie zamknie dziś tej sprawy, znów będzie musiała się uŜerać ze sforą Ŝądnych sensacji dziennikarzy. Gdyby do tego doszło, chybaby się nie powstrzymała, by własnoręcznie nie przefasonować buzi Lee - Lee. - Jeśli porozmawia dziś z nami, zamkniemy sprawę. W przeciwnym razie oskarŜę jej adwokatów i pełnomocników o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. - Kiedy wraca Roarke? Eve zmarszczyła czoło i na chwilę przestając chodzić tam i z powrotem, spojrzała na swoją partnerkę. - Bo co? - PoniewaŜ jesteś strasznie rozdraŜniona... Bardziej niŜ zwykle. Podejrzewam, Ŝe to efekt braku Roarke'a. - Peabody westchnęła tęsknie. - Wcale ci się nie dziwię. - Nie cierpię z powodu braku czegokolwiek ani kogokolwiek - mruknęła Eve i znów zaczęła krąŜyć po recepcji. Była wysoka, miała długie nogi i nie czuła się najlepiej we wnętrzach urządzonych z przesadą. Miała włosy krótsze
niŜ partnerka, jasnobrązowe, lekko potargane, i pociągłą twarz o wielkich brązowych oczach. W przeciwieństwie do pacjentek i klientek Centrum Wilfreda B. Icove'a nie uwaŜała, Ŝe najwaŜniejsza jest uroda. Co innego śmierć. MoŜe rzeczywiście stęskniłam się za swoim męŜem, przyznała w duchu. To nie przestępstwo. Prawdę mówiąc, to chyba jedna z tych stron małŜeństwa, do której nadal próbowała przywyknąć ponad rok po ślubie. Teraz Roarke rzadko wyjeŜdŜał słuŜbowo na dłuŜej niŜ dzień lub dwa, ale tym razem jego nieobecność przeciągnęła się do tygodnia. Sama go do tego nakłaniałam, prawda? - przypomniała sobie. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, Ŝe w ciągu ostatnich miesięcy zaniedbał swoje obowiązki, by pomagać jej w pracy albo po prostu być przy niej, kiedy go potrzebowała. A kiedy człowiek jest właścicielem firm lub prowadzi interesy związane niemal ze wszystkimi gałęziami gospodarki, sztuki, show - biznesu i prace naukowo - badawcze w znanym nam wszechświecie, musi jednocześnie Ŝonglo- wać wieloma piłeczkami. Powinna wytrzymać bez niego przez tydzień. PrzecieŜ nie jest kretynką. Ale niezbyt dobrze sypia. Postanowiła usiąść, ale fotel był okropnie przepastny, a do tego róŜowy! Wyobraziła sobie, jak ją połykają w całości wielkie, lśniące usta. - Co Lee - Lee Ten robiła w kuchni swojego trzypoziomowego mieszkania o drugiej nad ranem? - Chciała coś przegryźć? - Ma w sypialni autokucharza, drugiego w salonie, do tego po jednym w kaŜdym pokoju gościnnym, kolejnego w gabinecie i jeszcze jednego we własnej sali gimnastycznej.
Eve podeszła do okna. Wolała patrzeć na szary, deszczowy dzień niŜ na optymistyczny róŜ w recepcji. Jesień 2059 roku była mokra, zimna i nieprzyjemna. - Wszyscy, których udało nam się przesłuchać, oświadczyli, Ŝe Lee - Lee rzuciła Bryherna Speegala. - Byli niewątpliwie parą przez całe lato - przypomniała jej Peabody. - W kaŜdym programie o Ŝyciu sław i plotkarskim magazynie... Nie Ŝebym całe dnie oglądała takie audycje - zastrzegła się. - Racja. Według dobrze poinformowanych źródeł w zeszłym tygodniu rzuciła Speegala. Ale podejmowała go w kuchni o drugiej nad ranem. Obydwoje byli w szlafrokach, a w sypialni są dowody, świadczące o tym, Ŝe doszło między nimi do zbliŜenia. - Nieudana próba pogodzenia się? - Zgodnie z zeznaniami portiera, zapisem na dyskietkach ochrony i relacją jej osobistego androida Speegal przyszedł o dwudziestej trzeciej czternaście. Wpuściła go i odesłała androida do jego pomieszczeń, ale miał być na kaŜde zawołanie. Kieliszki do wina w salonie, pomyślała. Buty - jego i jej koszula. Jego leŜała na szerokim podeście schodów prowadzących na drugi poziom. Stanik wisiał na balustradzie na samej górze. Niepotrzebny był pies policyjny, by podąŜyć ich śladem albo wywęszyć, co się tam działo. - Pojawił się, wszedł do środka, wypili kilka lampek wina na dole, odbyli ze sobą stosunek płciowy. Nie ma Ŝadnych dowodów, Ŝe do czegokolwiek ją zmuszał. śadnych śladów szamotaniny, a gdyby facet zamierzał ją zgwałcić, nie zawracałby sobie głowy zaciąganiem jej na górę ani rozbieraniem. Zapomniała, jakie skojarzenia wywoływał w niej fotel, i usiadła.
- Idą na górę, kochają się. Potem schodzą na dół, do kuchni. Android słyszy jakiś hałas, pojawia się, zastaje ją nieprzytomną, a jego - martwego, dzwoni na pogotowie i policję. Kuchnia wyglądała jak pole bitwy. Przestronne pomieszczenie, urządzone na biało i srebrno, gdziekolwiek spojrzeć - krew. Speegal leŜał twarzą do podłogi w kałuŜy krwi. MoŜe przywiodło jej to na myśl, jak wyglądał jej ojciec. Naturalnie pokój w nędznym hotelu w Dallas nie był taki lśniący, ale strugi krwi były równie liczne, kiedy przestała zadawać ciosy noŜem. - Czasami nie ma innego wyjścia - powiedziała cicho Peabody. - Nie ma innego sposobu, by ratować Ŝycie. - Tak. - RozdraŜniona?, pomyślała Eve. Raczej staje się mazgajowata, skoro jej partnerka z taką łatwością odgadła, co zaprząta jej umysł. - Czasami nie ma innego wyjścia. Wstała z ulgą, kiedy do pomieszczenia wszedł lekarz. Zebrała informacje o Wilfredzie B. Icovie juniorze. Poszedł w ślady swojego ojca, sprawnie kierował licznymi oddziałami Centrum Icove'a. I znany był jako rzeźbiarz gwiazd ekranu. Cieszył się opinią dyskretnego jak ksiądz, potrafił czynić cuda jak czarodziej i był bogaty niemal jak Roarke. W wieku czterdziestu czterech lat był przystojny niczym amant filmowy, miał jasne, kryształowoniebieskie oczy, wydatne kości policzkowe, kwadratową szczękę, kształtne usta, wąski nos. Gęste włosy, sczesane z czoła, tworzyły po bokach złote fale. Był moŜe o dwa centymetry wyŜszy od Eve, mającej metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, szczupły i wysportowany. Prezentował się elegancko w ciemnoszarym garniturze w perłowe prąŜki. Miał na sobie koszulę w kolorze prąŜków i nosił na szyi srebrny medalion na cieniutkim jak włos łańcuszku. Wyciągnął rękę do Eve i uśmiechnął się przepraszająco, ukazując idealnie równe zęby.
- Najmocniej przepraszam. Wiem, Ŝe pani czekała. Jestem doktor Icove. Lee - Lee... Pani Ten - poprawił się - jest pod moją opieką. - Porucznik Dallas z nowojorskiej policji. A to funkcjonariuszka Peabody. Musimy porozmawiać z pańską pacjentką. - Tak, wiem. Wiem, Ŝe juŜ wcześniej próbowały panie z nią porozmawiać, i jeszcze raz przepraszam. - Jego głos i zachowanie były równie nienaganne, jak on cały. - Jest teraz u niej adwokat. Obudziła się i jej stan jest stabilny. To silna kobieta, pani porucznik, ale doznała wielkiego wstrząsu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Mam nadzieję, Ŝe przesłuchanie potrwa krótko. - Wszyscy mamy taką nadzieję, nieprawdaŜ? Znów się uśmiechnął, a potem skinął głową. - Jest pod wpływem leków - ciągnął, kiedy szli szerokim korytarzem ozdobionym dziełami sztuki przedstawiającymi figury i twarze kobiet. - Ale w pełni poczytalna. Nie mniej od pani zaleŜy jej na tym przesłuchaniu. Wolałbym, Ŝeby odczekać jeszcze jeden dzień, a jej adwokat... No cóŜ, jak juŜ powiedziałem, to silna kobieta. Icove minął umundurowanego policjanta pilnującego drzwi do pokoju gwiazdy, jakby go nie widział. - Chciałbym być obecny podczas przesłuchania, by czuwać nad stanem pacjentki. - Nie widzę przeszkód. - Eve skinęła głową policjantowi. Weszła do sali, która przypominała apartament w pięciogwiazdkowym hotelu. Stało w niej dość kwiatów, by wypełnić nimi pół hektara Central Parku. Na jasnoróŜowych ścianach z lekko srebrzystym połyskiem wisiały podobizny bogiń. W części recepcyjnej stały szerokie fotele i błyszczące stoliki; goście mogli tu rozmawiać lub spędzać czas, oglądając to, co akurat pokazywano na ekranie.
Dzięki Ŝaluzjom w licznych oknach dziennikarze w helikopterach i pasaŜerowie powietrznych tramwajów, sunących po niebie, nie widzieli, co się dzieje w środku, natomiast z pokoju rozciągał się widok na rozległy park. Twarz sławnej gwiazdy, leŜącej w róŜowej pościeli obszytej śnieŜnobiałymi koronkami, wyglądała tak, jakby kobieta przeŜyła spotkanie z taranem. Sina skóra, białe bandaŜe, opatrunek przesłaniający lewe oko. Ponętne usta, dzięki którym sprzedano miliony błyszczyków, pomadek i sztyftów do warg, były opuchnięte i pokryte jakąś jasnozieloną maścią. Bujne włosy, za któ- rych sprawą ledwo nadąŜano z produkcją szamponów, odŜywek, balsamów, teraz zaczesane do tyłu, przypominały rudy mop. Kobieta spojrzała na Eve jedynym widocznym okiem, zielonym jak szmaragd. Skóra wokół niego wyglądała jak spalona słońcem. - Moja klientka bardzo cierpi - zaczął prawnik. - Znajduje się pod działaniem leków i wciąŜ jest w szoku. Domagam się... - Zamknij się, Charlie. - Głos kobiety był schrypnięty i syczący, ale adwokat zacisnął usta i umilkł. - Proszę mi się dobrze przyjrzeć - zwróciła się do Eve. - Ten skurwysyn nieźle mnie urządził! - Pani Ten... - Znam cię. Chyba cię znam. - Eve uświadomiła sobie, Ŝe głos kobiety jest syczący i schrypnięty, poniewaŜ Lee - Lee mówi przez zaciśnięte zęby. Ma złamaną szczękę - to z pewnością boli ją jak diabli. - Muszę znać twarze wszystkich, a ty... ty jesteś tą policjantką od Roarke'a. Co za ironia losu. - Porucznik Eve Dallas. A to detektyw Peabody, moja partnerka. - Przespaliśmy się cztery... nie, pięć lat temu. Podczas deszczowego weekendu w Rzymie. BoŜe, ale ten facet ma niespoŜyte siły. - W jej zielonym oku na chwilę pojawił się lubieŜny błysk. - Masz coś przeciwko temu? - Baraszkowaliście w ciągu ostatnich dwóch lat?
- Niestety nie. Był tylko ten jeden niezapomniany weekend w Rzymie. - W takim razie nie mam nic przeciwko temu. MoŜe porozmawiamy o tym, co zaszło między panią i Bryhernem Speegalem w pani mieszkaniu przedwczorajszej nocy? - Pieprzony sukinsyn. - Lee - Lee. - To delikatne upomnienie padło z ust lekarza. - Przepraszam, przepraszam. Will nie pochwala mocnych słów. Drań sprawił mi ból. - Zamknęła oczy i kilka razy wolno nabrała powietrza w płuca i je wypuściła. - BoŜe, naprawdę sprawił mi ból. Czy mogę prosić o trochę wody? Prawnik złapał srebrny kubek ze srebrną słomką i przytknął go do jej ust. Napiła się trochę, odetchnęła głośno, znów się napiła, a potem poklepała go po ręce. - Przepraszam, Charlie. Przepraszam, Ŝe kazałam ci się zamknąć. Nie jestem w najlepszej formie. - Nie musisz teraz rozmawiać z policją, Lee - Lee. - Kazałeś zablokować ekran, więc nie mam pojęcia, co o mnie gadają. ChociaŜ nie muszę oglądać telewizji, Ŝeby wiedzieć, co te dziennikarskie sępy i plotkarskie hieny o tym mówią. Chcę wszystko wyjaśnić. Chcę powiedzieć, co mam do powiedzenia. Do jej oka napłynęły łzy, kilkakrotnie szybko zamrugała powieką, by je powstrzymać. Dzięki temu zyskała u Eve kilka punktów. - Pani i pan Speegal byliście parą. Łączyła was bliska zaŜyłość. - Przez całe lato pieprzyliśmy się jak króliki. - Lee - Lee... - zaczął Charlie, ale jego klientka szybko, zniecierpliwieniem machnęła ręką. Eve doskonale zrozumiała ten gest. - Powiedziałam ci, co się stało, Charlie. Wierzysz mi? - AleŜ naturalnie. - W takim razie pozwól, Ŝe powtórzę to tej policjantce od Roarke'a. Poznałam Bry, kiedy dostałam rolę w wideo, które kręcił tu, w Nowym Jorku, w
maju tego roku. Poszliśmy ze sobą do łóŜka jakieś dwanaście godzin po tym, jak nas sobie przedstawiono. Jest... Był - poprawiła się - niesamowity. Po prostu niesamowity. Głupi jak but i - jak się przekonałam wczorajszej nocy - brutalny jak... nie przychodzi mi do głowy odpowiednie porównanie. Znów pociągnęła łyk wody, a potem trzy razy wolno nabrała powietrza w płuca. - Dobrze się bawiliśmy, było nam wspaniale w łóŜku, duŜo o nas plotkowano. Zdaje się, Ŝe woda sodowa uderzyła mu do głowy. Chcę tego, nie zrobisz tamtego, pójdziemy tu, gdzie byłaś i tak dalej. Postanowiłam z nim zerwać. I zrobiłam to w zeszłym tygodniu. Uznałam, Ŝe lepiej, jak się rozstaniemy. Było fajnie, jednak nie ma co tego dalej ciągnąć. Wiedziałam, Ŝe trochę się wkurzył, ale zapanował nad sobą. Tak przynajmniej myślałam. Na litość boską, przecieŜ nie jesteśmy dziećmi, chodzącymi z głowami w chmurach. - Czy w tym czasie groził pani, posunął się do rękoczynów? - Nie. - Uniosła dłoń do twarzy i chociaŜ nadal mówiła opanowanym głosem, Eve zobaczyła, Ŝe palce Lee - Lee lekko drŜą. - Zachowywał się, jakby chciał powiedzieć: „No cóŜ, sam się zastanawiałem, jak to zakończyć, nasz związek się wypalił”. Poleciał do New LA, by wziąć udział w promocji filmów wideo. Więc kiedy zadzwonił, Ŝe wrócił do Nowego Jorku i chce do mnie wpaść, by porozmawiać, zgodziłam się. - Skontaktował się z panią tuŜ przed jedenastą wieczorem. - Nie mogę tego potwierdzić z całą pewnością. - Lee - Lee uśmiechnęła się krzywo. - Byłam na kolacji z przyjaciółmi w The Meadow. Z Carly Jo, Presty Bing, Apple Grand. - Rozmawialiśmy z nimi - odezwała się Peabody. - Potwierdzili, Ŝe jedli z panią kolację, oświadczyli, Ŝe wyszła pani z restauracji około dziesiątej. - Tak, wybierali się do klubu, ale ja nie miałam ochoty. Jak się okazało, nie wyszło mi to na dobre. - Znów dotknęła twarzy, a potem opuściła rękę.
Poszłam do domu i zaczęłam czytać scenariusz nowego filmu wideo, który przysłał mi mój agent. Cholernie nudny... Przepraszam, Will... Więc kiedy Bry zadzwonił, miałam ochotę z kimś się spotkać. Wypiliśmy trochę wina, porozmawialiśmy o tym i o owym, zrobił parę tych swoich sztuczek. Znał kilka całkiem dobrych - powiedziała nieco Ŝartobliwie. - No więc poszliśmy na górę na małe bara - bara. Potem powiedział coś w rodzaju: „Kobiety nie mówią mi, kiedy mam pakować manatki”. I Ŝe poinformuje mnie, kiedy mu się znudzę. Skurwiel. Eve obserwowała twarz Lee - Lee. - Wkurzył panią. - Wielki bohater. Przyszedł do mnie i zaciągnął mnie do łóŜka, Ŝeby mi to oznajmić. - Na jej posiniaczonej twarzy pojawiły się wypieki. - A ja mu na to pozwoliłam, więc jestem równie wściekła na siebie, jak na niego. Nic nie po- wiedziałam. Wstałam, złapałam szlafrok i zeszłam na dół, Ŝeby się uspokoić. W moim fachu opłaca się, i to bardzo, nie robić sobie wrogów. No więc poszłam do kuchni, Ŝeby ochłonąć, zastanowić się, jak to wszystko rozegrać. Pomyślałam sobie, Ŝe moŜe usmaŜę omlet z białek. - Chwileczkę - przerwała jej Eve. - Wstała pani z łóŜka, zła, i postanowiła sama usmaŜyć jajka? - Tak. Lubię gotować. Dobrze mi się wtedy myśli. - Ma pani w swoim mieszkaniu co najmniej dziesięć autokucharzy. - Lubię gotować - powtórzyła. - Nie widziałaś Ŝadnego z moich programów kulinarnych? Naprawdę wtedy gotuję, moŜesz spytać kogokolwiek z ekipy. Jestem więc w kuchni, chodzę tam i z powrotem, chcąc się na tyle uspokoić, Ŝeby móc rozbić kilka jajek, kiedy on wparowuje, nabuzowany jak nie wiem co. Lee - Lee spojrzała na Icove'a, który podszedł do łóŜka i ujął jej dłoń. - Dziękuję, Will. Z dumną miną oświadczył, Ŝe jak płaci dziwce, mówi jej, kiedy ma się wynieść. Mnie traktował tak samo. Czy nie kupował mi
biŜuterii, nie dawał prezentów? - Udało jej się wzruszyć ramieniem. - Nie pozwoli mi rozgłaszać wszem wobec, Ŝe puściłam go kantem. Sam mnie puści kantem, kiedy będzie mnie miał dość. Powiedziałam mu, Ŝeby się wynosił, bo nie chcę go tu widzieć. Pchnął mnie, ja pchnęłam jego. Zaczęliśmy się na siebie wydzierać i... Jezu, nie zorientowałam się, co się święci. Następne, co pamiętam, to Ŝe znalazłam się na podłodze i Ŝe bolała mnie twarz. Czułam krew w ustach. Jeszcze nikt nigdy mnie nie uderzył. Jej głos stał się jeszcze bardziej drŜący i ochrypły. - Nikt nigdy... Nie wiem, ile razy mnie uderzył. Chyba udało mi się wstać i próbowałam uciekać. Przysięgam, Ŝe nie pamiętam. Próbowałam się czołgać, zaczęłam krzyczeć. Złapał mnie. Prawie nic nie widziałam, krew zalewała mi oczy, czułam potworny ból. Myślałam, Ŝe mnie zabije. Pchnął mnie na szafkę, na wyspę kuchenną. Uchwyciłam się jej, Ŝeby nie upaść. Gdybym upadła, zabiłby mnie. Urwała i na chwilę zamknęła oczy. - Nie wiem, czy pomyślałam o tym wtedy, czy później, i nie wiem, czy to prawda. Chyba... - Lee - Lee, starczy. - Nie, Charlie. Muszę to z siebie wyrzucić. Chyba... - ciągnęła. - Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, Ŝe moŜe by się opamiętał. MoŜe przestałby mnie bić, moŜe dotarłoby do niego, Ŝe się posunął za daleko. MoŜe tylko chciał mi trochę pokiereszować twarz. Ale wtedy, kiedy dławiłam się własną krwią i ledwo widziałam na oczy, a twarz tak mnie paliła, jakby ktoś ją polał wrzątkiem, bałam się o swoje Ŝycie. Przysięgam. Podszedł do mnie, a ja... TuŜ obok był stojak z noŜami. Złapałam jeden. Gdybym lepiej widziała, złapałabym większy. Przysięgam. Chciałam go zabić, Ŝeby on nie zabił mnie. Roześmiał się. Roześmiał się i podniósł rękę, jakby zamierzał mnie uderzyć. Znów umilkła, Ŝeby się opanować. Nie odrywała swojego szmaragdowego oka od twarzy Eve.
- Zadałam mu cios noŜem. Ostrze weszło miękko jak w masło. Wyciągnęłam nóŜ i znów go zatopiłam w ciele Bry. Robiłam to, póki nie zemdlałam. I nie Ŝałuję tego, co zrobiłam. Z jej oka popłynęła łza i potoczyła się po sinym policzku. - Nie Ŝałuję tego, co zrobiłam. śałuję jedynie, Ŝe pozwoliłam, by podniósł na mnie rękę. I pokiereszował mi twarz. Will... - Będziesz jeszcze piękniejsza niŜ kiedyś - zapewnił ją. - Być moŜe. - OstroŜnie otarła łzę. - Ale juŜ nigdy nie będę taka, jak dawniej. Czy kiedykolwiek zabiłaś kogoś? - zwróciła się do Eve. - Czy kiedykolwiek zabiłaś kogoś i nie Ŝałowałaś tego? - Tak. - W takim razie wiesz. Potem człowiek juŜ nie jest taki, jak dawniej. Kiedy skończyły przesłuchanie, prawnik Charlie wyszedł za nimi na korytarz. - Pani porucznik... - Wyluzuj, Charlie - powiedziała Eve ze znuŜeniem. – Nie postawimy pani Ten Ŝadnych zarzutów. Jej wyjaśnienia są zgodne z dowodami i zeznaniami innych osób. UŜyto wobec niej przemocy, bała się o Ŝycie, działała w obronie własnej. Skinął głową, ale sprawiał wraŜenie lekko rozczarowanego, Ŝe nie będzie musiał dosiąść swego drogiego, białego konia, by pospieszyć na ratunek uciśnionej klientce. - Chciałbym zapoznać się z oficjalnym komunikatem, nim zostanie udostępniony dziennikarzom. Z ust Eve wydobyło się coś, co przypominało śmiech. Odwróciła się i ruszyła przed siebie. - Spodziewałam się tego. - Wszystko w porządku? - zapytała Peabody, kiedy skierowały się ku windom. - Czy wyglądam, jakby coś mi dolegało?
- Wyglądasz świetnie. A skoro juŜ mówimy o wyglądzie, to gdybyś miała skorzystać z usług doktora Icove'a, na co byś się zdecydowała? - Zwróciłabym się do dobrego psychiatry, Ŝeby pomógł mi zrozumieć, dlaczego miałabym pozwolić komuś zmieniać moją twarz lub figurę. StraŜnicy byli równie skrupulatni, kiedy wychodziły, jak wtedy, kiedy chciały dostać się na górę. Prześwietlono je, by się upewnić, Ŝe nie Wzięły sobie nic na pamiątkę, a przede wszystkim, czy nie mają zdjęć pacjentek, którym gwarantowano pełną dyskrecję. Kiedy skończono je prześwietlać, Eve zobaczyła, jak Icove mija je pospiesznie, a potem wsiada do prywatnej windy, której drzwi zupełnie się zlewały z róŜową ścianą. - Ale się spieszy - zauwaŜyła Eve. - Widocznie komuś trzeba pilnie odessać trochę tkanki tłuszczowej. - Dobra. - Peabody przeszła przez skaner. - Wracając do tematu. Gdybyś mogła coś zmienić w wyglądzie swojej twarzy, na co byś się zdecydowała? - Dlaczego miałabym cokolwiek zmieniać? I tak przez większość czasu nie patrzę na siebie. - Chciałabym mieć trochę więcej ust. - Jedne ci nie wystarczają? - Nie, Jezu, Dallas, chodzi mi o bardziej wydatne, zmysłowe usta. - Zasznurowała je, kiedy wsiadły do windy. - MoŜe cieńszy nos. - Peabody pomacała go palcami. - UwaŜasz, Ŝe mam długi nos? - Tak, szczególnie kiedy go wtykasz w nie swoje sprawy. - Spójrz na ten. - Peabody wskazała palcem jeden z plakatów zdobiących kabinę windy. Przedstawiały idealne twarze, idealne figury, mające kusić patrzących. - Podoba mi się. Jest jak wycyzelowany. Tak jak twój. - To tylko nos. UmoŜliwia wciąganie powietrza przez dwie odpowiednie dziurki. - Łatwo ci mówić, bo masz nos bez zarzutu.
- Masz rację. Właściwie zaczynam się z tobą zgadzać. Powinnaś mieć bardziej pulchne usta. - Eve zacisnęła dłoń w pięść. - Pozwól, Ŝe ci pomogę takie uzyskać. Peabody tylko się uśmiechnęła i znów spojrzała na plakaty. - To miejsce przypomina pałac urody doskonałej. MoŜe tu przyjdę na jedną z ich bezpłatnych sesji, by się przekonać, jak bym wyglądała z bardziej wydatnymi ustami albo z cieńszym nosem. Chyba porozmawiam z Triną o zmianie fryzury. - Dlaczego, dlaczego, dlaczego wszyscy chcą zmieniać fryzury? Włosy rosną na głowie, Ŝeby chronić ją przed zimnem i deszczem. - Boisz się, Ŝe kiedy porozmawiam z Triną, dopadnie cię i teŜ weźmie w obroty. - Wcale nie - skłamała Eve. Zdziwiła się, kiedy z głośnika w windzie usłyszała swoje nazwisko. Zmarszczyła czoło i przechyliła głowę. - Mówi Dallas. - Pani porucznik, doktor Icove prosi, Ŝeby natychmiast udała się pani na czterdzieste piąte piętro. To pilne. - Rozumiem. - Spojrzała na Peabody i wzruszyła ramionami. - Skierować windę na czterdzieste piąte piętro - wydała polecenie i poczuła, jak winda zwolniła, a potem zmieniła kierunek. - Coś się stało. MoŜe wykitowała jedna z tych klientek pragnących uzyskać urodę bez względu na cenę. - Prawie nie zdarzają się zgony w wyniku operacji plastycznych. - Peabody znów pomacała swój nos. - Prawie nigdy. - Będziemy wszyscy podziwiali twój cienki nos na twoim pogrzebie. „Szkoda Peabody”, powiemy, i uronimy jedną łzę. Ale tylko spójrzcie na ten wspaniały nos na jej martwej twarzy.
- Odczep się. - Peabody zgarbiła się i skrzyŜowała ręce na piersiach. - Zresztą nie potrafisz uronić jednej łzy. Ryczałabyś jak bóbr. Z oczu leciałaby ci taka fontanna łez, Ŝe nie byłabyś w stanie zobaczyć mojego nosa. - Z tego wniosek, Ŝe głupotą byłoby umieranie dla niego. - Zadowolona, Ŝe wygrała tę rundę, Eve wysiadła z windy. - Dzień dobry, porucznik Dallas, sierŜant Peabody. - Kobieta z... hm... wycyzelowanym nosem i skórą barwy ciemnego karmelu wybiegła im naprzeciw. Z jej czarnych jak węgiel oczu płynęły ciurkiem łzy. - Doktor Icove... Doktor Icove... To straszne. - Czy coś mu się stało? - Nie Ŝyje. Nie Ŝyje. Proszę za mną. - Jezu, rozstałyśmy się z nim zaledwie pięć minut temu. Peabody szła obok Eve, starającej się nadąŜyć za kobietą, która niemal biegła przez puste, przestronne biuro. Przez szklane ściany widać było, Ŝe na zewnątrz nadal szaleje ulewa, ale tutaj było ciepło, światła były przyciemnione, gdzieniegdzie wyrastały wyspy bujnej zieleni, stały posągi ponętnych kobiet i wisiały akty. - Czy moŜe pani nieco zwolnić kroku? - poprosiła Eve. - Proszę nam powiedzieć, co się stało? - Nie mogę. Nie wiem. Eve pomyślała, Ŝe nigdy nie zrozumie, jak ta kobieta mogła niemal biec w cieniutkich szpilkach. Wpadła przez podwójne drzwi z matowego szkła koloru morskiej zieleni do kolejnej poczekalni. Icove, blady jak śmierć, ale najwyraźniej wciąŜ Ŝywy, pojawił się w otwartych drzwiach. - Cieszę się, Ŝe pogłoski o pańskiej śmierci okazały się przesadzone... - zaczęła Eve. - Nie chodzi o mnie, tylko o... mojego ojca. Ktoś zamordował mojego ojca. Kobieta, która ich tu przyprowadziła, znów zaczęła głośno płakać.
- Pia, proszę usiądź. - PołoŜył dłoń na jej drŜącym ramieniu. - Usiądź i się uspokój. Bez ciebie nie dam sobie rady z tym wszystkim. - Tak jest. Dobrze. Tak jest. Och, doktorze Willu. - Gdzie on jest? - zapytała Eve. - Tutaj. Za swoim biurkiem. MoŜe pani... - Icove skinął głową i wskazał ręką. Gabinet, chociaŜ przestronny, sprawiał wraŜenie przytulnego. Utrzymany był w ciepłej tonacji, stały w nim wygodne fotele. Za wysokimi, wąskimi oknami o jasnozłotych Ŝaluzjach jaśniało miasto. We wnękach ściennych stały dzieła sztuki i rodzinne zdjęcia. Eve zobaczyła szezlong obity beŜową skórą, obok na niskim stoliku stała taca z kawą lub herbatą. Wyglądała na nietkniętą. Biurko było z prawdziwego drewna - na jej oko porządnego, starego drewna - solidne, o opływowych liniach. Stojąca na nim konsola komunikacyjna sprawiała wraŜenie małej i nie rzucała się w oczy. W skórzanym fotelu z wysokim oparciem siedział Wilfred B. Icove. Gęste włosy tworzyły śnieŜny obłok nad jego silną, kwadratową twarzą. Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur i białą koszulę w wąskie, czerwone paseczki. Srebrna rękojeść sterczała z marynarki tuŜ pod trójkątem czerwieni podkreślającej kieszonkę na piersiach. Sądząc po małej ilości krwi, Eve się domyśliła, Ŝe był to bardzo precyzyjny cios prosto w serce.
ROZDZIAŁ 2 Peabody. - Zaraz przyniosę podręczny zestaw i wezwę ekipę techników. - Kto go znalazł? - zwróciła się Eve do Icove'a. - Pia. Jego sekretarka. - Eve pomyślała, Ŝe doktor wygląda jak ktoś, kto właśnie oberwał cios prosto w brzuch. - Natychmiast się ze mną skontaktowała. Przybiegłem tu i... - Czy dotykała ciała? Czy pan coś ruszał? - Nie wiem. Chciałem powiedzieć, Ŝe nie wiem, czy czegoś dotykała. Ja... ja owszem. Chciałem... Musiałem sprawdzić, czy mogę mu jakoś pomóc. - Doktorze Icove, proszę usiąść. Bardzo mi przykro z powodu śmierci pańskiego ojca. W tej chwili jednak potrzebne mi są informacje. Muszę wiedzieć, kto ostatni przebywał z nim w tym pokoju. Chcę wiedzieć, z kim był umówiony. - Tak, tak. Pia moŜe to sprawdzić w jego terminarzu. - Nie muszę. - Pia przezwycięŜyła łzy, ale głos miała zachrypnięty. - Pani Dolores Nocho - Alverez była umówiona na wpół do dwunastej. Sama... sama ją wprowadziłam do środka. - Jak długo była w gabinecie? - Nie jestem pewna. W południe, jak zawsze, poszłam na obiad. Nalegała, by przyjęto ją o wpół do dwunastej, więc doktor Icove powiedział, Ŝebym poszła na obiad jak zwykle, a on sam ją odprowadzi do windy. - Musiała przejść przez bramkę ochrony. - Tak. - Pia wstała. - Mogę się dowiedzieć, kiedy wyszła. Zaraz sprawdzę rejestry. Och, doktorze Willu, tak mi przykro. - Wiem. Wiem. - Czy zna pan tę pacjentkę, doktorze Icove?
- Nie. - Potarł oczy. - Nie znam jej. Mój ojciec nie przyjmował duŜo pacjentek. Właściwie juŜ nie pracował. Zajmował się tylko takimi przypadkami, które go szczególnie zainteresowały, czasami asystował podczas operacji. Nadal był prezesem zarządu tego centrum i działał aktywnie w kilku innych. Ale od czterech lat rzadko operował. - Kto pragnął jego śmierci? - Nikt. - Icove zwrócił się do Eve. Oczy miał pełne łez, głos niepewny, ale jakoś się trzymał. - Absolutnie nikt. Mój ojciec był przez wszystkich lubiany. Jego pacjentki, które przyjmował przez ponad pięćdziesiąt lat, kochały go, były mu wdzięczne. Lekarze i naukowcy szanowali go i traktowali z największą czcią. Odmieniał ludziom Ŝycie, pani porucznik. Nie tylko ratował im Ŝycie, ale równieŜ zmieniał je na lepsze. - Czasami ludzkie oczekiwania są nierealne. MoŜe ktoś się do niego zgłosił, zaŜądał czegoś niemoŜliwego, a potem miał pretensję, Ŝe tego nie dostał. - Nie. Dokonujemy bardzo wnikliwej selekcji pacjentów. ChociaŜ szczerze mówiąc, mój ojciec niewiele rzeczy uwaŜał za niemoŜliwe do zrealizowania. I wielokrotnie udowadniał, Ŝe potrafi dokonać tego, co według innych jest nierealne. - A kłopoty osobiste? MoŜe z pańską matką? - Moja matka zmarła, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Podczas wojen miejskich. Nigdy ponownie się nie oŜenił. Naturalnie miał przyjaciółki. Ale przede wszystkim poświęcał się sztuce, nauce i swoim wizjonerskim projektom. - Czy jest pan jedynakiem? Uśmiechnął się lekko. - Tak. Razem z Ŝoną obdarzyliśmy go dwójką wnuków. Tworzyliśmy bardzo zŜytą rodzinę. Nie wiem, jak poinformuję o tym Avril i dzieci. Kto mógł mu to zrobić? Kto mógł zabić człowieka, który poświęcił swoje Ŝycie na pomaganie innym? - Postaram się to ustalić.
Pia wróciła, a zaraz za nią weszła Peobody. - Dziewiętnaście po dwunastej przeszła przez bramkę. - Czy zachowały się zdjęcia? - Tak, juŜ poprosiłam ochronę, Ŝeby przysłała dyskietki... Mam nadzieję, Ŝe dobrze zrobiłam - zwróciła się do Icove'a. - Tak, dziękuję. Jeśli chcesz iść do domu i... - Nie - przerwała mu Eve. - Potrzebni mi będziecie obydwoje. Proszę, Ŝebyście nie nadawali ani nie odbierali Ŝadnych wiadomości oraz Ŝebyście z nikim nie rozmawiali. Peabody umieści was w osobnych pomieszczeniach. - Zaraz pojawią się funkcjonariusze policji - oświadczyła Delia. - To standardowa procedura - dodała. - Teraz wykonamy pewne czynności wstępne, potem będziemy musieli porozmawiać z państwem, spisać państwa zeznania. - Rozumiem. - Icove rozejrzał się wokoło jak człowiek, który zabłądził w lesie. - Nie zamierzam... - MoŜe pokaŜą mi państwo, gdzie chcą państwo zaczekać, kiedy my zajmiemy się zwłokami? - spytała Peabody. Spojrzała na Eve, która skinęła jej głową, otwierając swój podręczny zestaw operacyjny. Kiedy Eve została sama, zamknęła się w gabinecie, włączyła rekorder i podeszła do zwłok, by dokonać ich dokładnych oględzin. - Zidentyfikowano ofiarę jako doktora Wilfreda B. Icove'a, specjalistę chirurgii rekonstrukcyjnej i kosmetycznej. - Ale i tak wyjęła zestaw do identyfikacji i sprawdziła odciski oraz dane. - Ofiara ma osiemdziesiąt dwa lata, jest wdowcem, ma jednego syna, Wilfreda B. Icove'a juniora, równieŜ lekarza. Nie znaleziono śladu Ŝadnych obraŜeń poza raną, która spowodowała śmierć. Nie ma śladów walki, ran odniesionych podczas prób bronienia się. Wyciągnęła przyrządy i sprzęt pomiarowy. - Godzina śmierci - dwunasta w południe. Przyczyna zgonu - rana serca, zadana małym narzędziem, które przebiło elegancki garnitur i koszulę.
Zmierzyła rękojeść, zrobiła zdjęcia. - Zdaje się, Ŝe to skalpel chirurgiczny. Zapisała, Ŝe ofiara ma wymanikiurowane paznokcie. I drogi, ale dyskretny zegarek. Najwyraźniej zwolennik zdrowego trybu Ŝycia, bo wyglądał raczej na sprawnego sześćdziesięciolatka, a nie osiemdziesięciolatka. - Odszukaj informacje o Dolores Nocho - Alverez - poleciła, kiedy usłyszała, Ŝe wróciła Peabody. - Albo ona zabiła naszego sympatycznego pana doktora, albo wie, kto to zrobił. Cofnęła się i usłyszała, jak Peabody otwiera puszkę sprayu do zabezpieczania śladów. - Jeden cios. Tak jest wtedy, kiedy się wie, co się robi. Musiała podejść blisko, musiała być spokojna. Całkowicie opanowana. Kiedy człowiek jest wściekły, nie potrafi zadać ciosu prosto w serce i jak gdyby nigdy nic wyjść. MoŜe to zawodowiec. MoŜe specjalista od mokrej roboty. Kobieta się wpieniła i postanowiła go załatwić. - Przy takiej ranie nie ubrudziła się krwią ofiary - zauwaŜyła Peabody. - OstroŜna. Wszystko sobie dobrze przemyślała. Przyszła o wpół do dwunastej, opuściła budynek najpóźniej dwadzieścia pięć po dwunastej. Przeszła przez bramkę ochrony o dwunastej dziewiętnaście. Tyle czasu trwa zje- chanie na dół i przejście przez bramki. Wystarczająco długo, by się upewnić, Ŝe ofiara nie Ŝyje. - Nocho - Alverez Dolores, dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkanka Barcelony, Hiszpania, ma teŜ mieszkanie w Cancun w Meksyku. Ładna kobieta. Wyjątkowo ładna. - Peabody uniosła wzrok znad monitora swojego przenośnego minikomputera. - Nie wiem, po co przyszła na konsultację w sprawie operacji kosmetycznej twarzy. - Musiała zapisać się na konsultację, by znaleźć się tak blisko niego, by móc go zabić. Sprawdź jej paszport, Peabody. Przekonajmy się, gdzie Dolores się zatrzymała w naszym ślicznym mieście.