NORA ROBERTS
pisząca jako J.D. Robb
ŚMIERĆ O TOBIE PAMIĘTA
Na pustkowiu, w walącej się ruderze,
Mieszkała stara niańka klepiąca pacierze;
Sama nie wiedziała, ile ma dzieci;
Karmiła je pomyjami i biła jak leci.
Dziecięca rymowanka, autor anonimowy
Pamięć, straŜnik umysłu.
Szekspir
ROZDZIAŁ 1
Śmierć najwyraźniej nie obchodziła świąt. W ten grudniowy
dzień 2059 roku Nowy Jork lśnił i migotał boŜonarodzeniowe, ale
Święty Mikołaj był martwy. A jego elfy nie wyglądały kwitnąco.
Porucznik Eve Dallas, ignorując szaleńczy ruch i hałas panujący
na Times Square, dokonywała uwaŜnych oględzin tego, co pozostało
po Świętym Mikim. Dwójka dzieciaków, na tyle jeszcze młodych i
naiwnych, by wierzyć, Ŝe grubas w czerwonym kubraku przeciska się
kominem, Ŝeby rozdawać prezenty, a nie - na przykład - mordować
śpiących domowników, darła się wniebogłosy. Lada chwila najbliŜej
stojącym popękają bębenki w uszach. Czemu ktoś ich stąd nie
zabierze?
Ja nie muszę się tym zajmować, pomyślała. Dzięki Ci, Panie.
Wolała juŜ krwawą jatkę u swoich stóp.
Spojrzała w górę. Z raportu policjanta, który pierwszy przybył
na miejsce zdarzenia, wynika, iŜ nieszczęśnik wypadł z okna na
trzydziestym szóstym piętrze hotelu Broadway View. Świadkowie
zeznają, Ŝe lecąc, krzyczał „Ho, ho, ho”. AŜ do chwili, gdy
rozbryzgnął się na chodniku. Zabrał ze sobą w zaświaty pechowego
przechodnia.
Trzeba teraz rozdzielić dwa zmasakrowane ciała. Średnia
przyjemność, oceniła Eve.
Było jeszcze dwoje poszkodowanych, ale u nich skończyło się
na powierzchownych obraŜeniach - jedna zwyczajnie osunęła się na
ziemię i uderzyła głową w krawęŜnik, gdy ochlapała ją makabryczna
maź z krwi, strzępów ciała i mózgu. Dallas postanowiła zostawić obie
ofiary pod opieką sanitariuszy i wstrzymać się z przesłuchaniem.
Miała nadzieję uzyskać bardziej spójne zeznania, gdy minie szok.
JuŜ wiedziała, co się wydarzyło. Widziała to w szklistych oczach
pomocników Mikołaja.
Ruszyła ku nim, a jej długi czarny skórzany płaszcz powiewał
targany chłodnym wiatrem. Krótkie, kasztanowe włosy ładnie okalały
pociągłą twarz. DuŜe oczy koloru dobrej starej whisky patrzyły
bystro. Była wysoka, smukła i zwinna. Policjantka w kaŜdym calu. -
Facet przebrany za Mikołaja to wasz kumpel?
- O, rety. Tubbs! O, rety.
Jeden był czarny, drugi biały, ale w tym momencie twarze obu
przybrały kolor lekko zielonkawy. Trudno im się dziwić, pomyślała.
Oceniła ich wiek na około trzydziestu lat. Odświętne, dosyć
kosztowne stroje świadczyły o przynaleŜności do kadry kierowniczej.
Prawdopodobnie menedŜerowie średniego szczebla w firmie, której
świąteczna impreza została tak brutalnie przerwana.
- Jedziecie ze mną do śródmieścia. Spiszemy wasze zeznania.
Proszę, Ŝebyście dobrowolnie poddali się badaniom na obecność
nielegalnych substancji. Jeśli się nie zgodzicie... - Przerwała na
sekundę i uśmiechnęła się lekko. - Zrobimy to po mojemu.
- O, kurczę, o, cholera. Tubbs. On nie Ŝyje. Nie Ŝyje, prawda?
- To potwierdzone oficjalnie - powiedziała Eve, po czym
odwróciła się, by dać znak swojej partnerce.
Detektyw Delia Peabody, dziewczyna o ciemnych włosach
ułoŜonych w niesforne fale, kucała nad splątanymi częściami ciał
ofiar. Wstała. Eve zauwaŜyła, Ŝe nie tylko elfy miały zielonkawe
twarze. Peabody starała się zachować zimną krew.
- Znalazłam dowody toŜsamości przy obu ofiarach -
poinformowała. - Mikołaj to Max Lawrence, czyli Tubbs, lat
dwadzieścia osiem, mieszkał w centrum. Facet, który przerwał mu lot,
cha - cha, nazywa się Leo Jacobs, lat trzydzieści trzy. Zamieszkały w
Queens.
- Zatrzymujemy tych dwóch, trzeba ich poddać testom na
obecność nielegalnych substancji i przesłuchać. Pewnie chcesz pójść
na górę, obejrzeć miejsce, z którego wyleciał, porozmawiać z
pozostałymi świadkami.
- Ja...
- Ty prowadzisz sprawę.
- Dobra. - Peabody zaczerpnęła głęboko powietrza. -
Rozmawiałaś z nimi w ogóle?
- Zostawiam to tobie. Chcesz ich poszturchać na miejscu?
- CóŜ... - Peabody najwyraźniej szukała wskazówki w twarzy
Eve. Nie znalazła Ŝadnej. - Są wstrząśnięci, a tutaj panuje chaos, ale...
MoŜemy wyciągnąć z nich więcej na gorąco, zanim się uspokoją i
zaczną kombinować, myśleć o kłopotach, w jakie być moŜe się
wpakowali.
- Którego wybierasz?
- Um. Pogadam z tym czarnym.
Eve skinęła głową i wróciła do świadków.
- Ty. - Wskazała palcem. - Nazwisko?
- Steiner. Ron Steiner.
- Wybierzemy się na małą przechadzkę, panie Steiner.
- Niedobrze mi.
- Wierzę. - Dała mu znak, Ŝeby wstał, chwyciła go pod ramię i
odprowadziła kilka kroków dalej.
- Pracowaliście razem z Tubbsem?
- Tak. Tak. W Tyro Communications. My... kolegowaliśmy się
trochę.
- DuŜy facet, nie?
- Kto, Tubbs? No. - Steiner otarł pot z czoła. - WaŜył ze sto kilo.
Dlatego pomyśleliśmy, Ŝe będzie ubaw, jeśli to on przebierze się za
Świętego Mikołaja.
- Jakie prezenty miał dziś Tubbs w worku, Ron?
- O rany. - Schował twarz w dłoniach. - Jezus.
- To nie jest oficjalne przesłuchanie, Ron. Jeszcze nie. Dojdzie
do niego, ale na razie po prostu opowiedz mi, co się stało. Twój
kolega nie Ŝyje, podobnie jak pechowiec, który przypadkiem szedł
sobie chodnikiem.
Zaczął mówić, nie odsłaniając twarzy.
- Zarząd zaplanował na dziś biurowe przyjęcie. Właściwie
uroczysty obiad. Szwedzki stół. Nawet nie było alkoholu, to ma być
impreza? - Ron wzdrygnął się gwałtownie dwa razy i opuścił ręce. -
Więc dogadaliśmy się w kilkanaście osób, zrobiliśmy zrzutkę i
wynajęliśmy apartament na cały dzień. Kiedy szefostwo wyszło,
wyciągnęliśmy flaszki i... jakby to powiedzieć, rekreacyjne substancje
chemiczne.
- Takie jak?
Przełknął ślinę i wreszcie spojrzał jej w oczy.
- Wie pani, trochę erotiki, jakiś push i jazz.
- Zeus?
- Trzymam się z daleka od tego świństwa. Przekona się pani po
testach. Tylko kilka rundek jazzu. - Eve wpatrywała się w niego bez
słowa, oczy Rona zwilgotniały. - Nigdy nie zaŜywał twardych
substancji. Nie Tubbs, naprawdę, przysięgam. Wiedziałbym. Jednak
wydaje mi się, Ŝe dziś trochę wziął. MoŜe dodał odrobinę do pusha
albo kto inny to zrobił. Głupi sukinsyn - mówił, a łzy spływały mu po
policzkach. - Był nawalony, tyle mogę powiedzieć. Ale to przecieŜ
normalne na imprezie. Po prostu dobrze się bawiliśmy. Ludzie śmiali
się, tańczyli. A tu nagle Tubbs otwiera okno.
Jego ręce były teraz wszędzie, przy twarzy, szyi, we włosach.
- O BoŜe, o BoŜe. Myślałem, Ŝe chce przewietrzyć, bo zaczynało
się robić duszno od dymu. Nim ktokolwiek zdąŜył się zaniepokoić,
facet wspiął się na parapet i z tym wielkim głupim uśmiechem na
twarzy wrzasnął: „Wesołych świąt i dobranoc wszystkim” i, kurde,
zanurkował. Skoczył głową do przodu, Jezu Chryste, i juŜ go po
prostu nie było. Nikt nawet nie zdąŜył pomyśleć, Ŝeby go
przytrzymać. To się stało tak szybko, tak cholernie szybko. Ludzie
zaczęli biegać, krzyczeć, ja podbiegłem do okna i wyjrzałem.
Otarł twarz rękoma i wzdrygnął się po raz kolejny.
- Wrzasnąłem, Ŝeby ktoś zadzwonił po pomoc, a sam zbiegłem z
Benem na dół. Nie wiem dlaczego. Byliśmy jego przyjaciółmi i
zbiegliśmy na dół.
- Skąd Tubbs wziął towar, Ron?
- Cholera, ale to wszystko popieprzone. - Spojrzał ponad jej
głową, na ulicę. Eve wiedziała, Ŝe toczy ze sobą małą prywatną wojnę,
podkablować czy milczeć jak grób. Standard.
- Musiał go dostać od Zera. ZłoŜyliśmy się, więc dostaliśmy
specjalny zestaw imprezowy. Nic cięŜkiego, przysięgam.
- Który teren naleŜy do Zera?
- Prowadzi klub na rogu Broadwayu i Dwudziestej Dziewiątej.
Zero. Sprzedaje pod ladą rekreacyjne substancje. Tubbs, kurde, on był
nieszkodliwy. Po prostu duŜy głupi facet.
DuŜy głupi facet i biedny dureń, na którym wylądował, byli
właśnie zeskrobywani z chodnika, a Eve wkroczyła do sali
bankietowej. Miejsce wyglądało tak, jak naleŜało się spodziewać:
pobojowisko pełne porzuconych ubrań, porozlewanego alkoholu i
resztek jedzenia. Nikt nie zamknął okna, i bardzo dobrze, bo w
pomieszczeniu wciąŜ dominował odór wymiocin, seksu i dymu.
Świadkowie, którzy nie uciekli w popłochu, zostali przesłuchani
w sąsiednich pokojach i zwolnieni do domów.
- Jaka jest twoja ocena sytuacji? - zwróciła się Eve do Peabody
pokonującej pole minowe, jakim była podłoga pełna potłuczonego
szkła.
- Poza tym, Ŝe Tubbs nie wróci do domu na święta? Nieszczęsny
idiota naćpał się i najprawdopodobniej uroił sobie, Ŝe za oknem czeka
Rudolf z resztą reniferów i saniami. Wyskoczył na oczach kilkunastu
świadków. Przyczyna śmierci: niezmierzona głupota.
Eve nic nie powiedziała; uparcie wyglądała przez otwarte okno.
Peabody przystanęła i pozbierała do foliowej torebki tabletki, które
znalazła na podłodze.
- A jaka jest twoja ocena?
- Nikt go własnoręcznie nie wypchnął, ale ktoś mu pomógł
osiągnąć stan niezmierzonej głupoty. - Z roztargnieniem potarła
biodro. WciąŜ trochę bolało, chociaŜ rana juŜ się goiła. - W testach
toksykologicznych na pewno pojawi się coś poza pastylkami szczęścia
i środkami na potencję.
- Z zeznań wynika, Ŝe facet nie miał wrogów. Był
nieszkodliwym ograniczonym człowieczkiem. I to on przyniósł
nielegalne substancje.
- Zgadza się.
- Chcesz dotrzeć do dystrybutora?
- Zabiły go nielegalne substancje. Ten, kto mu je sprzedał, jest
odpowiedzialny za jego śmierć. - Eve uświadomiła sobie, Ŝe masuje
gojącą się ranę i cofnęła rękę. Odwróciła się od okna. - Świadkowie
mówili coś o jego skłonnościach do narkotyków?
- Tak naprawdę ich nie miał. Eksperymentował od czasu do
czasu na przyjęciach. - Delia zamilkła na chwilę. - Dystrybutorzy
mają zwyczaj wzmacniać towar, Ŝeby przyciągnąć klienta. Sprawdzę,
czy wydział antynarkotykowy wie coś o naszym Zerze. Potem
pójdziemy z nim porozmawiać.
Eve dała Peabody wolną rękę, a sama zajęła się zbieraniem
informacji na temat rodzin zabitych. Tubbs nie miał Ŝony ani
konkubiny, jego matka mieszkała na Brooklynie. Jacobs był Ŝonaty,
osierocił jedno dziecko. Wątpiła, by śledztwo zahaczyło o prywatne
Ŝycie ofiar, zleciła więc zawiadomienie rodzin policyjnemu
psychologowi. To nigdy nie naleŜało do łatwych zadań, zwłaszcza w
sezonie przedświątecznym.
Wyszła z powrotem na chodnik przed hotelem. Przystanęła,
przyglądając się policyjnym taśmom, gapiom zebranym wokół nich i
okropnej mazi pozostałej na betonie. Ta tragedia była wprost
idiotycznie pechowa, miała w sobie aŜ nazbyt wiele elementów farsy.
Dwóch męŜczyzn, którzy tego ranka jeszcze Ŝyli, wieziono teraz w
plastikowych workach do kostnicy.
- Psze pani! Psze pani! Psze pani!!
Za trzecim razem Eve obejrzała się i zobaczyła dzieciaka
przechodzącego pod policyjną taśmą. Ciągnął za sobą wysłuŜoną
walizę niemal większą od niego.
- Do mnie mówisz? Czy ja wyglądam na kogoś, do kogo się
mówi per „psze pani”?
- Mam tu fantastyczny towar.
Obserwowała go bardziej z uznaniem niŜ zdziwieniem.
Otworzył walizę, która jakimś cudem zamieniła się nagle w stragan na
trzech nogach wyładowany apaszkami, szarfami i szalikami.
- Dobry towar. Stuprocentowy kaszmir.
Chłopak miał skórę w odcieniu mocnej czarnej kawy i oczy w
niewiarygodnie zielonym kolorze. Na plecach przymocował sobie na
pasku powietrzną deskorolkę pomalowaną w jaskrawe wzory
imitujące płomienie.
Wyszczerzył do Eve zęby w uśmiechu i machał rękami,
wyciągając coraz to nowe szale i apaszki.
- To pani kolor, psze pani.
- Chryste, dzieciaku, jestem gliną.
- Gliny mają gust.
Odpędziła gestem policjanta, który zmierzał pospiesznie, by ją
poratować.
- Mam tu dwa truposzczaki i muszę się nimi zająć.
- Wywieźli ich.
- Widziałeś skoczka?
- Niee. - Potrząsnął głową z wyraźnym niesmakiem. -
Przegapiłem. Ale słyszałem wszystko. Kiedy ktoś wyskakuje przez
okno, na dole zbiera się niezły tłum, więc przyszedłem robić interesy.
Co pani powie na ten czerwony? Ładnie się komponuje z płaszczem.
Jego tupet zrobił na Eve wraŜenie, ale zachowała surowy wyraz
twarzy.
- Słuchaj, mały. Nie jestem jakąś tam damulką i nie interesują
mnie twoje fatałaszki. A jeśli to prawdziwy kaszmir, osobiście zjem
całą skrzynię tego chłamu.
- NajwaŜniejsze, Ŝe mają tak napisane na metkach. - Uśmiechnął
się z triumfem. - Będzie pani ślicznie w tym czerwonym. Tanio
sprzedam.
Pokręciła głową, ale jej wzrok przykuł szal w czarno - - zieloną
kratkę. Znała kogoś, komu się spodoba. MoŜe.
- Ile? - Podniosła szalik w kratkę, był milszy w dotyku, niŜ się
spodziewała.
- Siedemdziesiąt pięć. Tanio jak barszcz.
Upuściła szal i rzuciła mu spojrzenie, które zrozumiał.
- Nie lubię barszczu.
- Sześćdziesiąt pięć.
- Równe pięćdziesiąt. - Wyciągnęła Ŝetony kredytowe. Dobili
targu. - A teraz zmykaj z powrotem za linię albo kaŜę cię zamknąć za
niski wzrost.
- Niech pani weźmie teŜ czerwony. No, proszę. Za pół ceny.
Okazja.
- Nie. A jeśli się dowiem, Ŝe podwędziłeś komuś portfel, znajdę
cię. Zmykaj.
Uśmiechnął się tylko i zwinął kramik.
- Spoko, luzik. Wesołych świąt i takie tam.
- Nawzajem.
Odwróciła się i zobaczyła idącą w jej kierunku Peabody.
Pospiesznie upchnęła szalik do kieszeni.
- Kupiłaś coś. Robiłaś zakupy!
- Nie robiłam zakupów. Nabyłam drogą kupna przedmiot
pochodzący najprawdopodobniej z kradzieŜy. To potencjalny dowód
rzeczowy.
- Akurat. - Peabody dotknęła szalika. - Ładny. Ile kosztował?
MoŜe teŜ bym wzięła. Nie mam jeszcze wszystkich świątecznych
prezentów. Gdzie ten dzieciak?
- Peabody!
- Cholera. Dobra, dobra. Martin Gant, pseudonim Zero, jest
notowany. Wydział antynarkotykowy właśnie znów go namierza.
Ścięłam się troszeczkę z niejakim detektywem Piersem, ale naszych
dwóch nieboszczyków wzięło górę nad jego śledztwem. MoŜemy
zaprosić Ganta na przesłuchanie.
Ruszyły do wozu, Peabody obejrzała się przez ramię.
- A nie miał czerwonych?
Klub Zero, podobnie jak wszystkie w tym sektorze, tętnił Ŝyciem
dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu.
Atmosferę zepsucia zręcznie maskował wystrój: okrągły obrotowy
bar, ustronne, prywatne loŜe, duŜo srebra i czerni w guście młodych
karierowiczów. Z głośników dobiegały łagodne dźwięki muzyki, z
telebimów spoglądała brzydka męska twarz, na szczęście w połowie
ginąca pod gęstą szopą purpurowych prostych włosów. Wokalista
zawodził ponuro na temat bezsensu istnienia.
Eve mogłaby go uświadomić, Ŝe z perspektywy Tubbsa
Lawrence'a i Leo Jacobsa drugi człon alternatywy przedstawił się nie
mniej bezsensownie.
Bramkarz był wielki jak autobus, a jego bluza zadawała kłam
wyszczuplającym właściwościom czerni. Nie potrzebował nawet
sekundy, aby rozpoznać w nich policjantki. Powiedział jej to błysk
jego oczu i sposób, w jaki wyprostował plecy.
Podłoga co prawda nie zadrŜała od jego kroków, ale nie moŜna
powiedzieć, by poruszał się z lekkością gazeli. Spojrzał na nie
uwaŜnie orzechowobrązowymi oczami i pokazał zęby.
- Jakiś problem?
Peabody nieco zwlekała z odpowiedzią, przyzwyczajona, Ŝe to
Eve przejmuje inicjatywę.
- ZaleŜy. Chcemy się widzieć z szefem.
- Zero jest zajęty.
- Ojejku, w takim razie chyba będziemy musiały zaczekać. -
Rozejrzała się leniwie po sali. - A w tym czasie równie dobrze
moŜemy przestudiować wasze licencje. - Teraz to ona pokazała zęby.
- Jestem pracowita. Pogadamy teŜ z klientami. Trzeba budować
relacje z lokalną społecznością. - Wyjęła odznakę. - Tymczasem
powiedz szefowi, Ŝe detektyw Peabody i jej partnerka, porucznik
Dallas, czekają.
Podeszła z wolna do stolika zajmowanego przez męŜczyznę w
garniturze i kobietę niewyglądającą na jego Ŝonę, głównie dlatego, Ŝe
biust wylewał jej się obficie z dekoltu róŜowej świecącej bluzki. Para
była bardzo zajęta sobą.
- Dzień dobry panu! - zawołała entuzjastycznie Delia, zbliŜając
się do nich z szerokim uśmiechem. MęŜczyzna zbladł. - CóŜ pana
sprowadza do tego wspaniałego przybytku w tak piękne popołudnie?
Poderwał się szybko na nogi, wymamrotał coś o jakimś
umówionym spotkaniu i uciekł. Kobieta wstała. Była sporo wyŜsza od
Peabody, jej imponujące piersi znalazły się na wysokości twarzy
policjantki.
- Ja tu pracuję!
Nie przestając się uśmiechać, Delia wyjęła swój słuŜbowy
notebook.
- Nazwisko?
- Co jest, do cholery?!
- Pani Co Jest Do Cholery, chciałabym zobaczyć pani licencję.
- Byk.
- Nie, nie Ŝartuję. Po prostu kontrola.
- Byk. - Odwróciła się do bramkarza. - Ta gliniara wystraszyła
mi klienta.
- Przykro mi, chcę tylko obejrzeć pani zezwolenie na pracę.
JeŜeli wszystko jest w porządku, będzie pani mogła wrócić do swoich
zajęć.
Byk - imię adekwatne do postury - podszedł do Peabody, która
wyglądała teraz, zdaniem Dallas, jak cienki aczkolwiek twardy
kawałek mięsa między dwoma wielkimi pajdami chleba.
Eve wstała, na wszelki wypadek.
- Nie macie prawa przychodzić tu i straszyć klientów.
- Po prostu poŜytecznie spędzam czas, czekając, aŜ pan Gant
zechce z nami porozmawiać. Pani porucznik, zdaje się, Ŝe pan Byk nie
docenia naszej pracy.
- Znam lepsze zajęcia dla kobiet.
Eve znów się podniosła, jej głos był chłodny jak grudniowy
poranek.
- Chcesz spróbować mnie czymś zająć, Byku? Kątem oka
dostrzegła ruch, plamę koloru na wąskich krętych schodach
wiodących na wyŜszy poziom.
- No popatrz. Szef jednak znalazł czas na rozmowę. Zero miał
około metra sześćdziesięciu wzrostu i nie mógł waŜyć więcej niŜ
pięćdziesiąt kilogramów. Niski wzrost rekompensował sobie
zadzieraniem nosa i krzykliwym strojem. Ubrany był w
jaskrawoniebieski garnitur i kwiecistą róŜową koszulę. Krótkie proste
włosy kojarzyły się Eve z portretami Juliusza Cezara. Podobnie jak
oczy były smoliście czarne. Uśmiechnął się, błyskając srebrnym
zębem.
- CóŜ mogę zrobić dla pań policjantek?
- Pan Gant?
RozłoŜył ręce i skinął głową do Peabody.
- Proszę mi mówić Zero.
- Obawiam się, Ŝe dotarła do nas skarga. Musi pan pojechać z
nami w celu złoŜenia wyjaśnień.
- Jakiego rodzaju skarga?
- Dotycząca handlu nielegalnymi substancjami. - Peabody
zerknęła w stronę jednej z łóŜ. - Takich jak te zaŜywane w tej chwili
przez część pańskiej klienteli.
- LoŜe to ustronne, dyskretne miejsca. - Wzruszył ramionami. -
Trudno mieć oczy dookoła głowy. Zaraz wyproszę tych ludzi.
Prowadzę lokal na poziomie.
- Przedyskutujemy to u nas.
- Aresztujecie mnie?
- Chciałby pan? - Peabody uniosła brwi.
Błysk wesołości w oczach Zera zgasł. W jego miejsce pojawiło
się coś o wiele mniej przyjemnego.
- Byk, skontaktuj się z Fienesem, przekaŜ mu, Ŝe spotkamy się...
- Na policji - podsunęła usłuŜnie Delia. - Z detektyw Peabody.
Zero wziął długi biały płaszcz, który wyglądał na uszyty z
czystego kaszmiru.
- Masz idiotę na bramce, Zero - stwierdziła Eve, gdy znaleźli się
na zewnątrz.
Gant wzruszył ramionami.
- Przydaje się czasem.
Dallas poprowadziła zatrzymanego okręŜną drogą przez
komendę policji. Idąc, rzuciła mu znudzone spojrzenie.
- Święta - powiedziała niejasno, kiedy minęli kolejną grupę ludzi
sunących ruchomym pasem. - KaŜdy usilnie stara się opróŜnić biurko
z niezałatwionych spraw, aby móc potem z czystym sumieniem usiąść
i nic nie robić. Jest taki kocioł, Ŝe ledwie nam się udało zamówić na
godzinę pokój przesłuchań.
- Strata czasu.
- Daj spokój, Zero. Wiesz, jak jest. Przychodzi skarga, trzeba
odbębnić swoje.
- Znam większość ludzi z antynarkotykowego. - Popatrzył na nią
spod zmruŜonych powiek. - Pani nie, ale...
- Istnieje coś takiego jak przeniesienie, prawda? Gdy zeszli z
ruchomej taśmy, Eve wprowadziła go do jednego z mniejszych pokoi
przesłuchań.
- Proszę zająć miejsce. - Wskazała jedno z dwóch krzeseł przy
niewielkim stoliku. - Coś do picia? Kawę?
- Tylko adwokata poproszę.
- Dopilnuję tego. Detektyw Peabody, mogę prosić na moment?
Wyszły na korytarz i zamknęły za sobą drzwi.
- JuŜ miałam zacząć przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu
ziaren grochu - skomentowała Peabody. - Czemu kluczyliśmy?
- Lepiej mu nie mówić, Ŝe jesteśmy z wydziału zabójstw. Chyba
Ŝe spyta. UwaŜa to za rutynowe przesłuchanie w sprawie nielegalnych
substancji. Wie, czego się spodziewać, jak się wywinąć. Nie jest ani
trochę zaniepokojony. Wydaje mu się, Ŝe nawet jeśli dostaliśmy
skargę popartą solidnymi dowodami, wykpi się łapówką, zapłaci
grzywnę i wróci do biznesu.
- Zarozumiały sukinsyn - wycedziła Peabody.
- Tak, wykorzystajmy to. Poszperajmy trochę. Nie wsadzimy go
za morderstwo, ale moŜemy udowodnić związek z ofiarą. Niech
wierzy, Ŝe jeden z jego klientów próbuje mu zaszkodzić. Dajmy do
zrozumienia, iŜ próbujemy jedynie zebrać dane. Tubbs kogoś
skrzywdził, a teraz próbuje zrzucić winę na Zera. Współpracuje z
policją, Ŝeby nie dostać wyroku za posiadanie.
- Rozumiem, trzeba go wkurzyć. Udawać, Ŝe osobiście mamy to
gdzieś. - Peabody zatarła ręce. - Pójdę przeczytać mu prawa. Zobaczę,
czy uda nam się nawiązać nić porozumienia.
- Poszukam jego adwokata. Pewnie poszedł do
antynarkotykowego, - Eve uśmiechnęła się i odeszła.
Peabody w przebłysku geniuszu zaczęła szczypać i klepać
policzki. Weszła do pokoju ze spuszczonym wzrokiem i zaróŜowioną
twarzą.
- Ja... Ja włączę teraz magnetofon i przeczytam panu jego prawa,
panie Gant. Moja... Porucznik sprawdzi, czy pański prawnik dotarł juŜ
na miejsce.
Uśmiechał się z zarozumiałą pewnością siebie, kiedy
odchrząknęła nerwowo i zaczęła recytować mu jego prawa,
włączywszy magnetofon.
- Eee, czy zrozumiał pan swoje prawa i obowiązki, panie Gant?
- Jasne. Zgnoiła cię, co?
- To nie moja wina, Ŝe chce iść dziś wcześniej do domu, a
zrzucili na nas tę sprawę. W kaŜdym razie, weszliśmy w posiadanie
informacji sugerujących, iŜ nielegalne substancje są rozprowadzane na
terenie lokalu będącego własnością... Kurczę, powinnam poczekać na
adwokata. Przepraszam.
- Nie szkodzi. - Rozluźnił się, poczuł się panem sytuacji. Dał jej
ręką znak, Ŝeby kontynuowała. - Zacznijmy juŜ. Zaoszczędzimy czas.
- CóŜ, zgoda. Pewna osoba zgłosiła nabycie u pana nielegalnych
substancji.
- Co? śe niby za drogo sprzedaję? Jeśli handlowałbym
nielegalnymi substancjami, czego nie robię, po co iść z czymś takim
do glin? Lepiej do Biura Ochrony Praw Konsumenta.
Peabody uśmiechnęła się w odpowiedzi, choć z pewnym
przymusem.
- Sytuacja przedstawia się następująco: ten osobnik zranił innego
osobnika, pozostając pod wpływem substancji, które, jak twierdzi,
kupił od pana.
Zero wzniósł oczy do sufitu w geście niesmaku i irytacji.
- A więc gość się naćpał i próbuje zrzucić winę za to, Ŝe jest
dupkiem, na faceta, który sprzedał mu towar. Co za Ŝycie.
- MoŜna to tak podsumować, jak sądzę.
- Nie twierdzę, Ŝe sprzedaję prochy, ale koleś nie ma prawa
oczerniać dostawcy, no nie?
- Pan Lawrence twierdzi...
- Skąd mam wiedzieć, o kogo chodzi? Wie pani, iłu ludzi
dziennie widuję?
- Nazywają go Tubbs, ale...
- Tubbs? Tubbs nasłał na mnie gliny? Ten tłuścioch?
Eve wróciła tą samą okręŜną drogą. Na tyle zagmatwała
sytuację, Ŝe adwokat będzie ich tropił jeszcze co najmniej kolejne
dwadzieścia minut. Zamiast do pokoju przesłuchań, weszła do
pomieszczenia po drugiej stronie weneckiego lustra. Zobaczyła, jak
Zero zrywa się z krzesła, klnąc głośno.
Uśmiechnęła się z uznaniem.
Peabody wyglądała na zdenerwowaną i zawstydzoną. Dobra
robota, uderza we właściwe struny.
- Proszę, panie Gant.
- Chcę porozmawiać z tym draniem. Spojrzeć mu w oczy.
- Naprawdę nie mogę tego teraz zorganizować. Ale...
- Ta tłusta świnia ma kłopoty?
- MoŜna tak powiedzieć. Tak, moŜna powiedzieć... eee.
- To dobrze. Proszę mu przekazać, Ŝe nie chcę więcej widzieć
jego gęby w swoim klubie. - Zero wycelował w nią gniewnie palec z
trzema połyskującymi pierścieniami. - Ma się juŜ u mnie nie
pokazywać, ani on, ani Ŝaden z tych dupków w garniturkach, z
którymi się prowadza. Będzie miał kłopoty za kupno i posiadanie?
- Właściwie nie miał przy sobie nielegalnych substancji w chwili
zatrzymania. Przeprowadzamy test toksykologiczny, więc będziemy
mogli udowodnić zaŜywanie.
- Pogrywa ze mną? Ja teŜ się z nim pobawię. - Bezpieczny w
swoim świecie, Zero odchylił się na oparcie krzesła i załoŜył ręce na
piersi. - Powiedzmy, Ŝe przekazałem komuś trochę towaru - własnego,
nie na sprzedaŜ. GroŜą mi za to kara grzywny oraz prace społeczne.
- Zazwyczaj na tym się kończy.
- Sprowadźcie Piersa. Zawsze pracuję z Piersem.
- Nie wydaje mi się, Ŝeby detektyw Piers był teraz na słuŜbie.
- Niech przyjedzie. Zajmie się szczegółami.
- Jak najbardziej.
- Ćwok przychodzi do mnie. Wyłudza towar. Tłusty niechluj i
skąpiradło, zawraca tylko głowę. Głównie bierze push, mam z tego
grosze, marnuje mój czas. Ale wyświadczam mu grzeczność, bo on i
jego kumple to stali klienci. Przysługa dla klienta. Chce zestaw
imprezowy, a ja wyłaŜę ze skóry, Ŝeby go dostał - po kosztach!
śadnego zysku. To powinno wpłynąć na wysokość grzywny -
upomniał Peabody.
- Tak, proszę pana.
- Dałem mu nawet osobny pakiet. Podrasowany specjalnie dla
niego.
- Podrasowany?
- Prezent świąteczny. Darmowy. śadnej transakcji pienięŜnej.
Gdybym tylko mógł go pozwać. Powinienem mieć prawo podać tego
szczurzego syna do sądu za straty moralne. Poradzę się adwokata.
- MoŜe pan się poradzić, panie Gant. Jednak trudno pozwać do
sądu nieboszczyka.
- Jak to, nieboszczyka?
- Najwyraźniej podrasowany towar nie wyszedł mu na zdrowie. -
Wystraszona i niepewna Peabody znikła bez śladu, na jej miejscu
pojawiła się zimna, opanowana policjantka. - Nie Ŝyje i zabrał ze sobą
niewinnego przechodnia.
- Co to ma znaczyć, do cholery?
- To znaczy, Ŝe ja - przy okazji, jestem z wydziału zabójstw, nie
z antynarkotykowego - aresztuję pana. Martinie Gant, został pan
zatrzymany pod zarzutem zamordowania Maksa Lawrence'a i Leo
Jacobsa, posiadania oraz handlu nielegalnymi substancjami, a takŜe
zarządzania lokalem rozrywkowym, w którym odbywa się dystrybucja
nielegalnych substancji.
Odwróciła się do drzwi, przez które właśnie wchodziła Eve.
- Skończyliście? - spytała wesolutko porucznik Dallas. - Czeka
tu dwóch miłych panów policjantów gotowych, by zameldować
naszego gościa. A, pański prawnik, zdaje się, zabłądził. PomoŜemy
mu pana znaleźć.
- Zabiorę wam odznaki.
Peabody chwyciła Ganta pod jedno ramię, Eve pod drugie i
postawiły go na nogi.
- Nie w tym Ŝyciu - odparła Dallas, przekazując zatrzymanego
policjantom i patrząc, jak eskortują go za drzwi. - Dobra robota, pani
detektyw.
- Miałam szczęście. I to duŜe. Poza tym, zdaje się, Ŝe facet ma w
kieszeni część wydziału antynarkotykowego.
- Tak. Trzeba będzie sobie uciąć małą pogawędkę z Piersem.
Napiszmy sprawozdanie.
- Powiedziałaś, Ŝe nie wsadzimy go za morderstwo.
- Zgadza się - przyznała Eve, potrząsając głową, kiedy szły
korytarzem. - MoŜe nieumyślne spowodowanie śmierci. MoŜe. Ale
będzie miał kłopoty. Trafi na jakiś czas do aresztu i cofną mu licencje
na prowadzenie działalności. Zapłaci spore grzywny i wyda fortunę na
prawników. Zapłaci. To wszystko, co mogłyśmy zrobić.
- Wszystko, na co mogą liczyć Tubbs i Jacobs - dodała Peabody.
Drzwi biura otworzyły się i wyłonił się zza nich Troy Trueheart,
wysoki, dobrze zbudowany młody funkcjonariusz. WciąŜ jeszcze
Ŝółtodziób.
- Pani porucznik, jakaś kobieta do pani.
- W jakiej sprawie?
- Osobistej. - Zmarszczył czoło, rozejrzał się na boki. - Nie
widzę jej. Chyba nie wyszła. Kilka minut temu podałem jej kawę.
- Nazwisko?
- Lombard. Pani Lombard.
- Jak ją namierzysz, daj mi znać.
- Dallas? Sporządzę raport, co? Chciałabym - dodała Peabody -
wiesz, dokończyć sprawę.
- Przypomnę ci te słowa, kiedy zacznie się proces. Eve udała się
do swojego gabinetu, ciasnego pokoiku, w którym ledwie mieściły się
biurko, dodatkowe krzesło i wąska tafla przezroczystego szkła
uchodząca za okno. Nie mogła nie zauwaŜyć kobiety. Siedziała na
krześle dla gościa, popijając kawę z papierowego kubka. Miała burzę
loków w odcieniu marchewkowy blond i ciemnozielone oczy. Bladość
cery oŜywiały plamy róŜu na policzkach oraz róŜowa pomadka na
ustach.
Wiek około pięćdziesięciu pięciu lat, oceniła Eve, błyskawicznie
sporządzając w pamięci rysopis. Grubokoścista sylwetka, biała
kobieta w zielonej sukience z czarnymi mankietami i kołnierzykiem.
Czarne szpilki i gigantyczna torebka ustawiona starannie obok nich.
Zapiszczała na widok Eve, omal nie wylała kawy, pospiesznie
odstawiła kubek.
- Jesteś wreszcie!
Poderwała się z krzesła; róŜ na jej policzkach pociemniał, oczy
rozbłysły, a w głosie dało się słyszeć charakterystyczny zaśpiew i
jeszcze coś, co sprawiło, Ŝe Eve oblała się nagle zimnym potem.
- Pani Lombard? Nie wolno wchodzić do pomieszczeń
słuŜbowych.
- Chciałam tylko zobaczyć, gdzie pracujesz. Fiu, fiu, złotko,
popatrz tylko, jak ci się powodzi. - Ruszyła naprzód w kierunku Eve i
byłaby zamknęła ją w uścisku, gdyby ta nie wykazała się refleksem.
- Chwileczkę. Kim pani jest i czego chce? Zielone oczy
rozszerzyły się i wypełniły łzami.
- AleŜ, kochanie, nie pamiętasz mnie? To ja, mamusia!
NORA ROBERTS pisząca jako J.D. Robb ŚMIERĆ O TOBIE PAMIĘTA
Na pustkowiu, w walącej się ruderze, Mieszkała stara niańka klepiąca pacierze; Sama nie wiedziała, ile ma dzieci; Karmiła je pomyjami i biła jak leci. Dziecięca rymowanka, autor anonimowy Pamięć, straŜnik umysłu. Szekspir
ROZDZIAŁ 1 Śmierć najwyraźniej nie obchodziła świąt. W ten grudniowy dzień 2059 roku Nowy Jork lśnił i migotał boŜonarodzeniowe, ale Święty Mikołaj był martwy. A jego elfy nie wyglądały kwitnąco. Porucznik Eve Dallas, ignorując szaleńczy ruch i hałas panujący na Times Square, dokonywała uwaŜnych oględzin tego, co pozostało po Świętym Mikim. Dwójka dzieciaków, na tyle jeszcze młodych i naiwnych, by wierzyć, Ŝe grubas w czerwonym kubraku przeciska się kominem, Ŝeby rozdawać prezenty, a nie - na przykład - mordować śpiących domowników, darła się wniebogłosy. Lada chwila najbliŜej stojącym popękają bębenki w uszach. Czemu ktoś ich stąd nie zabierze? Ja nie muszę się tym zajmować, pomyślała. Dzięki Ci, Panie. Wolała juŜ krwawą jatkę u swoich stóp. Spojrzała w górę. Z raportu policjanta, który pierwszy przybył na miejsce zdarzenia, wynika, iŜ nieszczęśnik wypadł z okna na trzydziestym szóstym piętrze hotelu Broadway View. Świadkowie zeznają, Ŝe lecąc, krzyczał „Ho, ho, ho”. AŜ do chwili, gdy rozbryzgnął się na chodniku. Zabrał ze sobą w zaświaty pechowego przechodnia. Trzeba teraz rozdzielić dwa zmasakrowane ciała. Średnia przyjemność, oceniła Eve. Było jeszcze dwoje poszkodowanych, ale u nich skończyło się na powierzchownych obraŜeniach - jedna zwyczajnie osunęła się na
ziemię i uderzyła głową w krawęŜnik, gdy ochlapała ją makabryczna maź z krwi, strzępów ciała i mózgu. Dallas postanowiła zostawić obie ofiary pod opieką sanitariuszy i wstrzymać się z przesłuchaniem. Miała nadzieję uzyskać bardziej spójne zeznania, gdy minie szok. JuŜ wiedziała, co się wydarzyło. Widziała to w szklistych oczach pomocników Mikołaja. Ruszyła ku nim, a jej długi czarny skórzany płaszcz powiewał targany chłodnym wiatrem. Krótkie, kasztanowe włosy ładnie okalały pociągłą twarz. DuŜe oczy koloru dobrej starej whisky patrzyły bystro. Była wysoka, smukła i zwinna. Policjantka w kaŜdym calu. - Facet przebrany za Mikołaja to wasz kumpel? - O, rety. Tubbs! O, rety. Jeden był czarny, drugi biały, ale w tym momencie twarze obu przybrały kolor lekko zielonkawy. Trudno im się dziwić, pomyślała. Oceniła ich wiek na około trzydziestu lat. Odświętne, dosyć kosztowne stroje świadczyły o przynaleŜności do kadry kierowniczej. Prawdopodobnie menedŜerowie średniego szczebla w firmie, której świąteczna impreza została tak brutalnie przerwana. - Jedziecie ze mną do śródmieścia. Spiszemy wasze zeznania. Proszę, Ŝebyście dobrowolnie poddali się badaniom na obecność nielegalnych substancji. Jeśli się nie zgodzicie... - Przerwała na sekundę i uśmiechnęła się lekko. - Zrobimy to po mojemu. - O, kurczę, o, cholera. Tubbs. On nie Ŝyje. Nie Ŝyje, prawda? - To potwierdzone oficjalnie - powiedziała Eve, po czym odwróciła się, by dać znak swojej partnerce.
Detektyw Delia Peabody, dziewczyna o ciemnych włosach ułoŜonych w niesforne fale, kucała nad splątanymi częściami ciał ofiar. Wstała. Eve zauwaŜyła, Ŝe nie tylko elfy miały zielonkawe twarze. Peabody starała się zachować zimną krew. - Znalazłam dowody toŜsamości przy obu ofiarach - poinformowała. - Mikołaj to Max Lawrence, czyli Tubbs, lat dwadzieścia osiem, mieszkał w centrum. Facet, który przerwał mu lot, cha - cha, nazywa się Leo Jacobs, lat trzydzieści trzy. Zamieszkały w Queens. - Zatrzymujemy tych dwóch, trzeba ich poddać testom na obecność nielegalnych substancji i przesłuchać. Pewnie chcesz pójść na górę, obejrzeć miejsce, z którego wyleciał, porozmawiać z pozostałymi świadkami. - Ja... - Ty prowadzisz sprawę. - Dobra. - Peabody zaczerpnęła głęboko powietrza. - Rozmawiałaś z nimi w ogóle? - Zostawiam to tobie. Chcesz ich poszturchać na miejscu? - CóŜ... - Peabody najwyraźniej szukała wskazówki w twarzy Eve. Nie znalazła Ŝadnej. - Są wstrząśnięci, a tutaj panuje chaos, ale... MoŜemy wyciągnąć z nich więcej na gorąco, zanim się uspokoją i zaczną kombinować, myśleć o kłopotach, w jakie być moŜe się wpakowali. - Którego wybierasz? - Um. Pogadam z tym czarnym.
Eve skinęła głową i wróciła do świadków. - Ty. - Wskazała palcem. - Nazwisko? - Steiner. Ron Steiner. - Wybierzemy się na małą przechadzkę, panie Steiner. - Niedobrze mi. - Wierzę. - Dała mu znak, Ŝeby wstał, chwyciła go pod ramię i odprowadziła kilka kroków dalej. - Pracowaliście razem z Tubbsem? - Tak. Tak. W Tyro Communications. My... kolegowaliśmy się trochę. - DuŜy facet, nie? - Kto, Tubbs? No. - Steiner otarł pot z czoła. - WaŜył ze sto kilo. Dlatego pomyśleliśmy, Ŝe będzie ubaw, jeśli to on przebierze się za Świętego Mikołaja. - Jakie prezenty miał dziś Tubbs w worku, Ron? - O rany. - Schował twarz w dłoniach. - Jezus. - To nie jest oficjalne przesłuchanie, Ron. Jeszcze nie. Dojdzie do niego, ale na razie po prostu opowiedz mi, co się stało. Twój kolega nie Ŝyje, podobnie jak pechowiec, który przypadkiem szedł sobie chodnikiem. Zaczął mówić, nie odsłaniając twarzy. - Zarząd zaplanował na dziś biurowe przyjęcie. Właściwie uroczysty obiad. Szwedzki stół. Nawet nie było alkoholu, to ma być impreza? - Ron wzdrygnął się gwałtownie dwa razy i opuścił ręce. - Więc dogadaliśmy się w kilkanaście osób, zrobiliśmy zrzutkę i
wynajęliśmy apartament na cały dzień. Kiedy szefostwo wyszło, wyciągnęliśmy flaszki i... jakby to powiedzieć, rekreacyjne substancje chemiczne. - Takie jak? Przełknął ślinę i wreszcie spojrzał jej w oczy. - Wie pani, trochę erotiki, jakiś push i jazz. - Zeus? - Trzymam się z daleka od tego świństwa. Przekona się pani po testach. Tylko kilka rundek jazzu. - Eve wpatrywała się w niego bez słowa, oczy Rona zwilgotniały. - Nigdy nie zaŜywał twardych substancji. Nie Tubbs, naprawdę, przysięgam. Wiedziałbym. Jednak wydaje mi się, Ŝe dziś trochę wziął. MoŜe dodał odrobinę do pusha albo kto inny to zrobił. Głupi sukinsyn - mówił, a łzy spływały mu po policzkach. - Był nawalony, tyle mogę powiedzieć. Ale to przecieŜ normalne na imprezie. Po prostu dobrze się bawiliśmy. Ludzie śmiali się, tańczyli. A tu nagle Tubbs otwiera okno. Jego ręce były teraz wszędzie, przy twarzy, szyi, we włosach. - O BoŜe, o BoŜe. Myślałem, Ŝe chce przewietrzyć, bo zaczynało się robić duszno od dymu. Nim ktokolwiek zdąŜył się zaniepokoić, facet wspiął się na parapet i z tym wielkim głupim uśmiechem na twarzy wrzasnął: „Wesołych świąt i dobranoc wszystkim” i, kurde, zanurkował. Skoczył głową do przodu, Jezu Chryste, i juŜ go po prostu nie było. Nikt nawet nie zdąŜył pomyśleć, Ŝeby go przytrzymać. To się stało tak szybko, tak cholernie szybko. Ludzie zaczęli biegać, krzyczeć, ja podbiegłem do okna i wyjrzałem.
Otarł twarz rękoma i wzdrygnął się po raz kolejny. - Wrzasnąłem, Ŝeby ktoś zadzwonił po pomoc, a sam zbiegłem z Benem na dół. Nie wiem dlaczego. Byliśmy jego przyjaciółmi i zbiegliśmy na dół. - Skąd Tubbs wziął towar, Ron? - Cholera, ale to wszystko popieprzone. - Spojrzał ponad jej głową, na ulicę. Eve wiedziała, Ŝe toczy ze sobą małą prywatną wojnę, podkablować czy milczeć jak grób. Standard. - Musiał go dostać od Zera. ZłoŜyliśmy się, więc dostaliśmy specjalny zestaw imprezowy. Nic cięŜkiego, przysięgam. - Który teren naleŜy do Zera? - Prowadzi klub na rogu Broadwayu i Dwudziestej Dziewiątej. Zero. Sprzedaje pod ladą rekreacyjne substancje. Tubbs, kurde, on był nieszkodliwy. Po prostu duŜy głupi facet. DuŜy głupi facet i biedny dureń, na którym wylądował, byli właśnie zeskrobywani z chodnika, a Eve wkroczyła do sali bankietowej. Miejsce wyglądało tak, jak naleŜało się spodziewać: pobojowisko pełne porzuconych ubrań, porozlewanego alkoholu i resztek jedzenia. Nikt nie zamknął okna, i bardzo dobrze, bo w pomieszczeniu wciąŜ dominował odór wymiocin, seksu i dymu. Świadkowie, którzy nie uciekli w popłochu, zostali przesłuchani w sąsiednich pokojach i zwolnieni do domów. - Jaka jest twoja ocena sytuacji? - zwróciła się Eve do Peabody pokonującej pole minowe, jakim była podłoga pełna potłuczonego szkła.
- Poza tym, Ŝe Tubbs nie wróci do domu na święta? Nieszczęsny idiota naćpał się i najprawdopodobniej uroił sobie, Ŝe za oknem czeka Rudolf z resztą reniferów i saniami. Wyskoczył na oczach kilkunastu świadków. Przyczyna śmierci: niezmierzona głupota. Eve nic nie powiedziała; uparcie wyglądała przez otwarte okno. Peabody przystanęła i pozbierała do foliowej torebki tabletki, które znalazła na podłodze. - A jaka jest twoja ocena? - Nikt go własnoręcznie nie wypchnął, ale ktoś mu pomógł osiągnąć stan niezmierzonej głupoty. - Z roztargnieniem potarła biodro. WciąŜ trochę bolało, chociaŜ rana juŜ się goiła. - W testach toksykologicznych na pewno pojawi się coś poza pastylkami szczęścia i środkami na potencję. - Z zeznań wynika, Ŝe facet nie miał wrogów. Był nieszkodliwym ograniczonym człowieczkiem. I to on przyniósł nielegalne substancje. - Zgadza się. - Chcesz dotrzeć do dystrybutora? - Zabiły go nielegalne substancje. Ten, kto mu je sprzedał, jest odpowiedzialny za jego śmierć. - Eve uświadomiła sobie, Ŝe masuje gojącą się ranę i cofnęła rękę. Odwróciła się od okna. - Świadkowie mówili coś o jego skłonnościach do narkotyków? - Tak naprawdę ich nie miał. Eksperymentował od czasu do czasu na przyjęciach. - Delia zamilkła na chwilę. - Dystrybutorzy mają zwyczaj wzmacniać towar, Ŝeby przyciągnąć klienta. Sprawdzę,
czy wydział antynarkotykowy wie coś o naszym Zerze. Potem pójdziemy z nim porozmawiać. Eve dała Peabody wolną rękę, a sama zajęła się zbieraniem informacji na temat rodzin zabitych. Tubbs nie miał Ŝony ani konkubiny, jego matka mieszkała na Brooklynie. Jacobs był Ŝonaty, osierocił jedno dziecko. Wątpiła, by śledztwo zahaczyło o prywatne Ŝycie ofiar, zleciła więc zawiadomienie rodzin policyjnemu psychologowi. To nigdy nie naleŜało do łatwych zadań, zwłaszcza w sezonie przedświątecznym. Wyszła z powrotem na chodnik przed hotelem. Przystanęła, przyglądając się policyjnym taśmom, gapiom zebranym wokół nich i okropnej mazi pozostałej na betonie. Ta tragedia była wprost idiotycznie pechowa, miała w sobie aŜ nazbyt wiele elementów farsy. Dwóch męŜczyzn, którzy tego ranka jeszcze Ŝyli, wieziono teraz w plastikowych workach do kostnicy. - Psze pani! Psze pani! Psze pani!! Za trzecim razem Eve obejrzała się i zobaczyła dzieciaka przechodzącego pod policyjną taśmą. Ciągnął za sobą wysłuŜoną walizę niemal większą od niego. - Do mnie mówisz? Czy ja wyglądam na kogoś, do kogo się mówi per „psze pani”? - Mam tu fantastyczny towar. Obserwowała go bardziej z uznaniem niŜ zdziwieniem. Otworzył walizę, która jakimś cudem zamieniła się nagle w stragan na trzech nogach wyładowany apaszkami, szarfami i szalikami.
- Dobry towar. Stuprocentowy kaszmir. Chłopak miał skórę w odcieniu mocnej czarnej kawy i oczy w niewiarygodnie zielonym kolorze. Na plecach przymocował sobie na pasku powietrzną deskorolkę pomalowaną w jaskrawe wzory imitujące płomienie. Wyszczerzył do Eve zęby w uśmiechu i machał rękami, wyciągając coraz to nowe szale i apaszki. - To pani kolor, psze pani. - Chryste, dzieciaku, jestem gliną. - Gliny mają gust. Odpędziła gestem policjanta, który zmierzał pospiesznie, by ją poratować. - Mam tu dwa truposzczaki i muszę się nimi zająć. - Wywieźli ich. - Widziałeś skoczka? - Niee. - Potrząsnął głową z wyraźnym niesmakiem. - Przegapiłem. Ale słyszałem wszystko. Kiedy ktoś wyskakuje przez okno, na dole zbiera się niezły tłum, więc przyszedłem robić interesy. Co pani powie na ten czerwony? Ładnie się komponuje z płaszczem. Jego tupet zrobił na Eve wraŜenie, ale zachowała surowy wyraz twarzy. - Słuchaj, mały. Nie jestem jakąś tam damulką i nie interesują mnie twoje fatałaszki. A jeśli to prawdziwy kaszmir, osobiście zjem całą skrzynię tego chłamu. - NajwaŜniejsze, Ŝe mają tak napisane na metkach. - Uśmiechnął
się z triumfem. - Będzie pani ślicznie w tym czerwonym. Tanio sprzedam. Pokręciła głową, ale jej wzrok przykuł szal w czarno - - zieloną kratkę. Znała kogoś, komu się spodoba. MoŜe. - Ile? - Podniosła szalik w kratkę, był milszy w dotyku, niŜ się spodziewała. - Siedemdziesiąt pięć. Tanio jak barszcz. Upuściła szal i rzuciła mu spojrzenie, które zrozumiał. - Nie lubię barszczu. - Sześćdziesiąt pięć. - Równe pięćdziesiąt. - Wyciągnęła Ŝetony kredytowe. Dobili targu. - A teraz zmykaj z powrotem za linię albo kaŜę cię zamknąć za niski wzrost. - Niech pani weźmie teŜ czerwony. No, proszę. Za pół ceny. Okazja. - Nie. A jeśli się dowiem, Ŝe podwędziłeś komuś portfel, znajdę cię. Zmykaj. Uśmiechnął się tylko i zwinął kramik. - Spoko, luzik. Wesołych świąt i takie tam. - Nawzajem. Odwróciła się i zobaczyła idącą w jej kierunku Peabody. Pospiesznie upchnęła szalik do kieszeni. - Kupiłaś coś. Robiłaś zakupy! - Nie robiłam zakupów. Nabyłam drogą kupna przedmiot pochodzący najprawdopodobniej z kradzieŜy. To potencjalny dowód
rzeczowy. - Akurat. - Peabody dotknęła szalika. - Ładny. Ile kosztował? MoŜe teŜ bym wzięła. Nie mam jeszcze wszystkich świątecznych prezentów. Gdzie ten dzieciak? - Peabody! - Cholera. Dobra, dobra. Martin Gant, pseudonim Zero, jest notowany. Wydział antynarkotykowy właśnie znów go namierza. Ścięłam się troszeczkę z niejakim detektywem Piersem, ale naszych dwóch nieboszczyków wzięło górę nad jego śledztwem. MoŜemy zaprosić Ganta na przesłuchanie. Ruszyły do wozu, Peabody obejrzała się przez ramię. - A nie miał czerwonych? Klub Zero, podobnie jak wszystkie w tym sektorze, tętnił Ŝyciem dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. Atmosferę zepsucia zręcznie maskował wystrój: okrągły obrotowy bar, ustronne, prywatne loŜe, duŜo srebra i czerni w guście młodych karierowiczów. Z głośników dobiegały łagodne dźwięki muzyki, z telebimów spoglądała brzydka męska twarz, na szczęście w połowie ginąca pod gęstą szopą purpurowych prostych włosów. Wokalista zawodził ponuro na temat bezsensu istnienia. Eve mogłaby go uświadomić, Ŝe z perspektywy Tubbsa Lawrence'a i Leo Jacobsa drugi człon alternatywy przedstawił się nie mniej bezsensownie. Bramkarz był wielki jak autobus, a jego bluza zadawała kłam wyszczuplającym właściwościom czerni. Nie potrzebował nawet
sekundy, aby rozpoznać w nich policjantki. Powiedział jej to błysk jego oczu i sposób, w jaki wyprostował plecy. Podłoga co prawda nie zadrŜała od jego kroków, ale nie moŜna powiedzieć, by poruszał się z lekkością gazeli. Spojrzał na nie uwaŜnie orzechowobrązowymi oczami i pokazał zęby. - Jakiś problem? Peabody nieco zwlekała z odpowiedzią, przyzwyczajona, Ŝe to Eve przejmuje inicjatywę. - ZaleŜy. Chcemy się widzieć z szefem. - Zero jest zajęty. - Ojejku, w takim razie chyba będziemy musiały zaczekać. - Rozejrzała się leniwie po sali. - A w tym czasie równie dobrze moŜemy przestudiować wasze licencje. - Teraz to ona pokazała zęby. - Jestem pracowita. Pogadamy teŜ z klientami. Trzeba budować relacje z lokalną społecznością. - Wyjęła odznakę. - Tymczasem powiedz szefowi, Ŝe detektyw Peabody i jej partnerka, porucznik Dallas, czekają. Podeszła z wolna do stolika zajmowanego przez męŜczyznę w garniturze i kobietę niewyglądającą na jego Ŝonę, głównie dlatego, Ŝe biust wylewał jej się obficie z dekoltu róŜowej świecącej bluzki. Para była bardzo zajęta sobą. - Dzień dobry panu! - zawołała entuzjastycznie Delia, zbliŜając się do nich z szerokim uśmiechem. MęŜczyzna zbladł. - CóŜ pana sprowadza do tego wspaniałego przybytku w tak piękne popołudnie? Poderwał się szybko na nogi, wymamrotał coś o jakimś
umówionym spotkaniu i uciekł. Kobieta wstała. Była sporo wyŜsza od Peabody, jej imponujące piersi znalazły się na wysokości twarzy policjantki. - Ja tu pracuję! Nie przestając się uśmiechać, Delia wyjęła swój słuŜbowy notebook. - Nazwisko? - Co jest, do cholery?! - Pani Co Jest Do Cholery, chciałabym zobaczyć pani licencję. - Byk. - Nie, nie Ŝartuję. Po prostu kontrola. - Byk. - Odwróciła się do bramkarza. - Ta gliniara wystraszyła mi klienta. - Przykro mi, chcę tylko obejrzeć pani zezwolenie na pracę. JeŜeli wszystko jest w porządku, będzie pani mogła wrócić do swoich zajęć. Byk - imię adekwatne do postury - podszedł do Peabody, która wyglądała teraz, zdaniem Dallas, jak cienki aczkolwiek twardy kawałek mięsa między dwoma wielkimi pajdami chleba. Eve wstała, na wszelki wypadek. - Nie macie prawa przychodzić tu i straszyć klientów. - Po prostu poŜytecznie spędzam czas, czekając, aŜ pan Gant zechce z nami porozmawiać. Pani porucznik, zdaje się, Ŝe pan Byk nie docenia naszej pracy. - Znam lepsze zajęcia dla kobiet.
Eve znów się podniosła, jej głos był chłodny jak grudniowy poranek. - Chcesz spróbować mnie czymś zająć, Byku? Kątem oka dostrzegła ruch, plamę koloru na wąskich krętych schodach wiodących na wyŜszy poziom. - No popatrz. Szef jednak znalazł czas na rozmowę. Zero miał około metra sześćdziesięciu wzrostu i nie mógł waŜyć więcej niŜ pięćdziesiąt kilogramów. Niski wzrost rekompensował sobie zadzieraniem nosa i krzykliwym strojem. Ubrany był w jaskrawoniebieski garnitur i kwiecistą róŜową koszulę. Krótkie proste włosy kojarzyły się Eve z portretami Juliusza Cezara. Podobnie jak oczy były smoliście czarne. Uśmiechnął się, błyskając srebrnym zębem. - CóŜ mogę zrobić dla pań policjantek? - Pan Gant? RozłoŜył ręce i skinął głową do Peabody. - Proszę mi mówić Zero. - Obawiam się, Ŝe dotarła do nas skarga. Musi pan pojechać z nami w celu złoŜenia wyjaśnień. - Jakiego rodzaju skarga? - Dotycząca handlu nielegalnymi substancjami. - Peabody zerknęła w stronę jednej z łóŜ. - Takich jak te zaŜywane w tej chwili przez część pańskiej klienteli. - LoŜe to ustronne, dyskretne miejsca. - Wzruszył ramionami. - Trudno mieć oczy dookoła głowy. Zaraz wyproszę tych ludzi.
Prowadzę lokal na poziomie. - Przedyskutujemy to u nas. - Aresztujecie mnie? - Chciałby pan? - Peabody uniosła brwi. Błysk wesołości w oczach Zera zgasł. W jego miejsce pojawiło się coś o wiele mniej przyjemnego. - Byk, skontaktuj się z Fienesem, przekaŜ mu, Ŝe spotkamy się... - Na policji - podsunęła usłuŜnie Delia. - Z detektyw Peabody. Zero wziął długi biały płaszcz, który wyglądał na uszyty z czystego kaszmiru. - Masz idiotę na bramce, Zero - stwierdziła Eve, gdy znaleźli się na zewnątrz. Gant wzruszył ramionami. - Przydaje się czasem. Dallas poprowadziła zatrzymanego okręŜną drogą przez komendę policji. Idąc, rzuciła mu znudzone spojrzenie. - Święta - powiedziała niejasno, kiedy minęli kolejną grupę ludzi sunących ruchomym pasem. - KaŜdy usilnie stara się opróŜnić biurko z niezałatwionych spraw, aby móc potem z czystym sumieniem usiąść i nic nie robić. Jest taki kocioł, Ŝe ledwie nam się udało zamówić na godzinę pokój przesłuchań. - Strata czasu. - Daj spokój, Zero. Wiesz, jak jest. Przychodzi skarga, trzeba odbębnić swoje. - Znam większość ludzi z antynarkotykowego. - Popatrzył na nią
spod zmruŜonych powiek. - Pani nie, ale... - Istnieje coś takiego jak przeniesienie, prawda? Gdy zeszli z ruchomej taśmy, Eve wprowadziła go do jednego z mniejszych pokoi przesłuchań. - Proszę zająć miejsce. - Wskazała jedno z dwóch krzeseł przy niewielkim stoliku. - Coś do picia? Kawę? - Tylko adwokata poproszę. - Dopilnuję tego. Detektyw Peabody, mogę prosić na moment? Wyszły na korytarz i zamknęły za sobą drzwi. - JuŜ miałam zacząć przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu ziaren grochu - skomentowała Peabody. - Czemu kluczyliśmy? - Lepiej mu nie mówić, Ŝe jesteśmy z wydziału zabójstw. Chyba Ŝe spyta. UwaŜa to za rutynowe przesłuchanie w sprawie nielegalnych substancji. Wie, czego się spodziewać, jak się wywinąć. Nie jest ani trochę zaniepokojony. Wydaje mu się, Ŝe nawet jeśli dostaliśmy skargę popartą solidnymi dowodami, wykpi się łapówką, zapłaci grzywnę i wróci do biznesu. - Zarozumiały sukinsyn - wycedziła Peabody. - Tak, wykorzystajmy to. Poszperajmy trochę. Nie wsadzimy go za morderstwo, ale moŜemy udowodnić związek z ofiarą. Niech wierzy, Ŝe jeden z jego klientów próbuje mu zaszkodzić. Dajmy do zrozumienia, iŜ próbujemy jedynie zebrać dane. Tubbs kogoś skrzywdził, a teraz próbuje zrzucić winę na Zera. Współpracuje z policją, Ŝeby nie dostać wyroku za posiadanie. - Rozumiem, trzeba go wkurzyć. Udawać, Ŝe osobiście mamy to
gdzieś. - Peabody zatarła ręce. - Pójdę przeczytać mu prawa. Zobaczę, czy uda nam się nawiązać nić porozumienia. - Poszukam jego adwokata. Pewnie poszedł do antynarkotykowego, - Eve uśmiechnęła się i odeszła. Peabody w przebłysku geniuszu zaczęła szczypać i klepać policzki. Weszła do pokoju ze spuszczonym wzrokiem i zaróŜowioną twarzą. - Ja... Ja włączę teraz magnetofon i przeczytam panu jego prawa, panie Gant. Moja... Porucznik sprawdzi, czy pański prawnik dotarł juŜ na miejsce. Uśmiechał się z zarozumiałą pewnością siebie, kiedy odchrząknęła nerwowo i zaczęła recytować mu jego prawa, włączywszy magnetofon. - Eee, czy zrozumiał pan swoje prawa i obowiązki, panie Gant? - Jasne. Zgnoiła cię, co? - To nie moja wina, Ŝe chce iść dziś wcześniej do domu, a zrzucili na nas tę sprawę. W kaŜdym razie, weszliśmy w posiadanie informacji sugerujących, iŜ nielegalne substancje są rozprowadzane na terenie lokalu będącego własnością... Kurczę, powinnam poczekać na adwokata. Przepraszam. - Nie szkodzi. - Rozluźnił się, poczuł się panem sytuacji. Dał jej ręką znak, Ŝeby kontynuowała. - Zacznijmy juŜ. Zaoszczędzimy czas. - CóŜ, zgoda. Pewna osoba zgłosiła nabycie u pana nielegalnych substancji. - Co? śe niby za drogo sprzedaję? Jeśli handlowałbym
nielegalnymi substancjami, czego nie robię, po co iść z czymś takim do glin? Lepiej do Biura Ochrony Praw Konsumenta. Peabody uśmiechnęła się w odpowiedzi, choć z pewnym przymusem. - Sytuacja przedstawia się następująco: ten osobnik zranił innego osobnika, pozostając pod wpływem substancji, które, jak twierdzi, kupił od pana. Zero wzniósł oczy do sufitu w geście niesmaku i irytacji. - A więc gość się naćpał i próbuje zrzucić winę za to, Ŝe jest dupkiem, na faceta, który sprzedał mu towar. Co za Ŝycie. - MoŜna to tak podsumować, jak sądzę. - Nie twierdzę, Ŝe sprzedaję prochy, ale koleś nie ma prawa oczerniać dostawcy, no nie? - Pan Lawrence twierdzi... - Skąd mam wiedzieć, o kogo chodzi? Wie pani, iłu ludzi dziennie widuję? - Nazywają go Tubbs, ale... - Tubbs? Tubbs nasłał na mnie gliny? Ten tłuścioch? Eve wróciła tą samą okręŜną drogą. Na tyle zagmatwała sytuację, Ŝe adwokat będzie ich tropił jeszcze co najmniej kolejne dwadzieścia minut. Zamiast do pokoju przesłuchań, weszła do pomieszczenia po drugiej stronie weneckiego lustra. Zobaczyła, jak Zero zrywa się z krzesła, klnąc głośno. Uśmiechnęła się z uznaniem. Peabody wyglądała na zdenerwowaną i zawstydzoną. Dobra
robota, uderza we właściwe struny. - Proszę, panie Gant. - Chcę porozmawiać z tym draniem. Spojrzeć mu w oczy. - Naprawdę nie mogę tego teraz zorganizować. Ale... - Ta tłusta świnia ma kłopoty? - MoŜna tak powiedzieć. Tak, moŜna powiedzieć... eee. - To dobrze. Proszę mu przekazać, Ŝe nie chcę więcej widzieć jego gęby w swoim klubie. - Zero wycelował w nią gniewnie palec z trzema połyskującymi pierścieniami. - Ma się juŜ u mnie nie pokazywać, ani on, ani Ŝaden z tych dupków w garniturkach, z którymi się prowadza. Będzie miał kłopoty za kupno i posiadanie? - Właściwie nie miał przy sobie nielegalnych substancji w chwili zatrzymania. Przeprowadzamy test toksykologiczny, więc będziemy mogli udowodnić zaŜywanie. - Pogrywa ze mną? Ja teŜ się z nim pobawię. - Bezpieczny w swoim świecie, Zero odchylił się na oparcie krzesła i załoŜył ręce na piersi. - Powiedzmy, Ŝe przekazałem komuś trochę towaru - własnego, nie na sprzedaŜ. GroŜą mi za to kara grzywny oraz prace społeczne. - Zazwyczaj na tym się kończy. - Sprowadźcie Piersa. Zawsze pracuję z Piersem. - Nie wydaje mi się, Ŝeby detektyw Piers był teraz na słuŜbie. - Niech przyjedzie. Zajmie się szczegółami. - Jak najbardziej. - Ćwok przychodzi do mnie. Wyłudza towar. Tłusty niechluj i skąpiradło, zawraca tylko głowę. Głównie bierze push, mam z tego
grosze, marnuje mój czas. Ale wyświadczam mu grzeczność, bo on i jego kumple to stali klienci. Przysługa dla klienta. Chce zestaw imprezowy, a ja wyłaŜę ze skóry, Ŝeby go dostał - po kosztach! śadnego zysku. To powinno wpłynąć na wysokość grzywny - upomniał Peabody. - Tak, proszę pana. - Dałem mu nawet osobny pakiet. Podrasowany specjalnie dla niego. - Podrasowany? - Prezent świąteczny. Darmowy. śadnej transakcji pienięŜnej. Gdybym tylko mógł go pozwać. Powinienem mieć prawo podać tego szczurzego syna do sądu za straty moralne. Poradzę się adwokata. - MoŜe pan się poradzić, panie Gant. Jednak trudno pozwać do sądu nieboszczyka. - Jak to, nieboszczyka? - Najwyraźniej podrasowany towar nie wyszedł mu na zdrowie. - Wystraszona i niepewna Peabody znikła bez śladu, na jej miejscu pojawiła się zimna, opanowana policjantka. - Nie Ŝyje i zabrał ze sobą niewinnego przechodnia. - Co to ma znaczyć, do cholery? - To znaczy, Ŝe ja - przy okazji, jestem z wydziału zabójstw, nie z antynarkotykowego - aresztuję pana. Martinie Gant, został pan zatrzymany pod zarzutem zamordowania Maksa Lawrence'a i Leo Jacobsa, posiadania oraz handlu nielegalnymi substancjami, a takŜe zarządzania lokalem rozrywkowym, w którym odbywa się dystrybucja
nielegalnych substancji. Odwróciła się do drzwi, przez które właśnie wchodziła Eve. - Skończyliście? - spytała wesolutko porucznik Dallas. - Czeka tu dwóch miłych panów policjantów gotowych, by zameldować naszego gościa. A, pański prawnik, zdaje się, zabłądził. PomoŜemy mu pana znaleźć. - Zabiorę wam odznaki. Peabody chwyciła Ganta pod jedno ramię, Eve pod drugie i postawiły go na nogi. - Nie w tym Ŝyciu - odparła Dallas, przekazując zatrzymanego policjantom i patrząc, jak eskortują go za drzwi. - Dobra robota, pani detektyw. - Miałam szczęście. I to duŜe. Poza tym, zdaje się, Ŝe facet ma w kieszeni część wydziału antynarkotykowego. - Tak. Trzeba będzie sobie uciąć małą pogawędkę z Piersem. Napiszmy sprawozdanie. - Powiedziałaś, Ŝe nie wsadzimy go za morderstwo. - Zgadza się - przyznała Eve, potrząsając głową, kiedy szły korytarzem. - MoŜe nieumyślne spowodowanie śmierci. MoŜe. Ale będzie miał kłopoty. Trafi na jakiś czas do aresztu i cofną mu licencje na prowadzenie działalności. Zapłaci spore grzywny i wyda fortunę na prawników. Zapłaci. To wszystko, co mogłyśmy zrobić. - Wszystko, na co mogą liczyć Tubbs i Jacobs - dodała Peabody. Drzwi biura otworzyły się i wyłonił się zza nich Troy Trueheart, wysoki, dobrze zbudowany młody funkcjonariusz. WciąŜ jeszcze
Ŝółtodziób. - Pani porucznik, jakaś kobieta do pani. - W jakiej sprawie? - Osobistej. - Zmarszczył czoło, rozejrzał się na boki. - Nie widzę jej. Chyba nie wyszła. Kilka minut temu podałem jej kawę. - Nazwisko? - Lombard. Pani Lombard. - Jak ją namierzysz, daj mi znać. - Dallas? Sporządzę raport, co? Chciałabym - dodała Peabody - wiesz, dokończyć sprawę. - Przypomnę ci te słowa, kiedy zacznie się proces. Eve udała się do swojego gabinetu, ciasnego pokoiku, w którym ledwie mieściły się biurko, dodatkowe krzesło i wąska tafla przezroczystego szkła uchodząca za okno. Nie mogła nie zauwaŜyć kobiety. Siedziała na krześle dla gościa, popijając kawę z papierowego kubka. Miała burzę loków w odcieniu marchewkowy blond i ciemnozielone oczy. Bladość cery oŜywiały plamy róŜu na policzkach oraz róŜowa pomadka na ustach. Wiek około pięćdziesięciu pięciu lat, oceniła Eve, błyskawicznie sporządzając w pamięci rysopis. Grubokoścista sylwetka, biała kobieta w zielonej sukience z czarnymi mankietami i kołnierzykiem. Czarne szpilki i gigantyczna torebka ustawiona starannie obok nich. Zapiszczała na widok Eve, omal nie wylała kawy, pospiesznie odstawiła kubek. - Jesteś wreszcie!
Poderwała się z krzesła; róŜ na jej policzkach pociemniał, oczy rozbłysły, a w głosie dało się słyszeć charakterystyczny zaśpiew i jeszcze coś, co sprawiło, Ŝe Eve oblała się nagle zimnym potem. - Pani Lombard? Nie wolno wchodzić do pomieszczeń słuŜbowych. - Chciałam tylko zobaczyć, gdzie pracujesz. Fiu, fiu, złotko, popatrz tylko, jak ci się powodzi. - Ruszyła naprzód w kierunku Eve i byłaby zamknęła ją w uścisku, gdyby ta nie wykazała się refleksem. - Chwileczkę. Kim pani jest i czego chce? Zielone oczy rozszerzyły się i wypełniły łzami. - AleŜ, kochanie, nie pamiętasz mnie? To ja, mamusia!