NORA ROBERTS
pisząca jako J.D.Robb
Zdrada i śmierć
Tytuł oryginału TREACHERY IN
DEATH
W naturze człowieka nie istnieje nic
takiego, jak zdecydowane i swobodne
opowiedzenie się czy to za dobrem czy
za złem - z wyjątkiem momentu
egzekucji. NATHANIELHAWTHORNE
I na swoją wściekłość ciągle chucha.
ROBERT BURNS
Rozdział 1
Starszy mężczyzna leżał pośród
rozsypanych batoników i gum do żucia.
Ze zgniecionych puszek napojów
bezalkoholowych, energetycznych i
izotonicznych wypływały przez rozbitą
szybę lodówki kolorowe strugi.
Porwane torebki chipsów sojowych,
rozdeptanych na miazgę, pokrywały
podłogę skromnego sklepiku.
Na ścianie za ladą wisiało oprawione w
ramki zdjęcie, przedstawiające tego
mężczyznę, kiedy był znacznie młodszy, i
kobietę, która - jak przypuszczała Eve -
teraz była wdową po nim. Stali przed
sklepem, trzymając się za ręce. Na ich
twarzach malowała się duma i
zadowolenie oraz optymizm.
Przyszłość tego człowieka zakończyła
się dziś, pomyślała, w kałuży krwi i
pośród rozsypanych przegryzek.
Porucznik Eve Dallas stała, patrząc na
zwłoki w zdemolowanym sklepie, a
policjant, który pierwszy pojawił się na
miejscu wydarzenia, przekazywał jej to,
co zdążył ustalić.
- To Charlie Ochi. Razem ze swoją
żoną prowadzą ten sklepik od blisko
pięćdziesięciu lat.
Widząc nerwowy tik na twarzy
mundurowego, Eve domyśliła się, że
funkcjonariusz znał denata.
- Pani Ochi jest na zapleczu, razem z
ratownikiem medycznym. - Znów mu
drgnął mięsień. - Ją też pobili, jakby im
było za mało.
- Ilu ich było?
- Powiedziała, że trzech. Trzej
mężczyźni w wieku dwudziestu kilku lat.
Jeden biały, jeden czarny, jeden żółty.
Przychodzili tu już wcześniej,
właściciele przepędzili ich za kradzież.
Tym razem pojawili się z jakimś
urządzeniem własnej roboty, którym
zablokowali kamerę.
Ruchem głowy wskazał urządzenie
monitorujące.
- Uważa, że byli naćpani do
nieprzytomności, śmieli się jak hieny,
wpychali do kieszeni batony. Próbowała
ich powstrzymać, a wtedy uderzyli ją
czymś w rodzaju pałki. Kiedy jej mąż
wyszedł z zaplecza, też go uderzyli, ale
nie dał się zastraszyć. Jeden z nich
przyłożył mu jakiś aparat do piersi.
Według słów pani Ochi mąż padł jak
podcięty. Zabrali trochę towaru -
słodyczy, chipsów i tym podobnych
rzeczy - nie przestając się śmiać,
narobili trochę szkód i uciekli.
- Podała ich rysopisy?
- Tak, i to dość dokładne. A na dodatek
mamy świadka, który widział, jak
wybiegali ze sklepu, i rozpoznał jednego
z nich. To niejaki Bruster Lowe, znany
jako Skid. Powiedział, że pobiegli na
południe. Świadek, Yuri Drew, czeka na
zewnątrz. To on powiadomił policję.
- Na razie dziękuję. - Eve odwróciła
się do swojej partnerki. - Jak chcesz się
do tego zabrać? - Kiedy Peabody
zamrugała swoimi ciemnymi oczami,
Eve powiedziała jej: - Ty pokierujesz
śledztwem. Jak chcesz się do tego
zabrać?
- Dobra. - Odznaka Peabody nie była
nowiutka, ale wciąż błyszczała. Eve
dała Delii chwilę na zebranie myśli.
- Sprawdźmy Lowe'a, ustalmy jego
adres, zapoznajmy się z jego kartoteką,
jeśli w niej figuruje. Może dowiemy się
czegoś o jego kumplach. Musimy
rozesłać ich rysopisy. Chcę, żeby szybko
ujęto tych dupków.
Eve widziała, jak w miarę mówienia jej
była asystentka, a obecna partnerka,
nabiera pewności siebie.
- Musimy tu ściągnąć techników. Ci
kretyni przypuszczalnie zostawili masę
odcisków i śladów. Przekonamy się, co
zarejestrowała kamera, zanim ją
zablokowali, resztę zostawimy
wydziałowi przestępstw
elektronicznych.
Peabody, z ciemnymi włosami,
sczesanymi z kwadratowej twarzy i
związanymi w kucyk, spojrzała na
zwłoki.
- Nie ma co zwlekać, trzeba znaleźć
jego dane.
- Już się do tego biorę - powiedziała
Eve, a jej partnerka znów zamrugała
zaskoczona.
- Serio?
- Ty kierujesz śledztwem. -
Skrzyżowawszy długie nogi, Eve
przeczytała na głos to, co się
wyświetliło na ekranie jej palmtopa. -
Bruster Lowe, alias Skid, biały, lat
dwadzieścia trzy. Brak aktualnego
adresu zamieszkania. Ostatnio mieszkał
przy Avenue B, u matki. Notowany, mam
wykaz jego wykroczeń, zanim osiągnął
pełnoletność. Posiadanie zakazanych
substancji, wandalizm, kradzieże
sklepowe, niszczenie własności
prywatnej, kradzieże samochodów i te
pe, i te de.
- Czy są odsyłacze...
- Są. Nie ty jedna wiesz, jak się to
robi - przypomniała jej Eve. - Razem z
nim byli aresztowani Leon Slatter alias
Slash, mężczyzna rasy mieszanej, wiek
dwadzieścia dwa lata, i Jimmy K.
Rogan, alias Smash, mężczyzna rasy
czarnej, wiek dwadzieścia trzy lata.
Najprawdopodobniej działali razem.
- Bardzo dobrze. Adresy?
- Slatter mieszka przy Zachodniej
Czwartej.
- Świetnie. Funkcjonariuszu, proszę
wziąć dane od pani porucznik. Chcę,
żeby zatrzymano tych trzech osobników.
Moja partnerka i ja włączymy się do
poszukiwań, kiedy tu skończymy, ale nie
warto tracić czasu.
- Tak jest.
- Ja przesłucham świadka - zwróciła
się Peabody do Eve. - Ty przesłuchaj
żonę, dobrze?
-Ty...
- Ja kieruję śledztwem. Rozumiem.
Dzięki, Dallas.
To coś niezwykłego usłyszeć
podziękowania za zlecenie zajęcia się
trupem, pomyślała Eve, kiedy
przykucnęła, żeby potwierdzić jego
tożsamość. Ale ostatecznie były
policjantkami od zabójstw.
Poświ ęciła jeszcze kilka minut na
oględziny zwłok, obejrzała stłuczenia na
skroni i rękach. Nie miała cienia
wątpliwości, że lekarz sądowy
potwierdzi, iż żadne z nich nie
spowodowało śmierci. Ale
elektroniczny zakłócacz domowej
roboty, przyłożony do klatki piersiowej
pana Ochiego, prawdopodobnie
wywołał wstrząs, który sprawił, że
osiem-dziesięciotrzyletnie serce
mężczyzny przestało bić.
Eve wyprostowała się i obrzuciła
wzrokiem zdemolowane pomieszczenie.
Z tego, co widziała, mieli ładny sklepik.
Podłogi, okno i lada lśniły czystością,
jeśli nie liczyć rozlanych napojów oraz
kałuży krwi. Towary, których nie
zrzucono na ziemię ani nie zniszczono,
stały równiutko na półkach.
Pięćdziesiąt lat prowadzili sklep,
przypomniała sobie słowa
funkcjonariusza, pracowali, wiedli
spokojne życie, póki trójka
skurczysynów nie postanowiła tego
zniszczyć dla garści batoników i
chipsów sojowych.
Po dwunastu latach służby w policji
przestało ją dziwić to, co jedni ludzie
robią innym. Ale nadal wkurzało ją
marnotrawstwo i nonszalancja.
Przeszła na zaplecze, gdzie mieściło się
biuro i magazyn. Ratownik medyczny
pakował swój sprzęt.
- Pani Ochi, naprawdę powinna pani
pozwolić się zabrać do szpitala.
Kobieta pokręciła głową.
- Moje dzieci, moje wnuki już tu jadą.
Zaczekam na swoje dzieci.
- Kiedy tu dotrą, powinna pani zgłosić
się na badanie. - Mówił łagodnie i
cicho, delikatnie położywszy dłoń na jej
ramieniu. - Dobrze? Proszę przyjąć moje
wyrazy współczucia.
- Dziękuję. - Przeniosła na Eve
spojrzenie swoich zielonych oczu.
Twarz miała pomarszczoną ze starości i
posiniaczoną. - Zabili Charliego -
powiedziała zwyczajnie.
- Tak, proszę pani. Przykro mi w
związku z poniesioną przez panią stratą.
- Wszystkim jest przykro. Tym trzem,
którzy go zabili, też będzie przykro.
Gdybym mogła, sprawiłabym własnymi
rękami, żeby im było przykro.
- Zajmiemy się nimi. Jestem porucznik
Dallas. Muszę zadać pani kilka pytań.
- Znam panią. - Pani Ochi podniosła
rękę i wycelowała palec w Eve. -
Widziałam panią w telewizji w
programie „Teraz". Widziałam panią z
Nadine Furst. Razem z Charliem lubimy
oglądać ten program. Zamierzaliśmy
przeczytać książkę, którą napisała o
pani.
- Właściwie nie jest o mnie. - Ale Eve
nie ciągnęła tego tematu, bo były
ważniejsze sprawy, o których należało
porozmawiać... I ponieważ trochę ją to
peszyło. - Może opowie mi pani, co się
wydarzyło, pani Ochi?
- Powiedziałam o wszystkim tamtemu
policjantowi i powiem też pani. Stałam
za ladą, a Charlie był na zapleczu, kiedy
weszli. Powiedzieliśmy im, żeby więcej
się tu nie pokazywali, bo kradną,
niszczą, obrażają nas i naszych klientów.
Ta trójka szuka kłopotów. To chuligani.
Biały chłopak wycelował przedmiot,
który trzymał w rękach, w kamerę, i
obraz na monitorze zniknął.
Mówiła tak, jakby wykuwała słowa
młotkiem w kamieniu, jej oczy pozostały
suche i pełne złości. Żadnych łez,
pomyślała Eve, przynajmniej na razie.
Tylko zimny płomień gniewu, jaki znają
naprawdę tylko ci, którzy ocaleli.
- Śmiali się - ciągnęła pani Ochi. -
Poklepywali się po plecach, robili
żółwiki, czarny powiedział: „Co teraz
zrobisz, stara babo?" i złapał garść
cukierków. Krzyknęłam na nich, żeby się
wynosili z mojego sklepu, a ten drugi,
mieszaniec, uderzył mnie czymś, aż
zobaczyłam wszystkie gwiazdy.
Próbowałam dostać się na zaplecze,
gdzie był Charlie, ale znów mnie uderzył
i upadłam. Nie przestawali się śmiać.
Byli naćpani - dodała. - Wiem, jak
wyglądają ludzie po narkotykach.
Pojawił się Charlie. Leżałam na
podłodze, pomyślałam, że ten
mieszaniec zaraz znów mnie uderzy, lecz
Charlie rzucił się na niego i go
odciągnął. Próbowałam wstać, żeby mu
pomóc, ale...
Głos jej się załamał, gniew zastąpiło
poczucie winy.
- Była pani poturbowana, pani Ochi.
- Ten czarny uderzył Charliego tak, jak
mieszaniec uderzył mnie, ale Charlie nie
upadł. Mój Charlie nie był ani tak duży,
ani młody, jak ci zabójcy, ale był silny.
Zawsze był silnym mężczyzną.
Wzięła głęboki oddech i uspokoiła się
nieco.
- Oddał mu. Próbowałam wstać i
znaleźć coś, czym mogłabym zdzielić
tych łobuzów. W pewnej chwili ten
biały powiedział: „Pieprz się, ty stary
dziadu" i przytknął Charliemu ten
przedmiot... Zakłócacz, paralizator czy
co to było... Tutaj.
Położyła rękę na sercu.
- Rozległ się suchy trzask, jaki czasem
wydają urządzenia elektryczne, jeśli
domyśla się pani, o co mi chodzi. A
potem pstryknięcie i Charlie upadł.
Przycisnął rękę do piersi, powiedział
„Kata", powiedział moje imię... - Usta
4
jej zadrżały, ale się opanowała. -
Powiedział „Kata" i upadł. Doczołgałam
się do niego. Nie przestawali się śmiać i
wydzierać, tłukli wszystko, deptali.
Wreszcie jeden z nich, nie wiem, który,
kopnął mnie w bok, i wybiegli.
Pani Ochi na chwilę zamknęła oczy.
- Wybiegli, a potem, zaraz... Za
minutę? Może wcześniej, wbiegł Yuri.
Próbował pomóc Charliemu, zaczął mu
robić masaż serca. Dobry chłopak z tego
Yuriego... Kiedyś jego tata u nas
pracował... Ale nie mógł pomóc mojemu
mężowi. Zadzwonił na policję i na
pogotowie, wyjął lód z zamrażarki, żeby
przyłożyć mi na głowę. Siedział ze mną,
ze mną i z Charliem, do przyjazdu
policji.
Pochyliła się do przodu.
- Nie są nikim ważnym. My też nie
jesteśmy nikim ważnym w
przeciwieństwie do tych, o których
rozmawia pani z Nadine Furst w
programie „Teraz". Ale nie pozwoli
pani, żeby im to uszło na sucho, prawda?
- Jesteście ważni dla nowojorskiej
policji, pani Ochi. Pani i pan Ochi
jesteście ważni dla mnie, dla mojej
partnerki, dla każdego gliniarza,
prowadzącego tę sprawę.
- Wierzę pani, kiedy to pani mówi, bo
pani też w to wierzy.
- Wiem. Już ich szukamy i na pewno
znajdziemy. Będzie nam łatwiej, jeśli
udostępni nam pani nagranie z kamery.
Jeśli nie zablokowali jej, zanim weszli,
zarejestrowała ich. Poza tym mamy
zeznania pani i Yuriego. Nie ujdzie im to
na sucho.
- W kasetce pod ladą są pieniądze.
Niewiele... Nie trzymamy dużo gotówki.
Ale nie chcieli pieniędzy. Wzięli
słodycze, napoje, chipsy. Właściwie na
nich też im nie zależało. Chcieli tylko
niszczyć, sprawiać ból, demolować. Co
sprawia, że chłopcy przemieniają się w
dzikie bestie? Wie pani?
- Nie - powiedziała Eve. - Nie wiem.
Eve patrzyła, jak bliscy pani Ochi
wsadzają ją do samochodu, żeby jechać
do lekarza, i jak umieszczano zwłoki
pana Ochiego w ambulansie, by je
przetransportować do zakładu medycyny
sądowej.
Lato 2060 roku było upalne i nie
zanosiło się na to, że wkrótce nadejdzie
ochłodzenie. Stojąc w skwarnym
powietrzu, przesunęła dłonią po krótko
obciętych, brązowych włosach, marząc
o choćby najmniejszym powiewie
wietrzyka. Parę razy musiała się
powstrzymać, żeby nie ponaglać
Peabody, nie dyrygować nią, nie
wydawać jej poleceń.
Dokładność to dobra cecha, powtarzała
sobie. Zdjęcia podejrzanych już
rozesłano, gliniarze już pukali do drzwi
domów.
Poniewczasie przypomniała sobie o
szkłach przeciwsłonecznych i lekko się
zdziwiła, kiedy znalazła je w kieszeni.
Włożyła okulary, więc przynajmniej
przestało ją razić słońce. Stała, wysoka,
szczupła w beżowej marynarce,
ciemnych spodniach i ciężkich butach,
czekając, aż podeszła do niej Peabody.
- Nie ma nikogo pod żadnym z dwóch
NORA ROBERTS pisząca jako J.D.Robb Zdrada i śmierć Tytuł oryginału TREACHERY IN DEATH W naturze człowieka nie istnieje nic takiego, jak zdecydowane i swobodne opowiedzenie się czy to za dobrem czy za złem - z wyjątkiem momentu egzekucji. NATHANIELHAWTHORNE I na swoją wściekłość ciągle chucha.
ROBERT BURNS Rozdział 1 Starszy mężczyzna leżał pośród rozsypanych batoników i gum do żucia. Ze zgniecionych puszek napojów bezalkoholowych, energetycznych i izotonicznych wypływały przez rozbitą szybę lodówki kolorowe strugi. Porwane torebki chipsów sojowych, rozdeptanych na miazgę, pokrywały podłogę skromnego sklepiku. Na ścianie za ladą wisiało oprawione w ramki zdjęcie, przedstawiające tego mężczyznę, kiedy był znacznie młodszy, i kobietę, która - jak przypuszczała Eve -
teraz była wdową po nim. Stali przed sklepem, trzymając się za ręce. Na ich twarzach malowała się duma i zadowolenie oraz optymizm. Przyszłość tego człowieka zakończyła się dziś, pomyślała, w kałuży krwi i pośród rozsypanych przegryzek. Porucznik Eve Dallas stała, patrząc na zwłoki w zdemolowanym sklepie, a policjant, który pierwszy pojawił się na miejscu wydarzenia, przekazywał jej to, co zdążył ustalić. - To Charlie Ochi. Razem ze swoją żoną prowadzą ten sklepik od blisko pięćdziesięciu lat.
Widząc nerwowy tik na twarzy mundurowego, Eve domyśliła się, że funkcjonariusz znał denata. - Pani Ochi jest na zapleczu, razem z ratownikiem medycznym. - Znów mu drgnął mięsień. - Ją też pobili, jakby im było za mało. - Ilu ich było? - Powiedziała, że trzech. Trzej mężczyźni w wieku dwudziestu kilku lat. Jeden biały, jeden czarny, jeden żółty. Przychodzili tu już wcześniej, właściciele przepędzili ich za kradzież. Tym razem pojawili się z jakimś urządzeniem własnej roboty, którym zablokowali kamerę.
Ruchem głowy wskazał urządzenie monitorujące. - Uważa, że byli naćpani do nieprzytomności, śmieli się jak hieny, wpychali do kieszeni batony. Próbowała ich powstrzymać, a wtedy uderzyli ją czymś w rodzaju pałki. Kiedy jej mąż wyszedł z zaplecza, też go uderzyli, ale nie dał się zastraszyć. Jeden z nich przyłożył mu jakiś aparat do piersi. Według słów pani Ochi mąż padł jak podcięty. Zabrali trochę towaru - słodyczy, chipsów i tym podobnych rzeczy - nie przestając się śmiać, narobili trochę szkód i uciekli. - Podała ich rysopisy?
- Tak, i to dość dokładne. A na dodatek mamy świadka, który widział, jak wybiegali ze sklepu, i rozpoznał jednego z nich. To niejaki Bruster Lowe, znany jako Skid. Powiedział, że pobiegli na południe. Świadek, Yuri Drew, czeka na zewnątrz. To on powiadomił policję. - Na razie dziękuję. - Eve odwróciła się do swojej partnerki. - Jak chcesz się do tego zabrać? - Kiedy Peabody zamrugała swoimi ciemnymi oczami, Eve powiedziała jej: - Ty pokierujesz śledztwem. Jak chcesz się do tego zabrać? - Dobra. - Odznaka Peabody nie była nowiutka, ale wciąż błyszczała. Eve
dała Delii chwilę na zebranie myśli. - Sprawdźmy Lowe'a, ustalmy jego adres, zapoznajmy się z jego kartoteką, jeśli w niej figuruje. Może dowiemy się czegoś o jego kumplach. Musimy rozesłać ich rysopisy. Chcę, żeby szybko ujęto tych dupków. Eve widziała, jak w miarę mówienia jej była asystentka, a obecna partnerka, nabiera pewności siebie. - Musimy tu ściągnąć techników. Ci kretyni przypuszczalnie zostawili masę odcisków i śladów. Przekonamy się, co zarejestrowała kamera, zanim ją zablokowali, resztę zostawimy wydziałowi przestępstw
elektronicznych. Peabody, z ciemnymi włosami, sczesanymi z kwadratowej twarzy i związanymi w kucyk, spojrzała na zwłoki. - Nie ma co zwlekać, trzeba znaleźć jego dane. - Już się do tego biorę - powiedziała Eve, a jej partnerka znów zamrugała zaskoczona. - Serio? - Ty kierujesz śledztwem. - Skrzyżowawszy długie nogi, Eve przeczytała na głos to, co się
wyświetliło na ekranie jej palmtopa. - Bruster Lowe, alias Skid, biały, lat dwadzieścia trzy. Brak aktualnego adresu zamieszkania. Ostatnio mieszkał przy Avenue B, u matki. Notowany, mam wykaz jego wykroczeń, zanim osiągnął pełnoletność. Posiadanie zakazanych substancji, wandalizm, kradzieże sklepowe, niszczenie własności prywatnej, kradzieże samochodów i te pe, i te de. - Czy są odsyłacze... - Są. Nie ty jedna wiesz, jak się to robi - przypomniała jej Eve. - Razem z nim byli aresztowani Leon Slatter alias Slash, mężczyzna rasy mieszanej, wiek
dwadzieścia dwa lata, i Jimmy K. Rogan, alias Smash, mężczyzna rasy czarnej, wiek dwadzieścia trzy lata. Najprawdopodobniej działali razem. - Bardzo dobrze. Adresy? - Slatter mieszka przy Zachodniej Czwartej. - Świetnie. Funkcjonariuszu, proszę wziąć dane od pani porucznik. Chcę, żeby zatrzymano tych trzech osobników. Moja partnerka i ja włączymy się do poszukiwań, kiedy tu skończymy, ale nie warto tracić czasu. - Tak jest.
- Ja przesłucham świadka - zwróciła się Peabody do Eve. - Ty przesłuchaj żonę, dobrze? -Ty... - Ja kieruję śledztwem. Rozumiem. Dzięki, Dallas. To coś niezwykłego usłyszeć podziękowania za zlecenie zajęcia się trupem, pomyślała Eve, kiedy przykucnęła, żeby potwierdzić jego tożsamość. Ale ostatecznie były policjantkami od zabójstw. Poświ ęciła jeszcze kilka minut na oględziny zwłok, obejrzała stłuczenia na skroni i rękach. Nie miała cienia
wątpliwości, że lekarz sądowy potwierdzi, iż żadne z nich nie spowodowało śmierci. Ale elektroniczny zakłócacz domowej roboty, przyłożony do klatki piersiowej pana Ochiego, prawdopodobnie wywołał wstrząs, który sprawił, że osiem-dziesięciotrzyletnie serce mężczyzny przestało bić. Eve wyprostowała się i obrzuciła wzrokiem zdemolowane pomieszczenie. Z tego, co widziała, mieli ładny sklepik. Podłogi, okno i lada lśniły czystością, jeśli nie liczyć rozlanych napojów oraz kałuży krwi. Towary, których nie zrzucono na ziemię ani nie zniszczono, stały równiutko na półkach.
Pięćdziesiąt lat prowadzili sklep, przypomniała sobie słowa funkcjonariusza, pracowali, wiedli spokojne życie, póki trójka skurczysynów nie postanowiła tego zniszczyć dla garści batoników i chipsów sojowych. Po dwunastu latach służby w policji przestało ją dziwić to, co jedni ludzie robią innym. Ale nadal wkurzało ją marnotrawstwo i nonszalancja. Przeszła na zaplecze, gdzie mieściło się biuro i magazyn. Ratownik medyczny pakował swój sprzęt. - Pani Ochi, naprawdę powinna pani pozwolić się zabrać do szpitala.
Kobieta pokręciła głową. - Moje dzieci, moje wnuki już tu jadą. Zaczekam na swoje dzieci. - Kiedy tu dotrą, powinna pani zgłosić się na badanie. - Mówił łagodnie i cicho, delikatnie położywszy dłoń na jej ramieniu. - Dobrze? Proszę przyjąć moje wyrazy współczucia. - Dziękuję. - Przeniosła na Eve spojrzenie swoich zielonych oczu. Twarz miała pomarszczoną ze starości i posiniaczoną. - Zabili Charliego - powiedziała zwyczajnie. - Tak, proszę pani. Przykro mi w związku z poniesioną przez panią stratą.
- Wszystkim jest przykro. Tym trzem, którzy go zabili, też będzie przykro. Gdybym mogła, sprawiłabym własnymi rękami, żeby im było przykro. - Zajmiemy się nimi. Jestem porucznik Dallas. Muszę zadać pani kilka pytań. - Znam panią. - Pani Ochi podniosła rękę i wycelowała palec w Eve. - Widziałam panią w telewizji w programie „Teraz". Widziałam panią z Nadine Furst. Razem z Charliem lubimy oglądać ten program. Zamierzaliśmy przeczytać książkę, którą napisała o pani. - Właściwie nie jest o mnie. - Ale Eve nie ciągnęła tego tematu, bo były
ważniejsze sprawy, o których należało porozmawiać... I ponieważ trochę ją to peszyło. - Może opowie mi pani, co się wydarzyło, pani Ochi? - Powiedziałam o wszystkim tamtemu policjantowi i powiem też pani. Stałam za ladą, a Charlie był na zapleczu, kiedy weszli. Powiedzieliśmy im, żeby więcej się tu nie pokazywali, bo kradną, niszczą, obrażają nas i naszych klientów. Ta trójka szuka kłopotów. To chuligani. Biały chłopak wycelował przedmiot, który trzymał w rękach, w kamerę, i obraz na monitorze zniknął. Mówiła tak, jakby wykuwała słowa młotkiem w kamieniu, jej oczy pozostały
suche i pełne złości. Żadnych łez, pomyślała Eve, przynajmniej na razie. Tylko zimny płomień gniewu, jaki znają naprawdę tylko ci, którzy ocaleli. - Śmiali się - ciągnęła pani Ochi. - Poklepywali się po plecach, robili żółwiki, czarny powiedział: „Co teraz zrobisz, stara babo?" i złapał garść cukierków. Krzyknęłam na nich, żeby się wynosili z mojego sklepu, a ten drugi, mieszaniec, uderzył mnie czymś, aż zobaczyłam wszystkie gwiazdy. Próbowałam dostać się na zaplecze, gdzie był Charlie, ale znów mnie uderzył i upadłam. Nie przestawali się śmiać. Byli naćpani - dodała. - Wiem, jak wyglądają ludzie po narkotykach.
Pojawił się Charlie. Leżałam na podłodze, pomyślałam, że ten mieszaniec zaraz znów mnie uderzy, lecz Charlie rzucił się na niego i go odciągnął. Próbowałam wstać, żeby mu pomóc, ale... Głos jej się załamał, gniew zastąpiło poczucie winy. - Była pani poturbowana, pani Ochi. - Ten czarny uderzył Charliego tak, jak mieszaniec uderzył mnie, ale Charlie nie upadł. Mój Charlie nie był ani tak duży, ani młody, jak ci zabójcy, ale był silny. Zawsze był silnym mężczyzną. Wzięła głęboki oddech i uspokoiła się
nieco. - Oddał mu. Próbowałam wstać i znaleźć coś, czym mogłabym zdzielić tych łobuzów. W pewnej chwili ten biały powiedział: „Pieprz się, ty stary dziadu" i przytknął Charliemu ten przedmiot... Zakłócacz, paralizator czy co to było... Tutaj. Położyła rękę na sercu. - Rozległ się suchy trzask, jaki czasem wydają urządzenia elektryczne, jeśli domyśla się pani, o co mi chodzi. A potem pstryknięcie i Charlie upadł. Przycisnął rękę do piersi, powiedział „Kata", powiedział moje imię... - Usta
4 jej zadrżały, ale się opanowała. - Powiedział „Kata" i upadł. Doczołgałam się do niego. Nie przestawali się śmiać i wydzierać, tłukli wszystko, deptali. Wreszcie jeden z nich, nie wiem, który, kopnął mnie w bok, i wybiegli. Pani Ochi na chwilę zamknęła oczy. - Wybiegli, a potem, zaraz... Za minutę? Może wcześniej, wbiegł Yuri. Próbował pomóc Charliemu, zaczął mu robić masaż serca. Dobry chłopak z tego Yuriego... Kiedyś jego tata u nas pracował... Ale nie mógł pomóc mojemu mężowi. Zadzwonił na policję i na pogotowie, wyjął lód z zamrażarki, żeby
przyłożyć mi na głowę. Siedział ze mną, ze mną i z Charliem, do przyjazdu policji. Pochyliła się do przodu. - Nie są nikim ważnym. My też nie jesteśmy nikim ważnym w przeciwieństwie do tych, o których rozmawia pani z Nadine Furst w programie „Teraz". Ale nie pozwoli pani, żeby im to uszło na sucho, prawda? - Jesteście ważni dla nowojorskiej policji, pani Ochi. Pani i pan Ochi jesteście ważni dla mnie, dla mojej partnerki, dla każdego gliniarza, prowadzącego tę sprawę.
- Wierzę pani, kiedy to pani mówi, bo pani też w to wierzy. - Wiem. Już ich szukamy i na pewno znajdziemy. Będzie nam łatwiej, jeśli udostępni nam pani nagranie z kamery. Jeśli nie zablokowali jej, zanim weszli, zarejestrowała ich. Poza tym mamy zeznania pani i Yuriego. Nie ujdzie im to na sucho. - W kasetce pod ladą są pieniądze. Niewiele... Nie trzymamy dużo gotówki. Ale nie chcieli pieniędzy. Wzięli słodycze, napoje, chipsy. Właściwie na nich też im nie zależało. Chcieli tylko niszczyć, sprawiać ból, demolować. Co sprawia, że chłopcy przemieniają się w
dzikie bestie? Wie pani? - Nie - powiedziała Eve. - Nie wiem. Eve patrzyła, jak bliscy pani Ochi wsadzają ją do samochodu, żeby jechać do lekarza, i jak umieszczano zwłoki pana Ochiego w ambulansie, by je przetransportować do zakładu medycyny sądowej. Lato 2060 roku było upalne i nie zanosiło się na to, że wkrótce nadejdzie ochłodzenie. Stojąc w skwarnym powietrzu, przesunęła dłonią po krótko obciętych, brązowych włosach, marząc o choćby najmniejszym powiewie wietrzyka. Parę razy musiała się powstrzymać, żeby nie ponaglać
Peabody, nie dyrygować nią, nie wydawać jej poleceń. Dokładność to dobra cecha, powtarzała sobie. Zdjęcia podejrzanych już rozesłano, gliniarze już pukali do drzwi domów. Poniewczasie przypomniała sobie o szkłach przeciwsłonecznych i lekko się zdziwiła, kiedy znalazła je w kieszeni. Włożyła okulary, więc przynajmniej przestało ją razić słońce. Stała, wysoka, szczupła w beżowej marynarce, ciemnych spodniach i ciężkich butach, czekając, aż podeszła do niej Peabody. - Nie ma nikogo pod żadnym z dwóch