Tyś dla mnie ucieczką:
z ucisku mnie wyrwiesz,otoczysz mnie
radościami ocalenia.
PSALM 32, 7
(Biblia Tysiąclecia)
Zwykle dziecko,
Spokojnej oddech piersi,
W każdej jest chwili pełne życia.
Cóż ono wie o śmierci?
WORDSWORTH (przekład Zygmunt
Kubiak)
Rozdział 1
Zaniedbanie może zrujnować budynek
cegła po cegle. Według niego jest to
bardziej podstępne niż huragan czy
trzęsienie ziemi, bo niszczy wolno,
cicho, nie w złości czy afekcie, tylko z
całkowitą pogardą. A może zbyt
lirycznie go nastroił dom, który od
ponad kilkunastu lat służył jedynie jako
schronienie dla szczurów i ćpunów. Ale
jeśli się ma wizję i sporo pieniędzy,
można sprawić, by stary, rozsypujący się
budynek w miejscu, gdzie kiedyś była
Piekielna Kuchnia, odzyskał dawną
świetność i znów przyciągał
mieszkańców Nowego Jorku. Roarke
miał wizję i sporo pieniędzy, a do tego
lubił robić to, co mu sprawia
przyjemność. Od ponad roku miał na oku
tę nieruchomość, czekając jak kot przed
mysią norką, aż podupadający
konglomerat, będący jej właścicielem,
jeszcze bardziej podupadnie. Poza tym
nastawiał uszu i słyszał pogłoski o
remoncie lub rozbiórce budynku, o
dodatkowych funduszach oraz
całkowitym bankructwie. Tak, jak
przypuszczał, po pewnym czasie
nieruchomość pojawiła się na rynku. Ale
nie spieszył się, czekał na właściwy
moment, aż jego zdaniem wzięta z sufitu
cena sprzedaży spadła do rozsądnego
poziomu. Jeszcze trochę odczekał,
wiedząc, że kłopoty, jakie przeżywa
firma, której własnością był ten
budynek, sprawią, że właściciele staną
się bardziej skłonni zaakceptować cenę
znacznie niższą, gdy dodatkowo jeszcze
nieźle się nadenerwują. Kupno i
sprzedaż nieruchomości – a właściwie
czegokolwiek – to naturalnie czysty
biznes. Ale była to również gra, a on
lubił grać i wygrywać. Prowadzenie
interesów uważał za działalność równie
satysfakcjonującą i przyjemną, co
kradzież. Kiedyś kradł, by przeżyć, a
potem zaczął to traktować jak grę, w
której okazał się cholernie dobry. Jednak
te czasy należały już do przeszłości i
rzadko żałował, że postanowił
prowadzić uczciwe interesy. Mógł
stworzyć podstawy swojego majątku,
działając nie do końca legalnie, ale teraz
go powiększał, będąc wpływowym
biznesmenem, działającym w pełni
jawnie. Kiedy się zastanawiał, z czego
zrezygnował, a co dzięki temu zyskał,
wiedział, że był to najlepszy interes w
jego życiu. Teraz oto stał przed swoim
najnowszym nabytkiem – wysoki,
szczupły mężczyzna w idealnie
skrojonym, antracytowym garniturze i
świeżo wyprasowanej, szarej koszuli.
Obok siebie miał energicznego Pete’a
Staskiego, szefa budowy, i okrąglutką
Ninę Whitt, swoją naczelną architekt.
Robotnicy uwijali się, przygotowując
narzędzia, rozmawiali, przekrzykując
panujący hałas, który Roarke słyszał na
niezliczonych innych budowach na Ziemi
i poza nią.
– Ma zdrowy szkielet – powiedział Pete,
żując gumę o smaku jagodowym. – Nie
zamierzam się kłócić, ale ostatni raz
powiem, że taniej by było wszystko to
zburzyć i zacząć od nowa.
– Być może – zgodził się Roarke, w jego
głosie pobrzmiewał irlandzki akcent. –
Ale ta budowla zasługuje na coś
lepszego niż całkowita demolka.
Dlatego usuniemy wszystko, zostawimy
tylko zdrowy szkielet i zbudujemy to, co
zaprojektowała obecna tu Nina.
– Ty jesteś szefem.
– Zgadza się.
– Będzie warto – zapewniła go Nina. –
Zawsze uważam ten etap prac za
najciekawszy. Trzeba usunąć to, czego
czas już przeminął, by móc zbudować
coś nowego.
– I nigdy nie wiadomo, na co można się
natknąć podczas rozbiórki. – Pete wziął
do ręki młot. – Raz znaleźliśmy za płytą
wiórową całą klatkę schodową. I stos
czasopism z dwa tysiące piętnastego
roku.
Podał młot Roarke’owi.
– Właściciel powinien walnąć parę razy
na dobry początek. To przynosi
szczęście.
– Cóż, bardzo chętnie dopomogę
szczęściu. – Rozbawiony Roarke zdjął
marynarkę i podał ją Ninie. Spojrzał na
popękany mur i uśmiechnął się na widok
nagryzmolonego z błędami napisu:
Piepżyć piepżony świat!
– Zaczniemy od tego miejsca. – Wziął
młot, zważył go w dłoniach, zamachnął
się i uderzył nim w płytę gipsową
wystarczająco mocno, by Pete chrząknął
z aprobatą.
Tania płyta pękła, uniosła się chmura
szarego pyłu, poleciały szare odłamki.
– Nie zrobili tego fachowo – zauważył
Pete. – Dziwne, że taka marna płyta
sama z siebie się nie rozsypała.
– Zdegustowany pokręcił głową. – Jeśli
chcesz, możesz uderzyć w nią jeszcze
parę razy, a się rozpadnie.
Pomyślał, że to ludzka rzecz, iż
niszczenie sprawia mu taką głupią
radość. Znów walnął młotem w ścianę,
aż posypał się grad gipsowych
okruchów, a potem trzeci raz. Zgodnie z
przypuszczeniem prawie cała ściana się
zawaliła. Za nią wznosił się rachityczny
stelaż, też wykonany niezgodnie z
przepisami, i druga ściana.
– Co to takiego? – Pete podszedł bliżej i
wsunął głowę do środka.
– Zaczekaj. – Roarke odłożył młot,
złapał się ramienia Pete’a i zajrzał
również.
Między ścianą, którą zburzył, a drugą,
znajdującą się za nią, leżały dwa
podłużne pakunki, zawinięte w grubą
folię.
Natychmiast się zorientował, co
zawierają.
– Rzeczywiście, pieprzyć pieprzony
świat.
– Czy to... Cholera.
– Co tam jest? – Nina, z marynarką
Roarke’a w rękach, stanęła po drugiej
stronie Pete’a i wyciągnęła szyję.
– Och! O mój Boże! To... To...
– Zwłoki – dokończył za nią Roarke. – A
przynajmniej to, co z nich zostało. Pete,
wstrzymaj pracę. Zdaje się, że muszę
zadzwonić do swojej żony.
Wziął marynarkę od oszołomionej Niny
i wyjął z kieszeni telefon.
– Eve – powiedział, kiedy na
wyświetlaczu ukazała się jej twarz. –
Chyba potrzebny mi glina.
*
Porucznik Eve Dallas stała przed czarną
od brudu, pokrytą napisami ceglaną
ścianą trzykondygnacyjnego budynku z
oknami zabitymi deskami i
zardzewiałymi kratami, zastanawiając
się, co, u diabła, widział w nim Roarke.
Cóż, skoro kupił tę ruderę, widocznie
kryje ona w sobie jakąś wartość
finansową.
Lecz w tej chwili nie to było
najważniejsze.
– Może to nie są zwłoki.
Eve spojrzała na swoją partnerkę,
detektyw Peabody, opatuloną niczym
jakaś zwariowana Eskimoska – o ile
Eskimosi noszą fioletowe, pikowane
płaszcze – dla ochrony przed
lodowatym, grudniowym wiatrem.
Jak tak dalej pójdzie, rok dwa tysiące
sześćdziesiąty skończy się odmrożonymi
nogami.
– Jeśli powiedział, że to zwłoki, to
zwłoki.
– Tak, przypuszczalnie. Wydział
Zabójstw: wkraczamy, kiedy wy
schodzicie ze sceny na zawsze.
– Powinnaś to wyszyć na poduszce.
– Myślałam raczej o koszulce.
Eve weszła po dwóch popękanych,
betonowych stopniach, prowadzących
do podwójnych metalowych drzwi.
Pomyślała, że w takiej pracy zawsze ma
się pełne ręce roboty.
Była wysoka i szczupła, miała na sobie
solidne buty i długi, skórzany płaszcz.
Rześki wiatr rozwiewał jej krótkie,
lekko wzburzone włosy tego samego
koloru, co brązowe oczy. Pchnęła drzwi,
które zapiszczały jak rozpaczająca
kobieta z zapaleniem krtani.
Na jej szczupłej twarzy z płytkim
dołeczkiem w brodzie na moment
pojawiło się zdumienie na widok ziemi,
gruzu i ogólnego bałaganu, panującego
w pomieszczeniu na parterze.
Potem się opanowała, a jej wzrok stał
się beznamiętny.
– Fuj – powiedziała cicho Peabody.
Chociaż prywatnie się z nią zgadzała,
Eve bez słowa skierowała się w stronę
małej grupki stojącej koło rozwalonej
ściany.
Roarke wyszedł jej naprzeciw.
Powinien wyglądać nie na swoim
miejscu w takim bałaganie, w swoim
drogim garniturze jak przystało na
najpotężniejszego człowieka w świecie
biznesu, z tą grzywą czarnych,
jedwabistych włosów, które sięgałymu
niemal do ramion i okalały twarz,
świadczącą o życzliwości bogów.
A jednak wyglądał tu jak u siebie i
sprawował kontrolę nad sytuacją – jak
prawie zawsze i wszędzie.
– Pani porucznik. – Na chwilę utkwi! w
niej swoje niesamowite, niebieskie
oczy. – Witaj, Peabody. Przepraszam za
kłopot.
– Natknęliście się na zwłoki?
– Wszystko na to wskazuje.
– W takim razie to nie kłopot, tylko
nasza praca. Tam, za tą ścianą?
– Tak. Z tego, co się zorientowałem,
dwóch osób. I oczywiście, niczego nie
dotykałem, po tym, jak rozwaliłem
ścianę i je znalazłem. I nie pozwoliłem
nikomu ich tknąć. Już dość dobrze
poznałem zasady.
To prawda, pomyślała. Ona też dobrze
go znała. Bo chociaż sprawiał wrażenie
człowieka opanowanego, który ma
wszystko pod kontrolą, wyczuła w nim
złość.
To jego własność, pomyślała, a ktoś
dopuścił się tutaj zabójstwa.
Więc przemówiła do niego tym samym
rzeczowym tonem.
– Nie wiemy, co mamy, póki tego nie
ustalimy.
– Będziesz wiedziała. – Leciutko musnął
dłonią jej ramię.
– Wystarczy, jak rzucisz okiem. Eve,
sądzę, że...
– Jeszcze mi nie mów, co sądzisz.
Lepiej, żebym sama to zobaczyła, nim
sformułuję jakieś opinie.
– Masz rację. – Zaprowadził ją do
pozostałych osób.
– Porucznik Dallas, detektyw Peabody,
Pete Staski, kierownik ekipy.
– Miło mi – powiedział Pete, dotykając
palcem daszka brudnej czapki z logo
drużyny Metsów. – Podczas rozbiórki
człowiek spodziewa się różnych rzeczy,
ale nie czegoś takiego.
– Nigdy nic nie wiadomo. A kim jest
tamta kobieta?
– spytała Eve Roarke’a, spoglądając na
kobietę, która siedziała na czymś w
rodzaju dużego, przewróconego kubła, i
trzymała się za głowę.
– Nina Whitt, architekt. Wciąż jest
odrobinę wstrząśnięta.
– No dobrze. Cofnijcie się.
Po zabezpieczeniu rąk i butów weszła
przez dziurę w ścianie. Wyrwa miała co
najmniej pół metra w najszerszym
miejscu, ciągnęła się niemal od podłogi
do sufitu, była nierówna, miała ostre
krawędzie.
Zobaczyła, tak jak Roarke, dwa pakunki,
jeden na drugim. I wiedziała, że słusznie
ocenił, co zawierają.
Wyjęła z zestawu polowego latarkę,
zapaliła ją i zrobiła krok.
– Proszę uważać, pani... Znaczy się,
porucznik Dallas – poprawił się Pete. –
Ta ściana ledwo stoi. Powinienem się
postarać o kask dla pani.
– Dam sobie radę. – Ukucnęła i
poświeciła latarką na pakunki.
Zostały same kości, pomyślała. Ani
śladu ubrania, nie widziała nawet
najmniejszego skrawka tkaniny. Ale
widziała, gdzie szczury – jak
przypuszczała – przegryzły plastik, by
dostać się do łupu.
– Czy wiadomo, kiedy postawiono tę
ścianę?
– Nie, a przynajmniej nie ma nic
pewnego – powiedział jej Roarke. –
Czekając na ciebie, próbowałem ustalić,
czy wydano zgodę na tego rodzaju
wewnętrzną ścianę, ale nic nie
znalazłem. Skontaktowałem się z
poprzednim właścicielem... A raczej
jego przedstawicielką. Poinformowała
mnie, że kiedy jakieś cztery lata temu
nabyli tę nieruchomość, ściana już tu
stała.
Czekam na telefon od wcześniejszego
właściciela.
Mogła powiedzieć, żeby zostawił to jej,
ale po co tracić czas i strzępić sobie
język?
—Peabody, wezwij techników i zgłoś
zapotrzebowanie na antropologa.
Powiedz technikom, że trzeba będzie
sprawdzić, czy za innymi ścianami i
stropami nie kryje się więcej zwłok.
– Już się robi.
– Sądzisz, że może ich być więcej? –
cicho odezwał się Roarke.
– Musimy to sprawdzić.
Wyszła z dziury i spojrzała na niego.
– Będę musiała na jakiś czas zamknąć
ten obiekt.
– Spodziewałem się tego.
– Peabody zarejestruje twoje
oświadczenie, spisze informacje, jak się
można z tobą skontaktować, a potem
będziesz wolny.
– A ty? – spytał Roarke.
Eve zdjęła płaszcz.
– Muszę brać się do pracy.
Znów wróciła do luki między ścianami i
ze wszystkich stron obfotografowała
zwłoki.
– Szczątki dwóch ofiar, każde zawinięte
osobno w mocną folię. Są w niej dziury.
Wygląda na to, że przegryzły ją gryzonie.
Zwiększył się dopływ powietrza...
Tyś dla mnie ucieczką: z ucisku mnie wyrwiesz,otoczysz mnie radościami ocalenia. PSALM 32, 7 (Biblia Tysiąclecia) Zwykle dziecko, Spokojnej oddech piersi, W każdej jest chwili pełne życia. Cóż ono wie o śmierci? WORDSWORTH (przekład Zygmunt Kubiak)
Rozdział 1 Zaniedbanie może zrujnować budynek cegła po cegle. Według niego jest to bardziej podstępne niż huragan czy trzęsienie ziemi, bo niszczy wolno, cicho, nie w złości czy afekcie, tylko z całkowitą pogardą. A może zbyt lirycznie go nastroił dom, który od ponad kilkunastu lat służył jedynie jako schronienie dla szczurów i ćpunów. Ale jeśli się ma wizję i sporo pieniędzy, można sprawić, by stary, rozsypujący się budynek w miejscu, gdzie kiedyś była Piekielna Kuchnia, odzyskał dawną
świetność i znów przyciągał mieszkańców Nowego Jorku. Roarke miał wizję i sporo pieniędzy, a do tego lubił robić to, co mu sprawia przyjemność. Od ponad roku miał na oku tę nieruchomość, czekając jak kot przed mysią norką, aż podupadający konglomerat, będący jej właścicielem, jeszcze bardziej podupadnie. Poza tym nastawiał uszu i słyszał pogłoski o remoncie lub rozbiórce budynku, o dodatkowych funduszach oraz całkowitym bankructwie. Tak, jak przypuszczał, po pewnym czasie nieruchomość pojawiła się na rynku. Ale nie spieszył się, czekał na właściwy moment, aż jego zdaniem wzięta z sufitu cena sprzedaży spadła do rozsądnego
poziomu. Jeszcze trochę odczekał, wiedząc, że kłopoty, jakie przeżywa firma, której własnością był ten budynek, sprawią, że właściciele staną się bardziej skłonni zaakceptować cenę znacznie niższą, gdy dodatkowo jeszcze nieźle się nadenerwują. Kupno i sprzedaż nieruchomości – a właściwie czegokolwiek – to naturalnie czysty biznes. Ale była to również gra, a on lubił grać i wygrywać. Prowadzenie interesów uważał za działalność równie satysfakcjonującą i przyjemną, co kradzież. Kiedyś kradł, by przeżyć, a potem zaczął to traktować jak grę, w której okazał się cholernie dobry. Jednak te czasy należały już do przeszłości i rzadko żałował, że postanowił
prowadzić uczciwe interesy. Mógł stworzyć podstawy swojego majątku, działając nie do końca legalnie, ale teraz go powiększał, będąc wpływowym biznesmenem, działającym w pełni jawnie. Kiedy się zastanawiał, z czego zrezygnował, a co dzięki temu zyskał, wiedział, że był to najlepszy interes w jego życiu. Teraz oto stał przed swoim najnowszym nabytkiem – wysoki, szczupły mężczyzna w idealnie skrojonym, antracytowym garniturze i świeżo wyprasowanej, szarej koszuli. Obok siebie miał energicznego Pete’a Staskiego, szefa budowy, i okrąglutką Ninę Whitt, swoją naczelną architekt. Robotnicy uwijali się, przygotowując narzędzia, rozmawiali, przekrzykując
panujący hałas, który Roarke słyszał na niezliczonych innych budowach na Ziemi i poza nią. – Ma zdrowy szkielet – powiedział Pete, żując gumę o smaku jagodowym. – Nie zamierzam się kłócić, ale ostatni raz powiem, że taniej by było wszystko to zburzyć i zacząć od nowa. – Być może – zgodził się Roarke, w jego głosie pobrzmiewał irlandzki akcent. – Ale ta budowla zasługuje na coś lepszego niż całkowita demolka. Dlatego usuniemy wszystko, zostawimy tylko zdrowy szkielet i zbudujemy to, co zaprojektowała obecna tu Nina. – Ty jesteś szefem. – Zgadza się. – Będzie warto – zapewniła go Nina. –
Zawsze uważam ten etap prac za najciekawszy. Trzeba usunąć to, czego czas już przeminął, by móc zbudować coś nowego. – I nigdy nie wiadomo, na co można się natknąć podczas rozbiórki. – Pete wziął do ręki młot. – Raz znaleźliśmy za płytą wiórową całą klatkę schodową. I stos czasopism z dwa tysiące piętnastego roku. Podał młot Roarke’owi. – Właściciel powinien walnąć parę razy na dobry początek. To przynosi szczęście. – Cóż, bardzo chętnie dopomogę szczęściu. – Rozbawiony Roarke zdjął marynarkę i podał ją Ninie. Spojrzał na popękany mur i uśmiechnął się na widok
nagryzmolonego z błędami napisu: Piepżyć piepżony świat! – Zaczniemy od tego miejsca. – Wziął młot, zważył go w dłoniach, zamachnął się i uderzył nim w płytę gipsową wystarczająco mocno, by Pete chrząknął z aprobatą. Tania płyta pękła, uniosła się chmura szarego pyłu, poleciały szare odłamki. – Nie zrobili tego fachowo – zauważył Pete. – Dziwne, że taka marna płyta sama z siebie się nie rozsypała. – Zdegustowany pokręcił głową. – Jeśli chcesz, możesz uderzyć w nią jeszcze parę razy, a się rozpadnie. Pomyślał, że to ludzka rzecz, iż niszczenie sprawia mu taką głupią radość. Znów walnął młotem w ścianę,
aż posypał się grad gipsowych okruchów, a potem trzeci raz. Zgodnie z przypuszczeniem prawie cała ściana się zawaliła. Za nią wznosił się rachityczny stelaż, też wykonany niezgodnie z przepisami, i druga ściana. – Co to takiego? – Pete podszedł bliżej i wsunął głowę do środka. – Zaczekaj. – Roarke odłożył młot, złapał się ramienia Pete’a i zajrzał również. Między ścianą, którą zburzył, a drugą, znajdującą się za nią, leżały dwa podłużne pakunki, zawinięte w grubą folię. Natychmiast się zorientował, co zawierają. – Rzeczywiście, pieprzyć pieprzony
świat. – Czy to... Cholera. – Co tam jest? – Nina, z marynarką Roarke’a w rękach, stanęła po drugiej stronie Pete’a i wyciągnęła szyję. – Och! O mój Boże! To... To... – Zwłoki – dokończył za nią Roarke. – A przynajmniej to, co z nich zostało. Pete, wstrzymaj pracę. Zdaje się, że muszę zadzwonić do swojej żony. Wziął marynarkę od oszołomionej Niny i wyjął z kieszeni telefon. – Eve – powiedział, kiedy na wyświetlaczu ukazała się jej twarz. – Chyba potrzebny mi glina. * Porucznik Eve Dallas stała przed czarną od brudu, pokrytą napisami ceglaną
ścianą trzykondygnacyjnego budynku z oknami zabitymi deskami i zardzewiałymi kratami, zastanawiając się, co, u diabła, widział w nim Roarke. Cóż, skoro kupił tę ruderę, widocznie kryje ona w sobie jakąś wartość finansową. Lecz w tej chwili nie to było najważniejsze. – Może to nie są zwłoki. Eve spojrzała na swoją partnerkę, detektyw Peabody, opatuloną niczym jakaś zwariowana Eskimoska – o ile Eskimosi noszą fioletowe, pikowane płaszcze – dla ochrony przed lodowatym, grudniowym wiatrem. Jak tak dalej pójdzie, rok dwa tysiące sześćdziesiąty skończy się odmrożonymi
nogami. – Jeśli powiedział, że to zwłoki, to zwłoki. – Tak, przypuszczalnie. Wydział Zabójstw: wkraczamy, kiedy wy schodzicie ze sceny na zawsze. – Powinnaś to wyszyć na poduszce. – Myślałam raczej o koszulce. Eve weszła po dwóch popękanych, betonowych stopniach, prowadzących do podwójnych metalowych drzwi. Pomyślała, że w takiej pracy zawsze ma się pełne ręce roboty. Była wysoka i szczupła, miała na sobie solidne buty i długi, skórzany płaszcz. Rześki wiatr rozwiewał jej krótkie, lekko wzburzone włosy tego samego koloru, co brązowe oczy. Pchnęła drzwi,
które zapiszczały jak rozpaczająca kobieta z zapaleniem krtani. Na jej szczupłej twarzy z płytkim dołeczkiem w brodzie na moment pojawiło się zdumienie na widok ziemi, gruzu i ogólnego bałaganu, panującego w pomieszczeniu na parterze. Potem się opanowała, a jej wzrok stał się beznamiętny. – Fuj – powiedziała cicho Peabody. Chociaż prywatnie się z nią zgadzała, Eve bez słowa skierowała się w stronę małej grupki stojącej koło rozwalonej ściany. Roarke wyszedł jej naprzeciw. Powinien wyglądać nie na swoim miejscu w takim bałaganie, w swoim drogim garniturze jak przystało na
najpotężniejszego człowieka w świecie biznesu, z tą grzywą czarnych, jedwabistych włosów, które sięgałymu niemal do ramion i okalały twarz, świadczącą o życzliwości bogów. A jednak wyglądał tu jak u siebie i sprawował kontrolę nad sytuacją – jak prawie zawsze i wszędzie. – Pani porucznik. – Na chwilę utkwi! w niej swoje niesamowite, niebieskie oczy. – Witaj, Peabody. Przepraszam za kłopot. – Natknęliście się na zwłoki? – Wszystko na to wskazuje. – W takim razie to nie kłopot, tylko nasza praca. Tam, za tą ścianą? – Tak. Z tego, co się zorientowałem, dwóch osób. I oczywiście, niczego nie
dotykałem, po tym, jak rozwaliłem ścianę i je znalazłem. I nie pozwoliłem nikomu ich tknąć. Już dość dobrze poznałem zasady. To prawda, pomyślała. Ona też dobrze go znała. Bo chociaż sprawiał wrażenie człowieka opanowanego, który ma wszystko pod kontrolą, wyczuła w nim złość. To jego własność, pomyślała, a ktoś dopuścił się tutaj zabójstwa. Więc przemówiła do niego tym samym rzeczowym tonem. – Nie wiemy, co mamy, póki tego nie ustalimy. – Będziesz wiedziała. – Leciutko musnął dłonią jej ramię. – Wystarczy, jak rzucisz okiem. Eve,
sądzę, że... – Jeszcze mi nie mów, co sądzisz. Lepiej, żebym sama to zobaczyła, nim sformułuję jakieś opinie. – Masz rację. – Zaprowadził ją do pozostałych osób. – Porucznik Dallas, detektyw Peabody, Pete Staski, kierownik ekipy. – Miło mi – powiedział Pete, dotykając palcem daszka brudnej czapki z logo drużyny Metsów. – Podczas rozbiórki człowiek spodziewa się różnych rzeczy, ale nie czegoś takiego. – Nigdy nic nie wiadomo. A kim jest tamta kobieta? – spytała Eve Roarke’a, spoglądając na kobietę, która siedziała na czymś w rodzaju dużego, przewróconego kubła, i
trzymała się za głowę. – Nina Whitt, architekt. Wciąż jest odrobinę wstrząśnięta. – No dobrze. Cofnijcie się. Po zabezpieczeniu rąk i butów weszła przez dziurę w ścianie. Wyrwa miała co najmniej pół metra w najszerszym miejscu, ciągnęła się niemal od podłogi do sufitu, była nierówna, miała ostre krawędzie. Zobaczyła, tak jak Roarke, dwa pakunki, jeden na drugim. I wiedziała, że słusznie ocenił, co zawierają. Wyjęła z zestawu polowego latarkę, zapaliła ją i zrobiła krok. – Proszę uważać, pani... Znaczy się, porucznik Dallas – poprawił się Pete. – Ta ściana ledwo stoi. Powinienem się
postarać o kask dla pani. – Dam sobie radę. – Ukucnęła i poświeciła latarką na pakunki. Zostały same kości, pomyślała. Ani śladu ubrania, nie widziała nawet najmniejszego skrawka tkaniny. Ale widziała, gdzie szczury – jak przypuszczała – przegryzły plastik, by dostać się do łupu. – Czy wiadomo, kiedy postawiono tę ścianę? – Nie, a przynajmniej nie ma nic pewnego – powiedział jej Roarke. – Czekając na ciebie, próbowałem ustalić, czy wydano zgodę na tego rodzaju wewnętrzną ścianę, ale nic nie znalazłem. Skontaktowałem się z poprzednim właścicielem... A raczej
jego przedstawicielką. Poinformowała mnie, że kiedy jakieś cztery lata temu nabyli tę nieruchomość, ściana już tu stała. Czekam na telefon od wcześniejszego właściciela. Mogła powiedzieć, żeby zostawił to jej, ale po co tracić czas i strzępić sobie język? —Peabody, wezwij techników i zgłoś zapotrzebowanie na antropologa. Powiedz technikom, że trzeba będzie sprawdzić, czy za innymi ścianami i stropami nie kryje się więcej zwłok. – Już się robi. – Sądzisz, że może ich być więcej? – cicho odezwał się Roarke. – Musimy to sprawdzić.
Wyszła z dziury i spojrzała na niego. – Będę musiała na jakiś czas zamknąć ten obiekt. – Spodziewałem się tego. – Peabody zarejestruje twoje oświadczenie, spisze informacje, jak się można z tobą skontaktować, a potem będziesz wolny. – A ty? – spytał Roarke. Eve zdjęła płaszcz. – Muszę brać się do pracy. Znów wróciła do luki między ścianami i ze wszystkich stron obfotografowała zwłoki. – Szczątki dwóch ofiar, każde zawinięte osobno w mocną folię. Są w niej dziury. Wygląda na to, że przegryzły ją gryzonie. Zwiększył się dopływ powietrza...