PROLOG
- Mamo...
Anna MacGregor splotła dłonie z synem, który ukląkł
u jej stóp. Siłą woli powstrzymała ogarniającą ją falę prze
rażenia, lęku i żalu. Wiedziała, że nie może stracić pano
wania nad sobą, zwłaszcza kiedy zjawiły się jej dzieci.
- Caine.
Palce, które zacisnęła na jego ręce, były zimne, ale nie
drżały. Pod wpływem przeżyć ostatnich godzin jej twarz
straciła naturalną barwę, oczy pociemniały. Caine'owi prze
mknęło przez myśl, że nigdy przedtem nie widział matki
tak przerażonej. Nigdy.
- Dobrze się czujesz?
- Oczywiście - zapewniła i musnęła jego policzek war
gami. - Z wami znacznie lepiej.
Drugą ręką ujęła dłoń swej synowej Diany, która usiadła
obok. Do długich i ciemnych włosów młodej kobiety przy
lgnął mokry śnieg, już topniejący na ramionach płaszcza.
Anna wzięła głęboki oddech i znów spojrzała na Caine'a.
- Szybko przyjechaliście.
- Wynajęliśmy samolot.
Zauważyła, że w tym dorosłym człowieku, prawniku
i młodym ojcu, wciąż kryje się mały chłopiec, który pragnie
wykrzyczeć swoją rozpacz. Przecież jego ojciec, jak przy
stało na MacGregora, był niezniszczalny. Nie mógł pojąć,
że leży nieprzytomny w szpitalu.
6 NORA ROBERTS
- Co z nim? - spytał.
Jako lekarz mogła powiedzieć mu ze szczegółami o po
łamanych żebrach, zapadnięciu się płuca, wstrząśnieniu
mózgu i krwotoku wewnętrznym, który właśnie w tej chwi
li jej koledzy po fachu starali się zatrzymać. Ale była rów
nież matką i pragnęła oszczędzić mu bólu.
- Właśnie go operują - wyjaśniła, ściskając go za rękę.
Z trudem zdobyła się na uśmiech. - Jest silny, Caine. A do
ktor Feinstein to najlepszy specjalista w tym stanie. - Mu
siała trzymać się tej nadziei tak, jak musiała trzymać się
rodziny. - A Laura?
- Jest z Lucy Robinson - wyjaśniła cicho Diana. Do
skonale umiała panować nad emocjami. Pogładziła powoli
palce Anny i dodała: - Nie martw się.
- Staram się - Anna uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Ale
znasz Daniela. Laura jest jego pierwszą wnuczką. Będzie
się o nią dopytywał, kiedy się zbudzi.
Obudzi się na pewno, obiecała sobie w duchu.
- Jadłaś coś, Anno? - spytała Diana, obejmując ją ra
mieniem. Teściowa wydawała się jej taka drobna i krucha.
Anna potrząsnęła nieznacznie głową i wstała. Trzy go
dziny. Już trzy godziny trwała operacja. Ileż to razy sama
walczyła o życie pacjenta, podczas gdy najdroższa mu osoba
przeżywała rozpacz w tych pełnych plastiku i szkła szpi
talnych poczekalniach, na tych zimnych korytarzach? Zo
stała lekarzem, by przynosić ulgę w cierpieniu, by uzdra
wiać. W pewnym sensie chciała zmieniać świat. A teraz,
kiedy to jej mąż był chory, mogła tylko czekać. Jak każda
inna kobieta.
Nie, nie jak każda - poprawiła się. Ona wiedziała, jak
wygląda sala operacyjna, znała jej dźwięki i zapachy. Znała
narzędzia chirurgiczne, aparaturę i wysiłek lekarzy. Bezsilna
Teraz i na zawsze 7
wobec zdarzeń miała ochotę krzyczeć. Zamiast tego skrzy
żowała tylko ramiona i podeszła do okna.
Spokojne spojrzenie jej ciemnych oczu skrywało żelazną
wolę. Uświadomiła sobie, że potrzebuje jej teraz bardziej
niż kiedykolwiek. Dla siebie, dzieci, ale najbardziej dla Da
niela. Gdyby mogła przywrócić go do zdrowia samą siłą
pragnienia, zrobiłaby to. Wiedziała jednak, że medycyna
wymaga czegoś więcej.
Śnieg prawie przestał padać. Jednak zdążył sprawić, by
drogi stały się śliskie i niebezpieczne, pomyślała, patrząc
na drobne płatki. Oślepił jakiegoś młodego człowieka, który
stracił panowanie nad kierownicą i uderzył w śmiesznie ma
ły dwuosobowy wóz jej męża. Zacisnęła pięści.
Dlaczego nie siedziałeś akurat w dużej limuzynie, sta
ruszku? Co chciałeś udowodnić, prowadząc tę śmieszną,
czerwoną zabaweczkę? Zawsze się popisywałeś, zawsze...
Jej myśli odpłynęły w przeszłość. Powoli rozprostowała
zaciśnięte palce. Czyż nie był to jeden z powodów, dla któ
rych się w nim zakochała, a potem darzyła miłością i trwała
u jego boku przez niemal czterdzieści lat? Niech cię diabli,
Danielu MacGregor, zawsze się popisywałeś i zawsze sta-
.. wiałeś na swoim.
Przycisnęła dłonie do oczu i omal nie wybuchnęła śmie
chem. Tyle razy zarzucała mu to w ciągu ich wspólnego
życia, lecz właśnie za to go uwielbiała.
Pełna najgorszych przeczuć odwróciła się na dźwięk kro
ków. Ujrzała najstarszego syna, Alana. Kiedyś, jeszcze za
nim doczekał się potomka, Daniel przysiągł, że jedno z jego
dzieci zasiądzie w Białym Domu. I choć Alan prawie osiąg
nął ten cel, jako jedyny spośród ich wszystkich bardziej
przypominał ją niż ojca.
Pozwoliła wziąć się synowi w ramiona.
8 NORA ROBERTS
- Ucieszy się z twojego przyjazdu - stwierdziła opano
wanym głosem, choć jakąś cząstką swej kobiecej natury pra
gnęła płakać bez końca. - Ale na pewno dostaniesz od niego
burę, że ciągnąłeś ze sobą ciężarną żonę. - Uśmiechnęła
się do Shelby i wyciągnęła rękę. Jej synowa, dziewczyna
o płomiennych włosach i ciepłych oczach, miała już bardzo
wydatny brzuch. - Powinnaś usiąść.
- Dobrze - zgodziła się Shelby - ale tylko jeśli i ty
usiądziesz.
Nie czekając na odpowiedź, pomogła Annie usiąść,
a Caine wsunął jej w dłoń kubek z kawą.
- Dziękuję - powiedziała cicho i napiła się, by nie spra
wiać mu przykrości. Czuła aromat kawy, jej ciepło, ale nie
potrafiła powiedzieć, jak smakuje. Wsłuchiwała się
w dźwięki, jakie wydają elektroniczne pagery i podeszwy
gumowych butów na płytkach korytarzy. Szpitale były jej
domem. Zawsze czuła się dobrze i bezpiecznie w ich ste
rylnych wnętrzach. Ale teraz nie czuła się dobrze.
Caine chodził tam i z powrotem. Taką miał naturę. Za
wsze się skradał, krążył. Jakże byli z Danielem dumni, kiedy
wygrał swą pierwszą sprawę. Alan siedział przy niej, jak
zawsze cichy i skupiony. Cierpiał. Ucieszyła się, widząc,
jak Shelby wsuwa dłoń w jego rękę. Jej synowie dokonali
właściwego wyboru. Nasi synowie, poprawiła się w my
ślach, jakby zwracała się do Daniela. Caine poślubił spo
kojną, choć upartą Dianę, Alan niezależną Shelby. Zwią
zek dwojga ludzi potrzebował równowagi tak samo jak mi
łości i wzajemnej pasji. Ona ją znalazła. Jej synowie także.
I córka...
- Rena!
Caine podbiegł do siostry i objął ją serdecznie.
Jak bardzo są do siebie podobni, pomyślała Anna, szczu-
Teraz i na zawsze 9
pli i śmiali. Serena najbardziej ze wszystkich jej dzieci przy
pominała ojca temperamentem i uporem. Sama już była
matką.
Anna wyczuwała obok siebie pełną spokoju siłę Alana.
Jacy oni wszyscy są już dorośli. Nawet nie spostrzegła, kie
dy to się stało. Powiodło nam się, Danielu, pomyślała i za
mknęła na chwilę oczy. Nie waż się zostawiać mnie teraz,
nie chcę cieszyć się tym w samotności.
- Co z tatą?
Jedną ręką Serena nadal ściskała brata, drugą trzymała
w dłoni męża.
- Ciągle jeszcze go operują - odpowiedział Caine gło
sem ochrypłym od papierosów i lęku. - Dobrze, że udało
wam się przyjechać - zwrócił się do jej męża, Justina. -
Mama potrzebuje teraz nas wszystkich.
- Mamusiu... - Serena uklękła u stóp Anny, jak za
wsze, gdy pragnęła pocieszenia lub rozmowy. - On na pew
no wyzdrowieje. Jest silny i uparty.
Anna dostrzegła w oczach córki błaganie. Powiedz mi,
prosiła spojrzeniem Serena, że nic mu nie będzie. Uwierzę
we wszystko, co mi powiesz.
- Oczywiście, wyjdzie z tego - zapewniła i spojrzała na
Justina. Miał duszę hazardzisty, tak jak jej Daniel. Dotknęła
policzka córki. - Myślisz, że przegapiłby taki zjazd rodzinny?
Serena parsknęła śmiechem.
- To samo mówił Justin - zauważyła i uśmiechnęła się,
widząc, jak jej mąż obejmuje ramieniem swoją siostrę. Pod
niosła się, by także ją uściskać.
- Witaj, Diano. Jak Laura?
- Wspaniale. Wyrósł jej właśnie drugi ząb. A twój Robert?
- To mały terrorysta - określiła krótko swojego syna,
który zdążył już zapałać uwielbieniem do dziadka.
10 NORA ROBERTS
- Jak się czujesz, Shelby? - Diana odwróciła się do żony
Alana.
- Grubo - odparła ze słabym uśmiechem. Zdołała jakoś' za
taić fakt, że już od godziny czuła bóle porodowe. - Zadzwoniłam
do brata - zwróciła się do teściowej - Grant i Gennie już jadą.
Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
- Ależ skąd. - Anna poklepała ją po ręku. - Należą
przecież do rodziny.
- Tata będzie zachwycony - zauważyła Serena. Z tru
dem panowała nad strachem, który ściskał jej gardło. -
Wszyscy się nim interesują. Nie mówiąc już o tym, że mamy
dla niego pewną wiadomość... - Spojrzała na męża, jakby
szukała u niego poparcia. - Justin i ja spodziewamy się ko
lejnego dziecka. Trzeba zachować ciągłość rodu. Mamo...
- uklękła u stóp matki i drżącym głosem spytała: - Daniel
będzie dumny, prawda?
- Oczywiście - zapewniła Anna, całując ją w policzek.
Pomyślała o wnukach, które już miała, i o tych, które do
piero przyjdą na świat. Rodzina, której Daniel tak zawsze
pragnął. - Ale na pewno uzna, że ma w tym swój udział.
- A nie będzie miał racji? - mruknął Alan.
Anna przełknęła łzy. Jak dobrze znali swego ojca.
- Chyba tak.
Chodzili po korytarzu, szeptem dodawali sobie otuchy,
pocieszająco gładzili swoje ręce. Minuty wlokły się jedna
za drugą. Anna odstawiła niedopitą kawę. Była już zimna.
Minęły cztery godziny i dwadzieścia minut. Trwało to zbyt
długo. Siedząca obok Shelby napięła mięśnie i zaczęła ćwi
czyć oddechy. Anna położyła odruchowo dłoń na jej brzu
chu, który krył kolejnego wnuka.
- Kiedy?
- Za niecałe pięć minut.
Teraz i na zawsze 11
- Jak długo masz skurcze?
- Od paru godzin - wyznała, patrząc na Annę z rado
ścią, ale i strachem. - Dokładniej od ponad trzech. Mogłam
wybrać sobie lepszy moment, co?
- Przeciwnie. Chcesz, żebym z tobą poszła?
- Nie. - Shelby przytuliła twarz do jej szyi. - Nic mi
nie będzie. Przeżyjemy to. Alan... - wyciągnęła do męża
dłonie, by pomógł jej wstać - nie chcę rodzić w szpitalu
w Georgetown.
Podniósł ją delikatnie.
- Co?
- Chcę urodzić tutaj. I to szybko - oświadczyła, a wi
dząc zdumienie w jego oczach, uśmiechnęła się boleśnie.
- Nie wymagaj od dziecka logiki, Alanie. Ono chce przyjść
na świat właśnie teraz.
Natychmiast zebrała się przy niej cała rodzina, oferując
pomoc, radę, wsparcie. Anna, jak zawsze opanowana, wez
wała pielęgniarkę z wózkiem, a potem pomogła Shelby
usiąść.
- Zajrzę do ciebie - obiecała.
- Damy sobie radę - zapewniła Shelby, sięgając ponad
jej ramieniem do dłoni Alana. - Wszyscy. Powiedz Danie
lowi, że to będzie chłopak. Postaram się o to.
Anna patrzyła, jak znikają za drzwiami windy. W chwilę
później na korytarzu pojawił się doktor Feinstein.
- Sam! - zawołała i podbiegła do niego.
Justin zatrzymał Caine'a, stając w drzwiach poczekalni.
- Teraz ją zostaw - powiedział cicho.
- Anno... - Feinstein położył dłonie na jej ramionach.
Nie była już dla niego koleżanką po fachu czy chirurgiem,
którego szanował. Stała się żoną pacjenta. - Daniel jest sil
nym człowiekiem...
12 NORA ROBERTS
Poczuła nagły przypływ nadziei, ale zmusiła się do za
chowania spokoju.
- Wystarczająco silnym?
- Stracił dużo krwi i nie jest już młody, ale udało nam
się opanować krwotok. - Zawahał się, jednak za bardzo ją
szanował, by nie powiedzieć prawdy. - Raz prawie go stra
ciliśmy, ale walczył i po kilku sekundach wrócił. Jeśli to
cię pocieszy, Daniel ma ogromną wolę życia.
Objęła się ramionami. Poczuła chłód. Dlaczego szpitalne
korytarze są zawsze takie zimne?
- Kiedy będę mogła go zobaczyć?
- Przenoszą go teraz na oddział intensywnej terapii - nie
odpowiedział wprost na pytanie. Chociaż palce zdrętwiały
mu po kilku godzinach pracy, mocno zaciskał je na jej ra
mionach. - Chyba nie muszę ci mówić, co znaczą najbliższe
dwadzieścia cztery godziny.
Życie albo śmierć, pomyślała.
- Nie, nie musisz. Dzięki, Sam. Porozmawiam z dzieć
mi. Potem przyjdę jeszcze do ciebie.
Odwróciła się i odeszła w głąb korytarza. Drobna, uro
cza kobieta z pasemkami siwizny w ciemnych włosach.
Miała twarz o regularnych rysach, a skórę delikatną jak
w młodości. Wychowała trójkę dzieci, osiągnęła szczyt ka-
riery i przeżyła większość życia zakochana w jednym czło
wieku.
- Zabrali ojca z chirurgii - powiedziała spokojnie. -
Przenoszą go na oddział intensywnej terapii. Krwotok został
opanowany.
- Kiedy będziemy mogli go zobaczyć? - pytali jeden
przez drugiego.
- Kiedy tylko się obudzi - oświadczyła zdecydowanie.
Wróciła do równowagi i znów nad wszystkim panowała.
Teraz i na zawsze 13
Zerknęła na zegarek. - Zostanę tu na noc. Może być trochę
otumaniony. Powinien wiedzieć, że jestem przy nim. Ale
nie będzie w stanie mówić aż do jutra. - Niewiele więcej
mogła im powiedzieć - A teraz idźcie na porodówkę
i sprawdźcie, co słychać u Shelby. Możecie u niej zostać,
jak długo chcecie, potem wróćcie do domu i czekajcie. Za
dzwonię, jak tylko będę coś wiedziała.
- Mamo...
Jednym spojrzeniem zamknęła Caine'owi usta.
- Róbcie, co mówię. Macie być wypoczęci i dobrze wy
glądać, kiedy ojciec zechce was widzieć - powiedziała i po
głaskała syna po policzku. - No, zróbcie to dla mnie.
Pozostawiła swe dzieci i poszła do męża.
Śnił. Nawet odurzony lekami, Daniel miał świadomość
tego, że śni. Tkwił w łagodnym świecie pełnym wizji
i wspomnień. Zmagał się z nimi, chcąc odzyskać pełną
przytomność.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył Annę. Nie potrzebował
niczego więcej. Była piękna, niezmiennie piękna. Silna,
uparta, opanowana kobieta, którą najpierw podziwiał, potem
kochał, wreszcie szanował. Chciał jej dotknąć, nie mógł jed
nak unieść ręki. Rozgniewany własną słabością, ponowił
próbę, ale usłyszał tylko, jak przepływa nad nim jej głos:
- Nie ruszaj się, kochany. Nigdzie nie odejdę. Zostanę
tu i będę czekała.
Zdawało mu się, że poczuł na dłoni jej usta.
- Do licha, kocham cię, Danielu MacGregor.
Drgnęły mu wargi. Zamknął oczy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W dniu swych piętnastych urodzin Daniel MacGregor
przyrzekł sobie, że kiedyś zbuduje finansowe imperium i bę
dzie nim rządził. A zawsze dotrzymywał słowa.
Kiedy przyjechał pięć lat temu do Ameryki, przywiózł
ze sobą pieniądze zaoszczędzone w czasie długiej wspina
czki po szczeblach kariery - od górnika do głównego księ
gowego w firmie Hamusa McGuire'a. Nie było ich wiele,
ale dzięki swemu talentowi szybko je pomnożył. Teraz miał
trzydziestkę na karku i pracował nad zdobyciem drugiego
miliona z taką samą zawziętością, jaka umożliwiła mu za
robienie pierwszego. Wykorzystywał do tego siłę swych bar
ków, rozum lub spryt, zależnie od okoliczności. Poza tym
cechował go bystry umysł i ambicja bez granic.
Miał ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu
i masywną sylwetkę. Sam jego wygląd odstraszał zwykle
potencjalnych przeciwników, choć zdarzali się tacy, których
prowokował. Nie przywiązywał jednak do tego wagi. W je
go twarzy zwracały uwagę wystające kości policzkowe i za
skakująco miękkie usta. Olśniewająco błękitne oczy błyska
ły iskierkami humoru i dobroduszności, gdy się uśmiechał,
ale mogły też zamieniać się w lód, nawet gdy wydawał się
rozbawiony. Szczękę miał długą i kwadratową, po jej prawej
stronie biegła szrama, pamiątka z czasów pracy w kopalni,
kiedy to spadła na niego obluzowana belka. Żeby ukryć
bliznę, już we wczesnej młodości zapuścił brodę, co było
Teraz i na zawsze 15
jedynym objawem jego próżności. Ciągle ją nosił, ciemno-
rudą i starannie przystrzyżoną. Zarost oraz długa i niemod
na grzywa włosów nadawały mu wygląd jednocześnie
groźny i dostojny. Odpowiadał mu taki wizerunek. Po
wszechnie znano jego krewki temperament, choć on sam
uważał się za człowieka łagodnego. Rozbił tylko tyle nosów,
ile należało.
Często określano go przymiotnikiem „imponujący". Na
zywano go też bezwzględnym. Jednak Daniela nie obcho
dziło, co ludzie o nim mówią, o ile go tylko dostrzegali.
Miał duszę hazardzisty i grał o wysokie stawki, przede
wszystkim na giełdzie i rynku nieruchomości. Jeśli stawiał,
to tylko po to by wygrać. Ryzyko się opłacało, a kiedy spo
dziewał się zysku, stawiał jeszcze wyżej. Nigdy nie zamie
rzał postępować ostrożniej, bo to oznaczałoby nudę.
Pieniędzy nie traktował z nabożeństwem. Służyły mu
tylko jako narzędzie. Oznaczały władzę, ta zaś stanowiła
groźną broń.
Kiedy przybył do Ameryki, wkroczył na ogromną arenę
interesów. W Nowym Jorku, pełnym szalonego tempa życia
i zatłoczonych ulic, każdy człowiek o bystrym umyśle i od
wadze mógł zdobyć fortunę. W Los Angeles, gdzie grano
o wysokie stawki, wystarczyła fantazja, by zbudować całe
imperium. Daniel spędził dużo czasu w obu tych miastach,
próbując szczęścia to na jednym, to na drugim wybrzeżu
Stanów, jednak na swą siedzibę wybrał ostatecznie Boston.
Nie ze względu na pieniądze czy władzę, lecz styl. Staro
modny urok tego miasta, jego dostojeństwo i atmosfera sno
bizmu idealnie odpowiadały jego potrzebom.
Wywodził się ze starego, choć zubożałego rodu rycerzy,
którzy żyli w takim samym stopniu z siły sprytu, co miecza.
Duma z powodu pochodzenia była u niego niemal tak wiel-
16 NORA ROBERTS
ka, jak jego ambicje. Chciał przedłużyć ród, doczekać wielu
silnych synów i córek. Nawet nie myślał o budowaniu im
perium bez rodziny, z którą mógłby się nim dzielić. Bez
trudu mógł wyobrazić sobie, jak jego potomkowie konty
nuują to, co on zapoczątkował. Jednak żeby mieć dzieci,
potrzebował odpowiedniej żony. Jej zdobycie stanowiło dla
niego wyzwanie i logiczny początek wielkiego planu. Żeby
ją znaleźć, udał się pewnego dnia na letni bal do państwa
Donahue.
Nienawidził obcisłych kołnierzyków i duszących krawa
tów. Lubił mieć odsłoniętą szyję, jednak realizacja jego za
mierzeń wymagała kompromisu, jakim było noszenie gar
niturów. Ubrania szył mu bostoński krawiec z ulicy New
bury. Daniel korzystał z jego usług ze względu na swe roz
miary, ale także dla prestiżu.
Każdy inny na jego miejscu, ubrany w elegancki czarny
smoking i jedwabną plisowaną koszulę, prezentowałby się
dystyngowanie. Jednak nie Daniel. On zawsze, czy to
w czarnym garniturze, czy w szkockim pledzie, wyglądał
nonszalancko i niedbale. Tak mu się zresztą podobało.
Szczerze mówiąc, Cathleen, najstarszej córce Maxwella Do
nahue, także. Niedawno wróciła ze szkoły w Szwajcarii
i doskonale wiedziała, jak podać herbatę, wyszywać na je
dwabiu i elegancko flirtować. Teraz postanowiła wykorzy
stać nabyte umiejętności.
- Panie MacGregor - przywitała go z uśmiechem. -
Mam nadzieję, że dobrze się pan bawi na naszym skromnym
przyjęciu.
Miała porcelanową twarz i jasne jak len włosy. Daniel
uznał wprawdzie jej ramiona za zbyt wąskie, ale także po
trafił flirtować.
- Od tej chwili bawię się jeszcze lepiej, panno Donahue.
Teraz i na zawsze 17
Wiedząc, że większość mężczyzn zniechęca dziewczęcy
chichot, Cathleen zaśmiała się dyskretnie i cicho. Jej suknia
z tafty zaszeleściła, gdy stanęła obok Daniela, na samym
końcu długiego stołu. Każdy, kto przystawał w pobliżu, by
spróbować trufli czy kremu z łososia, musiał ich widzieć.
Obracając nieznacznie głowę, mogła dostrzec ich odbicie
w wysokim i wąskim lustrze zdobiącym ścianę. Uznała, że
dobrze razem wyglądają.
- Ojciec mówił mi, że chciałby pan kupić niewielki skra
wek ziemi tuż nad urwiskiem w Hyannis Port, które do nie
go należy. - Zatrzepotała rzęsami. - Mam jednak nadzieję,
że nie zjawił się pan tu dzisiaj, by mówić o interesach.
Daniel zdjął dwa kieliszki z tacy przechodzącego obok
kelnera. Wolał wprawdzie whisky w prostych szklankach
niż szampana w krysztale, ale wiedział, że człowiek, który
nie potrafi dostosować się do pewnych sytuacji, przegrywa
w innych. Sącząc alkohol, przyglądał się twarzy Cathleen.
Wiedział, że Maxwell Donahue z równym prawdopodobień
stwem dyskutowałby ze swą córką o interesach, co o mo
dzie, lecz nie winił jej za to kłamstwo. Raczej podziwiał
za umiejętność zdobywania cennych informacji. I z tego też
powodu nie uważał jej za odpowiednią kandydatkę na żonę.
Jego żona byłaby zbyt zajęta dziećmi, by zajmować się
czymkolwiek innym.
- Interesy nie mogą konkurować z piękna kobietą. Była
pani kiedyś na tym urwisku?
- Oczywiście - odparła i przechyliła głowę tak, by jej
diamentowe kolczyki w kształcie kwiatów odbiły światło.
- Jednak wolę miasto. Czy wybiera się pan na przyjęcie do
Ditmeyerów w przyszłym tygodniu?
- Jeśli będę akurat w mieście...
- Ileż pan podróżuje! - uśmiechnęła się i wypiła łyk
18 NORA ROBERTS
szampana. Byłoby jej dobrze z mężem, który przebywa stale
poza domem. - To musi być ekscytujące.
- Taka praca - odparł krótko, a po chwili dodał: - Ale
pani sama niedawno wróciła z Paryża.
Cathleen rozpromieniła się, mile połechtana faktem, że
dostrzegł jej nieobecność.
- Trzy tygodnie to za mało. Same zakupy pochłonęły
niemal każdą wolną chwilę. Nie wyobraża pan sobie, ile
nudnych godzin spędziłam na przymiarkach do tej sukni.
Tak jak tego oczekiwała, przesunął po niej wzrokiem.
- Mogę tylko powiedzieć, że było warto.
- No cóż, dziękuję.
Udawał, że z uwagą ogląda jej strój, ale błądził myślami
gdzie indziej. Wiedział, że kobiety powinny interesować się
głównie strojami i fryzurami, wolał jednak nieco bardziej
błyskotliwą konwersację. Wyczuwając, że traci zaintereso
wanie swego rozmówcy, Cathleen dotknęła jego ramienia.
- A pan był w Paryżu, panie MacGregor?
- Kilka lat temu.
Był i widział, co wojna może zrobić z pięknem. Ta ładna
blondyneczka, która uśmiechała się do niego, nigdy tego
nie doświadczyła. Zresztą i tak by nie zrozumiała.
Uśmiechnął się blado i wciąż nieco znudzony, dalej są
czył szampana. Rozejrzał się wokół, dostrzegając wszędzie
blask klejnotów i migotanie kryształów. W powietrzu uno
siła się woń, którą określało jedno słowo: bogactwo. Przez
pięć lat zdążył się do niego przyzwyczaić, ale nie zapomniał
też zapachu węgla. I nigdy nie zamierzał zapomnieć.
- Z czasem zacząłem przedkładać Amerykę nad Europę.
Pani ojciec wie, jak wydawać przyjęcia - zmienił nagle temat.
- Cieszę się, że jest pan zadowolony. Podoba się panu
muzyka?
Teraz i na zawsze 19
Wciąż tęsknił za płaczliwym jękiem szkockiej kobzy.
Dwunastoosobowa orkiestra w bieli była nieco za sztywna
jak na jego gust, ale uśmiechnął się uprzejmie.
- Bardzo.
- Myślałam, że się panu nie podoba. - Cathleen posłała
mu spod rzęs powłóczyste, senne spojrzenie. - Nie tańczy
pan.
Wyjął z jej dłoni kieliszek i odstawił wraz ze swoim.
- Ależ tańczę, panno Donahue - zapewnił, prowadząc
ją w stronę parkietu.
- Działania Cathleen Donahue można nadal łatwo prze
widzieć - oświadczyła Myra Lornbridge, po czym skubnęła
pasztet z gęsich wątróbek i prychnęła pogardliwie.
- Trzymaj buzię na kłódkę - upomniała ją Anna niskim,
aksamitnym głosem.
- Nie przeszkadza mi, gdy ktoś jest nieokrzesany, wy
rachowany czy nawet odrobinę głupi... - Myra z wes
tchnieniem dokończyła krakersa. - Nie znoszę jednak, gdy
jest tak oczywisty i przewidywalny.
- Myra!
- Dobrze, dobrze. - Myra skosztowała kremu z łososia.
- A tak na marginesie, masz cudowną suknię.
Anna pochyliła głowę i popatrzyła na różowy jedwab.
- Ty ją wybrałaś.
- Mówiłam, że jest śliczna. - Myra patrzyła z zadowo
leniem, jak materiał miękko układa się na biodrach przyja
ciółki. - Gdybyś choć w połowie tak interesowała się swoją
garderobą jak książkami, Cathleen Donahue przestałaby za
dzierać nosa.
Anna uśmiechnęła się tylko i obserwowała tańczących.
- Nie interesuje mnie nos Cathleen.
20 NORA ROBERTS
- No cóż, nie jest zbyt zajmujący. W przeciwieństwie
do mężczyzny, który z nią tańczy...
- Tego rudowłosego olbrzyma?
- A więc zwróciłaś na niego uwagę?
- Nie jestem ślepa.
Anna westchnęła w duchu. Myślała tylko o tym, kiedy
zdoła stąd wyjść. Chciała wrócić do domu i zabrać się za le
kturę magazynu medycznego, który przysłał jej doktor Hewitt.
- Wiesz, kto to jest?
- Kto?
- O Boże, Anno... - Myra okazywała cierpliwość tylko
wobec najbliższych przyjaciół. - Pan Och i Ach.
Anna roześmiała się i wypiła łyk wina.
- No dobrze, kto to jest?
- Daniel Duncan MacGregor - odparła Myra i umilkła,
by podsycić ciekawość przyjaciółki. W wieku dwudziestu
czterech lat Myra była bogata i atrakcyjna, ale na pewno
nie piękna. Nawet w najbardziej sprzyjających okoliczno
ściach, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Wiedziała
też, że uroda stanowi tylko jedną z dróg do osiągnięcia wła
dzy. Drugą był rozum. A Myra umiała się nim posługiwać.
- To cudowny chłopiec Bostonu - ciągnęła. - Gdybyś przy
wiązywała nieco więcej wagi do życia towarzyskiego, od
razu rozpoznałabyś to nazwisko.
Cóż, tak zwane życie towarzyskie nie wzbudzało w An
nie najmniejszego nawet zainteresowania.
- Niby dlaczego miałabym je znać? Wystarczy, że ty
wiesz o nim wszystko i zaraz mi opowiesz. '
- Za karę nie powiem.
Anna tylko się uśmiechnęła i znów skosztowała wina.
- No dobrze, powiem ci - zgodziła się Myra, która jak
zwykle nie mogła oprzeć się pokusie plotkowania. - To
Teraz i na zawsze 21
Szkot, co chyba można poznać po jego wyglądzie i nazwi
sku. Szkoda, że nie słyszałaś, jak mówi. Jakby ktoś ciął
nożem metal!
Akurat w tym momencie rozległ się potężny, grzmiący
śmiech Daniela. Anna uniosła brwi.
- Mam wrażenie, że mógłby przeciąć swoim głosem do
słownie wszystko.
- Jest trochę nieokrzesany, ale niektórzy uważają, że
za milion dolarów czy coś koło tego można mu to wy
baczyć.
Anna, która wiedziała, że człowieka ocenia się tu we
dle stanu jego konta, poczuła cień sympatii do tego olbrzy
ma.
- Mam nadzieję, że wie, z kim tańczy.
- Nie wygląda na głupca. Pół roku temu kupił bank Old
Line Savings and Loan.
- Doprawdy? - Anna wzruszyła ramionami. Biznes in
teresował ją tylko wtedy, gdy mógł wspomóc szpitalny bu
dżet. Kątem oka dostrzegła nadchodzącego Herberta Dit-
meyera, któremu towarzyszył nieznany jej mężczyzna. - Jak
się masz? - spytała.
Herbert był o kilka centymetrów niższy od niej, miał
pociągłą, ascetyczną twarz naukowca, ciemne włosy i pier
wsze oznaki łysiny. Ale jego usta wyrażały siłę, którą Anna
szanowała, oraz poczucie humoru, doceniane przez ludzi
o bystrym umyśle.
- Miło cię widzieć. Wyglądasz cudownie - przywitał się
i wskazał na swego towarzysza. - Mój kuzyn, Mark. A to
Anna Whitfield i Myra Lornbridge.
Patrzył dłuższą chwilę na Myrę, lecz gdy orkiestra za
częła grać walca, stracił odwagę i podał ramię Annie.
- Zatańczymy?
22 NORA ROBERTS
Anna poruszała się po parkiecie bez wysiłku. Uwielbiała
tańczyć, zwłaszcza z mężczyzną którego, dobrze znała. Ta
kim jak Herbert.
- Słyszałam, że można ci już składać gratulacje -
uśmiechnęła się. - Zostałeś prokuratorem okręgowym.
Zadowolony wyszczerzył zęby w uśmiechu. Osiągnął to
stanowisko w bardzo młodym wieku, ale nie zamierzał na
nim poprzestać. Gdyby nie uważał tego za niewłaściwe, opo
wiedziałby Annie o swych ambicjach.
- Nie byłem pewien, czy wieści z Bostonu docierają aż
do Connecticut - zauważył, zerkając na Myrę, tańczącą z je
go kuzynem. - Chyba się myliłem.
Anna wybuchnęła śmiechem. Otarli się w tańcu o jakąś
parę.
- Nie było mnie w mieście, ale to nie oznacza, że nic
nie wiem. Jesteś pewnie bardzo z siebie dumny.
- To dopiero początek - stwierdził swobodnym tonem.
- Ale i ty świetnie sobie radzisz. Jeszcze rok i będziemy
cię tytułować doktor Whitfield.
- Rok - westchnęła. - Czasem wydaje mi się, że to cała
wieczność.
- Niecierpliwa? Nigdy bym cię o to nie podejrzewał.
Miał rację. Po prostu zwykle udawało jej się ukrywać
większość uczuć.
- Chcę mieć już dyplom. Nie jest tajemnicą, że rodzicom
nigdy się to nie podobało...
- Może i tak - skinął głową. - Ale twoja matka chętnie
opowiada, że trzeci rok z rzędu jesteś w czołówce swojej
grupy.
- Naprawdę? - spytała zdumiona. Jej matka zawsze by
ła bardziej skłonna wychwalać fryzurę córki niż jej sukcesy
w nauce. - Miło to słyszeć, choć zdaje się, że mama wciąż
Teraz i na zawsze 23
marzy o tym, by zjawił się jakiś mężczyzna, który każe mi
zapomnieć o salach operacyjnych i basenach.
Herbert obrócił nią w tańcu i przez chwilę jej wzrok
skrzyżował się ze wzrokiem Daniela MacGregora. Poczuła,
jak napina bezwiednie mięśnie. Nerwy? Śmieszne. A jednak
po jej plecach przebiegł kolejny dreszcz. Strach? Nie, to
absurd.
Daniel również poczuł niezwykłe napięcie. Przed chwilą
pochwycił jej spojrzenie i teraz wpatrywał się ostentacyjnie
w Annę, mimo że nadal tańczył z Cathleen. Podobne za
chowanie każdą kobietę przyprawiłoby o rumieniec, ta jed
nak nie spuściła powiek i patrzyła na niego chłodno. Uznał,
że to wyzwanie z jej strony i lekko się uśmiechnął.
Zwrócił na nią uwagę w chwili, gdy znalazła się na par
kiecie. Zauważył ją, obserwował przez chwilę, a kiedy zerk
nęła w jego stronę i posłała mu chłodne spojrzenie, już był
zauroczony. Nie miała wprawdzie nienagannej sylwetki
Cathleen, ale sprawiała wrażenie zgrabnej, drobnej i kru
chej. Jej ciemne włosy wydawały się ciepłe i miękkie ni
czym sobolowe futro. Różowy odcień sukni podkreślał bar
wę kremowej skóry i gładkich ramion. Wyglądała na ko
bietę, która potrzebuje schronienia w objęciach mężczyzny.
Anna bynajmniej nie potrzebowała schronienia i opieki.
Musiała jednak się przyznać, że osoba Daniela MacGregora
zrobiła na niej pewne wrażenie. Ta postawa, owo śmiałe,
bezczelne niemal spojrzenie. Pewność siebie i wyrobienie,
połączone z odpowiednią dozą nonszalancji. Ze skrywanym
podziwem dostrzegła, jak zręcznie porusza się po parkiecie.
Dał szybki, prawie niedostrzegalny znak stojącemu z boku
mężczyźnie i po chwili Cathleen tańczyła już w ramionach
kogoś innego, a Anna przygotowywała się na następny krok
z jego strony. Wiedziała, że taki za moment nastąpi.
24 NORA ROBERTS
Daniel z wprawą przesunął się między tańczącymi. Po
klepał po ramieniu jej partnera.
- Mogę? - spytał i gdy tylko Herbert puścił jej talię,
natychmiast porwał Annę do tańca.
- Bardzo sprytnie, panie MacGregor - skomentowała
jego zachowanie.
Ucieszyło go, że zna jego nazwisko. Z równym zado
woleniem zauważył, że się nie mylił i że ta kobieta świetnie
pasuje do jego ramion. Pachniała jak letnia noc, delikatnie
i tajemniczo.
- Dziękuję, panno...?
- Whitfield. Anna Whitfield - przedstawiła się, po czym
wróciła do poprzedniej myśli: - Sprytnie, ale niezbyt ele
gancko.
Przyjrzał jej się uważnie, bowiem surowy ton jej głosu
nie pasował do kruchej urody. Umiał doceniać niespodzian
ki, nawet te niezbyt miłe, więc wybuchnął głośnym śmie
chem. Wielu gości obróciło głowy w ich stronę.
- Za to skutecznie. Chyba nie spotkaliśmy się wcześniej,
panno Whitfield, choć znam pani rodziców.
- Możliwe - odparła. Obejmował ją w pasie dłonią
wielką, twardą niczym kamień, a zarazem niewiarygodnie
delikatną. Poczuła lekki dreszcz. - Jest pan w Bostonie od
niedawna, panie MacGregor?
- Muszę odpowiedzieć twierdząco, gdyż mieszkam tu
dopiero od dwóch lat, a nie od dwóch pokoleń.
Przechyliła głowę, by móc patrzeć mu w oczy.
- By nie uchodzić za przybysza, trzeba tu mieszkać od
trzech.
- Wystarczy być zaradnym.
Zawirował z nią szybko kilka razy. Mile zaskoczona, że
Teraz i na zawsze 25
mimo swego wzrostu jej partner porusza się lekko i pewnie,
Anna nieco się odprężyła.
- Słyszałam, że pana to dotyczy.
- Nie ostatni raz pani to słyszała.
Choć na parkiecie panował tłok, nie zadał sobie trudu,
by mówić ściszonym głosem. Anna zrozumiała, że jego atu
tem jest przebojowość i siła, nie maniery.
- Naprawdę? - uniosła brwi.
- Oczywiście - odparł nieporuszony.
- Dość pewnie pan się czuje w tutejszym towarzystwie.
- Nie mam kompleksów.
- To imponujące.
- Ależ skąd. To zwykła kalkulacja. Jeśli nie można
oprzeć się na genealogii, należy powołać się na pieniądze.
Zmarszczyła brwi, wyczuwając utajoną złośliwość. Mu
siała przyznać mu rację, choć jej samej nie odpowiadał taki
sposób zdobywania popularności i uznania.
- Ma pan szczęście, że dzisiejsze społeczeństwo jest bar
dziej elastyczne niż kiedyś.
Jej suchy, obojętny ton wywołał uśmiech na jego ustach.
Nie była głupia i nie zachowywała się niczym barrakuda
w jedwabnej sukni, jak Cathleen Donahue.
- Pani twarz przypomina wizerunek z kamei, którą moja
babka nosiła na szyi - stwierdził, nieoczekiwanie zmieniając
ton i temat.
Anna znów zmarszczyła brwi. Jej spojrzenie utwierdziło
go w przekonaniu, że mu nie wierzy.
- Dziękuję, panie MacGregor, ale powinien pan zacho
wać te pochlebstwa dla Cathleen. Jest na nie bardziej łasa.
Zauważyła, że pociemniały mu oczy. Przez chwilę wy
glądał groźnie, ale zaraz rozchmurzył się i powiedział:
- Ma pani cięty język, panno Whitfield. Uwielbiam ko-
26 NORA ROBERTS
biety, które mówią, co myślą... do pewnego momentu oczy
wiście.
Spojrzała mu śmiało w oczy.
- A jaki to moment, panie MacGregor?
- Ten, w którym traci się powab kobiecości.
Nim zdążyła przewidzieć jego następny ruch, wyprowa
dził ją na taras, nie przerywając tańca. Dopiero teraz uświa
domiła sobie, jak gorąco i duszno było w salonie. Bez
względu na okoliczności, mając do czynienia z nie znanym
sobie bliżej mężczyzną, powinna zdecydowanie przeprosić
i wrócić do środka. A jednak stała w miejscu i pozwalała
się obejmować. Posadzkę zalewał blask księżyca, w powie
trzu unosiła się woń róż.
- Jestem pewna, że ma pan własną definicję kobiecości,
panie MacGregor. Zastanawiam się jednak, czy uwzględnia
ona fakt, ze żyjemy w dwudziestym wieku.
- Zawsze uważałem kobiecość za wartość stałą, która
nie zmienia się wraz z upływem lat czy modą, panno Whit
field.
- Rozumiem - odparła krótko, bo nie bardzo wiedziała,
co mogłaby odpowiedzieć. Miała wrażenie, że gubi się w je
go objęciach. Odsunęła się i podeszła do krawędzi grani
czącego z ogrodem tarasu. Tu powietrze wypełniała jeszcze
bardziej intensywna woń kwiatów. Muzyka, słyszana z dali,
wydawała się bardziej romantyczna.
Przyszło jej do głowy, że prowadzi bardzo intymną roz
mowę - która mogła przerodzić się nawet w kłótnię - z do
piero co poznanym mężczyzną. Nie miała jednak zamiaru
jej przerywać. Zawsze czuła się swobodnie w towarzystwie
płci przeciwnej. Musiała się tego nauczyć jako jedyna ko
bieta na roku. Przetrwała pierwsze miesiące, pełne kryty
cznych uwag i insynuacji, zachowując spokój i skupiając
Teraz i na zawsze 27
się na nauce. Teraz zaczynała ostatni rok na wydziale me
dycznym i koledzy na ogół akceptowali ją bez zastrzeżeń.
Wiedziała jednak, co ją czeka, gdy rozpocznie staż w szpi
talu.
- Jestem pewna, że pańskie poglądy na kobiecość są
bardzo oryginalne, panie MacGregor - stwierdziła, odwra
cając się do niego. - Nie sądzę jednak, bym miała ochotę
o tym dyskutować. Proszę mi raczej powiedzieć, czym się
pan właściwie zajmuje w Bostonie.
Daniel nie słyszał jej słów. Nie słyszał niczego od chwili,
gdy odwróciła się w jego stronę. Jej włosy zafalowały lekko,
dojrzał błysk białych, gładkich ramion. Ciało pod zasłoną
cienkiego jedwabiu zdawało się delikatne niczym drogocen
na porcelana. Na jej twarz padał blask księżyca, skóra przy
pominała marmur, oczy były czarne jak noc. Człowiek ra
żony piorunem nie słyszy niczego prócz grzmotu, przemknę
ła mu przez głowę zasłyszana gdzieś maksyma.
- Panie MacGregor? - spytała zaniepokojona. Po raz
pierwszy, odkąd znaleźli się na tarasie, poczuła w jego obe
cności obawę. Był potężnym, obcym mężczyzną, a teraz pa
trzył na nią tak, jakby postradał zmysły. Wyprostowała ra
miona i upomniała samą siebie, że przecież potrafi sobie
radzić w każdej sytuacji. - Panie MacGregor? - powtó
rzyła.
- Tak?
Otrząsnął się z zauroczenia i podszedł bliżej. Uspokoiła
się. Teraz, kiedy stał obok, nie wydawał się już taki nie
bezpieczny. I miał niezaprzeczalnie piękne oczy. Wiedziała,
że to zasługa genów. Mogłaby nawet napisać pracę na ten
temat.
- Pracuje pan w Bostonie, prawda?
- Zgadza się - odparł.
28 NORA ROBERTS
- A co pan konkretnie robi?
- Kupuję - odparł niezbyt rozsądnie. Poczuł nagłą po
trzebę fizycznego kontaktu i ujął jej dłoń. Bliskość tej pięk
nej kobiety zrobiła na nim tak wielkie wrażenie, że zapragnął
sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje. - I sprzedaję.
Jego dłoń była równie ciepła i delikatna jak w tańcu.
Anna cofnęła rękę.
- Interesujące. A co pan kupuje?
- To, co chcę - wyjaśnił z uśmiechem na twarzy i przy
sunął się bliżej. - Wszystko.
Jej puls przyspieszył, czuła, jak pali ją skóra. Nie od
sunęła się jednak, tylko powiedziała głosem już nie tak pew
nym, jak przed chwilą:
- Jestem pewna, że sprawia to panu mnóstwo satysfa
kcji. Domyślam się też, że sprzedaje pan to, co nie jest panu
już potrzebne.
- Z zyskiem, panno Whitfield.
Zarozumiały wół, pomyślała i schyliła nieznacznie
głowę.
- Niektórzy uznaliby to za arogancję, panie MacGregor.
Rozbawił go ten chłodny, spokojny ton i nieruchome
spojrzenie, które daremnie próbowało przysłonić błysk pasji
w jej oczach. Pomyślał, że na taką kobietę mężczyzna czeka
cierpliwie na progu jej domu z bukietem kwiatów i pudeł
kiem czekoladek w kształcie serca.
- Kiedy arogancję okazuje człowiek ubogi, nazywa się
to brakiem ogłady, panno Whitfield. Kiedy czyni tak czło
wiek majętny, określa się to stylem. Wiem, o czym mówię.
Byłem zarówno biedakiem, jak bogaczem.
Wyczuła, że ma rację, ale nie zamierzała mu ustępować.
- Dziwne, nigdy nie sądziłam, by arogancja zmieniała
nazwę wraz z upływem lat czy przypływem gotówki.
NORA ROBERTS Teraz i na zawsze
PROLOG - Mamo... Anna MacGregor splotła dłonie z synem, który ukląkł u jej stóp. Siłą woli powstrzymała ogarniającą ją falę prze rażenia, lęku i żalu. Wiedziała, że nie może stracić pano wania nad sobą, zwłaszcza kiedy zjawiły się jej dzieci. - Caine. Palce, które zacisnęła na jego ręce, były zimne, ale nie drżały. Pod wpływem przeżyć ostatnich godzin jej twarz straciła naturalną barwę, oczy pociemniały. Caine'owi prze mknęło przez myśl, że nigdy przedtem nie widział matki tak przerażonej. Nigdy. - Dobrze się czujesz? - Oczywiście - zapewniła i musnęła jego policzek war gami. - Z wami znacznie lepiej. Drugą ręką ujęła dłoń swej synowej Diany, która usiadła obok. Do długich i ciemnych włosów młodej kobiety przy lgnął mokry śnieg, już topniejący na ramionach płaszcza. Anna wzięła głęboki oddech i znów spojrzała na Caine'a. - Szybko przyjechaliście. - Wynajęliśmy samolot. Zauważyła, że w tym dorosłym człowieku, prawniku i młodym ojcu, wciąż kryje się mały chłopiec, który pragnie wykrzyczeć swoją rozpacz. Przecież jego ojciec, jak przy stało na MacGregora, był niezniszczalny. Nie mógł pojąć, że leży nieprzytomny w szpitalu.
6 NORA ROBERTS - Co z nim? - spytał. Jako lekarz mogła powiedzieć mu ze szczegółami o po łamanych żebrach, zapadnięciu się płuca, wstrząśnieniu mózgu i krwotoku wewnętrznym, który właśnie w tej chwi li jej koledzy po fachu starali się zatrzymać. Ale była rów nież matką i pragnęła oszczędzić mu bólu. - Właśnie go operują - wyjaśniła, ściskając go za rękę. Z trudem zdobyła się na uśmiech. - Jest silny, Caine. A do ktor Feinstein to najlepszy specjalista w tym stanie. - Mu siała trzymać się tej nadziei tak, jak musiała trzymać się rodziny. - A Laura? - Jest z Lucy Robinson - wyjaśniła cicho Diana. Do skonale umiała panować nad emocjami. Pogładziła powoli palce Anny i dodała: - Nie martw się. - Staram się - Anna uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Ale znasz Daniela. Laura jest jego pierwszą wnuczką. Będzie się o nią dopytywał, kiedy się zbudzi. Obudzi się na pewno, obiecała sobie w duchu. - Jadłaś coś, Anno? - spytała Diana, obejmując ją ra mieniem. Teściowa wydawała się jej taka drobna i krucha. Anna potrząsnęła nieznacznie głową i wstała. Trzy go dziny. Już trzy godziny trwała operacja. Ileż to razy sama walczyła o życie pacjenta, podczas gdy najdroższa mu osoba przeżywała rozpacz w tych pełnych plastiku i szkła szpi talnych poczekalniach, na tych zimnych korytarzach? Zo stała lekarzem, by przynosić ulgę w cierpieniu, by uzdra wiać. W pewnym sensie chciała zmieniać świat. A teraz, kiedy to jej mąż był chory, mogła tylko czekać. Jak każda inna kobieta. Nie, nie jak każda - poprawiła się. Ona wiedziała, jak wygląda sala operacyjna, znała jej dźwięki i zapachy. Znała narzędzia chirurgiczne, aparaturę i wysiłek lekarzy. Bezsilna
Teraz i na zawsze 7 wobec zdarzeń miała ochotę krzyczeć. Zamiast tego skrzy żowała tylko ramiona i podeszła do okna. Spokojne spojrzenie jej ciemnych oczu skrywało żelazną wolę. Uświadomiła sobie, że potrzebuje jej teraz bardziej niż kiedykolwiek. Dla siebie, dzieci, ale najbardziej dla Da niela. Gdyby mogła przywrócić go do zdrowia samą siłą pragnienia, zrobiłaby to. Wiedziała jednak, że medycyna wymaga czegoś więcej. Śnieg prawie przestał padać. Jednak zdążył sprawić, by drogi stały się śliskie i niebezpieczne, pomyślała, patrząc na drobne płatki. Oślepił jakiegoś młodego człowieka, który stracił panowanie nad kierownicą i uderzył w śmiesznie ma ły dwuosobowy wóz jej męża. Zacisnęła pięści. Dlaczego nie siedziałeś akurat w dużej limuzynie, sta ruszku? Co chciałeś udowodnić, prowadząc tę śmieszną, czerwoną zabaweczkę? Zawsze się popisywałeś, zawsze... Jej myśli odpłynęły w przeszłość. Powoli rozprostowała zaciśnięte palce. Czyż nie był to jeden z powodów, dla któ rych się w nim zakochała, a potem darzyła miłością i trwała u jego boku przez niemal czterdzieści lat? Niech cię diabli, Danielu MacGregor, zawsze się popisywałeś i zawsze sta- .. wiałeś na swoim. Przycisnęła dłonie do oczu i omal nie wybuchnęła śmie chem. Tyle razy zarzucała mu to w ciągu ich wspólnego życia, lecz właśnie za to go uwielbiała. Pełna najgorszych przeczuć odwróciła się na dźwięk kro ków. Ujrzała najstarszego syna, Alana. Kiedyś, jeszcze za nim doczekał się potomka, Daniel przysiągł, że jedno z jego dzieci zasiądzie w Białym Domu. I choć Alan prawie osiąg nął ten cel, jako jedyny spośród ich wszystkich bardziej przypominał ją niż ojca. Pozwoliła wziąć się synowi w ramiona.
8 NORA ROBERTS - Ucieszy się z twojego przyjazdu - stwierdziła opano wanym głosem, choć jakąś cząstką swej kobiecej natury pra gnęła płakać bez końca. - Ale na pewno dostaniesz od niego burę, że ciągnąłeś ze sobą ciężarną żonę. - Uśmiechnęła się do Shelby i wyciągnęła rękę. Jej synowa, dziewczyna o płomiennych włosach i ciepłych oczach, miała już bardzo wydatny brzuch. - Powinnaś usiąść. - Dobrze - zgodziła się Shelby - ale tylko jeśli i ty usiądziesz. Nie czekając na odpowiedź, pomogła Annie usiąść, a Caine wsunął jej w dłoń kubek z kawą. - Dziękuję - powiedziała cicho i napiła się, by nie spra wiać mu przykrości. Czuła aromat kawy, jej ciepło, ale nie potrafiła powiedzieć, jak smakuje. Wsłuchiwała się w dźwięki, jakie wydają elektroniczne pagery i podeszwy gumowych butów na płytkach korytarzy. Szpitale były jej domem. Zawsze czuła się dobrze i bezpiecznie w ich ste rylnych wnętrzach. Ale teraz nie czuła się dobrze. Caine chodził tam i z powrotem. Taką miał naturę. Za wsze się skradał, krążył. Jakże byli z Danielem dumni, kiedy wygrał swą pierwszą sprawę. Alan siedział przy niej, jak zawsze cichy i skupiony. Cierpiał. Ucieszyła się, widząc, jak Shelby wsuwa dłoń w jego rękę. Jej synowie dokonali właściwego wyboru. Nasi synowie, poprawiła się w my ślach, jakby zwracała się do Daniela. Caine poślubił spo kojną, choć upartą Dianę, Alan niezależną Shelby. Zwią zek dwojga ludzi potrzebował równowagi tak samo jak mi łości i wzajemnej pasji. Ona ją znalazła. Jej synowie także. I córka... - Rena! Caine podbiegł do siostry i objął ją serdecznie. Jak bardzo są do siebie podobni, pomyślała Anna, szczu-
Teraz i na zawsze 9 pli i śmiali. Serena najbardziej ze wszystkich jej dzieci przy pominała ojca temperamentem i uporem. Sama już była matką. Anna wyczuwała obok siebie pełną spokoju siłę Alana. Jacy oni wszyscy są już dorośli. Nawet nie spostrzegła, kie dy to się stało. Powiodło nam się, Danielu, pomyślała i za mknęła na chwilę oczy. Nie waż się zostawiać mnie teraz, nie chcę cieszyć się tym w samotności. - Co z tatą? Jedną ręką Serena nadal ściskała brata, drugą trzymała w dłoni męża. - Ciągle jeszcze go operują - odpowiedział Caine gło sem ochrypłym od papierosów i lęku. - Dobrze, że udało wam się przyjechać - zwrócił się do jej męża, Justina. - Mama potrzebuje teraz nas wszystkich. - Mamusiu... - Serena uklękła u stóp Anny, jak za wsze, gdy pragnęła pocieszenia lub rozmowy. - On na pew no wyzdrowieje. Jest silny i uparty. Anna dostrzegła w oczach córki błaganie. Powiedz mi, prosiła spojrzeniem Serena, że nic mu nie będzie. Uwierzę we wszystko, co mi powiesz. - Oczywiście, wyjdzie z tego - zapewniła i spojrzała na Justina. Miał duszę hazardzisty, tak jak jej Daniel. Dotknęła policzka córki. - Myślisz, że przegapiłby taki zjazd rodzinny? Serena parsknęła śmiechem. - To samo mówił Justin - zauważyła i uśmiechnęła się, widząc, jak jej mąż obejmuje ramieniem swoją siostrę. Pod niosła się, by także ją uściskać. - Witaj, Diano. Jak Laura? - Wspaniale. Wyrósł jej właśnie drugi ząb. A twój Robert? - To mały terrorysta - określiła krótko swojego syna, który zdążył już zapałać uwielbieniem do dziadka.
10 NORA ROBERTS - Jak się czujesz, Shelby? - Diana odwróciła się do żony Alana. - Grubo - odparła ze słabym uśmiechem. Zdołała jakoś' za taić fakt, że już od godziny czuła bóle porodowe. - Zadzwoniłam do brata - zwróciła się do teściowej - Grant i Gennie już jadą. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. - Ależ skąd. - Anna poklepała ją po ręku. - Należą przecież do rodziny. - Tata będzie zachwycony - zauważyła Serena. Z tru dem panowała nad strachem, który ściskał jej gardło. - Wszyscy się nim interesują. Nie mówiąc już o tym, że mamy dla niego pewną wiadomość... - Spojrzała na męża, jakby szukała u niego poparcia. - Justin i ja spodziewamy się ko lejnego dziecka. Trzeba zachować ciągłość rodu. Mamo... - uklękła u stóp matki i drżącym głosem spytała: - Daniel będzie dumny, prawda? - Oczywiście - zapewniła Anna, całując ją w policzek. Pomyślała o wnukach, które już miała, i o tych, które do piero przyjdą na świat. Rodzina, której Daniel tak zawsze pragnął. - Ale na pewno uzna, że ma w tym swój udział. - A nie będzie miał racji? - mruknął Alan. Anna przełknęła łzy. Jak dobrze znali swego ojca. - Chyba tak. Chodzili po korytarzu, szeptem dodawali sobie otuchy, pocieszająco gładzili swoje ręce. Minuty wlokły się jedna za drugą. Anna odstawiła niedopitą kawę. Była już zimna. Minęły cztery godziny i dwadzieścia minut. Trwało to zbyt długo. Siedząca obok Shelby napięła mięśnie i zaczęła ćwi czyć oddechy. Anna położyła odruchowo dłoń na jej brzu chu, który krył kolejnego wnuka. - Kiedy? - Za niecałe pięć minut.
Teraz i na zawsze 11 - Jak długo masz skurcze? - Od paru godzin - wyznała, patrząc na Annę z rado ścią, ale i strachem. - Dokładniej od ponad trzech. Mogłam wybrać sobie lepszy moment, co? - Przeciwnie. Chcesz, żebym z tobą poszła? - Nie. - Shelby przytuliła twarz do jej szyi. - Nic mi nie będzie. Przeżyjemy to. Alan... - wyciągnęła do męża dłonie, by pomógł jej wstać - nie chcę rodzić w szpitalu w Georgetown. Podniósł ją delikatnie. - Co? - Chcę urodzić tutaj. I to szybko - oświadczyła, a wi dząc zdumienie w jego oczach, uśmiechnęła się boleśnie. - Nie wymagaj od dziecka logiki, Alanie. Ono chce przyjść na świat właśnie teraz. Natychmiast zebrała się przy niej cała rodzina, oferując pomoc, radę, wsparcie. Anna, jak zawsze opanowana, wez wała pielęgniarkę z wózkiem, a potem pomogła Shelby usiąść. - Zajrzę do ciebie - obiecała. - Damy sobie radę - zapewniła Shelby, sięgając ponad jej ramieniem do dłoni Alana. - Wszyscy. Powiedz Danie lowi, że to będzie chłopak. Postaram się o to. Anna patrzyła, jak znikają za drzwiami windy. W chwilę później na korytarzu pojawił się doktor Feinstein. - Sam! - zawołała i podbiegła do niego. Justin zatrzymał Caine'a, stając w drzwiach poczekalni. - Teraz ją zostaw - powiedział cicho. - Anno... - Feinstein położył dłonie na jej ramionach. Nie była już dla niego koleżanką po fachu czy chirurgiem, którego szanował. Stała się żoną pacjenta. - Daniel jest sil nym człowiekiem...
12 NORA ROBERTS Poczuła nagły przypływ nadziei, ale zmusiła się do za chowania spokoju. - Wystarczająco silnym? - Stracił dużo krwi i nie jest już młody, ale udało nam się opanować krwotok. - Zawahał się, jednak za bardzo ją szanował, by nie powiedzieć prawdy. - Raz prawie go stra ciliśmy, ale walczył i po kilku sekundach wrócił. Jeśli to cię pocieszy, Daniel ma ogromną wolę życia. Objęła się ramionami. Poczuła chłód. Dlaczego szpitalne korytarze są zawsze takie zimne? - Kiedy będę mogła go zobaczyć? - Przenoszą go teraz na oddział intensywnej terapii - nie odpowiedział wprost na pytanie. Chociaż palce zdrętwiały mu po kilku godzinach pracy, mocno zaciskał je na jej ra mionach. - Chyba nie muszę ci mówić, co znaczą najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Życie albo śmierć, pomyślała. - Nie, nie musisz. Dzięki, Sam. Porozmawiam z dzieć mi. Potem przyjdę jeszcze do ciebie. Odwróciła się i odeszła w głąb korytarza. Drobna, uro cza kobieta z pasemkami siwizny w ciemnych włosach. Miała twarz o regularnych rysach, a skórę delikatną jak w młodości. Wychowała trójkę dzieci, osiągnęła szczyt ka- riery i przeżyła większość życia zakochana w jednym czło wieku. - Zabrali ojca z chirurgii - powiedziała spokojnie. - Przenoszą go na oddział intensywnej terapii. Krwotok został opanowany. - Kiedy będziemy mogli go zobaczyć? - pytali jeden przez drugiego. - Kiedy tylko się obudzi - oświadczyła zdecydowanie. Wróciła do równowagi i znów nad wszystkim panowała.
Teraz i na zawsze 13 Zerknęła na zegarek. - Zostanę tu na noc. Może być trochę otumaniony. Powinien wiedzieć, że jestem przy nim. Ale nie będzie w stanie mówić aż do jutra. - Niewiele więcej mogła im powiedzieć - A teraz idźcie na porodówkę i sprawdźcie, co słychać u Shelby. Możecie u niej zostać, jak długo chcecie, potem wróćcie do domu i czekajcie. Za dzwonię, jak tylko będę coś wiedziała. - Mamo... Jednym spojrzeniem zamknęła Caine'owi usta. - Róbcie, co mówię. Macie być wypoczęci i dobrze wy glądać, kiedy ojciec zechce was widzieć - powiedziała i po głaskała syna po policzku. - No, zróbcie to dla mnie. Pozostawiła swe dzieci i poszła do męża. Śnił. Nawet odurzony lekami, Daniel miał świadomość tego, że śni. Tkwił w łagodnym świecie pełnym wizji i wspomnień. Zmagał się z nimi, chcąc odzyskać pełną przytomność. Kiedy otworzył oczy, zobaczył Annę. Nie potrzebował niczego więcej. Była piękna, niezmiennie piękna. Silna, uparta, opanowana kobieta, którą najpierw podziwiał, potem kochał, wreszcie szanował. Chciał jej dotknąć, nie mógł jed nak unieść ręki. Rozgniewany własną słabością, ponowił próbę, ale usłyszał tylko, jak przepływa nad nim jej głos: - Nie ruszaj się, kochany. Nigdzie nie odejdę. Zostanę tu i będę czekała. Zdawało mu się, że poczuł na dłoni jej usta. - Do licha, kocham cię, Danielu MacGregor. Drgnęły mu wargi. Zamknął oczy.
ROZDZIAŁ PIERWSZY W dniu swych piętnastych urodzin Daniel MacGregor przyrzekł sobie, że kiedyś zbuduje finansowe imperium i bę dzie nim rządził. A zawsze dotrzymywał słowa. Kiedy przyjechał pięć lat temu do Ameryki, przywiózł ze sobą pieniądze zaoszczędzone w czasie długiej wspina czki po szczeblach kariery - od górnika do głównego księ gowego w firmie Hamusa McGuire'a. Nie było ich wiele, ale dzięki swemu talentowi szybko je pomnożył. Teraz miał trzydziestkę na karku i pracował nad zdobyciem drugiego miliona z taką samą zawziętością, jaka umożliwiła mu za robienie pierwszego. Wykorzystywał do tego siłę swych bar ków, rozum lub spryt, zależnie od okoliczności. Poza tym cechował go bystry umysł i ambicja bez granic. Miał ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i masywną sylwetkę. Sam jego wygląd odstraszał zwykle potencjalnych przeciwników, choć zdarzali się tacy, których prowokował. Nie przywiązywał jednak do tego wagi. W je go twarzy zwracały uwagę wystające kości policzkowe i za skakująco miękkie usta. Olśniewająco błękitne oczy błyska ły iskierkami humoru i dobroduszności, gdy się uśmiechał, ale mogły też zamieniać się w lód, nawet gdy wydawał się rozbawiony. Szczękę miał długą i kwadratową, po jej prawej stronie biegła szrama, pamiątka z czasów pracy w kopalni, kiedy to spadła na niego obluzowana belka. Żeby ukryć bliznę, już we wczesnej młodości zapuścił brodę, co było
Teraz i na zawsze 15 jedynym objawem jego próżności. Ciągle ją nosił, ciemno- rudą i starannie przystrzyżoną. Zarost oraz długa i niemod na grzywa włosów nadawały mu wygląd jednocześnie groźny i dostojny. Odpowiadał mu taki wizerunek. Po wszechnie znano jego krewki temperament, choć on sam uważał się za człowieka łagodnego. Rozbił tylko tyle nosów, ile należało. Często określano go przymiotnikiem „imponujący". Na zywano go też bezwzględnym. Jednak Daniela nie obcho dziło, co ludzie o nim mówią, o ile go tylko dostrzegali. Miał duszę hazardzisty i grał o wysokie stawki, przede wszystkim na giełdzie i rynku nieruchomości. Jeśli stawiał, to tylko po to by wygrać. Ryzyko się opłacało, a kiedy spo dziewał się zysku, stawiał jeszcze wyżej. Nigdy nie zamie rzał postępować ostrożniej, bo to oznaczałoby nudę. Pieniędzy nie traktował z nabożeństwem. Służyły mu tylko jako narzędzie. Oznaczały władzę, ta zaś stanowiła groźną broń. Kiedy przybył do Ameryki, wkroczył na ogromną arenę interesów. W Nowym Jorku, pełnym szalonego tempa życia i zatłoczonych ulic, każdy człowiek o bystrym umyśle i od wadze mógł zdobyć fortunę. W Los Angeles, gdzie grano o wysokie stawki, wystarczyła fantazja, by zbudować całe imperium. Daniel spędził dużo czasu w obu tych miastach, próbując szczęścia to na jednym, to na drugim wybrzeżu Stanów, jednak na swą siedzibę wybrał ostatecznie Boston. Nie ze względu na pieniądze czy władzę, lecz styl. Staro modny urok tego miasta, jego dostojeństwo i atmosfera sno bizmu idealnie odpowiadały jego potrzebom. Wywodził się ze starego, choć zubożałego rodu rycerzy, którzy żyli w takim samym stopniu z siły sprytu, co miecza. Duma z powodu pochodzenia była u niego niemal tak wiel-
16 NORA ROBERTS ka, jak jego ambicje. Chciał przedłużyć ród, doczekać wielu silnych synów i córek. Nawet nie myślał o budowaniu im perium bez rodziny, z którą mógłby się nim dzielić. Bez trudu mógł wyobrazić sobie, jak jego potomkowie konty nuują to, co on zapoczątkował. Jednak żeby mieć dzieci, potrzebował odpowiedniej żony. Jej zdobycie stanowiło dla niego wyzwanie i logiczny początek wielkiego planu. Żeby ją znaleźć, udał się pewnego dnia na letni bal do państwa Donahue. Nienawidził obcisłych kołnierzyków i duszących krawa tów. Lubił mieć odsłoniętą szyję, jednak realizacja jego za mierzeń wymagała kompromisu, jakim było noszenie gar niturów. Ubrania szył mu bostoński krawiec z ulicy New bury. Daniel korzystał z jego usług ze względu na swe roz miary, ale także dla prestiżu. Każdy inny na jego miejscu, ubrany w elegancki czarny smoking i jedwabną plisowaną koszulę, prezentowałby się dystyngowanie. Jednak nie Daniel. On zawsze, czy to w czarnym garniturze, czy w szkockim pledzie, wyglądał nonszalancko i niedbale. Tak mu się zresztą podobało. Szczerze mówiąc, Cathleen, najstarszej córce Maxwella Do nahue, także. Niedawno wróciła ze szkoły w Szwajcarii i doskonale wiedziała, jak podać herbatę, wyszywać na je dwabiu i elegancko flirtować. Teraz postanowiła wykorzy stać nabyte umiejętności. - Panie MacGregor - przywitała go z uśmiechem. - Mam nadzieję, że dobrze się pan bawi na naszym skromnym przyjęciu. Miała porcelanową twarz i jasne jak len włosy. Daniel uznał wprawdzie jej ramiona za zbyt wąskie, ale także po trafił flirtować. - Od tej chwili bawię się jeszcze lepiej, panno Donahue.
Teraz i na zawsze 17 Wiedząc, że większość mężczyzn zniechęca dziewczęcy chichot, Cathleen zaśmiała się dyskretnie i cicho. Jej suknia z tafty zaszeleściła, gdy stanęła obok Daniela, na samym końcu długiego stołu. Każdy, kto przystawał w pobliżu, by spróbować trufli czy kremu z łososia, musiał ich widzieć. Obracając nieznacznie głowę, mogła dostrzec ich odbicie w wysokim i wąskim lustrze zdobiącym ścianę. Uznała, że dobrze razem wyglądają. - Ojciec mówił mi, że chciałby pan kupić niewielki skra wek ziemi tuż nad urwiskiem w Hyannis Port, które do nie go należy. - Zatrzepotała rzęsami. - Mam jednak nadzieję, że nie zjawił się pan tu dzisiaj, by mówić o interesach. Daniel zdjął dwa kieliszki z tacy przechodzącego obok kelnera. Wolał wprawdzie whisky w prostych szklankach niż szampana w krysztale, ale wiedział, że człowiek, który nie potrafi dostosować się do pewnych sytuacji, przegrywa w innych. Sącząc alkohol, przyglądał się twarzy Cathleen. Wiedział, że Maxwell Donahue z równym prawdopodobień stwem dyskutowałby ze swą córką o interesach, co o mo dzie, lecz nie winił jej za to kłamstwo. Raczej podziwiał za umiejętność zdobywania cennych informacji. I z tego też powodu nie uważał jej za odpowiednią kandydatkę na żonę. Jego żona byłaby zbyt zajęta dziećmi, by zajmować się czymkolwiek innym. - Interesy nie mogą konkurować z piękna kobietą. Była pani kiedyś na tym urwisku? - Oczywiście - odparła i przechyliła głowę tak, by jej diamentowe kolczyki w kształcie kwiatów odbiły światło. - Jednak wolę miasto. Czy wybiera się pan na przyjęcie do Ditmeyerów w przyszłym tygodniu? - Jeśli będę akurat w mieście... - Ileż pan podróżuje! - uśmiechnęła się i wypiła łyk
18 NORA ROBERTS szampana. Byłoby jej dobrze z mężem, który przebywa stale poza domem. - To musi być ekscytujące. - Taka praca - odparł krótko, a po chwili dodał: - Ale pani sama niedawno wróciła z Paryża. Cathleen rozpromieniła się, mile połechtana faktem, że dostrzegł jej nieobecność. - Trzy tygodnie to za mało. Same zakupy pochłonęły niemal każdą wolną chwilę. Nie wyobraża pan sobie, ile nudnych godzin spędziłam na przymiarkach do tej sukni. Tak jak tego oczekiwała, przesunął po niej wzrokiem. - Mogę tylko powiedzieć, że było warto. - No cóż, dziękuję. Udawał, że z uwagą ogląda jej strój, ale błądził myślami gdzie indziej. Wiedział, że kobiety powinny interesować się głównie strojami i fryzurami, wolał jednak nieco bardziej błyskotliwą konwersację. Wyczuwając, że traci zaintereso wanie swego rozmówcy, Cathleen dotknęła jego ramienia. - A pan był w Paryżu, panie MacGregor? - Kilka lat temu. Był i widział, co wojna może zrobić z pięknem. Ta ładna blondyneczka, która uśmiechała się do niego, nigdy tego nie doświadczyła. Zresztą i tak by nie zrozumiała. Uśmiechnął się blado i wciąż nieco znudzony, dalej są czył szampana. Rozejrzał się wokół, dostrzegając wszędzie blask klejnotów i migotanie kryształów. W powietrzu uno siła się woń, którą określało jedno słowo: bogactwo. Przez pięć lat zdążył się do niego przyzwyczaić, ale nie zapomniał też zapachu węgla. I nigdy nie zamierzał zapomnieć. - Z czasem zacząłem przedkładać Amerykę nad Europę. Pani ojciec wie, jak wydawać przyjęcia - zmienił nagle temat. - Cieszę się, że jest pan zadowolony. Podoba się panu muzyka?
Teraz i na zawsze 19 Wciąż tęsknił za płaczliwym jękiem szkockiej kobzy. Dwunastoosobowa orkiestra w bieli była nieco za sztywna jak na jego gust, ale uśmiechnął się uprzejmie. - Bardzo. - Myślałam, że się panu nie podoba. - Cathleen posłała mu spod rzęs powłóczyste, senne spojrzenie. - Nie tańczy pan. Wyjął z jej dłoni kieliszek i odstawił wraz ze swoim. - Ależ tańczę, panno Donahue - zapewnił, prowadząc ją w stronę parkietu. - Działania Cathleen Donahue można nadal łatwo prze widzieć - oświadczyła Myra Lornbridge, po czym skubnęła pasztet z gęsich wątróbek i prychnęła pogardliwie. - Trzymaj buzię na kłódkę - upomniała ją Anna niskim, aksamitnym głosem. - Nie przeszkadza mi, gdy ktoś jest nieokrzesany, wy rachowany czy nawet odrobinę głupi... - Myra z wes tchnieniem dokończyła krakersa. - Nie znoszę jednak, gdy jest tak oczywisty i przewidywalny. - Myra! - Dobrze, dobrze. - Myra skosztowała kremu z łososia. - A tak na marginesie, masz cudowną suknię. Anna pochyliła głowę i popatrzyła na różowy jedwab. - Ty ją wybrałaś. - Mówiłam, że jest śliczna. - Myra patrzyła z zadowo leniem, jak materiał miękko układa się na biodrach przyja ciółki. - Gdybyś choć w połowie tak interesowała się swoją garderobą jak książkami, Cathleen Donahue przestałaby za dzierać nosa. Anna uśmiechnęła się tylko i obserwowała tańczących. - Nie interesuje mnie nos Cathleen.
20 NORA ROBERTS - No cóż, nie jest zbyt zajmujący. W przeciwieństwie do mężczyzny, który z nią tańczy... - Tego rudowłosego olbrzyma? - A więc zwróciłaś na niego uwagę? - Nie jestem ślepa. Anna westchnęła w duchu. Myślała tylko o tym, kiedy zdoła stąd wyjść. Chciała wrócić do domu i zabrać się za le kturę magazynu medycznego, który przysłał jej doktor Hewitt. - Wiesz, kto to jest? - Kto? - O Boże, Anno... - Myra okazywała cierpliwość tylko wobec najbliższych przyjaciół. - Pan Och i Ach. Anna roześmiała się i wypiła łyk wina. - No dobrze, kto to jest? - Daniel Duncan MacGregor - odparła Myra i umilkła, by podsycić ciekawość przyjaciółki. W wieku dwudziestu czterech lat Myra była bogata i atrakcyjna, ale na pewno nie piękna. Nawet w najbardziej sprzyjających okoliczno ściach, z czego doskonale zdawała sobie sprawę. Wiedziała też, że uroda stanowi tylko jedną z dróg do osiągnięcia wła dzy. Drugą był rozum. A Myra umiała się nim posługiwać. - To cudowny chłopiec Bostonu - ciągnęła. - Gdybyś przy wiązywała nieco więcej wagi do życia towarzyskiego, od razu rozpoznałabyś to nazwisko. Cóż, tak zwane życie towarzyskie nie wzbudzało w An nie najmniejszego nawet zainteresowania. - Niby dlaczego miałabym je znać? Wystarczy, że ty wiesz o nim wszystko i zaraz mi opowiesz. ' - Za karę nie powiem. Anna tylko się uśmiechnęła i znów skosztowała wina. - No dobrze, powiem ci - zgodziła się Myra, która jak zwykle nie mogła oprzeć się pokusie plotkowania. - To
Teraz i na zawsze 21 Szkot, co chyba można poznać po jego wyglądzie i nazwi sku. Szkoda, że nie słyszałaś, jak mówi. Jakby ktoś ciął nożem metal! Akurat w tym momencie rozległ się potężny, grzmiący śmiech Daniela. Anna uniosła brwi. - Mam wrażenie, że mógłby przeciąć swoim głosem do słownie wszystko. - Jest trochę nieokrzesany, ale niektórzy uważają, że za milion dolarów czy coś koło tego można mu to wy baczyć. Anna, która wiedziała, że człowieka ocenia się tu we dle stanu jego konta, poczuła cień sympatii do tego olbrzy ma. - Mam nadzieję, że wie, z kim tańczy. - Nie wygląda na głupca. Pół roku temu kupił bank Old Line Savings and Loan. - Doprawdy? - Anna wzruszyła ramionami. Biznes in teresował ją tylko wtedy, gdy mógł wspomóc szpitalny bu dżet. Kątem oka dostrzegła nadchodzącego Herberta Dit- meyera, któremu towarzyszył nieznany jej mężczyzna. - Jak się masz? - spytała. Herbert był o kilka centymetrów niższy od niej, miał pociągłą, ascetyczną twarz naukowca, ciemne włosy i pier wsze oznaki łysiny. Ale jego usta wyrażały siłę, którą Anna szanowała, oraz poczucie humoru, doceniane przez ludzi o bystrym umyśle. - Miło cię widzieć. Wyglądasz cudownie - przywitał się i wskazał na swego towarzysza. - Mój kuzyn, Mark. A to Anna Whitfield i Myra Lornbridge. Patrzył dłuższą chwilę na Myrę, lecz gdy orkiestra za częła grać walca, stracił odwagę i podał ramię Annie. - Zatańczymy?
22 NORA ROBERTS Anna poruszała się po parkiecie bez wysiłku. Uwielbiała tańczyć, zwłaszcza z mężczyzną którego, dobrze znała. Ta kim jak Herbert. - Słyszałam, że można ci już składać gratulacje - uśmiechnęła się. - Zostałeś prokuratorem okręgowym. Zadowolony wyszczerzył zęby w uśmiechu. Osiągnął to stanowisko w bardzo młodym wieku, ale nie zamierzał na nim poprzestać. Gdyby nie uważał tego za niewłaściwe, opo wiedziałby Annie o swych ambicjach. - Nie byłem pewien, czy wieści z Bostonu docierają aż do Connecticut - zauważył, zerkając na Myrę, tańczącą z je go kuzynem. - Chyba się myliłem. Anna wybuchnęła śmiechem. Otarli się w tańcu o jakąś parę. - Nie było mnie w mieście, ale to nie oznacza, że nic nie wiem. Jesteś pewnie bardzo z siebie dumny. - To dopiero początek - stwierdził swobodnym tonem. - Ale i ty świetnie sobie radzisz. Jeszcze rok i będziemy cię tytułować doktor Whitfield. - Rok - westchnęła. - Czasem wydaje mi się, że to cała wieczność. - Niecierpliwa? Nigdy bym cię o to nie podejrzewał. Miał rację. Po prostu zwykle udawało jej się ukrywać większość uczuć. - Chcę mieć już dyplom. Nie jest tajemnicą, że rodzicom nigdy się to nie podobało... - Może i tak - skinął głową. - Ale twoja matka chętnie opowiada, że trzeci rok z rzędu jesteś w czołówce swojej grupy. - Naprawdę? - spytała zdumiona. Jej matka zawsze by ła bardziej skłonna wychwalać fryzurę córki niż jej sukcesy w nauce. - Miło to słyszeć, choć zdaje się, że mama wciąż
Teraz i na zawsze 23 marzy o tym, by zjawił się jakiś mężczyzna, który każe mi zapomnieć o salach operacyjnych i basenach. Herbert obrócił nią w tańcu i przez chwilę jej wzrok skrzyżował się ze wzrokiem Daniela MacGregora. Poczuła, jak napina bezwiednie mięśnie. Nerwy? Śmieszne. A jednak po jej plecach przebiegł kolejny dreszcz. Strach? Nie, to absurd. Daniel również poczuł niezwykłe napięcie. Przed chwilą pochwycił jej spojrzenie i teraz wpatrywał się ostentacyjnie w Annę, mimo że nadal tańczył z Cathleen. Podobne za chowanie każdą kobietę przyprawiłoby o rumieniec, ta jed nak nie spuściła powiek i patrzyła na niego chłodno. Uznał, że to wyzwanie z jej strony i lekko się uśmiechnął. Zwrócił na nią uwagę w chwili, gdy znalazła się na par kiecie. Zauważył ją, obserwował przez chwilę, a kiedy zerk nęła w jego stronę i posłała mu chłodne spojrzenie, już był zauroczony. Nie miała wprawdzie nienagannej sylwetki Cathleen, ale sprawiała wrażenie zgrabnej, drobnej i kru chej. Jej ciemne włosy wydawały się ciepłe i miękkie ni czym sobolowe futro. Różowy odcień sukni podkreślał bar wę kremowej skóry i gładkich ramion. Wyglądała na ko bietę, która potrzebuje schronienia w objęciach mężczyzny. Anna bynajmniej nie potrzebowała schronienia i opieki. Musiała jednak się przyznać, że osoba Daniela MacGregora zrobiła na niej pewne wrażenie. Ta postawa, owo śmiałe, bezczelne niemal spojrzenie. Pewność siebie i wyrobienie, połączone z odpowiednią dozą nonszalancji. Ze skrywanym podziwem dostrzegła, jak zręcznie porusza się po parkiecie. Dał szybki, prawie niedostrzegalny znak stojącemu z boku mężczyźnie i po chwili Cathleen tańczyła już w ramionach kogoś innego, a Anna przygotowywała się na następny krok z jego strony. Wiedziała, że taki za moment nastąpi.
24 NORA ROBERTS Daniel z wprawą przesunął się między tańczącymi. Po klepał po ramieniu jej partnera. - Mogę? - spytał i gdy tylko Herbert puścił jej talię, natychmiast porwał Annę do tańca. - Bardzo sprytnie, panie MacGregor - skomentowała jego zachowanie. Ucieszyło go, że zna jego nazwisko. Z równym zado woleniem zauważył, że się nie mylił i że ta kobieta świetnie pasuje do jego ramion. Pachniała jak letnia noc, delikatnie i tajemniczo. - Dziękuję, panno...? - Whitfield. Anna Whitfield - przedstawiła się, po czym wróciła do poprzedniej myśli: - Sprytnie, ale niezbyt ele gancko. Przyjrzał jej się uważnie, bowiem surowy ton jej głosu nie pasował do kruchej urody. Umiał doceniać niespodzian ki, nawet te niezbyt miłe, więc wybuchnął głośnym śmie chem. Wielu gości obróciło głowy w ich stronę. - Za to skutecznie. Chyba nie spotkaliśmy się wcześniej, panno Whitfield, choć znam pani rodziców. - Możliwe - odparła. Obejmował ją w pasie dłonią wielką, twardą niczym kamień, a zarazem niewiarygodnie delikatną. Poczuła lekki dreszcz. - Jest pan w Bostonie od niedawna, panie MacGregor? - Muszę odpowiedzieć twierdząco, gdyż mieszkam tu dopiero od dwóch lat, a nie od dwóch pokoleń. Przechyliła głowę, by móc patrzeć mu w oczy. - By nie uchodzić za przybysza, trzeba tu mieszkać od trzech. - Wystarczy być zaradnym. Zawirował z nią szybko kilka razy. Mile zaskoczona, że
Teraz i na zawsze 25 mimo swego wzrostu jej partner porusza się lekko i pewnie, Anna nieco się odprężyła. - Słyszałam, że pana to dotyczy. - Nie ostatni raz pani to słyszała. Choć na parkiecie panował tłok, nie zadał sobie trudu, by mówić ściszonym głosem. Anna zrozumiała, że jego atu tem jest przebojowość i siła, nie maniery. - Naprawdę? - uniosła brwi. - Oczywiście - odparł nieporuszony. - Dość pewnie pan się czuje w tutejszym towarzystwie. - Nie mam kompleksów. - To imponujące. - Ależ skąd. To zwykła kalkulacja. Jeśli nie można oprzeć się na genealogii, należy powołać się na pieniądze. Zmarszczyła brwi, wyczuwając utajoną złośliwość. Mu siała przyznać mu rację, choć jej samej nie odpowiadał taki sposób zdobywania popularności i uznania. - Ma pan szczęście, że dzisiejsze społeczeństwo jest bar dziej elastyczne niż kiedyś. Jej suchy, obojętny ton wywołał uśmiech na jego ustach. Nie była głupia i nie zachowywała się niczym barrakuda w jedwabnej sukni, jak Cathleen Donahue. - Pani twarz przypomina wizerunek z kamei, którą moja babka nosiła na szyi - stwierdził, nieoczekiwanie zmieniając ton i temat. Anna znów zmarszczyła brwi. Jej spojrzenie utwierdziło go w przekonaniu, że mu nie wierzy. - Dziękuję, panie MacGregor, ale powinien pan zacho wać te pochlebstwa dla Cathleen. Jest na nie bardziej łasa. Zauważyła, że pociemniały mu oczy. Przez chwilę wy glądał groźnie, ale zaraz rozchmurzył się i powiedział: - Ma pani cięty język, panno Whitfield. Uwielbiam ko-
26 NORA ROBERTS biety, które mówią, co myślą... do pewnego momentu oczy wiście. Spojrzała mu śmiało w oczy. - A jaki to moment, panie MacGregor? - Ten, w którym traci się powab kobiecości. Nim zdążyła przewidzieć jego następny ruch, wyprowa dził ją na taras, nie przerywając tańca. Dopiero teraz uświa domiła sobie, jak gorąco i duszno było w salonie. Bez względu na okoliczności, mając do czynienia z nie znanym sobie bliżej mężczyzną, powinna zdecydowanie przeprosić i wrócić do środka. A jednak stała w miejscu i pozwalała się obejmować. Posadzkę zalewał blask księżyca, w powie trzu unosiła się woń róż. - Jestem pewna, że ma pan własną definicję kobiecości, panie MacGregor. Zastanawiam się jednak, czy uwzględnia ona fakt, ze żyjemy w dwudziestym wieku. - Zawsze uważałem kobiecość za wartość stałą, która nie zmienia się wraz z upływem lat czy modą, panno Whit field. - Rozumiem - odparła krótko, bo nie bardzo wiedziała, co mogłaby odpowiedzieć. Miała wrażenie, że gubi się w je go objęciach. Odsunęła się i podeszła do krawędzi grani czącego z ogrodem tarasu. Tu powietrze wypełniała jeszcze bardziej intensywna woń kwiatów. Muzyka, słyszana z dali, wydawała się bardziej romantyczna. Przyszło jej do głowy, że prowadzi bardzo intymną roz mowę - która mogła przerodzić się nawet w kłótnię - z do piero co poznanym mężczyzną. Nie miała jednak zamiaru jej przerywać. Zawsze czuła się swobodnie w towarzystwie płci przeciwnej. Musiała się tego nauczyć jako jedyna ko bieta na roku. Przetrwała pierwsze miesiące, pełne kryty cznych uwag i insynuacji, zachowując spokój i skupiając
Teraz i na zawsze 27 się na nauce. Teraz zaczynała ostatni rok na wydziale me dycznym i koledzy na ogół akceptowali ją bez zastrzeżeń. Wiedziała jednak, co ją czeka, gdy rozpocznie staż w szpi talu. - Jestem pewna, że pańskie poglądy na kobiecość są bardzo oryginalne, panie MacGregor - stwierdziła, odwra cając się do niego. - Nie sądzę jednak, bym miała ochotę o tym dyskutować. Proszę mi raczej powiedzieć, czym się pan właściwie zajmuje w Bostonie. Daniel nie słyszał jej słów. Nie słyszał niczego od chwili, gdy odwróciła się w jego stronę. Jej włosy zafalowały lekko, dojrzał błysk białych, gładkich ramion. Ciało pod zasłoną cienkiego jedwabiu zdawało się delikatne niczym drogocen na porcelana. Na jej twarz padał blask księżyca, skóra przy pominała marmur, oczy były czarne jak noc. Człowiek ra żony piorunem nie słyszy niczego prócz grzmotu, przemknę ła mu przez głowę zasłyszana gdzieś maksyma. - Panie MacGregor? - spytała zaniepokojona. Po raz pierwszy, odkąd znaleźli się na tarasie, poczuła w jego obe cności obawę. Był potężnym, obcym mężczyzną, a teraz pa trzył na nią tak, jakby postradał zmysły. Wyprostowała ra miona i upomniała samą siebie, że przecież potrafi sobie radzić w każdej sytuacji. - Panie MacGregor? - powtó rzyła. - Tak? Otrząsnął się z zauroczenia i podszedł bliżej. Uspokoiła się. Teraz, kiedy stał obok, nie wydawał się już taki nie bezpieczny. I miał niezaprzeczalnie piękne oczy. Wiedziała, że to zasługa genów. Mogłaby nawet napisać pracę na ten temat. - Pracuje pan w Bostonie, prawda? - Zgadza się - odparł.
28 NORA ROBERTS - A co pan konkretnie robi? - Kupuję - odparł niezbyt rozsądnie. Poczuł nagłą po trzebę fizycznego kontaktu i ujął jej dłoń. Bliskość tej pięk nej kobiety zrobiła na nim tak wielkie wrażenie, że zapragnął sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje. - I sprzedaję. Jego dłoń była równie ciepła i delikatna jak w tańcu. Anna cofnęła rękę. - Interesujące. A co pan kupuje? - To, co chcę - wyjaśnił z uśmiechem na twarzy i przy sunął się bliżej. - Wszystko. Jej puls przyspieszył, czuła, jak pali ją skóra. Nie od sunęła się jednak, tylko powiedziała głosem już nie tak pew nym, jak przed chwilą: - Jestem pewna, że sprawia to panu mnóstwo satysfa kcji. Domyślam się też, że sprzedaje pan to, co nie jest panu już potrzebne. - Z zyskiem, panno Whitfield. Zarozumiały wół, pomyślała i schyliła nieznacznie głowę. - Niektórzy uznaliby to za arogancję, panie MacGregor. Rozbawił go ten chłodny, spokojny ton i nieruchome spojrzenie, które daremnie próbowało przysłonić błysk pasji w jej oczach. Pomyślał, że na taką kobietę mężczyzna czeka cierpliwie na progu jej domu z bukietem kwiatów i pudeł kiem czekoladek w kształcie serca. - Kiedy arogancję okazuje człowiek ubogi, nazywa się to brakiem ogłady, panno Whitfield. Kiedy czyni tak czło wiek majętny, określa się to stylem. Wiem, o czym mówię. Byłem zarówno biedakiem, jak bogaczem. Wyczuła, że ma rację, ale nie zamierzała mu ustępować. - Dziwne, nigdy nie sądziłam, by arogancja zmieniała nazwę wraz z upływem lat czy przypływem gotówki.