Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-7961-719-7
Warszawa 2014
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla rodziny
– tych, którzy już są, i tych,
którzy się narodzą.
Kiedy zejdziemy się
z powrotem?
Gdy pierwszy grom
zagłuszy grzmotem
Szum deszczu i wichury
lament?
William Szekspir, Makbet
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Zima, 1263
W głębi zielonego lasu, w cieniu zamku,
Sorcha prowadziła swoje dzieci przez
mrok do domu. Dwoje młodszych
jechało na krzepkim koniku, główka
małej Teagan, która niedawno skończyła
trzy lata, podskakiwała przy każdym
kroku Alastara. Jest zmęczona,
pomyślała Sorcha, po atrakcjach
Imbolg1, ogniskach i ucztach.
– Uważaj na siostrę, Eamon.
Eamon miał pięć lat i jego „uważanie”
ograniczyło się do szturchnięcia małej
Teagan; gdy to zrobił, ponownie zajął
się podpłomykiem, który jego matka
upiekła rano.
– Zaraz będziemy w domu –
powiedziała łagodnym głosem Sorcha,
gdy Teagan zakwiliła. – Już blisko.
Zbyt długo szli przez polanę,
pomyślała. I chociaż Imbolg było
świętem ku czci pierwszych ruchów
w łonie Matki Ziemi, zimą ciemność
zapadała szybko i niespodziewanie.
Noc była zimna, świstał lodowaty
wiatr, niosący śnieg i marznący deszcz.
Mgła utrzymywała się przez całą zimę,
skradała się i pełzła, przysłaniając
słońce i księżyc. Zbyt często w tym
wietrze, w tej mgle, Sorcha słyszała
swoje imię – wezwanie, którego nie
zamierzała słuchać. Zbyt często w tym
świecie bieli i szarości widziała
ciemność.
Nie chciała mieć z nią nic wspólnego.
Jej mężczyzna błagał, aby zabrała
dzieci i zamieszkała u jego fine2, gdy on
toczył swoje bitwy przez całą bezkresną
zimę.
Przed żoną cennfine3 wszystkie drzwi
stanęłyby otworem, a dzięki temu, kim
była, wszędzie spotkałaby się z ciepłym
przyjęciem.
Jednak nie chciała opuszczać swoich
lasów, swojej chaty, gdyż tu było jej
miejsce. Potrzebowała samotności tak
jak powietrza.
Sama będzie dbała o to, co do niej
należało, zawsze, o swój dom i ognisko,
swój dar i obowiązki. A przede
wszystkim o swe najdroższe dzieci,
które spłodzili razem z Daithim. Nie
lękała się nocy.
Nazywano ją Czarownicą
z Ciemności, a jej moc była potężna.
W tamtej chwili jednak czuła się po
prostu jak kobieta, która dotkliwie tęskni
za swoim mężczyzną, pragnie jego
ciepła, jego silnego, twardego ciała tuż
obok, w zimnej, samotnej ciemności.
Co ją obchodziła wojna? Co ją
obchodziły ambicje i chciwość
maluczkich władców? Ona chciała
tylko, żeby jej mężczyzna wrócił
do domu cały i zdrowy.
Kiedy wróci, będą mieli kolejne
dziecko, a ona znowu poczuje w sobie
życie. Wciąż nosiła żałobę po tym, które
straciła pewnej okrutnej, czarnej nocy,
gdy pierwszy zimowy wiatr przeszył
lasy jak głuchy szloch.
Jak wielu ludzi wyleczyła? Ilu ocaliła?
A mimo to, kiedy wypłynął z niej
strumień krwi, gdy wypłynęło z niej to
kruche życie, nie uratowała go żadna
magia, żadna ofiara ani żadne błagania.
Sorcha bardzo dobrze wiedziała, że
leczenie innych jest łatwiejsze niż
uzdrowienie siebie. A bogowie byli
równie niestali jak trzpiotowata
dziewczyna w maju.
– Spójrz! Spójrz! – Brannaugh, jej
najstarsza, siedmioletnia córka,
zatańczyła na zmrożonej ziemi.
Dziewczynce towarzyszył wielki pies. –
Tarnina kwitnie! To znak.
Teraz Sorcha też to dostrzegła,
delikatną zapowiedź kremowobiałych
kwiatów wśród czarnych, poplątanych
gałęzi. Bogini płodności Brighid
błogosławiła ziemię, jej, Sorchy, łono
było puste – taka pierwsza, gorzka myśl
przyszła jej do głowy.
Lecz potem spojrzała na swoją
pierworodną, pierwszą dumę, bystrooką
dziewczynkę, o zarumienionych
policzkach, obracającą się na śniegu.
Została pobłogosławiona, upomniała
samą siebie Sorcha. I to trzykrotnie.
– To znak, mamo. – Ciemne włosy
Brannaugh wirowały przy każdym
obrocie, córka uniosła twarz
ku gasnącemu światłu. – Nadchodzi
wiosna.
– Masz rację. To dobry znak. –
Podobnie jak to, że dzisiejszy dzień był
tak pochmurny, iż stara wiedźma
Cailleach nie mogła znaleźć drewna
na opał4. Wiosna przyjdzie wcześnie, tak
mówiła legenda.
Tarnina uginała się od pąków
zwiastujących mnóstwo białych
kwiatów.
Sorcha widziała nadzieję w oczach
swoich dzieci, tę samą, co w oczach
innych, zgromadzonych wokół ognisk, tę,
którą słyszała w ich głosach. I której
szukała w sobie.
Ale znajdowała tylko strach.
On znów przyjdzie dziś w nocy – już
go wyczuwała. Będzie krążył, czekał,
kusił. Ale Sorcha zamknie się w swojej
chacie, zarygluje drzwi i rozłoży
amulety, by chroniły dzieci. By ją także
chroniły.
Cmoknęła na konia, by przyspieszył
kroku, gwizdnęła na psa.
– Chodź, Brannaugh, twoja siostra już
prawie śpi.
– Wiosną tata wróci do domu.
Choć nadal było jej ciężko na sercu,
Sorcha uśmiechnęła się i wzięła córkę
za rękę.
– To prawda, wróci przed Beltane5
i wydamy wielką ucztę.
– Mogę go dziś z tobą zobaczyć?
W ogniu?
– Mamy jeszcze dużo pracy. Przed
snem trzeba oporządzić zwierzęta.
– Tylko na chwilę? – Brannaugh
uniosła twarz i spojrzała błagalnie
na matkę oczami szarymi jak dym. –
Popatrzę na niego tylko przez chwilę,
żebym potem mogła śnić, że wrócił
do domu.
Tak jak ja sama, pomyślała Sorcha
i teraz jej uśmiech pochodził z głębi
serca.
– Ale tylko na chwilę, córko, jak już
wszystko będzie zrobione.
– A ty weźmiesz swoje lekarstwo.
Sorcha uniosła brwi.
– Doprawdy? Czy wyglądam, jakbym
go potrzebowała?
– Wciąż jesteś blada, mamo. –
Brannaugh ściszyła głos.
– Tylko odrobinę zmęczona, a ty nie
masz się czym martwić. Eamon, trzymaj
siostrę! Alastar już czuje zapach domu
i Teagan zaraz spadnie.
– Ona jeździ lepiej niż Eamon i ja.
– To prawda, koń jest jej talizmanem,
ale mała prawie śpi na jego grzbiecie.
Ścieżka skręciła, końskie kopyta
zadźwięczały na zamarzniętej ziemi, gdy
Alastar potruchtał do szopy obok chaty.
– Eamon, zadbaj, żeby Alastar dostał
dzisiaj dodatkową porcję owsa. Ty się
najadłeś, prawda? – dodała, kiedy
chłopiec zaczął mamrotać.
Uśmiechnął się do niej szeroko,
śliczny niczym letni poranek i chociaż
potrafił zeskoczyć z konia zwinnie jak
królik, wyciągnął ramiona do matki.
Zawsze uwielbiał pieszczoty,
pomyślała Sorcha, tuląc chłopca
i stawiając na ziemi.
Nie musiała mówić Brannaugh, by
wzięła się do swoich zajęć.
Dziewczynka prowadziła dom niemal
równie sprawnie jak jej matka. Sorcha
wzięła Teagan na ręce i mrucząc
uspokajająco, zaniosła córeczkę
do chaty.
– Pora śnić piękne sny, moja ukochana.
– Jestem konikiem i galopuję przez
cały dzień.
– Och tak, najpiękniejszym z koników,
i najszybszym.
Wygasłe po wielu godzinach palenisko
nie mogło odgonić chłodu. Niosąc
dziecko do łóżka, Sorcha wyciągnęła
dłoń w stronę ognia. Płomienie skoczyły
w górę, rozjarzyły w popiołach.
Otuliła Teagan do snu, wygładziła jej
włosy – jasne niczym promienie słońca,
jak u jej ojca – i odczekała, aż
dziewczynka zamknie oczy – głębokie
i ciemne, jak jej samej.
– Miej tylko słodkie sny – szepnęła,
dotykając talizmanu, który powiesiła nad
łóżkami dzieci. – Przejdź cała i zdrowa
przez noc. To, kim jesteś, i wszystko, co
widzisz, niech cię przeprowadzi przez
ciemność ku światłu.
Pocałowała miękki policzek córeczki
i prostując się, syknęła, czując ukłucie
w brzuchu. Ból pojawiał się i znikał, ale
przybierał na sile przy ciągnącej się bez
końca zimie. Dlatego posłucha rady
córki i przygotuje napar.
– Brighid, w dniu twojego święta
pomóż mi ozdrowieć. Mam trójkę
dzieci, które mnie potrzebują. Nie mogę
pozostawić ich samych.
Zostawiła śpiącą Teagan i poszła
pomóc pozostałej dwójce w domowych
obowiązkach.
Gdy zapadła noc, zbyt szybko, zbyt
wcześnie, zamknęła starannie drzwi
i powtórzyła wieczorny rytuał
z Eamonem.
– Nie jestem śpiący, ani trochę –
protestował, a oczy same mu się
zamykały.
– Och, właśnie widzę, jesteś zupełnie
rześki i pełen wigoru. Czy dziś w nocy
znowu będziesz fruwał, skrzacie?
– Tak, będę, wysoko na niebie. A jutro
nauczysz mnie więcej? Będę mógł rano
zabrać Roibearda na dwór?
– Nauczę cię i będziesz mógł. Sokół
jest twój, musisz o niego dbać i dobrze
go poznać. A teraz odpoczywaj. –
Potargała jego brązowe włosy,
pocałowała powieki, gdy zamknął oczy
– bezkreśnie błękitne jak jego ojca.
Kiedy zeszła ze stryszku, Brannaugh
siedziała przy ogniu razem ze swoim
psem.
Jaśniała zdrowiem, pomyślała Sorcha
– dzięki, bogini – i mocą, nad którą
jeszcze w pełni nie panowała ani której
nie pojmowała. Ma na to czas,
powtarzała sobie w duchu Sorcha, ma
czas.
– Przygotowałam napar – powiedziała
Brannaugh. – Tak jak mnie uczyłaś.
Poczujesz się lepiej, kiedy go wypijesz.
– Teraz ty się mną opiekujesz, mo
chroi? – Sorcha z uśmiechem wzięła
kubek, powąchała, skinęła głową. –
Masz do tego talent, bez wątpienia.
Moc uzdrawiania to wielki dar. Dzięki
niemu będziesz mile widziana tutaj
i wszędzie tam, dokąd pójdziesz.
– Nie chcę nigdzie iść. Chcę być tutaj
z tobą i tatą, z Eamonem i Teagan,
na zawsze.
– Pewnego dnia możesz chcieć
wyjrzeć poza nasz las. Pojawi się
mężczyzna.
Brannaugh prychnęła.
– Nie chcę mężczyzny. Co ja bym
z nim robiła?
– No cóż, to opowieść na inny dzień. –
Usiadła z córką przy ogniu, otuliła je
obie szerokim szalem i wypiła napar.
A kiedy Brannaugh dotknęła jej dłoni,
obróciła rękę i splotły palce.
– No dobrze, ale tylko na chwilę. Pora
spać.
– Mogę ja to zrobić? Przywołać
wizję?
– Zobaczymy, co potrafisz. Spróbuj.
Ujrzyj go, Brannaugh, mężczyznę,
od którego pochodzisz. To miłość go
przywoła.
Sorcha patrzyła, jak dym zawirował,
płomienie podskoczyły i przygasły.
Całkiem dobrze, pomyślała zdumiona.
Córka tak szybko się uczy.
Obraz powoli formował się
w głębinach i dolinach płomieni. Ogień
w ogniu. Cienie, ruch i, przez chwilę,
pomruk głosów dolatujących z tak
daleka.
Sorcha widziała skupienie na twarzy
córki i lśniące krople potu na jej czole.
Zbyt duży wysiłek dla tak młodej
dziewczyny, uznała.
– Poczekaj – powiedziała cicho. –
Zrobimy to razem.
Zebrała całą swą moc, połączyła z siłą
Brannaugh.
Trzask, wir dymu, taniec iskier. I cisza.
I oto był tam, mężczyzna, za którym
obie tak bardzo tęskniły.
Siedział przy innym ogniu, w kręgu
z kamieni. Jasny warkocz opadał na jego
szerokie ramiona, okryte peleryną.
Dealg oznaczający rangę lśnił w świetle
płomieni.
Zobaczyła broszę, którą dla niego
wykuła z ognia i magii – pies, koń,
sokół.
– Wygląda na zmęczonego – zauważyła
Brannaugh i wsparła głowę na ramieniu
matki. – Ale jest taki przystojny.
Najprzystojniejszy z mężczyzn.
– To prawda. Przystojny, silny
i odważny. – I och, tak bardzo za nim
tęskniła.
Tytuł oryginału DARK WITCH Copyright © 2013 by Nora Roberts All rights reserved Projekt okładki www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce © Paul Knight / Trevillion Images Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Ewa Witan
Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-7961-719-7 Warszawa 2014 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Dla rodziny – tych, którzy już są, i tych, którzy się narodzą.
Kiedy zejdziemy się z powrotem? Gdy pierwszy grom zagłuszy grzmotem Szum deszczu i wichury lament? William Szekspir, Makbet
ROZDZIAŁ PIERWSZY Zima, 1263 W głębi zielonego lasu, w cieniu zamku, Sorcha prowadziła swoje dzieci przez mrok do domu. Dwoje młodszych jechało na krzepkim koniku, główka małej Teagan, która niedawno skończyła trzy lata, podskakiwała przy każdym
kroku Alastara. Jest zmęczona, pomyślała Sorcha, po atrakcjach Imbolg1, ogniskach i ucztach. – Uważaj na siostrę, Eamon. Eamon miał pięć lat i jego „uważanie” ograniczyło się do szturchnięcia małej Teagan; gdy to zrobił, ponownie zajął się podpłomykiem, który jego matka upiekła rano. – Zaraz będziemy w domu – powiedziała łagodnym głosem Sorcha, gdy Teagan zakwiliła. – Już blisko. Zbyt długo szli przez polanę, pomyślała. I chociaż Imbolg było świętem ku czci pierwszych ruchów w łonie Matki Ziemi, zimą ciemność zapadała szybko i niespodziewanie.
Noc była zimna, świstał lodowaty wiatr, niosący śnieg i marznący deszcz. Mgła utrzymywała się przez całą zimę, skradała się i pełzła, przysłaniając słońce i księżyc. Zbyt często w tym wietrze, w tej mgle, Sorcha słyszała swoje imię – wezwanie, którego nie zamierzała słuchać. Zbyt często w tym świecie bieli i szarości widziała ciemność. Nie chciała mieć z nią nic wspólnego. Jej mężczyzna błagał, aby zabrała dzieci i zamieszkała u jego fine2, gdy on toczył swoje bitwy przez całą bezkresną zimę. Przed żoną cennfine3 wszystkie drzwi stanęłyby otworem, a dzięki temu, kim
była, wszędzie spotkałaby się z ciepłym przyjęciem. Jednak nie chciała opuszczać swoich lasów, swojej chaty, gdyż tu było jej miejsce. Potrzebowała samotności tak jak powietrza. Sama będzie dbała o to, co do niej należało, zawsze, o swój dom i ognisko, swój dar i obowiązki. A przede wszystkim o swe najdroższe dzieci, które spłodzili razem z Daithim. Nie lękała się nocy. Nazywano ją Czarownicą z Ciemności, a jej moc była potężna. W tamtej chwili jednak czuła się po prostu jak kobieta, która dotkliwie tęskni za swoim mężczyzną, pragnie jego
ciepła, jego silnego, twardego ciała tuż obok, w zimnej, samotnej ciemności. Co ją obchodziła wojna? Co ją obchodziły ambicje i chciwość maluczkich władców? Ona chciała tylko, żeby jej mężczyzna wrócił do domu cały i zdrowy. Kiedy wróci, będą mieli kolejne dziecko, a ona znowu poczuje w sobie życie. Wciąż nosiła żałobę po tym, które straciła pewnej okrutnej, czarnej nocy, gdy pierwszy zimowy wiatr przeszył lasy jak głuchy szloch. Jak wielu ludzi wyleczyła? Ilu ocaliła? A mimo to, kiedy wypłynął z niej strumień krwi, gdy wypłynęło z niej to kruche życie, nie uratowała go żadna
magia, żadna ofiara ani żadne błagania. Sorcha bardzo dobrze wiedziała, że leczenie innych jest łatwiejsze niż uzdrowienie siebie. A bogowie byli równie niestali jak trzpiotowata dziewczyna w maju. – Spójrz! Spójrz! – Brannaugh, jej najstarsza, siedmioletnia córka, zatańczyła na zmrożonej ziemi. Dziewczynce towarzyszył wielki pies. – Tarnina kwitnie! To znak. Teraz Sorcha też to dostrzegła, delikatną zapowiedź kremowobiałych kwiatów wśród czarnych, poplątanych gałęzi. Bogini płodności Brighid błogosławiła ziemię, jej, Sorchy, łono było puste – taka pierwsza, gorzka myśl
przyszła jej do głowy. Lecz potem spojrzała na swoją pierworodną, pierwszą dumę, bystrooką dziewczynkę, o zarumienionych policzkach, obracającą się na śniegu. Została pobłogosławiona, upomniała samą siebie Sorcha. I to trzykrotnie. – To znak, mamo. – Ciemne włosy Brannaugh wirowały przy każdym obrocie, córka uniosła twarz ku gasnącemu światłu. – Nadchodzi wiosna. – Masz rację. To dobry znak. – Podobnie jak to, że dzisiejszy dzień był tak pochmurny, iż stara wiedźma Cailleach nie mogła znaleźć drewna na opał4. Wiosna przyjdzie wcześnie, tak
mówiła legenda. Tarnina uginała się od pąków zwiastujących mnóstwo białych kwiatów. Sorcha widziała nadzieję w oczach swoich dzieci, tę samą, co w oczach innych, zgromadzonych wokół ognisk, tę, którą słyszała w ich głosach. I której szukała w sobie. Ale znajdowała tylko strach. On znów przyjdzie dziś w nocy – już go wyczuwała. Będzie krążył, czekał, kusił. Ale Sorcha zamknie się w swojej chacie, zarygluje drzwi i rozłoży amulety, by chroniły dzieci. By ją także chroniły. Cmoknęła na konia, by przyspieszył
kroku, gwizdnęła na psa. – Chodź, Brannaugh, twoja siostra już prawie śpi. – Wiosną tata wróci do domu. Choć nadal było jej ciężko na sercu, Sorcha uśmiechnęła się i wzięła córkę za rękę. – To prawda, wróci przed Beltane5 i wydamy wielką ucztę. – Mogę go dziś z tobą zobaczyć? W ogniu? – Mamy jeszcze dużo pracy. Przed snem trzeba oporządzić zwierzęta. – Tylko na chwilę? – Brannaugh uniosła twarz i spojrzała błagalnie na matkę oczami szarymi jak dym. – Popatrzę na niego tylko przez chwilę,
żebym potem mogła śnić, że wrócił do domu. Tak jak ja sama, pomyślała Sorcha i teraz jej uśmiech pochodził z głębi serca. – Ale tylko na chwilę, córko, jak już wszystko będzie zrobione. – A ty weźmiesz swoje lekarstwo. Sorcha uniosła brwi. – Doprawdy? Czy wyglądam, jakbym go potrzebowała? – Wciąż jesteś blada, mamo. – Brannaugh ściszyła głos. – Tylko odrobinę zmęczona, a ty nie masz się czym martwić. Eamon, trzymaj siostrę! Alastar już czuje zapach domu i Teagan zaraz spadnie.
– Ona jeździ lepiej niż Eamon i ja. – To prawda, koń jest jej talizmanem, ale mała prawie śpi na jego grzbiecie. Ścieżka skręciła, końskie kopyta zadźwięczały na zamarzniętej ziemi, gdy Alastar potruchtał do szopy obok chaty. – Eamon, zadbaj, żeby Alastar dostał dzisiaj dodatkową porcję owsa. Ty się najadłeś, prawda? – dodała, kiedy chłopiec zaczął mamrotać. Uśmiechnął się do niej szeroko, śliczny niczym letni poranek i chociaż potrafił zeskoczyć z konia zwinnie jak królik, wyciągnął ramiona do matki. Zawsze uwielbiał pieszczoty, pomyślała Sorcha, tuląc chłopca i stawiając na ziemi.
Nie musiała mówić Brannaugh, by wzięła się do swoich zajęć. Dziewczynka prowadziła dom niemal równie sprawnie jak jej matka. Sorcha wzięła Teagan na ręce i mrucząc uspokajająco, zaniosła córeczkę do chaty. – Pora śnić piękne sny, moja ukochana. – Jestem konikiem i galopuję przez cały dzień. – Och tak, najpiękniejszym z koników, i najszybszym. Wygasłe po wielu godzinach palenisko nie mogło odgonić chłodu. Niosąc dziecko do łóżka, Sorcha wyciągnęła dłoń w stronę ognia. Płomienie skoczyły w górę, rozjarzyły w popiołach.
Otuliła Teagan do snu, wygładziła jej włosy – jasne niczym promienie słońca, jak u jej ojca – i odczekała, aż dziewczynka zamknie oczy – głębokie i ciemne, jak jej samej. – Miej tylko słodkie sny – szepnęła, dotykając talizmanu, który powiesiła nad łóżkami dzieci. – Przejdź cała i zdrowa przez noc. To, kim jesteś, i wszystko, co widzisz, niech cię przeprowadzi przez ciemność ku światłu. Pocałowała miękki policzek córeczki i prostując się, syknęła, czując ukłucie w brzuchu. Ból pojawiał się i znikał, ale przybierał na sile przy ciągnącej się bez końca zimie. Dlatego posłucha rady córki i przygotuje napar.
– Brighid, w dniu twojego święta pomóż mi ozdrowieć. Mam trójkę dzieci, które mnie potrzebują. Nie mogę pozostawić ich samych. Zostawiła śpiącą Teagan i poszła pomóc pozostałej dwójce w domowych obowiązkach. Gdy zapadła noc, zbyt szybko, zbyt wcześnie, zamknęła starannie drzwi i powtórzyła wieczorny rytuał z Eamonem. – Nie jestem śpiący, ani trochę – protestował, a oczy same mu się zamykały. – Och, właśnie widzę, jesteś zupełnie rześki i pełen wigoru. Czy dziś w nocy znowu będziesz fruwał, skrzacie?
– Tak, będę, wysoko na niebie. A jutro nauczysz mnie więcej? Będę mógł rano zabrać Roibearda na dwór? – Nauczę cię i będziesz mógł. Sokół jest twój, musisz o niego dbać i dobrze go poznać. A teraz odpoczywaj. – Potargała jego brązowe włosy, pocałowała powieki, gdy zamknął oczy – bezkreśnie błękitne jak jego ojca. Kiedy zeszła ze stryszku, Brannaugh siedziała przy ogniu razem ze swoim psem. Jaśniała zdrowiem, pomyślała Sorcha – dzięki, bogini – i mocą, nad którą jeszcze w pełni nie panowała ani której nie pojmowała. Ma na to czas, powtarzała sobie w duchu Sorcha, ma
czas. – Przygotowałam napar – powiedziała Brannaugh. – Tak jak mnie uczyłaś. Poczujesz się lepiej, kiedy go wypijesz. – Teraz ty się mną opiekujesz, mo chroi? – Sorcha z uśmiechem wzięła kubek, powąchała, skinęła głową. – Masz do tego talent, bez wątpienia. Moc uzdrawiania to wielki dar. Dzięki niemu będziesz mile widziana tutaj i wszędzie tam, dokąd pójdziesz. – Nie chcę nigdzie iść. Chcę być tutaj z tobą i tatą, z Eamonem i Teagan, na zawsze. – Pewnego dnia możesz chcieć wyjrzeć poza nasz las. Pojawi się mężczyzna.
Brannaugh prychnęła. – Nie chcę mężczyzny. Co ja bym z nim robiła? – No cóż, to opowieść na inny dzień. – Usiadła z córką przy ogniu, otuliła je obie szerokim szalem i wypiła napar. A kiedy Brannaugh dotknęła jej dłoni, obróciła rękę i splotły palce. – No dobrze, ale tylko na chwilę. Pora spać. – Mogę ja to zrobić? Przywołać wizję? – Zobaczymy, co potrafisz. Spróbuj. Ujrzyj go, Brannaugh, mężczyznę, od którego pochodzisz. To miłość go przywoła. Sorcha patrzyła, jak dym zawirował,
płomienie podskoczyły i przygasły. Całkiem dobrze, pomyślała zdumiona. Córka tak szybko się uczy. Obraz powoli formował się w głębinach i dolinach płomieni. Ogień w ogniu. Cienie, ruch i, przez chwilę, pomruk głosów dolatujących z tak daleka. Sorcha widziała skupienie na twarzy córki i lśniące krople potu na jej czole. Zbyt duży wysiłek dla tak młodej dziewczyny, uznała. – Poczekaj – powiedziała cicho. – Zrobimy to razem. Zebrała całą swą moc, połączyła z siłą Brannaugh. Trzask, wir dymu, taniec iskier. I cisza.
I oto był tam, mężczyzna, za którym obie tak bardzo tęskniły. Siedział przy innym ogniu, w kręgu z kamieni. Jasny warkocz opadał na jego szerokie ramiona, okryte peleryną. Dealg oznaczający rangę lśnił w świetle płomieni. Zobaczyła broszę, którą dla niego wykuła z ognia i magii – pies, koń, sokół. – Wygląda na zmęczonego – zauważyła Brannaugh i wsparła głowę na ramieniu matki. – Ale jest taki przystojny. Najprzystojniejszy z mężczyzn. – To prawda. Przystojny, silny i odważny. – I och, tak bardzo za nim tęskniła.