Dla Kat,
jednego z najjaśniejszych świateł mojego życia
Jak dalekie się gwiazdy.
Pierwszy pocałunek jak daleki.
I jakże stare moje serce!
William Butler Yeats
(przeł. Zygmunt Kubiak)
To o krew woła, mówią: krew krwi pragnie.
Szekspir
(przeł. Leon Ulrich)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lato 1276
W słoneczny dzień u schyłku lata Brannaugh zbierała zioła, kwiaty i liście, potrzebne do balsamów,
naparów i mikstur. Przychodzili do niej sąsiedzi i podróżni, szukający spełnienia nadziei
lub uzdrowienia. Przychodzili do niej, do Czarownicy z Ciemności, tak jak niegdyś do jej matki,
nękani chorobami ciała, serca bądź duszy, i płacili monetą, pracą lub towarami.
Brannaugh, jej bratu i siostrze udało się zadomowić w Clare, daleko od ich domu w Mayo. Daleko
od chaty w lesie, gdzie kiedyś mieszkali i gdzie zmarła ich matka.
Tamtego dnia Brannaugh nie wierzyła, że będzie wiodła tak szczęśliwe, tak pełne radości życie,
tamtego potwornego dnia, kiedy matka przekazała im resztki swojej mocy i odesłała ich, aby byli
bezpieczni, a sama poświęciła się, by mogli żyć.
Wtedy czuła tylko rozpacz, wspominała teraz Brannaugh. Przygniatał ją ciężar obowiązku i strach,
lecz zrobiła to, o co prosiła matka, zabrała młodszego brata i malutką siostrę daleko od domu.
Zostawili za sobą miłość, dzieciństwo i niewinność.
Od tamtego dnia upłynęły długie lata. Pierwszych pięć spędzili, zgodnie z poleceniem matki,
u kuzynki i jej męża, gdzie byli bezpieczni i kochani. Jednak, jak to zwykle bywa, nadszedł czas, by
opuścili gniazdo i zaczęli rozwijać to, kim i czym byli i zawsze będą.
Trojgiem dzieci Czarownicy z Ciemności.
Ich nadrzędnym celem, głównym obowiązkiem było unicestwienie Cabhana, złego czarnoksiężnika,
mordercy ich ojca, dzielnego Daithiego, i matki, Sorchy. Cabhana, który jakimś cudem podniósł się
po zaklęciu rzuconym na niego przez umierającą Sorchę.
Jednak owego słonecznego dnia u schyłku lata wszystko, co złe, wydawało się takie odległe –
nawet te straszliwe wydarzenia poprzedniej zimy, a także krew i śmierć zeszłej wiosny.
Tutaj, w domu, który stworzyła Brannaugh, powietrze pachniało rozmarynem i różami, posadzonymi
przez jej męża w dniu narodzin ich pierwszego dziecka. Białe chmury, puchate niczym owieczki,
płynęły po błękitnej łące nieba, a lasy i pola, które sami wykarczowali, lśniły zielenią szmaragdu.
Jej synek Brin, niespełna trzyletni, siedział na słońcu i walił w mały bębenek, zrobiony dla niego
przez ojca. Chłopczyk pokrzykiwał i bębnił z tak szczerą radością, że w oczach Brannaugh pojawiły
się łzy szczęścia.
Jej córka, która nie skończyła jeszcze roku, spała przytulona do ulubionej szmacianej lalki,
a dziecka strzegł Kathel, ich wierny pies.
Kolejny syn wiercił się i kopał w łonie Brannaugh.
Z miejsca, gdzie stała, widziała polanę i małą chatę, którą wybudowali razem z Eamonem i Teagan
prawie osiem lat temu. Byli wtedy tylko dziećmi, którym odebrano dzieciństwo.
Jej brat i siostra mieszkali niedaleko. Eamon, lojalny, silny i uczciwy, i Teagan, dobra
i sprawiedliwa. Są teraz tacy szczęśliwi, pomyślała Brannaugh, Teagan była zakochana bez pamięci
w mężczyźnie, za którego wyszła za mąż wiosną.
Panował tu taki spokój pomimo bębnienia i okrzyków Brina. Chata, drzewa, zielone wzgórza,
upstrzone plamkami owiec, ogrody, błękitne niebo.
Jednak zbliżał się kres. Wszystko wkrótce się zmieni, czuła to równie mocno, jak ruchy dziecka pod
sercem. Jasne dni ustąpią miejsca ciemności, a krew i wojna położą kres spokojowi.
Dotknęła ochronnego amuletu z wizerunkiem psa, który matka zrobiła dla niej magią krwi. Wkrótce,
pomyślała, zbyt szybko, ta ochrona znowu będzie jej potrzebna.
Przycisnęła dłoń do krzyża, w którym nieustannie czuła lekki ból, i zobaczyła, że jej mąż wraca do
domu.
Eoghan, taki przystojny, cały należał do niej. Oczy miał zielone niczym wzgórza, włosy czarne jak
skrzydło kruka, opadające w lokach na ramiona. Wysoki i wyprostowany jechał swobodnie na
kasztanowym koniu, śpiewając – jak miał w zwyczaju – wesołą pieśń.
Na bogów, on zawsze wywoływał na jej twarzy uśmiech, sprawiał, że jej serce ulatywało do nieba
niczym ptak. Ona, która była tak pewna, że miłość nie jest dla niej, że nie będzie miała innej rodziny
niż ci, z którymi łączyły ją więzy krwi, że nie istnieje dla niej inne życie niż to, wypełnione ich misją,
zakochała się bez pamięci w Eoghanie z Clare.
Brin podskoczył i zaczął biec najszybciej jak mógł na swoich małych nóżkach, bez przerwy
wołając:
– Tata, tata, tata!
Eoghan pochylił się i porwał syna na siodło, a ich śmiech doleciał do Brannaugh, która znowu
poczuła napływające łzy. W tej chwili oddałaby całą swoją moc, do ostatniej kropli, żeby oszczędzić
im tego, co miało się wydarzyć.
Córeczka, którą nazwała na cześć matki, zakwiliła, a Kathel podniósł stary łeb i miękko zaszczekał.
– Słyszę ją. – Brannaugh odstawiła kosz, wzięła na ręce budzącą się córkę i zasypała ją
pocałunkami. Eoghan podjechał do nich wolno.
– Spójrz tylko, co znalazłem na drodze. Jakieś małe, zagubione Cyganiątko.
– No cóż, chyba możemy go zatrzymać. Będzie u nas sprzątał, a potem możemy go sprzedać na
targu.
– Może dostaniemy za niego dobrą cenę. – Eoghan pocałował rozchichotanego syna w czubek
głowy. – Zeskakuj, chłopcze.
– Pojeździjmy, tato! – Brin spojrzał błagalnie na ojca ciemnymi oczami. – Proszę! Pojeździjmy!
– Ale tylko chwilę, bo chcę zjeść podwieczorek. – Eoghan mrugnął do Brannaugh, po czym
wprowadził konia w galop, a chłopiec aż krzyknął z radości.
Brannaugh wzięła koszyk i posadziła sobie małą Sorchę na biodrze.
– Chodź, mój stary przyjacielu – powiedziała do Kathela. – Pora na twoje lekarstwo.
Poszła do ładnego domku, który Eoghan wybudował zręcznymi dłońmi, rozpaliła ogień i usadowiła
bezpiecznie córkę.
Głaszcząc Kathela, podała mu napar, który przygotowała, żeby pies zachował zdrowie i dobry
wzrok. Był jej przewodnikiem, pomyślała, i mogła wydłużyć mu życie o kilka lat. Sama będzie
wiedziała, kiedy nadejdzie czas, by pozwolić mu odejść.
Jednak jeszcze nie teraz.
Wyjęła ciastka z miodem i dżem, a kiedy Eoghan z Brinem weszli do domu, podwieczorek był już
gotowy.
– Wygląda smakowicie.
Eoghan pogłaskał syna po głowie i pochylił się, by pocałować żonę, jak zawsze przedłużając
pocałunek, ile tylko mógł.
– Wcześnie wróciłeś – zaczęła, kiedy nagle jej matczyne oko dostrzegło rączkę syna, sięgającą po
ciastko. – Najpierw umyj ręce, mój chłopcze, a potem usiądź do posiłku jak mały dżentelmen.
– One są czyste, mamo. – Wyciągnął dłonie.
Brannaugh tylko uniosła brwi na widok umorusanych małych łapek.
– Do mycia. Obaj.
– Nie ma sensu spierać się z kobietami – poradził Eoghan synowi. – Sam się przekonasz.
Dokończyłem szopę dla wdowy O’Braian. Bogowie świadkiem, że jej syn jest równie użyteczny, jak
cycki u kozła, dobrze więc, że zajmował się swoimi sprawami. Robota szła lepiej bez niego.
Opowiadał o pracy, pomagając synowi osuszyć dłonie, mówił, co jeszcze musi zrobić,
a jednocześnie podrzucał córkę w górę, aż dziewczynka piszczała z uciechy.
– Jesteś radością tego domu – szepnęła Brannaugh. – Jesteś jego światłem.
Spojrzał na nią, kładąc dziecko z powrotem na posłanie.
– A ty jesteś jego sercem. Usiądź na chwilę, daj odpocząć stopom. Zjedz podwieczorek.
Czekał. Och, Brannaugh wiedziała, że jest najcierpliwszym z mężczyzn. Albo najbardziej upartym,
ponieważ te cechy często szły ze sobą w parze, w każdym razie u takich ludzi jak jej Eoghan.
Gdy zakończyli wszystkie zajęcia i zjedli kolację, a dzieci poszły spać, wziął ją za rękę.
– Wieczór jest taki piękny, śliczna Brannaugh, czy pójdziesz ze mną na spacer?
Jak często, pomyślała, mówił w ten sposób, kiedy się do niej zalecał – a ona próbowała go odgonić
jak natrętną muchę.
Teraz po prostu wzięła szal – swój ulubiony, który zrobiła dla niej Teagan – i okryła ramiona.
Spojrzała na Kathela, leżącego przy ogniu.
Popilnuj dzieci, poprosiła psa, i pozwoliła, by Eoghan wyprowadził ją w chłodną, wilgotną noc.
– Nadchodzi deszcz – powiedziała. – Przed świtem zacznie padać.
– W takim razie dobrze, że mamy tę noc, prawda? – Położył dłoń na brzuchu żony. – Wszystko
w porządku?
– Tak. To pracowity maluszek, ciągle w ruchu. Zupełnie jak jego ojciec.
– Dobrze nam się powodzi, Brannaugh. Moglibyśmy opłacić jakąś pomoc.
Spojrzała na niego z ukosa.
– Masz jakieś zastrzeżenia co do stanu domu, dzieci, jedzenia na stole?
– Absolutnie żadnych, ale patrzyłem, jak moja matka zapracowuje się dzień po dniu. – Pomasował
ją w dole krzyża, jakby wiedział, że czuła tam lekki, ale uporczywy ból. – Nie pozwolę ci na to,
aghra.
– Czuję się dobrze, daję słowo.
– Dlaczego jesteś smutna?
– Nie jestem. – Zdała sobie sprawę, że skłamała, a nigdy nie okłamywała męża. – Może trochę.
Odmienny stan sprawia, że kobiety od czasu do czasu stają się płaczliwe, powinieneś już o tym
wiedzieć. Czyż nie szlochałam jak bóbr, kiedy przyniosłeś kołyskę, którą sam zrobiłeś? Płakałam,
jakby świat się kończył.
– Płakałaś z radości. Teraz jesteś smutna.
– Radosna też. Dzisiaj patrzyłam na nasze dzieci, czułam ruchy maleństwa i myślałam o tobie
i o życiu, jakie prowadzimy. Mamy tyle szczęścia, Eoghan. Ile razy odmówiłam ci, kiedy mnie
prosiłeś, bym została twoją żoną?
– Już raz było za dużo.
Roześmiała się, chociaż łzy dusiły ją w gardle.
– Jednak ty nie przestawałeś ponawiać próśb. Uwodziłeś mnie pieśniami, opowieściami i dzikimi
kwiatami, a ja nadal twierdziłam, że nie zostanę żoną żadnego mężczyzny.
– Żadnego oprócz mnie.
– Żadnego oprócz ciebie.
Brannaugh odetchnęła głęboko powietrzem nocy, zapachem ogrodów, lasu i wzgórz. Oddychała
zapachem domu, wiedząc, że będzie musiała go porzucić, by wrócić do domu swego dzieciństwa
i stawić czoła przeznaczeniu.
– Wiedziałeś, kim jestem, a mimo to nadal mnie chciałeś. Nie moją moc, tylko mnie.
Ponieważ wiedział, jakie to dla niej ważne i że właśnie to otworzyło przed nim jej serce, które tak
bardzo chciała trzymać zamknięte na klucz.
– A kiedy już nie mogłam walczyć z miłością do ciebie, powiedziałam ci wszystko i znowu ci
odmówiłam. Jednak ty poprosiłeś znowu. Pamiętasz, co mi wtedy powiedziałeś?
– I powtórzę to teraz. – Odwrócił się do niej i wziął ją za ręce, tak jak tamtego dnia przed laty. –
Ty jesteś moja, a ja twój. Przyjmę to, kim jesteś, i dam ci to, kim ja jestem. Będę z tobą, Brannaugh,
Czarownico z Ciemności z Mayo, w ogniu i w powodzi, w radości i w żałobie, w czasie wojny
i pokoju. Zajrzyj w moje serce, masz przecież taką moc. Popatrz we mnie i ujrzyj miłość.
– I zajrzałam. Nadal ją widzę. Eoghan. – Przytuliła się do niego mocno. – Jestem taka szczęśliwa.
Jednak zaczęła płakać.
Eoghan głaskał ją i uspokajał, po czym odsunął od siebie, by w bladym świetle księżyca ujrzeć jej
twarz.
– Musimy wrócić. Musimy pojechać do Mayo.
– Już niedługo. Niedługo. Przepraszam…
– Nie. – Dotknął ustami jej warg, tłumiąc jej słowa. – Nigdy mnie nie przepraszaj. Czy nie
słyszałaś moich słów?
– Skąd mogłam wiedzieć? Nawet kiedy słuchałam, kiedy czułam, jak chwytają mnie za serce, skąd
mogłam wiedzieć, że będę się tak czuła? Najbardziej na świecie pragnę tu zostać, tylko tutaj. Być tu
z tobą, a całą resztę zostawić daleko. Jednak nie mogę. Nie mogę nam tego ofiarować. Eoghan, nasze
dzieci.
– Nic ich nie tknie. – Znowu położył dłoń na jej brzuchu. – Nikt ani nic. Przysięgam.
– Musisz przysiąc, ponieważ kiedy nadejdzie czas, będę musiała je opuścić i stawić czoło
Cabhanowi wraz z moim bratem i siostrą.
– I ze mną. – Schwycił ją za ramiona, a w jego oczach zapłonął ogień. – Z czymkolwiek będziesz
walczyć, ja będę walczył u twego boku.
– Musisz przysiąc. – Delikatnie poprowadziła jego dłonie z powrotem na brzuch, w którym kopał
ich syn. – Eoghan, musisz przysiąc, że przede wszystkim będziesz chronił nasze dzieci. Ty i mąż
Teagan musicie ich bronić przed Cabhanem. Nigdy nie zdołam zrobić tego, co muszę, jeśli nie będę
miała pewności, że ich wuj i ojciec je chronią. Kochasz mnie, Eoghan, więc przysięgnij.
– Oddałbym ci moje życie. – Wsparł czoło o jej czoło i czuła, jak ze sobą walczy, mężczyzna, mąż,
ojciec. – Przysięgam ci, że jeśli będzie trzeba, oddam za nasze dzieci życie. Przysięgam, że będę je
chronił.
– Jesteś dla mnie błogosławieństwem. – Uniosła jego dłoń do ust. – Błogosławieństwem. Nie
będziesz mnie prosił, żebym została?
– Musicie być we troje – przypomniał jej. – Złożyłaś przysięgę, która mnie również obowiązuje.
Jestem z tobą, mo chroi.
– Jesteś światłem we mnie. – Z westchnieniem wsparła głowę na jego ramieniu. – Światłem, które
świeci także w naszych dzieciach.
A ona użyje wszystkiego, czym jest, by chronić to światło i wszystko, co z niego pochodzi, i by
w końcu, nareszcie pokonać ciemność.
Czekała, ciesząc się z każdego kolejnego dnia, celebrując każdą chwilę. Kiedy jej dzieci drzemały,
a gdy to, które nosiła pod sercem, domagało się, by i ona odpoczęła, siadała przy ogniu z księgą
zaklęć, należącą niegdyś do jej matki. Czytała, dopisywała własne zaklęcia, swoje słowa i myśli.
Wiedziała, że przekaże tę księgę dalej, tak jak amulet, swojemu dziecku, które przejmie misję
Czarownicy z Ciemności, jeśli ona, Eamon i Teagan jej nie wypełnią.
Ich matka przysięgła, że jej dzieci, lub ci, którzy zrodzą się z ich krwi, zniszczą Cabhana.
Brannaugh widziała na własne oczy jednego z ich potomków z innego czasu, rozmawiała z nim.
I śniła o kobiecie, noszącej jej imię i jej amulet, która była, tak jak Brannaugh, jedną z trojga.
Troje Sorchy będzie miało dzieci, a te będą miały dzieci, spuścizna nie zginie, a wraz z nią cel,
który będzie przechodził z pokolenia na pokolenie, dopóki nie zostanie osiągnięty. Brannaugh nie
chciała ani nie mogła się od tego odwrócić.
Tak jak nie chciała i nie mogła powstrzymać wrzenia we krwi, które czuła, gdy lato chyliło się
ku końcowi.
Musiała jednak opiekować się dziećmi, zajmować zwierzętami, pielić ogród, doić małą kozę.
Pomagać sąsiadom i podróżnikom.
I uprawiać jasną, białą magię.
Gdy dzieci zapadły w sen – a Brin stoczył naprawdę heroiczną walkę z opadającymi powiekami –
wyszła przed dom, żeby zaczerpnąć powietrza.
I zobaczyła siostrę, która z jasnymi włosami splecionymi w warkocz szła ku niej ścieżką, niosąc
kosz w dłoni.
– Chyba wyczułaś, jak bardzo cię potrzebuję. Marzę o rozmowie z kimś, kto ma więcej niż dwa
lata.
– Przyniosłam ciemny chleb, upiekłam go aż nadto. I też za tobą tęskniłam.
– Zjedzmy go zaraz, jestem teraz bez przerwy głodna. – Brannaugh ze śmiechem uniosła ręce, by
objąć siostrę.
Teagan była taka śliczna, włosy miała niczym promienie słońca, a oczy jak fiołki, które tak bardzo
lubiła ich matka.
Brannaugh przytuliła ją mocno – po czym natychmiast się odsunęła.
– Jesteś przy nadziei!
– Nie mogłaś dać mi szansy, żebym sama ci o tym powiedziała? – Rozpromieniona, uśmiechnięta
Teagan zamknęła siostrę w mocnym uścisku. – Dopiero dziś rano zyskałam pewność. Obudziłam się
i wiedziałam, że kiełkuje we mnie życie. Jeszcze nie powiedziałam Gealbhanowi, ponieważ
najpierw musiałam powiedzieć tobie i jeszcze się upewnić. Teraz już mam pewność. I gadam jak
najęta. Nie mogę się powstrzymać.
– Teagan. – W oczach Brannaugh pojawiły się łzy, ponieważ całując siostrę w policzki, pamiętała
małą dziewczynkę, która szlochała tamtego mrocznego poranka dawno temu. – Niech cię bogowie
błogosławią, deirfiúr bheag. Chodź do domu. Przygotuję ci napar, coś wzmacniającego dla ciebie
i nowego życia w tobie.
– Chcę powiedzieć Gealbhanowi – Teagan weszła za siostrą do domu i zdjęła szal – przy małym
strumyku, przy którym pierwszy raz mnie pocałował. A potem zawiadomię Eamona, że znowu
zostanie wujkiem. Chcę słyszeć muzykę i radosne głosy. Czy przyjdziesz do nas wieczorem
z Eoghanem i z dziećmi?
– Oczywiście, przyjdziemy, oczywiście. Będziesz miała muzykę i radosne głosy.
– Tęsknię za mamą. Wiem, że to niemądre, ale tak bardzo chciałabym jej powiedzieć. I tacie. Noszę
w sobie życie, które pochodzi od nich. Czy ty też tak się czułaś?
– Tak, za każdym razem. Kiedy Brin przyszedł na świat, a potem mała Sorcha, czułam jej obecność,
tylko przez chwilę. I taty też. Czułam, że tam są, kiedy moje dzieci wydały pierwszy krzyk. To były
chwile pełne radości, Teagan, ale i smutku. A potem…
– Opowiedz mi.
Brannaugh splotła dłonie na rosnącym w niej dziecku. Jej szare oczy wypełniła radość i smutek.
– Czujesz miłość tak gwałtowną, tak bezgraniczną. To życie, które masz już nie w łonie, lecz
w ramionach, sprawia, że zalewa cię fala miłości. Wydaje ci się, że znasz to uczucie, ale nagle
wszystko, co czułaś przedtem, wydaje się blade i wątłe. Teraz wiem, co ona do nas czuła, co czuli do
nas mama i tata. Ty też się dowiesz.
– Czy może istnieć jeszcze głębsze uczucie? – Teagan przycisnęła dłoń do brzucha. – Wydaje mi się
już takie ogromne.
– Może. Sama się przekonasz. – Brannaugh popatrzyła na drzewa i kwitnące ogrody. Jej oczy zasnuł
dym. – Syn, którego nosisz, nie będzie tym wybranym, chociaż będzie miał siłę i moc. Wybranym nie
będzie również drugi syn, który przyjdzie po nim. Zostanie nią córka, twoje trzecie dziecko. Ona
będzie twoją jedną z trojga. Jasnowłosa, jak ty o dobrym sercu i bystrym umyśle. Nazwiesz ją Ciara.
Pewnego dnia to ona założy amulet, który zrobiła dla ciebie nasza matka.
Brannaugh zakręciło się w głowie, więc szybko usiadła, a Teagan do niej podbiegła.
– Nic mi nie jest, naprawdę. To przyszło tak nagle, nie byłam przygotowana. Ostatnio stałam się
trochę ociężała. – Poklepała siostrę po dłoni.
– Ja nie patrzyłam. Nawet o tym nie pomyślałam.
– A dlaczego miałabyś o tym myśleć? Masz prawo być po prostu szczęśliwa. Za żadne skarby nie
chciałabym tego zepsuć.
– Nie zepsułaś. Jak mogłabyś coś zepsuć, mówiąc mi, że będę miała syna, potem jeszcze jednego,
a potem córkę? Nie, nie wstawaj. Dokończę ten napar.
Obie spojrzały na otwierające się drzwi.
– Nasz Eamon potrafi wyczuć świeży chleb na kilometr – zauważyła Teagan, kiedy wszedł ich brat,
jak zawsze z potarganymi włosami, które otaczały jego przystojną twarz.
Z szerokim uśmiechem powęszył w powietrzu niczym ogar.
– Mam nosa, to nie ulega wątpliwości, ale to nie on mnie tu przywiódł. Z chaty bije takie światło,
że mogłoby przyćmić księżyc. Mogłyście mi powiedzieć, że macie zamiar czarować.
– Nie czarowałyśmy, tylko rozmawiałyśmy. Wieczorem urządzamy u nas małe céili. A ty możesz
dotrzymać Brannaugh towarzystwa, kiedy pójdę powiedzieć Gealbhanowi, że zostanie ojcem.
– Skoro już macie świeży chleb, mógłbym… Ojcem? – Błękitne oczy Eamona zapłonęły radością. –
To dopiero doskonałe nowiny! – Schwycił Teagan w ramiona i okręcił się z nią dookoła, a kiedy się
roześmiała, obrócił ją jeszcze raz. – Zrobiłbym to samo z tobą, ale mógłbym złamać sobie kręgosłup,
bo jesteś teraz wielka jak góra – zwrócił się do drugiej siostry.
– Nie myśl, że posmarujesz ten chleb moim dżemem.
– Bardzo piękna góra. Taka, która obdarzyła mnie już przystojnym siostrzeńcem i czarującą
siostrzenicą.
– Może za to dostaniesz kapkę.
– Gealbhan oszaleje z radości. – Delikatnie pogładził siostrę po policzku. – Dobrze się czujesz,
prawda, Teagan?
– Czuję się cudownie. I przygotuję ucztę, która będzie wspaniała.
– O tak, pasuje mi to.
– A ty powinieneś znaleźć kobietę, która będzie pasowała do ciebie – dodała Teagan – ponieważ
byłbyś wspaniałym ojcem.
– Wystarczy, że wy dwie wydajecie na świat dzieci, żebym mógł być szczęśliwym wujkiem.
– Ona ma włosy jak ogień, oczy jak morze w czasie sztormu i też posiada moc. – Brannaugh
odchyliła się na krześle i pogłaskała wydatny brzuch. – Ostatnio wizje przychodzą falami. Chyba
część pochodzi od niego, jest bardzo niecierpliwy. – Uśmiechnęła się. – Ale cieszę się, że
zobaczyłam kobietę, która cię zdobędzie, Eamon. Nie tylko na chwilę, lecz na zawsze.
– Nie szukam kobiety. A w każdym razie nie tej jednej jedynej.
Teagan przykryła dłoń brata swoją.
– Zawsze myślałeś, że nie powinieneś mieć kobiety, żony, ponieważ musisz chronić siostry. Jednak
mylisz się, Eamon. Jesteśmy trojgiem i my dwie jesteśmy równie silne, jak ty. Kiedy się zakochasz,
nie będziesz miał nic do powiedzenia.
– Nie spieraj się z kobietą w ciąży, zwłaszcza z czarownicą – dodała Brannaugh. – Ja nigdy nie
szukałam miłości, ona sama mnie znalazła. Teagan na nią czekała i miłość także ją znalazła. Przed
miłością nie można uciec, mo dearthair, ona cię i tak dosięgnie. Kiedy wrócimy do domu… – W jej
oczach znowu błysnęły łzy. – Ach, do diaska, wygląda na to, że płaczę teraz przy każdym słowie.
Musisz się na to przygotować, Teagan, będziesz miała humory bardziej zmienne niż pogoda.
– Ty też to poczułaś. – Teraz Eamon położył dłoń na dłoni Brannaugh. – Wracamy do domu, i to już
niedługo.
– W następną pełnię. Musimy wyruszyć przy następnym pełnym księżycu.
– Miałam nadzieję, że zostało nam jeszcze trochę czasu – szepnęła Teagan. – Miałam nadzieję, że
zdążysz urodzić, chociaż moja głowa i serce wiedziały, że to nie poczeka.
– Tego syna urodzę w Mayo. To dziecko urodzi się w domu. Chociaż… tu też mamy dom. Ty nie –
zwróciła się do Eamona. – Czekałeś, byłeś tutaj z nami, ale twoje serce, umysł i dusza pozostały
w Mayo.
– Powiedziano nam, że wrócimy do domu, dlatego czekałem. Ci troje, którzy przyjdą po nas, też
czekają. – Eamon przesunął palcami po niebieskim kamieniu, zawieszonym na szyi. – Znowu ich
spotkamy.
– Śnię o nich – powiedziała Brannaugh. – O tej, która nosi moje imię, i o pozostałych. Walczyli, ale
ponieśli porażkę.
– Będą walczyć znowu – zapewniła ją Teagan.
– Zadali mu ból. – W oczach Eamona zapłonął ogień. – Krwawił, krwawił tak jak wtedy, kiedy ta
kobieta, Meara, która przyszła z Connorem, ugodziła go mieczem.
– Krwawił – zgodziła się Brannaugh – ale jego rany już się zagoiły. Znowu zbiera siły, czerpie moc
z ciemności. Nie widzę, gdzie ani jak, ale to czuję. Nie mogę zobaczyć, czy zmienimy bieg przyszłych
wydarzeń, czy go unicestwimy, ale widzę tamtych i wiem, że jeśli nam się nie uda, oni będą walczyli
dalej.
– Dlatego wrócimy do domu i znajdziemy sposób, żeby ci, którzy przyjdą po nas, nie byli w tej
walce sami.
Brannaugh pomyślała o śpiących na górze dzieciach. Bezpiecznych i nadal tak niewinnych.
I o dzieciach dzieci swoich dzieci, w innym czasie, w Mayo. Które nie były ani bezpieczne, ani
niewinne.
– Znajdziemy sposób. Wrócimy do domu. Ale dzisiaj będziemy świętować, cieszyć się muzyką.
A my troje złożymy dzięki wszystkim, którzy byli przed nami, za światło. I za życie – dodała, kładąc
jedną dłoń na swoim brzuchu, a drugą na brzuchu siostry.
– A jutro – Eamon wstał – zaczniemy obmyślać, jak zniszczyć to, co odebrało życie naszemu ojcu
i matce.
– Dotrzymasz towarzystwa Brannaugh? Chciałabym teraz pomówić z Gealbhanem.
– Daj mu dziś tylko radość. – Brannaugh wstała razem z siostrą. – Jutro powiesz resztę. Dzisiaj
tylko się radujcie, tak mało czasu nam zostało.
– Dobrze. – Teagan pocałowała siostrę i brata. – Eoghan musi przynieść harfę.
– Zadbam o to. Wypełnimy las muzyką, która popłynie ponad wzgórzami.
Kiedy młodsza siostra wyszła, Brannaugh usiadła, a Eamon podsunął jej napar.
– Wypij. Blado wyglądasz.
– Jestem trochę zmęczona. Eoghan już wie. Rozmawiałam z nim i jest gotów z nami jechać, gotów
zostawić wszystko, co tu zbudował. Nigdy nie myślałam, że tak ciężko mi będzie wracać. Nie
przypuszczałam, że będę taka rozdarta.
– Bracia Gealbhana zajmą się ziemią twoją i Teagan.
– Tak, to pewne pocieszenie. Nie dla ciebie, ta ziemia nigdy nie była twoja. – Znowu czuła
jednocześnie i radość, i smutek. – Bez względu na to, co się wydarzy, zostaniesz w Mayo. Nie widzę,
co my zrobimy, to znaczy Eoghan, ja i dzieci, ale Teagan tu wróci, tego jestem pewna. Teraz tu jest
jej miejsce.
– To prawda – zgodził się z nią brat. – Ona na zawsze pozostanie Czarownicą z Ciemności z Mayo,
ale jej dom i jej serce są w Clare.
– Jak to będzie, Eamon, kiedy zamieszkamy tak daleko od siebie, skoro przez całe życie byliśmy
razem?
Spojrzał na nią oszałamiająco błękitnymi oczami, odziedziczonymi po ojcu.
– Odległość nic nie znaczy. Zawsze będziemy razem.
– Jestem płaczliwa i niemądra i bardzo mi się to nie podoba. Mam nadzieję, że ten nastrój wkrótce
minie, bo inaczej chyba rzucę na siebie klątwę.
– Cóż, pod koniec ciąży z małą Sorchą cały czas się złościłaś i miałaś niewyparzony język, więc
chyba wolę, jak płaczesz.
– Ja na pewno nie. – Brannaugh wypiła napar, wiedząc, że ją uspokoi. – Przed podróżą dodam
trochę więcej mocy do mikstury Kathela i Alastara. Roibeard jeszcze jej nie potrzebuje, jest silny.
– Właśnie poluje. – Eamon lubił mówić o swoim sokole. – Za każdym razem wypuszcza się dalej.
I leci na północ, codziennie frunie ku północy. On też wie, że wkrótce wyruszymy.
– Wyślemy wici. W zamku Ashford powitają nas z radością. Przyjmą dzieci Sorchy i Daithiego
z otwartymi ramionami.
– Zajmę się tym. – Usiadł wygodniej ze swoim naparem i uśmiechnął się do siostry. – A zatem
mówisz, że ma włosy jak ogień?
Tak jak myślał, Brannaugh się roześmiała.
– Och, a kiedy się spotkacie, ty staniesz jak słup soli.
– Nie ja, moja droga. Na pewno nie ja.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dla dzieci była to przygoda. Perspektywa długiej podróży, oglądania nowych miejsc – zwłaszcza
z nagrodą u celu, którym był zamek – sprawiła, że Brin nie mógł się doczekać wyjazdu.
Szykując niezbędne rzeczy, Brannaugh znowu wróciła myślami do tego poranka dawno temu, kiedy
posłuszna matce pakowała cały ich dobytek. W takim pośpiechu, pomyślała, tak nieodwołalnie.
Pamiętała, jak ostatni raz spojrzała na matkę, która jaśniejąc resztkami mocy, jakie jej pozostały,
stała przed chatą w lesie.
Teraz pakowała się, by tam wrócić, spełnić obowiązek, wypełnić przeznaczenie. Kiedyś nie mogła
się tego doczekać – aż do narodzin ich pierwszego dziecka, aż do chwili, gdy zalała ją fala miłości
do malca, który teraz biegał wkoło jak szalony, niemal rozgorączkowany z podniecenia.
Jednak przed wyjazdem czekało ją jeszcze jedno zadanie.
Przygotowała wszystko, co było jej potrzebne: miskę, świecę, księgę, zioła i kamienie – i spojrzała
na syna z dumą, ale i z żalem.
– Nadszedł dla niego czas – powiedziała do Eoghana.
Mąż, rozumiejąc, pocałował ją w czoło.
– Zabiorę Sorchę na górę, położę ją spać.
Brannaugh skinęła głową i zawołała Brina.
– Nie jestem zmęczony. Dlaczego nie możemy jechać już teraz i spać pod gwiazdami?
– Wyjedziemy o świcie, ale najpierw jeszcze musimy coś zrobić, ty i ja.
Usiadła i rozłożyła ramiona.
– Chodź tu, usiądź ze mną. Mój synek – szepnęła, kiedy wdrapał się na jej kolana. – Moje serce.
Wiesz, kim jestem.
– Mamą – powiedział, wtulając się w nią.
– Tak, ale nigdy nie ukrywałam przed tobą, kim jeszcze. Jestem Czarownicą z Ciemności, córką
Sorchy i Daithiego. Mam to we krwi. I ty też. Widzisz tę świeczkę?
– Ty ją zrobiłaś. Mamy robią świeczki i pieką ciastka, a tatusiowie jeżdżą konno.
– Doprawdy? – Roześmiała się i postanowiła, że na razie nie będzie odbierała mu tych złudzeń. –
To prawda, robię świece. Widzisz ten knot, Brin? Jest zimny i nie płonie. Spójrz na świecę, Brin,
spójrz na knot. Zobacz światło i ogień, maleńki płomyk, i poczuj ciepło, zobacz światełko, które
zapłonie. Masz światło, płomień w sobie. Spójrz na knot, Brin.
Mruczała do niego monotonnie i czuła, jak jego energia zaczyna się formować, jak zaczynają łączyć
się ich myśli.
– Światło jest mocą. Moc jest światłem. W tobie, z ciebie, przez ciebie. Twoja krew, moja krew,
nasza krew, twoje światło, moje światło, nasze światło. Poczuj, co w tobie żyje, co w tobie czeka.
Spójrz na knot, on czeka na twoje światło. Na twoją moc. Użyj jej. Pozwól, by w tobie wezbrała,
powoli, powoli, delikatna i czysta. Sięgnij po nią, ponieważ ona należy do ciebie. Sięgnij, dotknij
jej, użyj. Przywołaj światło.
Knot zaiskrzył, zgasł, po czym rozjarzył się znowu i błysnął równym płomieniem.
Brannaugh pocałowała syna w czubek głowy. Oto, pomyślała, nauczył się panować nad pierwszym
żywiołem. Jej synek już nigdy nie będzie po prostu dzieckiem.
Radość i smutek, na zawsze ze sobą splecione.
– Świetnie ci poszło.
Uniósł ku niej twarzyczkę i uśmiechnął się.
– Mogę jeszcze raz?
– Tak – pozwoliła, znowu go całując. – Jednak najpierw mnie wysłuchaj, i to uważnie, ponieważ
będziesz musiał nauczyć się o wiele więcej. Najważniejsze, żebyś wiedział, żebyś przysiągł, że
nigdy nikogo nie skrzywdzisz tym, kim jesteś, tym, co masz. Posiadasz dar, Brin, ale nigdy nikomu nie
możesz wyrządzić nim krzywdy. Przysięgnij to mnie, sobie i wszystkim, którzy byli przed nami
i którzy nadejdą po nas.
Wzięła athame i przecięła sobie skórę na dłoni.
– Złożymy przysięgę krwi. Matka synowi, syn matce, moc mocy.
Brin z powagą w oczach wyciągnął dłoń i zamrugał szybko, kiedy athame drasnęło jego skórę.
– Nikomu nie wyrządzę nim krzywdy – powiedział, gdy Brannaugh wzięła go za rękę i zmieszała
ich krew.
– Nikomu nie wyrządzisz nim krzywdy – powtórzyła, po czym mocno przytuliła synka i pocałowała
niewielką rankę, która natychmiast się zagoiła. – Teraz możesz zapalić jeszcze jedną świeczkę.
A potem zrobimy razem ochronne amulety, dla ciebie, twojej siostry i ojca.
– A dla ciebie, mamo?
Brannaugh dotknęła naszyjnika.
– Ja już mam.
W porannej mgle Brannaugh, z opatuloną córeczką w ramionach, wspięła się na wóz. Spojrzała na
synka, zarumienionego z radości, siedzącego w siodle przed ojcem. Popatrzyła na jasnowłosą siostrę,
siedzącą w milczeniu na Alastarze, na brata, z mieczem dziadka przy boku, wysokiego
i wyprostowanego w siodle, na klaczy, którą nazwał Mithra. I na Gealbhana, czekającego spokojnie
na pięknej klaczy, którą Alastar spłodził trzy lata temu.
Zacmokała na starego konia pociągowego i przy wtórze radosnych okrzyków Brina ruszyli w drogę.
Brannaugh obejrzała się tylko raz, spojrzała na dom, który pokochała, pytając się w duchu, czy będzie
jej dane jeszcze go zobaczyć.
Potem patrzyła już tylko przed siebie.
Przed uzdrowicielami wszystkie drzwi stały otworem – tak jak przed muzykantami – i chociaż
dziecko w jej łonie często było niespokojne, Brannaugh i jej rodzina bez trudu znajdowali po drodze
gościnne schronienie.
Eoghan grał, ona, Teagan lub Eamon przygotowywali maści i napary dla chorych i rannych,
a Gealbhan pracował, nie szczędząc mocnych pleców i twardych dłoni.
Pewnej pięknej nocy spali pod gwiazdami, o czym tak bardzo marzył Brin, a strzegły ich ogar,
sokół i koń.
Nie napotkali po drodze żadnych trudności, choć Brannaugh była pewna, że nowiny szybko się
rozeszły. Nie było tajemnicą, że wszyscy troje jechali przez Clare do Galway.
– Cabhan też na pewno już wie – powiedział Eamon, gdy zrobili przerwę w podróży, by dać
odpocząć koniom i pozwolić dzieciom na chwilę swobody.
Brannaugh siedziała między bratem i siostrą. Gealbhan i Eoghan poili konie, a Eamon zarzucił linkę
do wody.
– Jesteśmy silniejsi niż wtedy – przypomniała mu Teagan. – Kiedy jechaliśmy na południe, byliśmy
dziećmi. Teraz wracamy na północ jako dorośli.
– On się martwi – Brannaugh pogładziła swój brzuch – ponieważ ty i ja nie wracamy same.
– Nie wątpię ani w waszą moc, ani w siłę woli.
– A mimo to się martwisz.
– Cały czas się zastanawiam, czy to naprawdę musi być teraz – wyznał Eamon. – Wiem, że tak,
czuję to równie mocno, jak wy, byłoby mi jednak łatwiej, gdybyście obie mogły spokojnie urodzić,
zanim stawimy czoło temu, co nas czeka.
– Takie jest przeznaczenie, ale szczerze mówiąc, cieszę się, że spędzimy dzień lub dwa u kuzynów.
I na wszystkich bogów, z radością zejdę na dłużej z tego piekielnego wozu.
– Miodowe ciastka Ailish śnią mi się po nocach, nikt nie robi lepszych niż ona.
– Śnisz brzuchem – zauważyła Teagan.
– Człowiek musi jeść. Ha! – Pociągnął linkę, na której końcu miotała się ryba. – I jeść będziemy.
– Potrzebna ci będzie więcej niż jedna – powiedziała Brannaugh, co natychmiast przypomniało im
te same słowa, które wypowiedziała ich matka pewnego pięknego, szczęśliwego dnia, który spędzili
na rzece w Mayo.
Pozostawili za sobą dzikie ostępy Clare, popychani silnymi wiatrami i smagani nagłymi ulewami,
i podążali przez zielone wzgórza Galway, a także przez pola, pełne beczących owiec. Mijali chaty,
z których kominów unosił się dym. Roibeard leciał przed nimi, przecinając warstwy chmur, które
zmieniały niebo w miękkie, szare morze.
Dzieci drzemały na wozie, ułożone wygodnie między pakunkami, a obok Brannaugh siedział czujny
Kathel.
– Stoi tu więcej chat, niż zapamiętałam. – Teagan jechała obok wozu na niezmordowanym
Alastarze.
– Minęło wiele lat.
– Ziemia jest tu dobra… niemal słyszę, jak Gealbhan o tym myśli.
– Chciałabyś tutaj zamieszkać? To miejsce do ciebie przemawia?
– Tak, ale nasza chata w lasach Clare również. A mimo to im bliżej jesteśmy domu, tym bardziej do
niego tęsknię. Na tak długo musieliśmy go opuścić, a teraz… Czujesz to, Brannaugh? Jak nas woła?
– Tak.
– Boisz się?
– Tak. Boję się tego, co nas czeka, ale jeszcze bardziej tego, że poniesiemy klęskę.
– Nie poniesiemy. – Widząc ostre spojrzenie siostry, Teagan pokręciła głową. – Nie, nie miałam
żadnej wizji, ale jestem tego pewna. Coraz bardziej, im bliżej jesteśmy domu. Nie przegramy,
ponieważ światło zawsze pokona ciemność, choćby miało to trwać tysiąc lat.
– Mówisz zupełnie jak ona – szepnęła Brannaugh. – Jak nasza matka.
– Ona jest w nas wszystkich, dlatego nie przegramy. Och, spójrz, Brannaugh! To drzewo
z powykręcanymi gałęziami! Pamiętasz, jak Eamon powiedział naszej kuzynce Mabh, że ożywa przy
każdej pełni, żeby ją przestraszyć? Jesteśmy blisko domu Ailish, już prawie dojechaliśmy na miejsce.
– Dalej, jedź przodem.
Twarz siostry zajaśniała, jakby Teagan znów stała się dzieckiem. Odrzuciła głowę w tył
i roześmiała się radośnie.
– Właśnie tak zrobię.
Podjechała do męża, roześmiała się jeszcze głośniej, po czym pognała galopem. Siedzący obok
Brannaugh Kathel zapiszczał, zadrżał.
– No, biegnij. – Brannaugh pogłaskała psa.
Zeskoczył z wozu i dopędził konia, a sokół szybował nad ich głowami.
Wracali do domu, przecież mieszkali tutaj przez pięć lat. Brannaugh widziała, że wszędzie panował
taki sam porządek jak zawsze, zobaczyła nowe zabudowania i padok, na którym tańczyły źrebaki.
Dostrzegła jasnowłosego chłopca, który prawie dusił w uścisku Kathela. A kiedy malec się
uśmiechnął, poznała, że to Lughaidh, najmłodszy i ostatni syn jej kuzynki.
Ailish podbiegła do wozu. Nieco się zaokrągliła, a w jej jasnych włosach lśniły nitki siwizny, ale
oczy miała równie radosne i pełne życia, jak zawsze.
– Brannaugh! Och, spójrzcie tylko na naszą Brannaugh! Seamus, chodź tu i pomóż kuzynce zejść
z wozu.
– Poradzę sobie. – Brannaugh zeszła o własnych siłach i chwyciła Ailish w objęcia. – Och, moje
serce tak bardzo się cieszy, że znowu cię widzę.
– I moje, że widzę ciebie. Jesteś równie piękna, jak zawsze. Taka podobna do matki. Och, a to nasz
Eamon, jaki przystojny! Moi kuzyni, cała trójka, wrócili, tak jak obiecali. Posłałam bliźniaki, żeby
przyprowadziły Bardana z pola, a ty, Seamus, pędź do Mabh i powiedz, że przyjechali.
Z oczami pełnymi łez znowu objęła Brannaugh.
– Mabh z mężem mieszkają we własnej chacie, tuż po drugiej stronie drogi. Mabh zaraz urodzi
swoje pierwsze. Będę babcią! Och, nie mogę przestać paplać. A to Eoghan, prawda? I Gealbhan,
mąż Teagan. Witajcie, witajcie wszyscy. A gdzie wasze dzieci?
– Śpią na wozie.
Nic nie mogło powstrzymać Ailish, by nie obudzić maluchów i nie napchać ich miodowymi
ciasteczkami, które tak czule wspominał Eamon. Potem Connal, który sam był jeszcze niemowlęciem,
gdy Brannaugh ostatni raz go widziała, zabrał dzieci, żeby pokazać im nowy miot szczeniaków.
– Będą z nim bezpieczne, daję wam słowo – zapewniała Ailish, podając im napar z ziół. – Connal
to dobry chłopak, sama pomagałaś sprowadzić go na świat. Niech mężczyźni zajmą się końmi, a wy
obie musicie chwilę odpocząć.
– Och tak. – Brannaugh wypiła łyk, czując, jak napój i ogień wypełniają jej ciało przyjemnym
ciepłem. – Siedzę na fotelu, który się nie porusza.
– Jedz. Nosisz w sobie jeszcze kogoś, kto potrzebuje pożywienia.
– Umierałam z głodu przez cały dzień i pół nocy. Teagan nie ma takiego apetytu, jeszcze. Ale
wszystko przed nią.
– Och, jesteś przy nadziei? – Rozpromieniona Ailish położyła dłonie na sercu. – Moja słodka, mała
Teagan także zostanie matką? Kiedy te wszystkie lata przeminęły? Dopiero co sama byłaś dzieckiem.
Zostaniecie? Zostaniecie do rozwiązania? – zapytała. – Do Mayo jeszcze dość daleko, a ty już jesteś
na ostatnich nogach. Widzę, że to niedługo.
– Za dzień lub dwa i już się nie mogę doczekać. Dziecko urodzi się w Mayo. Takie jest
przeznaczenie. Musi tak być.
– Musi? – Ailish złapała za rękę najpierw Brannaugh, a potem Teagan. – Musi? Ułożyłyście sobie
życie w Clare. Jesteście kobietami, matkami. Czy naprawdę musicie wracać tam, gdzie czai się
ciemność?
– Jesteśmy kobietami i matkami, ale też kimś więcej. Nie możemy się odwrócić plecami do naszego
przeznaczenia. Ale nie martw się, kuzynko. Nie myśl o tym. Mamy dzisiejszy dzień, gorący napar,
ciastka i rodzinę.
– Wrócimy. – Gdy obie na nią spojrzały, Teagan przycisnęła dłoń do serca. – Czuję to. Wrócimy.
Wierzę w to. A ty uwierz w nas. Myślę, że wiara dodaje nam sił.
– Jeśli tak, wierzę w was bezgranicznie.
Ucztowali całą rodziną, przy muzyce, a przez noc i dzień panował spokój. Jednak Brannaugh nie
mogła znaleźć sobie miejsca. Kiedy jej mąż spał już smacznie w łóżku, które oddali im gospodarze,
ona usiadła przy ogniu.
Weszła Ailish w koszuli nocnej, z grubym szalem na ramionach.
– Powinnaś wypić tę miksturę, którą zawsze mi przygotowywałaś tuż przed rozwiązaniem, kiedy
dziecko było już tak ciężkie, że nie mogłam spać.
– Szukam jej w płomieniach i w dymie – szepnęła Brannaugh. – Nie mogę się opanować, tak
bardzo za nią tęsknię, coraz bardziej, im bliżej jesteśmy domu. Brakuje mi ojca i to sprawia mi ból,
ale tęsknota za matką wzbudza we mnie żal, który nie znajduje ukojenia.
– Wiem. – Ailish usiadła obok niej. – Czy ona do ciebie przychodzi?
– Odwiedza mnie w snach, ale tylko na chwilę. Tak bardzo chciałabym usłyszeć jej głos, usłyszeć,
jak mówi, że postępuję słusznie. Że robię to, czego ona by pragnęła.
– Och, moje serce, oczywiście, że tak. Pamiętasz ten dzień, kiedy nas opuściliście?
– Pamiętam. Wyjeżdżając, sprawiliśmy wam ból.
– Rozstania zawsze bolą, ale postąpiliście właściwie, z czasem to zrozumiałam. Zanim wyjechałaś,
powiedziałaś mi o Lughaidzie, synu, którego nosiłam wtedy pod sercem. Powiedziałaś, że on musi
być ostatni, ponieważ ani ja, ani następne dziecko nie przeżyjemy kolejnego porodu. Przygotowałaś
dla mnie miksturę, którą kazałaś mi pić w każdą pełnię księżyca, abym nie miała więcej dzieci. To
było dla mnie bardzo trudne.
– Wiem. – Teraz rozumiała to jeszcze lepiej, gdyż sama miała dzieci. – Jesteś wspaniałą matką
i dla mnie też nią byłaś.
– Nie widziałabym, jak rosną moje dzieci, jak moja najstarsza córka sama rozkwita w ciąży. Nie
zobaczyłabym Lughaidha, tak słodkiego i bystrego, jak mówiłaś, chłopca z głosem anioła.
Ailish pokiwała głową wpatrzona w ogień, jakby w płomieniach i dymie widziała tamten dzień.
– Ochroniłaś mnie i moją rodzinę, dałaś mi lata, których mogłam nie mieć. Jesteś dokładnie taka,
jaką pragnęłaby cię widzieć twoja matka. I chociaż sprawia mi ból myśl, że stawicie czoło
Cabhanowi, wiem, że musicie to zrobić. Nigdy nie wątp w to, że matka jest z ciebie dumna. Nigdy,
Brannaugh.
– Przynosisz mi pocieszenie, Ailish.
– Będę w was wierzyć, tak jak prosiła Teagan. Każdego wieczoru zapalę świecę tą odrobiną mocy,
jaką posiadam, aby płonęła dla ciebie, Teagan i Eamona.
– Wiem, że lękasz się mocy.
– Ale ona płynie także w mojej krwi, jesteśmy przecież rodziną. Codziennie o zmierzchu zapalę
świecę, a w światło tchnę moją wiarę. Wiedz, że będzie płonęło dla ciebie i twoich. Pamiętaj o tym
i wracajcie bezpiecznie.
– Wrócimy, ja w to wierzę. Wrócimy, a ty będziesz kołysała dziecko, które noszę pod sercem.
Wyruszyli w dalszą drogę z małym, łaciatym pieskiem, podarowanym uroczyście dzieciom przez
kuzynów, obiecując, że zostaną dłużej, kiedy będą wracali.
Powietrze stawało się coraz chłodniejsze, wiatr coraz bardziej przenikliwy.
Brannaugh nieraz słyszała głos Cabhana, figlarny i uwodzicielski, szepczący wśród podmuchów.
Czekam.
Widziała wtedy, jak Teagan patrzy na wzgórza, a Eamon przesuwa palcami po amulecie,
i wiedziała, że oni również go słyszą.
Nagle sokół zmienił kierunek, Alastar zaczął rwać się w tę samą stronę, a Kathel zeskoczył z wozu
i na rozstaju dróg skręcił w bok.
– To nie w tę stronę. – Eoghan podjechał do wozu. – Jutro dojedziemy do Ashford, ale to nie w tym
kierunku.
– Nie, to nie jest droga do Ashford, ale musimy nią pojechać. Zaufaj przewodnikom, Eoghan. Czeka
nas jeszcze jakieś zadanie. Czuję to.
Eamon podjechał z drugiej strony.
– Jesteśmy już blisko domu – powiedział. – Tak blisko, że prawie czuję jego zapach, ale ktoś nas
wzywa.
– Tak, ktoś nas wzywa. A my odpowiemy na wezwanie. – Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia
męża. – Musimy.
– W takim razie jedźmy.
Brannaugh nie znała drogi, a jednak wydała jej się znajoma. Łącząc się myślami z ogarem,
rozpoznawała ścieżki, zakręty, wzgórza. I, och, czuła Cabhana, jak szuka ich trojga, jak ciemność
wyciąga ręce, spragniona i niecierpliwa, by zabrać to wszystko, czym była ona, najstarsza z trojga,
i jeszcze więcej.
Zamglone słońce skryło się za wzgórzami, oni jednak jechali dalej. Po długich godzinach
spędzonych na wozie bolały ją plecy i czuła coraz większe pragnienie, jednak nie przerywali
podróży.
W zapadającej ciemności Brannaugh dostrzegła cień budowli, wzniesienie otoczone polami.
Miejsce kultu, pomyślała, czuła to już z daleka.
I miejsce mocy.
Zatrzymała wóz, by odetchnąć nocnym powietrzem.
– On nie może się tu dostać, to miejsce jest zbyt pełne mocy.
– Coś tu jest – mruknął Eamon.
– Coś jasnego – dodała Teagan. – Pełnego siły i światła. Coś bardzo starego.
– To ci, którzy byli przed nami. – Brannaugh, wdzięczna za pomoc, pozwoliła, by mąż zniósł ją
z wozu. – Przed naszą matką. Przed czasem, jaki znamy.
– To kościół. – Gealbhan zdjął Teagan z konia. – Ale nikogo tu nie ma.
– Są tutaj. – Wyczerpana Teagan wsparła się o męża. – Ci, którzy byli przed nami, którzy uświęcili
tę ziemię. Oni bronią mu dostępu tutaj. To święte miejsce.
– A dzisiaj w nocy należy do nas. – Brannaugh postąpiła krok do przodu i uniosła ramiona. –
Bogowie światła, jasna bogini, wzywamy was w nocnej godzinie. W imię mocy, którą od was mamy,
w imię celu, ku któremu zdążamy, dajcie nam u siebie schronienie, zanim spełni się przeznaczenie.
Jesteśmy Sorchy potomkami, z ciemności czarownikami. Na wasze wezwanie, niech tak się stanie.
Przez okna, przez drzwi, które stanęły otworem, wypłynęło jasne światło, powiało ciepłem.
– Jesteśmy tu mile widziani. – Brannaugh, czując, jak opuszcza ją całe zmęczenie, z uśmiechem
wzięła córkę na ręce. – Witają nas.
Ułożyła dzieci do snu na posłaniach, które przygotowała na podłodze. Cieszyła się, że oboje byli
zbyt wyczerpani, by jęczeć lub protestować, ponieważ przypływ energii okazał się tylko chwilowy.
– Słyszycie ich? – zapytał szeptem Eamon.
– Nawet ja ich słyszę. – Eoghan rozglądał się uważnie wokoło, patrzył po kamiennych ścianach,
drewnianych ławach. – Śpiewają.
– Tak. – Gealbhan podniósł szczeniaka, żeby go uspokoić. – Tak miękko i pięknie, jak mogłyby
śpiewać anioły albo bóstwa. To święte miejsce.
– I oferuje nam nie tylko schronienie na noc. – Brannaugh wstała, przyciskając dłoń do pleców. –
Dostaniemy od nich błogosławieństwo i światło. Wezwali nas tutaj ci, którzy byli przed nami.
Teagan delikatnie, z szacunkiem, dotknęła palcami ołtarza.
– Ten kościół zbudował król w podziękowaniu za okazaną mu dobroć. Dotrzymał obietnicy
i zbudował go przy drodze pielgrzymów. To opactwo nazywa się Ballintubber. – Z uśmiechem
uniosła dłonie. – Tyle widzę. – Odwróciła się do męża. – Tak, to święte miejsce, a my poprosimy
o błogosławieństwo tych, którzy nas tu wezwali.
– Tak jak król, musimy dotrzymać obietnicy – powiedziała Brannaugh. – Eoghan, kochany, czy
mógłbyś przynieść mi księgę matki?
– Tak, ale tylko jeśli usiądziesz. Siadaj, Brannaugh. Jesteś bardzo blada.
– To prawda, jestem bardzo zmęczona, ale uwierz mi, musimy to zrobić. To pomoże nam
wszystkim. Teagan…
– Wiem, czego potrzebujemy. Zaraz…
– Siadajcie – przerwał jej brat. – Ja wszystko przyniosę, a wy odpocznijcie. Gealbhan, usiądź na
nich, jeśli nie będą chciały cię posłuchać.
Jednak wystarczyło, by Gealbhan delikatnie dotknął policzka Teagan i ujął Brannaugh za rękę, żeby
obie usiadły.
– Co musicie zrobić? – zapytał żonę.
– Musimy złożyć ofiarę, wezwać tych, którzy byli przed nami, i poprosić o pomoc. Cabhan nie
może tu wejść ani nas zobaczyć, tutaj nie posiada żadnej mocy, dlatego możemy wszyscy się zebrać.
– Co będzie wam potrzebne?
– Jesteś najlepszy z nas wszystkich. – Teagan pocałowała go w policzek. – Pomóż Eamonowi.
Przysięgam, że nie ruszymy się z Brannaugh z miejsca i będziemy odpoczywały.
Gdy odszedł, odwróciła się szybko do siostry.
– Czujesz ból.
– Tak, ale to jeszcze nie bóle porodowe. Sama się przekonasz, że dziecko często daje ci przedsmak
tego, co cię czeka. Zaraz mi przejdzie. Jednak dobrze jest odpocząć. To, co mamy do zrobienia,
wymaga siły.
Przeznaczyli godzinę na odpoczynek i przygotowania.
– Musimy stworzyć krąg – powiedziała Brannaugh do Eoghana – i złożyć ofiarę. Nie lękaj się
o mnie.
– Równie dobrze mogłabyś mnie prosić, abym przestał oddychać.
– Potrzebujemy twojej miłości i wiary, twojej i Gealbhana.
– I je macie.
Stworzyli krąg i rozpalili ogień, nad którym zawisł w powietrzu kocioł. Z dłoni Teagan spłynęła do
naczynia woda, Brannaugh dodała zioła, a Eamon wrzucił pokruszone kamienie.
– Pochodzą z domu, który zbudowaliśmy.
– A to – Teagan otworzyła mieszek i wsypała zawartość do kotła – z domu, do którego zmierzamy.
Wysuszony kwiat, kamyk, kawałek kory.
– Cenniejsze dla nas niż srebro i złoto. Ofiarujemy to wam. I lok mego pierworodnego.
– Pióro mojego przewodnika. – Eamon dorzucił pióro do wrzącej wody.
– Amulet, który zrobiła dla mnie matka.
– Och, Teagan – szepnęła Brannaugh.
– Ona by tego chciała. – Teagan wrzuciła swoją ofiarę.
– To, co jest nam drogie, wam oddajemy i łzę czarownicy ofiarujemy. Przypieczętujemy ofiarę krwi
naszej kroplami, byście wiedzieli, że w prawdzie stajemy przed wami.
Każde z trojga nacięło skórę poświęconym nożem i ofiarowało swoją krew, od której zawartość
kotła zaczęła jeszcze mocniej wrzeć i dymić.
– Ojcze, matko, krew z naszej krwi i kość z naszej kości, my, sieroty, na zawsze dochowaliśmy
wierności. Daj nam w tym świętym miejscu, w tej świętej godzinie, moc swoją prawą, świetlaną, co
nigdy nie przeminie. Z nią zwyciężymy, Cabhana unicestwimy. Napełnij nas troje czarowników
z ciemności siłą i mocą swej jasności. Na nasze wezwanie niech tak się stanie.
Pomiędzy murami zerwał się wiatr, świece zapłonęły jaśniej, jednak przy ostatnich słowach, które
powtórzyli razem, podmuchy ucichły, a płomienie zamigotały.
Szepczące dotychczas głosy rozbrzmiały pełną siłą.
Brannaugh schwyciła rodzeństwo za ręce i wszyscy troje opadli na kolana.
Przeszyły ją głosy, światło, wiatr. I moc.
Potem zapadła cisza.
Wszyscy troje wstali i odwrócili się do Eoghana.
– Płonęliście – powiedział ze zdumieniem. – Sami płonęliście jak świece.
– Jesteśmy trojgiem. – Głos Teagan rozbrzmiał echem w dzwoniącej ciszy. – Jednak ich jest wielu.
Wielu przed nami i wielu, którzy przyjdą po nas.
– Ich światło jest nasze, nasze światło jest ich. – Eamon uniósł wysoko ręce sióstr. – Jesteśmy
trojgiem i jesteśmy jednością.
Brannaugh uśmiechnęła się, pełna światła i siły.
– Jesteśmy trojgiem. Rozświetlimy naszym światłem ciemność, znajdziemy go wśród cieni.
I zwyciężymy.
– Na naszą krew – powiedzieli razem – zwyciężymy.
O poranku, w miękkim świetle dnia, ruszyli w drogę. Jechali wśród zielonych wzgórz, wzdłuż rzeki
lśniącej w promieniach słońca, ku szarym murom zamku Ashford, gdzie czekano na nich z otwartą
bramą i opuszczonym mostem zwodzonym, gdzie słońce pieściło wodę i ziemię, na której się
urodzili.
I tak dzieci Sorchy wróciły do domu.
ROZDZIAŁ TRZECI
Zima 2013
Branna O’Dwyer obudziła się w szary, mokry poranek. Słysząc stukot uporczywego deszczu, marzyła
tylko o jednym – żeby z powrotem otulić się kołdrą i znowu zasnąć. Jej zdaniem ranki zawsze
nadchodziły zbyt szybko. Lecz czy jej się to podobało, czy nie, wiedziała, że już nie zaśnie, poza tym
zaczęła odczuwać przemożną, nieodpartą chęć na kawę.
Zirytowana, jak zwykle rano, wstała, włożyła na stopy grube skarpety, a na cienką koszulkę,
w której spała, naciągnęła sweter.
Z przyzwyczajenia i wrodzonego zamiłowania do porządku rozpaliła w kominku, żeby ogień
rozweselił pokój, i w towarzystwie swojego psa, Kathela, pościeliła łóżko, na którym ułożyła sterty
ulubionych poduszek.
W łazience rozczesała i upięła długie, czarne włosy. Czekało ją dziś mnóstwo pracy – ale po
kawie. Marszcząc brwi, popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, zastanawiając się, czy nie
zafundować sobie małego czaru urody, ponieważ na jej twarzy widać było źle przespaną noc, uznała
jednak, że szkoda zachodu.
Wróciła do sypialni i pogłaskała Kathela, który zamerdał ogonem.
– Też źle spałeś, prawda? Słyszałam, jak mówiłeś przez sen. Też słyszałeś głosy, piesku?
Zeszli razem na dół, po cichu, ponieważ jak zwykle ostatnio dom był pełen ludzi. Jej brat z Mearą
spali w pokoju Connora, a jej kuzynka, Iona, dzieliła swoje łóżko z Boyle’em.
Rodzina i przyjaciele. Branna kochała ich i potrzebowała, ale Bóg jej świadkiem, marzyła o chwili
samotności.
– Są tutaj ze względu na mnie – powiedziała do psa, idąc po schodach. – Jak gdybym sama nie
potrafiła o siebie zadbać. Otoczyłam ten dom taką warstwą ochronną, że nie przejdzie przez nią
i tuzin Cabhanów.
To naprawdę musi się skończyć, zdecydowała, zmierzając prosto do ukochanego ekspresu do kawy.
Mężczyzna postury Boyle’a McGratha na pewno nie wysypiał się w maleńkim łóżku Iony. Musi ich
odesłać do domów, przecież od Samhainu nie widzieli ani śladu Cabhana.
– Prawie go mieliśmy. Jasny gwint, prawie go wykończyliśmy.
Zaklęcie, eliksir, wszystko było tak doskonale przygotowane, rozmyślała, parząc kawę. Przecież tak
długo nad tym pracowali. I moc, na bogów, tamtej nocy, przy chacie Sorchy, moc zalała ich niczym
powódź.
Zranili go, upuścili mu krwi, aż uciekał z wyciem – wilk i człowiek w jednym. A jednak…
To jeszcze nie koniec. Wymknął im się i teraz znowu liże rany, nabiera sił.
Walka jeszcze się nie skończyła i i Branna zastanawiała się czasami, czy kiedykolwiek nastąpi kres
tej batalii.
Otworzyła drzwi, żeby wypuścić Kathela. Bez względu na pogodę pies potrzebował porannej
przebieżki. Sama stanęła na progu i wdychając zimne, grudniowe powietrze, spojrzała na drzewa.
Wiedziała, że gdzieś za lasem czai się Cabhan. Nie wiedziała kiedy, ale była pewna, że wróci,
a oni muszą być gotowi.
Jednak na pewno nie dziś rano.
Zamknęła drzwi, rozpaliła ogień w kominku i kuchnię wypełnił kojący zapach torfu. Nalała sobie
kawy i wypiła pierwszy łyk, celebrując chwilę ciszy i samotności. Kawa, magia sama w sobie,
oczyściła jej umysł i poprawiła nastrój.
Zwyciężymy.
Głosy, przypomniała sobie. Niezliczone głosy, coraz bardziej donośne, odbijały się echem.
Światło, moc, zadanie do wykonania. Czuła to wszystko we śnie. I słyszała ten jeden, tak wyraźny,
tak pewny swego.
Zwyciężymy.
– Będziemy się modlić, żeby wam się udało.
Odwróciła się gwałtownie.
Kobieta, ubrana w długą, granatową suknię, otulona grubym szalem, stała za nią, obejmując dłonią
wydatny brzuch.
Jakbym patrzyła w lustro, pomyślała Branna, albo w szybę. Te same włosy, oczy, kształt twarzy.
– Jesteś Brannaugh, córka Sorchy. Znam cię ze snów.
– Tak, a ty jesteś Branna z klanu O’Dwyerów. Także znam cię ze snów. Jesteś z mojej krwi.
– Jestem. Jestem jedną z trojga. – Branna dotknęła amuletu z wizerunkiem psa, a w tej samej chwili
jej lustrzane odbicie zrobiło to samo.
– Pewnej nocy w Clare odwiedził nas twój brat ze swoją kobietą.
– Connor i Meara. Ona jest dla mnie siostrą. – Branna położyła dłoń na sercu. – Tutaj. Rozumiesz.
– Ocaliła mojego brata, przelała dla niego krew. Dla mnie również jest siostrą. – Brannaugh ze
zdziwieniem rozejrzała się po kuchni. – Co to za miejsce?
– Mój dom. I twój, ponieważ jego drzwi zawsze stoją przed tobą otworem. Może usiądziesz?
Zrobię ci herbaty. Kawa, którą piję, nie byłaby dobra dla dziecka.
– Pięknie pachnie. Ale usiądź ze mną, kuzynko, usiądź na chwilę. Co za cudowne miejsce.
Branna rozejrzała się po własnej kuchni – wysprzątanej i ślicznej, w końcu sama ją
zaprojektowała. I, zapewne, cudownej dla kobiety z trzynastego wieku.
– Postęp – powiedziała, siadając z kuzynką przy kuchennym stole. – Oszczędza pracy. Dobrze się
czujesz?
– Tak, doskonale. Mój syn wkrótce przyjdzie na świat. To moje trzecie dziecko. – Wyciągnęła
dłoń, którą ujęła Branna.
Żar i światło towarzyszyły przepływowi silnej, prawdziwej mocy.
– Nazwiesz go Ruarc, ponieważ będzie zwycięzcą.
Jej słowa wywołały na twarzy kuzynki uśmiech.
– Tak uczynię.
– W Samhain my troje i troje, którzy są z nami, walczyliśmy z Cabhanem. Zraniliśmy go, płonął
i krwawił, ale go nie unicestwiliśmy. Widziałam was tam. Twojego brata z mieczem, twoją siostrę
z różdżką i ciebie z łukiem. Nie byłaś w ciąży.
– W moim czasie Samhain będzie dopiero za dwa tygodnie. Przybyliśmy do was?
– Tak, pod chatę Sorchy, dokąd zwabiliśmy Cabhana w waszym czasie, ponieważ przenieśliśmy się
tam, żeby go schwytać w pułapkę. I prawie nam się udało. Mogę pokazać ci w mojej księdze
i w księdze Sorchy czar i truciznę, jakie przygotowaliśmy. Może ty…
Brannaugh uniosła jedną dłoń, drugą przycisnęła do boku.
– Mój syn chce już przyjść na świat i wzywa mnie do powrotu. Posłuchaj, jest takie miejsce, ważne
miejsce. Opactwo. Leży wśród pól, dzień drogi na południe.
– Ballintubber. Iona i Boyle biorą tam ślub na wiosnę. To miejsce pełne mocy.
– Cabhan nie może tam wejść ani zajrzeć. To święte miejsce, a strzegą go ci, którzy byli przed
nami. Dali nam, trojgu Sorchy, swoje światło, nadzieję i siłę. Kiedy następnym razem stawicie czoło
Cabhanowi, będziemy z wami. Znajdziemy na to sposób. Zwyciężymy. Jeśli wam się nie uda, po was
przyjdzie następnych troje. Miej wiarę, Branno z O’Dwyerów. Znajdź sposób, by zniszczyć Cabhana.
– Niczym innym się nie zajmuję.
– Kochaj. – Brannaugh mocno ścisnęła dłoń Branny. – Zrozumiałam, że miłość też jest
przewodnikiem. Zaufaj swoim przewodnikom. Och, mój syn się niecierpliwi. Dzisiaj narodzi się
moje dziecko. Raduj się, ponieważ on jest kolejną jasną świecą, płonącą w ciemności. Miej wiarę –
powtórzyła i zniknęła.
Branna wstała i po chwili namysłu zapaliła świeczkę dla nowego światła, nowego życia.
I z westchnieniem uznała, że jej chwila samotności dobiegła końca.
Zaczęła przygotowywać śniadanie. Miała dużo do opowiedzenia, a nikt nie będzie chciał jej
słuchać z pustym żołądkiem. Miej wiarę, pomyślała. Cóż, na razie wierzyła, że jej brzemię to między
innymi prawie codzienne gotowanie dla małej armii.
Przysięgła sobie, że kiedy poślą Cabhana do diabła, wyjedzie na wakacje w jakieś ciepłe,
słoneczne miejsce, gdzie nawet palcem nie tknie garnka, patelni czy rondla.
Zaczęła mieszać ciasto na naleśniki według nowego przepisu, który chciała wypróbować, gdy do
kuchni weszła Meara.
Ubrała się już do pracy w stajni – w grube spodnie, ciepły sweter i toporne buty. Brązowe włosy
zaplotła w warkocz. Spojrzała na Brannę pytająco ciemnymi oczami.
– Ja miałam dziś zrobić śniadanie.
– Źle spałam i wcześnie się obudziłam. Poza tym miałam już dzisiaj towarzystwo.
– Ktoś tu jest?
– Był. Zawołaj wszystkich na dół, żebym nie musiała powtarzać całej historii. – Branna zawahała
się tylko przez chwilę. – I dobrze by było, gdyby Connor lub Boyle zadzwonili po Fina, niech on też
przyjedzie.
– Chodzi o Cabhana. Wrócił?
– Niedługo wróci, ale nie, jeszcze nie dziś.
– Pójdę po nich. Wszyscy już wstali, więc to nie potrwa długo.
Branna skinęła głową i wrzuciła bekon na patelnię.
Connor zszedł pierwszy, węsząc w powietrzu jak Kathel.
– Zrób coś pożytecznego – przywitała go siostra – i nakryj do stołu.
– Już się robi. Meara mówiła, że ktoś złożył ci wizytę, ale nie był to Cabhan.
– Myślisz, że po spotkaniu z Cabhanem wypróbowałabym nowy przepis na naleśniki?
– Raczej nie. – Wyjął talerze z szafki. – On się ukrywa wśród cieni. Jest silniejszy, niż był, ale
jeszcze nie wrócił do zdrowia. Ja ledwo go czuję, ale Fin mówi, że ten drań jeszcze nie odzyskał
pełni sił.
Finbar Burke to wiedział, pomyślała Branna, ponieważ w jego żyłach płynęła krew ich wroga, a na
ramieniu nosił znamię, ślad klątwy Sorchy.
– Fin już jedzie – dodał Connor.
Tytuł oryginału BLOOD MAGICK Copyright © 2014 by Nora Roberts All rights reserved Projekt okładki Agencja Interaktywna Studio Kreacji (www.studio-kreacji.pl) Zdjęcie na okładce © Sandra Cunningham/Arcangel Redaktor prowadzący Katarzyna Rudzka Redakcja Ewa Witan Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8069-812-3 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Dla Kat, jednego z najjaśniejszych świateł mojego życia
Jak dalekie się gwiazdy. Pierwszy pocałunek jak daleki. I jakże stare moje serce! William Butler Yeats (przeł. Zygmunt Kubiak) To o krew woła, mówią: krew krwi pragnie. Szekspir (przeł. Leon Ulrich)
ROZDZIAŁ PIERWSZY Lato 1276 W słoneczny dzień u schyłku lata Brannaugh zbierała zioła, kwiaty i liście, potrzebne do balsamów, naparów i mikstur. Przychodzili do niej sąsiedzi i podróżni, szukający spełnienia nadziei lub uzdrowienia. Przychodzili do niej, do Czarownicy z Ciemności, tak jak niegdyś do jej matki, nękani chorobami ciała, serca bądź duszy, i płacili monetą, pracą lub towarami. Brannaugh, jej bratu i siostrze udało się zadomowić w Clare, daleko od ich domu w Mayo. Daleko od chaty w lesie, gdzie kiedyś mieszkali i gdzie zmarła ich matka. Tamtego dnia Brannaugh nie wierzyła, że będzie wiodła tak szczęśliwe, tak pełne radości życie, tamtego potwornego dnia, kiedy matka przekazała im resztki swojej mocy i odesłała ich, aby byli bezpieczni, a sama poświęciła się, by mogli żyć. Wtedy czuła tylko rozpacz, wspominała teraz Brannaugh. Przygniatał ją ciężar obowiązku i strach, lecz zrobiła to, o co prosiła matka, zabrała młodszego brata i malutką siostrę daleko od domu. Zostawili za sobą miłość, dzieciństwo i niewinność. Od tamtego dnia upłynęły długie lata. Pierwszych pięć spędzili, zgodnie z poleceniem matki, u kuzynki i jej męża, gdzie byli bezpieczni i kochani. Jednak, jak to zwykle bywa, nadszedł czas, by opuścili gniazdo i zaczęli rozwijać to, kim i czym byli i zawsze będą. Trojgiem dzieci Czarownicy z Ciemności. Ich nadrzędnym celem, głównym obowiązkiem było unicestwienie Cabhana, złego czarnoksiężnika, mordercy ich ojca, dzielnego Daithiego, i matki, Sorchy. Cabhana, który jakimś cudem podniósł się po zaklęciu rzuconym na niego przez umierającą Sorchę. Jednak owego słonecznego dnia u schyłku lata wszystko, co złe, wydawało się takie odległe – nawet te straszliwe wydarzenia poprzedniej zimy, a także krew i śmierć zeszłej wiosny. Tutaj, w domu, który stworzyła Brannaugh, powietrze pachniało rozmarynem i różami, posadzonymi przez jej męża w dniu narodzin ich pierwszego dziecka. Białe chmury, puchate niczym owieczki, płynęły po błękitnej łące nieba, a lasy i pola, które sami wykarczowali, lśniły zielenią szmaragdu. Jej synek Brin, niespełna trzyletni, siedział na słońcu i walił w mały bębenek, zrobiony dla niego przez ojca. Chłopczyk pokrzykiwał i bębnił z tak szczerą radością, że w oczach Brannaugh pojawiły się łzy szczęścia. Jej córka, która nie skończyła jeszcze roku, spała przytulona do ulubionej szmacianej lalki, a dziecka strzegł Kathel, ich wierny pies. Kolejny syn wiercił się i kopał w łonie Brannaugh. Z miejsca, gdzie stała, widziała polanę i małą chatę, którą wybudowali razem z Eamonem i Teagan prawie osiem lat temu. Byli wtedy tylko dziećmi, którym odebrano dzieciństwo. Jej brat i siostra mieszkali niedaleko. Eamon, lojalny, silny i uczciwy, i Teagan, dobra i sprawiedliwa. Są teraz tacy szczęśliwi, pomyślała Brannaugh, Teagan była zakochana bez pamięci w mężczyźnie, za którego wyszła za mąż wiosną. Panował tu taki spokój pomimo bębnienia i okrzyków Brina. Chata, drzewa, zielone wzgórza, upstrzone plamkami owiec, ogrody, błękitne niebo.
Jednak zbliżał się kres. Wszystko wkrótce się zmieni, czuła to równie mocno, jak ruchy dziecka pod sercem. Jasne dni ustąpią miejsca ciemności, a krew i wojna położą kres spokojowi. Dotknęła ochronnego amuletu z wizerunkiem psa, który matka zrobiła dla niej magią krwi. Wkrótce, pomyślała, zbyt szybko, ta ochrona znowu będzie jej potrzebna. Przycisnęła dłoń do krzyża, w którym nieustannie czuła lekki ból, i zobaczyła, że jej mąż wraca do domu. Eoghan, taki przystojny, cały należał do niej. Oczy miał zielone niczym wzgórza, włosy czarne jak skrzydło kruka, opadające w lokach na ramiona. Wysoki i wyprostowany jechał swobodnie na kasztanowym koniu, śpiewając – jak miał w zwyczaju – wesołą pieśń. Na bogów, on zawsze wywoływał na jej twarzy uśmiech, sprawiał, że jej serce ulatywało do nieba niczym ptak. Ona, która była tak pewna, że miłość nie jest dla niej, że nie będzie miała innej rodziny niż ci, z którymi łączyły ją więzy krwi, że nie istnieje dla niej inne życie niż to, wypełnione ich misją, zakochała się bez pamięci w Eoghanie z Clare. Brin podskoczył i zaczął biec najszybciej jak mógł na swoich małych nóżkach, bez przerwy wołając: – Tata, tata, tata! Eoghan pochylił się i porwał syna na siodło, a ich śmiech doleciał do Brannaugh, która znowu poczuła napływające łzy. W tej chwili oddałaby całą swoją moc, do ostatniej kropli, żeby oszczędzić im tego, co miało się wydarzyć. Córeczka, którą nazwała na cześć matki, zakwiliła, a Kathel podniósł stary łeb i miękko zaszczekał. – Słyszę ją. – Brannaugh odstawiła kosz, wzięła na ręce budzącą się córkę i zasypała ją pocałunkami. Eoghan podjechał do nich wolno. – Spójrz tylko, co znalazłem na drodze. Jakieś małe, zagubione Cyganiątko. – No cóż, chyba możemy go zatrzymać. Będzie u nas sprzątał, a potem możemy go sprzedać na targu. – Może dostaniemy za niego dobrą cenę. – Eoghan pocałował rozchichotanego syna w czubek głowy. – Zeskakuj, chłopcze. – Pojeździjmy, tato! – Brin spojrzał błagalnie na ojca ciemnymi oczami. – Proszę! Pojeździjmy! – Ale tylko chwilę, bo chcę zjeść podwieczorek. – Eoghan mrugnął do Brannaugh, po czym wprowadził konia w galop, a chłopiec aż krzyknął z radości. Brannaugh wzięła koszyk i posadziła sobie małą Sorchę na biodrze. – Chodź, mój stary przyjacielu – powiedziała do Kathela. – Pora na twoje lekarstwo. Poszła do ładnego domku, który Eoghan wybudował zręcznymi dłońmi, rozpaliła ogień i usadowiła bezpiecznie córkę. Głaszcząc Kathela, podała mu napar, który przygotowała, żeby pies zachował zdrowie i dobry wzrok. Był jej przewodnikiem, pomyślała, i mogła wydłużyć mu życie o kilka lat. Sama będzie wiedziała, kiedy nadejdzie czas, by pozwolić mu odejść. Jednak jeszcze nie teraz. Wyjęła ciastka z miodem i dżem, a kiedy Eoghan z Brinem weszli do domu, podwieczorek był już gotowy. – Wygląda smakowicie. Eoghan pogłaskał syna po głowie i pochylił się, by pocałować żonę, jak zawsze przedłużając pocałunek, ile tylko mógł.
– Wcześnie wróciłeś – zaczęła, kiedy nagle jej matczyne oko dostrzegło rączkę syna, sięgającą po ciastko. – Najpierw umyj ręce, mój chłopcze, a potem usiądź do posiłku jak mały dżentelmen. – One są czyste, mamo. – Wyciągnął dłonie. Brannaugh tylko uniosła brwi na widok umorusanych małych łapek. – Do mycia. Obaj. – Nie ma sensu spierać się z kobietami – poradził Eoghan synowi. – Sam się przekonasz. Dokończyłem szopę dla wdowy O’Braian. Bogowie świadkiem, że jej syn jest równie użyteczny, jak cycki u kozła, dobrze więc, że zajmował się swoimi sprawami. Robota szła lepiej bez niego. Opowiadał o pracy, pomagając synowi osuszyć dłonie, mówił, co jeszcze musi zrobić, a jednocześnie podrzucał córkę w górę, aż dziewczynka piszczała z uciechy. – Jesteś radością tego domu – szepnęła Brannaugh. – Jesteś jego światłem. Spojrzał na nią, kładąc dziecko z powrotem na posłanie. – A ty jesteś jego sercem. Usiądź na chwilę, daj odpocząć stopom. Zjedz podwieczorek. Czekał. Och, Brannaugh wiedziała, że jest najcierpliwszym z mężczyzn. Albo najbardziej upartym, ponieważ te cechy często szły ze sobą w parze, w każdym razie u takich ludzi jak jej Eoghan. Gdy zakończyli wszystkie zajęcia i zjedli kolację, a dzieci poszły spać, wziął ją za rękę. – Wieczór jest taki piękny, śliczna Brannaugh, czy pójdziesz ze mną na spacer? Jak często, pomyślała, mówił w ten sposób, kiedy się do niej zalecał – a ona próbowała go odgonić jak natrętną muchę. Teraz po prostu wzięła szal – swój ulubiony, który zrobiła dla niej Teagan – i okryła ramiona. Spojrzała na Kathela, leżącego przy ogniu. Popilnuj dzieci, poprosiła psa, i pozwoliła, by Eoghan wyprowadził ją w chłodną, wilgotną noc. – Nadchodzi deszcz – powiedziała. – Przed świtem zacznie padać. – W takim razie dobrze, że mamy tę noc, prawda? – Położył dłoń na brzuchu żony. – Wszystko w porządku? – Tak. To pracowity maluszek, ciągle w ruchu. Zupełnie jak jego ojciec. – Dobrze nam się powodzi, Brannaugh. Moglibyśmy opłacić jakąś pomoc. Spojrzała na niego z ukosa. – Masz jakieś zastrzeżenia co do stanu domu, dzieci, jedzenia na stole? – Absolutnie żadnych, ale patrzyłem, jak moja matka zapracowuje się dzień po dniu. – Pomasował ją w dole krzyża, jakby wiedział, że czuła tam lekki, ale uporczywy ból. – Nie pozwolę ci na to, aghra. – Czuję się dobrze, daję słowo. – Dlaczego jesteś smutna? – Nie jestem. – Zdała sobie sprawę, że skłamała, a nigdy nie okłamywała męża. – Może trochę. Odmienny stan sprawia, że kobiety od czasu do czasu stają się płaczliwe, powinieneś już o tym wiedzieć. Czyż nie szlochałam jak bóbr, kiedy przyniosłeś kołyskę, którą sam zrobiłeś? Płakałam, jakby świat się kończył. – Płakałaś z radości. Teraz jesteś smutna. – Radosna też. Dzisiaj patrzyłam na nasze dzieci, czułam ruchy maleństwa i myślałam o tobie i o życiu, jakie prowadzimy. Mamy tyle szczęścia, Eoghan. Ile razy odmówiłam ci, kiedy mnie prosiłeś, bym została twoją żoną? – Już raz było za dużo.
Roześmiała się, chociaż łzy dusiły ją w gardle. – Jednak ty nie przestawałeś ponawiać próśb. Uwodziłeś mnie pieśniami, opowieściami i dzikimi kwiatami, a ja nadal twierdziłam, że nie zostanę żoną żadnego mężczyzny. – Żadnego oprócz mnie. – Żadnego oprócz ciebie. Brannaugh odetchnęła głęboko powietrzem nocy, zapachem ogrodów, lasu i wzgórz. Oddychała zapachem domu, wiedząc, że będzie musiała go porzucić, by wrócić do domu swego dzieciństwa i stawić czoła przeznaczeniu. – Wiedziałeś, kim jestem, a mimo to nadal mnie chciałeś. Nie moją moc, tylko mnie. Ponieważ wiedział, jakie to dla niej ważne i że właśnie to otworzyło przed nim jej serce, które tak bardzo chciała trzymać zamknięte na klucz. – A kiedy już nie mogłam walczyć z miłością do ciebie, powiedziałam ci wszystko i znowu ci odmówiłam. Jednak ty poprosiłeś znowu. Pamiętasz, co mi wtedy powiedziałeś? – I powtórzę to teraz. – Odwrócił się do niej i wziął ją za ręce, tak jak tamtego dnia przed laty. – Ty jesteś moja, a ja twój. Przyjmę to, kim jesteś, i dam ci to, kim ja jestem. Będę z tobą, Brannaugh, Czarownico z Ciemności z Mayo, w ogniu i w powodzi, w radości i w żałobie, w czasie wojny i pokoju. Zajrzyj w moje serce, masz przecież taką moc. Popatrz we mnie i ujrzyj miłość. – I zajrzałam. Nadal ją widzę. Eoghan. – Przytuliła się do niego mocno. – Jestem taka szczęśliwa. Jednak zaczęła płakać. Eoghan głaskał ją i uspokajał, po czym odsunął od siebie, by w bladym świetle księżyca ujrzeć jej twarz. – Musimy wrócić. Musimy pojechać do Mayo. – Już niedługo. Niedługo. Przepraszam… – Nie. – Dotknął ustami jej warg, tłumiąc jej słowa. – Nigdy mnie nie przepraszaj. Czy nie słyszałaś moich słów? – Skąd mogłam wiedzieć? Nawet kiedy słuchałam, kiedy czułam, jak chwytają mnie za serce, skąd mogłam wiedzieć, że będę się tak czuła? Najbardziej na świecie pragnę tu zostać, tylko tutaj. Być tu z tobą, a całą resztę zostawić daleko. Jednak nie mogę. Nie mogę nam tego ofiarować. Eoghan, nasze dzieci. – Nic ich nie tknie. – Znowu położył dłoń na jej brzuchu. – Nikt ani nic. Przysięgam. – Musisz przysiąc, ponieważ kiedy nadejdzie czas, będę musiała je opuścić i stawić czoło Cabhanowi wraz z moim bratem i siostrą. – I ze mną. – Schwycił ją za ramiona, a w jego oczach zapłonął ogień. – Z czymkolwiek będziesz walczyć, ja będę walczył u twego boku. – Musisz przysiąc. – Delikatnie poprowadziła jego dłonie z powrotem na brzuch, w którym kopał ich syn. – Eoghan, musisz przysiąc, że przede wszystkim będziesz chronił nasze dzieci. Ty i mąż Teagan musicie ich bronić przed Cabhanem. Nigdy nie zdołam zrobić tego, co muszę, jeśli nie będę miała pewności, że ich wuj i ojciec je chronią. Kochasz mnie, Eoghan, więc przysięgnij. – Oddałbym ci moje życie. – Wsparł czoło o jej czoło i czuła, jak ze sobą walczy, mężczyzna, mąż, ojciec. – Przysięgam ci, że jeśli będzie trzeba, oddam za nasze dzieci życie. Przysięgam, że będę je chronił. – Jesteś dla mnie błogosławieństwem. – Uniosła jego dłoń do ust. – Błogosławieństwem. Nie będziesz mnie prosił, żebym została?
– Musicie być we troje – przypomniał jej. – Złożyłaś przysięgę, która mnie również obowiązuje. Jestem z tobą, mo chroi. – Jesteś światłem we mnie. – Z westchnieniem wsparła głowę na jego ramieniu. – Światłem, które świeci także w naszych dzieciach. A ona użyje wszystkiego, czym jest, by chronić to światło i wszystko, co z niego pochodzi, i by w końcu, nareszcie pokonać ciemność. Czekała, ciesząc się z każdego kolejnego dnia, celebrując każdą chwilę. Kiedy jej dzieci drzemały, a gdy to, które nosiła pod sercem, domagało się, by i ona odpoczęła, siadała przy ogniu z księgą zaklęć, należącą niegdyś do jej matki. Czytała, dopisywała własne zaklęcia, swoje słowa i myśli. Wiedziała, że przekaże tę księgę dalej, tak jak amulet, swojemu dziecku, które przejmie misję Czarownicy z Ciemności, jeśli ona, Eamon i Teagan jej nie wypełnią. Ich matka przysięgła, że jej dzieci, lub ci, którzy zrodzą się z ich krwi, zniszczą Cabhana. Brannaugh widziała na własne oczy jednego z ich potomków z innego czasu, rozmawiała z nim. I śniła o kobiecie, noszącej jej imię i jej amulet, która była, tak jak Brannaugh, jedną z trojga. Troje Sorchy będzie miało dzieci, a te będą miały dzieci, spuścizna nie zginie, a wraz z nią cel, który będzie przechodził z pokolenia na pokolenie, dopóki nie zostanie osiągnięty. Brannaugh nie chciała ani nie mogła się od tego odwrócić. Tak jak nie chciała i nie mogła powstrzymać wrzenia we krwi, które czuła, gdy lato chyliło się ku końcowi. Musiała jednak opiekować się dziećmi, zajmować zwierzętami, pielić ogród, doić małą kozę. Pomagać sąsiadom i podróżnikom. I uprawiać jasną, białą magię. Gdy dzieci zapadły w sen – a Brin stoczył naprawdę heroiczną walkę z opadającymi powiekami – wyszła przed dom, żeby zaczerpnąć powietrza. I zobaczyła siostrę, która z jasnymi włosami splecionymi w warkocz szła ku niej ścieżką, niosąc kosz w dłoni. – Chyba wyczułaś, jak bardzo cię potrzebuję. Marzę o rozmowie z kimś, kto ma więcej niż dwa lata. – Przyniosłam ciemny chleb, upiekłam go aż nadto. I też za tobą tęskniłam. – Zjedzmy go zaraz, jestem teraz bez przerwy głodna. – Brannaugh ze śmiechem uniosła ręce, by objąć siostrę. Teagan była taka śliczna, włosy miała niczym promienie słońca, a oczy jak fiołki, które tak bardzo lubiła ich matka. Brannaugh przytuliła ją mocno – po czym natychmiast się odsunęła. – Jesteś przy nadziei! – Nie mogłaś dać mi szansy, żebym sama ci o tym powiedziała? – Rozpromieniona, uśmiechnięta Teagan zamknęła siostrę w mocnym uścisku. – Dopiero dziś rano zyskałam pewność. Obudziłam się i wiedziałam, że kiełkuje we mnie życie. Jeszcze nie powiedziałam Gealbhanowi, ponieważ najpierw musiałam powiedzieć tobie i jeszcze się upewnić. Teraz już mam pewność. I gadam jak najęta. Nie mogę się powstrzymać. – Teagan. – W oczach Brannaugh pojawiły się łzy, ponieważ całując siostrę w policzki, pamiętała małą dziewczynkę, która szlochała tamtego mrocznego poranka dawno temu. – Niech cię bogowie
błogosławią, deirfiúr bheag. Chodź do domu. Przygotuję ci napar, coś wzmacniającego dla ciebie i nowego życia w tobie. – Chcę powiedzieć Gealbhanowi – Teagan weszła za siostrą do domu i zdjęła szal – przy małym strumyku, przy którym pierwszy raz mnie pocałował. A potem zawiadomię Eamona, że znowu zostanie wujkiem. Chcę słyszeć muzykę i radosne głosy. Czy przyjdziesz do nas wieczorem z Eoghanem i z dziećmi? – Oczywiście, przyjdziemy, oczywiście. Będziesz miała muzykę i radosne głosy. – Tęsknię za mamą. Wiem, że to niemądre, ale tak bardzo chciałabym jej powiedzieć. I tacie. Noszę w sobie życie, które pochodzi od nich. Czy ty też tak się czułaś? – Tak, za każdym razem. Kiedy Brin przyszedł na świat, a potem mała Sorcha, czułam jej obecność, tylko przez chwilę. I taty też. Czułam, że tam są, kiedy moje dzieci wydały pierwszy krzyk. To były chwile pełne radości, Teagan, ale i smutku. A potem… – Opowiedz mi. Brannaugh splotła dłonie na rosnącym w niej dziecku. Jej szare oczy wypełniła radość i smutek. – Czujesz miłość tak gwałtowną, tak bezgraniczną. To życie, które masz już nie w łonie, lecz w ramionach, sprawia, że zalewa cię fala miłości. Wydaje ci się, że znasz to uczucie, ale nagle wszystko, co czułaś przedtem, wydaje się blade i wątłe. Teraz wiem, co ona do nas czuła, co czuli do nas mama i tata. Ty też się dowiesz. – Czy może istnieć jeszcze głębsze uczucie? – Teagan przycisnęła dłoń do brzucha. – Wydaje mi się już takie ogromne. – Może. Sama się przekonasz. – Brannaugh popatrzyła na drzewa i kwitnące ogrody. Jej oczy zasnuł dym. – Syn, którego nosisz, nie będzie tym wybranym, chociaż będzie miał siłę i moc. Wybranym nie będzie również drugi syn, który przyjdzie po nim. Zostanie nią córka, twoje trzecie dziecko. Ona będzie twoją jedną z trojga. Jasnowłosa, jak ty o dobrym sercu i bystrym umyśle. Nazwiesz ją Ciara. Pewnego dnia to ona założy amulet, który zrobiła dla ciebie nasza matka. Brannaugh zakręciło się w głowie, więc szybko usiadła, a Teagan do niej podbiegła. – Nic mi nie jest, naprawdę. To przyszło tak nagle, nie byłam przygotowana. Ostatnio stałam się trochę ociężała. – Poklepała siostrę po dłoni. – Ja nie patrzyłam. Nawet o tym nie pomyślałam. – A dlaczego miałabyś o tym myśleć? Masz prawo być po prostu szczęśliwa. Za żadne skarby nie chciałabym tego zepsuć. – Nie zepsułaś. Jak mogłabyś coś zepsuć, mówiąc mi, że będę miała syna, potem jeszcze jednego, a potem córkę? Nie, nie wstawaj. Dokończę ten napar. Obie spojrzały na otwierające się drzwi. – Nasz Eamon potrafi wyczuć świeży chleb na kilometr – zauważyła Teagan, kiedy wszedł ich brat, jak zawsze z potarganymi włosami, które otaczały jego przystojną twarz. Z szerokim uśmiechem powęszył w powietrzu niczym ogar. – Mam nosa, to nie ulega wątpliwości, ale to nie on mnie tu przywiódł. Z chaty bije takie światło, że mogłoby przyćmić księżyc. Mogłyście mi powiedzieć, że macie zamiar czarować. – Nie czarowałyśmy, tylko rozmawiałyśmy. Wieczorem urządzamy u nas małe céili. A ty możesz dotrzymać Brannaugh towarzystwa, kiedy pójdę powiedzieć Gealbhanowi, że zostanie ojcem. – Skoro już macie świeży chleb, mógłbym… Ojcem? – Błękitne oczy Eamona zapłonęły radością. – To dopiero doskonałe nowiny! – Schwycił Teagan w ramiona i okręcił się z nią dookoła, a kiedy się
roześmiała, obrócił ją jeszcze raz. – Zrobiłbym to samo z tobą, ale mógłbym złamać sobie kręgosłup, bo jesteś teraz wielka jak góra – zwrócił się do drugiej siostry. – Nie myśl, że posmarujesz ten chleb moim dżemem. – Bardzo piękna góra. Taka, która obdarzyła mnie już przystojnym siostrzeńcem i czarującą siostrzenicą. – Może za to dostaniesz kapkę. – Gealbhan oszaleje z radości. – Delikatnie pogładził siostrę po policzku. – Dobrze się czujesz, prawda, Teagan? – Czuję się cudownie. I przygotuję ucztę, która będzie wspaniała. – O tak, pasuje mi to. – A ty powinieneś znaleźć kobietę, która będzie pasowała do ciebie – dodała Teagan – ponieważ byłbyś wspaniałym ojcem. – Wystarczy, że wy dwie wydajecie na świat dzieci, żebym mógł być szczęśliwym wujkiem. – Ona ma włosy jak ogień, oczy jak morze w czasie sztormu i też posiada moc. – Brannaugh odchyliła się na krześle i pogłaskała wydatny brzuch. – Ostatnio wizje przychodzą falami. Chyba część pochodzi od niego, jest bardzo niecierpliwy. – Uśmiechnęła się. – Ale cieszę się, że zobaczyłam kobietę, która cię zdobędzie, Eamon. Nie tylko na chwilę, lecz na zawsze. – Nie szukam kobiety. A w każdym razie nie tej jednej jedynej. Teagan przykryła dłoń brata swoją. – Zawsze myślałeś, że nie powinieneś mieć kobiety, żony, ponieważ musisz chronić siostry. Jednak mylisz się, Eamon. Jesteśmy trojgiem i my dwie jesteśmy równie silne, jak ty. Kiedy się zakochasz, nie będziesz miał nic do powiedzenia. – Nie spieraj się z kobietą w ciąży, zwłaszcza z czarownicą – dodała Brannaugh. – Ja nigdy nie szukałam miłości, ona sama mnie znalazła. Teagan na nią czekała i miłość także ją znalazła. Przed miłością nie można uciec, mo dearthair, ona cię i tak dosięgnie. Kiedy wrócimy do domu… – W jej oczach znowu błysnęły łzy. – Ach, do diaska, wygląda na to, że płaczę teraz przy każdym słowie. Musisz się na to przygotować, Teagan, będziesz miała humory bardziej zmienne niż pogoda. – Ty też to poczułaś. – Teraz Eamon położył dłoń na dłoni Brannaugh. – Wracamy do domu, i to już niedługo. – W następną pełnię. Musimy wyruszyć przy następnym pełnym księżycu. – Miałam nadzieję, że zostało nam jeszcze trochę czasu – szepnęła Teagan. – Miałam nadzieję, że zdążysz urodzić, chociaż moja głowa i serce wiedziały, że to nie poczeka. – Tego syna urodzę w Mayo. To dziecko urodzi się w domu. Chociaż… tu też mamy dom. Ty nie – zwróciła się do Eamona. – Czekałeś, byłeś tutaj z nami, ale twoje serce, umysł i dusza pozostały w Mayo. – Powiedziano nam, że wrócimy do domu, dlatego czekałem. Ci troje, którzy przyjdą po nas, też czekają. – Eamon przesunął palcami po niebieskim kamieniu, zawieszonym na szyi. – Znowu ich spotkamy. – Śnię o nich – powiedziała Brannaugh. – O tej, która nosi moje imię, i o pozostałych. Walczyli, ale ponieśli porażkę. – Będą walczyć znowu – zapewniła ją Teagan. – Zadali mu ból. – W oczach Eamona zapłonął ogień. – Krwawił, krwawił tak jak wtedy, kiedy ta kobieta, Meara, która przyszła z Connorem, ugodziła go mieczem.
– Krwawił – zgodziła się Brannaugh – ale jego rany już się zagoiły. Znowu zbiera siły, czerpie moc z ciemności. Nie widzę, gdzie ani jak, ale to czuję. Nie mogę zobaczyć, czy zmienimy bieg przyszłych wydarzeń, czy go unicestwimy, ale widzę tamtych i wiem, że jeśli nam się nie uda, oni będą walczyli dalej. – Dlatego wrócimy do domu i znajdziemy sposób, żeby ci, którzy przyjdą po nas, nie byli w tej walce sami. Brannaugh pomyślała o śpiących na górze dzieciach. Bezpiecznych i nadal tak niewinnych. I o dzieciach dzieci swoich dzieci, w innym czasie, w Mayo. Które nie były ani bezpieczne, ani niewinne. – Znajdziemy sposób. Wrócimy do domu. Ale dzisiaj będziemy świętować, cieszyć się muzyką. A my troje złożymy dzięki wszystkim, którzy byli przed nami, za światło. I za życie – dodała, kładąc jedną dłoń na swoim brzuchu, a drugą na brzuchu siostry. – A jutro – Eamon wstał – zaczniemy obmyślać, jak zniszczyć to, co odebrało życie naszemu ojcu i matce. – Dotrzymasz towarzystwa Brannaugh? Chciałabym teraz pomówić z Gealbhanem. – Daj mu dziś tylko radość. – Brannaugh wstała razem z siostrą. – Jutro powiesz resztę. Dzisiaj tylko się radujcie, tak mało czasu nam zostało. – Dobrze. – Teagan pocałowała siostrę i brata. – Eoghan musi przynieść harfę. – Zadbam o to. Wypełnimy las muzyką, która popłynie ponad wzgórzami. Kiedy młodsza siostra wyszła, Brannaugh usiadła, a Eamon podsunął jej napar. – Wypij. Blado wyglądasz. – Jestem trochę zmęczona. Eoghan już wie. Rozmawiałam z nim i jest gotów z nami jechać, gotów zostawić wszystko, co tu zbudował. Nigdy nie myślałam, że tak ciężko mi będzie wracać. Nie przypuszczałam, że będę taka rozdarta. – Bracia Gealbhana zajmą się ziemią twoją i Teagan. – Tak, to pewne pocieszenie. Nie dla ciebie, ta ziemia nigdy nie była twoja. – Znowu czuła jednocześnie i radość, i smutek. – Bez względu na to, co się wydarzy, zostaniesz w Mayo. Nie widzę, co my zrobimy, to znaczy Eoghan, ja i dzieci, ale Teagan tu wróci, tego jestem pewna. Teraz tu jest jej miejsce. – To prawda – zgodził się z nią brat. – Ona na zawsze pozostanie Czarownicą z Ciemności z Mayo, ale jej dom i jej serce są w Clare. – Jak to będzie, Eamon, kiedy zamieszkamy tak daleko od siebie, skoro przez całe życie byliśmy razem? Spojrzał na nią oszałamiająco błękitnymi oczami, odziedziczonymi po ojcu. – Odległość nic nie znaczy. Zawsze będziemy razem. – Jestem płaczliwa i niemądra i bardzo mi się to nie podoba. Mam nadzieję, że ten nastrój wkrótce minie, bo inaczej chyba rzucę na siebie klątwę. – Cóż, pod koniec ciąży z małą Sorchą cały czas się złościłaś i miałaś niewyparzony język, więc chyba wolę, jak płaczesz. – Ja na pewno nie. – Brannaugh wypiła napar, wiedząc, że ją uspokoi. – Przed podróżą dodam trochę więcej mocy do mikstury Kathela i Alastara. Roibeard jeszcze jej nie potrzebuje, jest silny. – Właśnie poluje. – Eamon lubił mówić o swoim sokole. – Za każdym razem wypuszcza się dalej. I leci na północ, codziennie frunie ku północy. On też wie, że wkrótce wyruszymy.
– Wyślemy wici. W zamku Ashford powitają nas z radością. Przyjmą dzieci Sorchy i Daithiego z otwartymi ramionami. – Zajmę się tym. – Usiadł wygodniej ze swoim naparem i uśmiechnął się do siostry. – A zatem mówisz, że ma włosy jak ogień? Tak jak myślał, Brannaugh się roześmiała. – Och, a kiedy się spotkacie, ty staniesz jak słup soli. – Nie ja, moja droga. Na pewno nie ja.
ROZDZIAŁ DRUGI Dla dzieci była to przygoda. Perspektywa długiej podróży, oglądania nowych miejsc – zwłaszcza z nagrodą u celu, którym był zamek – sprawiła, że Brin nie mógł się doczekać wyjazdu. Szykując niezbędne rzeczy, Brannaugh znowu wróciła myślami do tego poranka dawno temu, kiedy posłuszna matce pakowała cały ich dobytek. W takim pośpiechu, pomyślała, tak nieodwołalnie. Pamiętała, jak ostatni raz spojrzała na matkę, która jaśniejąc resztkami mocy, jakie jej pozostały, stała przed chatą w lesie. Teraz pakowała się, by tam wrócić, spełnić obowiązek, wypełnić przeznaczenie. Kiedyś nie mogła się tego doczekać – aż do narodzin ich pierwszego dziecka, aż do chwili, gdy zalała ją fala miłości do malca, który teraz biegał wkoło jak szalony, niemal rozgorączkowany z podniecenia. Jednak przed wyjazdem czekało ją jeszcze jedno zadanie. Przygotowała wszystko, co było jej potrzebne: miskę, świecę, księgę, zioła i kamienie – i spojrzała na syna z dumą, ale i z żalem. – Nadszedł dla niego czas – powiedziała do Eoghana. Mąż, rozumiejąc, pocałował ją w czoło. – Zabiorę Sorchę na górę, położę ją spać. Brannaugh skinęła głową i zawołała Brina. – Nie jestem zmęczony. Dlaczego nie możemy jechać już teraz i spać pod gwiazdami? – Wyjedziemy o świcie, ale najpierw jeszcze musimy coś zrobić, ty i ja. Usiadła i rozłożyła ramiona. – Chodź tu, usiądź ze mną. Mój synek – szepnęła, kiedy wdrapał się na jej kolana. – Moje serce. Wiesz, kim jestem. – Mamą – powiedział, wtulając się w nią. – Tak, ale nigdy nie ukrywałam przed tobą, kim jeszcze. Jestem Czarownicą z Ciemności, córką Sorchy i Daithiego. Mam to we krwi. I ty też. Widzisz tę świeczkę? – Ty ją zrobiłaś. Mamy robią świeczki i pieką ciastka, a tatusiowie jeżdżą konno. – Doprawdy? – Roześmiała się i postanowiła, że na razie nie będzie odbierała mu tych złudzeń. – To prawda, robię świece. Widzisz ten knot, Brin? Jest zimny i nie płonie. Spójrz na świecę, Brin, spójrz na knot. Zobacz światło i ogień, maleńki płomyk, i poczuj ciepło, zobacz światełko, które zapłonie. Masz światło, płomień w sobie. Spójrz na knot, Brin. Mruczała do niego monotonnie i czuła, jak jego energia zaczyna się formować, jak zaczynają łączyć się ich myśli. – Światło jest mocą. Moc jest światłem. W tobie, z ciebie, przez ciebie. Twoja krew, moja krew, nasza krew, twoje światło, moje światło, nasze światło. Poczuj, co w tobie żyje, co w tobie czeka. Spójrz na knot, on czeka na twoje światło. Na twoją moc. Użyj jej. Pozwól, by w tobie wezbrała, powoli, powoli, delikatna i czysta. Sięgnij po nią, ponieważ ona należy do ciebie. Sięgnij, dotknij jej, użyj. Przywołaj światło. Knot zaiskrzył, zgasł, po czym rozjarzył się znowu i błysnął równym płomieniem. Brannaugh pocałowała syna w czubek głowy. Oto, pomyślała, nauczył się panować nad pierwszym żywiołem. Jej synek już nigdy nie będzie po prostu dzieckiem.
Radość i smutek, na zawsze ze sobą splecione. – Świetnie ci poszło. Uniósł ku niej twarzyczkę i uśmiechnął się. – Mogę jeszcze raz? – Tak – pozwoliła, znowu go całując. – Jednak najpierw mnie wysłuchaj, i to uważnie, ponieważ będziesz musiał nauczyć się o wiele więcej. Najważniejsze, żebyś wiedział, żebyś przysiągł, że nigdy nikogo nie skrzywdzisz tym, kim jesteś, tym, co masz. Posiadasz dar, Brin, ale nigdy nikomu nie możesz wyrządzić nim krzywdy. Przysięgnij to mnie, sobie i wszystkim, którzy byli przed nami i którzy nadejdą po nas. Wzięła athame i przecięła sobie skórę na dłoni. – Złożymy przysięgę krwi. Matka synowi, syn matce, moc mocy. Brin z powagą w oczach wyciągnął dłoń i zamrugał szybko, kiedy athame drasnęło jego skórę. – Nikomu nie wyrządzę nim krzywdy – powiedział, gdy Brannaugh wzięła go za rękę i zmieszała ich krew. – Nikomu nie wyrządzisz nim krzywdy – powtórzyła, po czym mocno przytuliła synka i pocałowała niewielką rankę, która natychmiast się zagoiła. – Teraz możesz zapalić jeszcze jedną świeczkę. A potem zrobimy razem ochronne amulety, dla ciebie, twojej siostry i ojca. – A dla ciebie, mamo? Brannaugh dotknęła naszyjnika. – Ja już mam. W porannej mgle Brannaugh, z opatuloną córeczką w ramionach, wspięła się na wóz. Spojrzała na synka, zarumienionego z radości, siedzącego w siodle przed ojcem. Popatrzyła na jasnowłosą siostrę, siedzącą w milczeniu na Alastarze, na brata, z mieczem dziadka przy boku, wysokiego i wyprostowanego w siodle, na klaczy, którą nazwał Mithra. I na Gealbhana, czekającego spokojnie na pięknej klaczy, którą Alastar spłodził trzy lata temu. Zacmokała na starego konia pociągowego i przy wtórze radosnych okrzyków Brina ruszyli w drogę. Brannaugh obejrzała się tylko raz, spojrzała na dom, który pokochała, pytając się w duchu, czy będzie jej dane jeszcze go zobaczyć. Potem patrzyła już tylko przed siebie. Przed uzdrowicielami wszystkie drzwi stały otworem – tak jak przed muzykantami – i chociaż dziecko w jej łonie często było niespokojne, Brannaugh i jej rodzina bez trudu znajdowali po drodze gościnne schronienie. Eoghan grał, ona, Teagan lub Eamon przygotowywali maści i napary dla chorych i rannych, a Gealbhan pracował, nie szczędząc mocnych pleców i twardych dłoni. Pewnej pięknej nocy spali pod gwiazdami, o czym tak bardzo marzył Brin, a strzegły ich ogar, sokół i koń. Nie napotkali po drodze żadnych trudności, choć Brannaugh była pewna, że nowiny szybko się rozeszły. Nie było tajemnicą, że wszyscy troje jechali przez Clare do Galway. – Cabhan też na pewno już wie – powiedział Eamon, gdy zrobili przerwę w podróży, by dać odpocząć koniom i pozwolić dzieciom na chwilę swobody. Brannaugh siedziała między bratem i siostrą. Gealbhan i Eoghan poili konie, a Eamon zarzucił linkę do wody.
– Jesteśmy silniejsi niż wtedy – przypomniała mu Teagan. – Kiedy jechaliśmy na południe, byliśmy dziećmi. Teraz wracamy na północ jako dorośli. – On się martwi – Brannaugh pogładziła swój brzuch – ponieważ ty i ja nie wracamy same. – Nie wątpię ani w waszą moc, ani w siłę woli. – A mimo to się martwisz. – Cały czas się zastanawiam, czy to naprawdę musi być teraz – wyznał Eamon. – Wiem, że tak, czuję to równie mocno, jak wy, byłoby mi jednak łatwiej, gdybyście obie mogły spokojnie urodzić, zanim stawimy czoło temu, co nas czeka. – Takie jest przeznaczenie, ale szczerze mówiąc, cieszę się, że spędzimy dzień lub dwa u kuzynów. I na wszystkich bogów, z radością zejdę na dłużej z tego piekielnego wozu. – Miodowe ciastka Ailish śnią mi się po nocach, nikt nie robi lepszych niż ona. – Śnisz brzuchem – zauważyła Teagan. – Człowiek musi jeść. Ha! – Pociągnął linkę, na której końcu miotała się ryba. – I jeść będziemy. – Potrzebna ci będzie więcej niż jedna – powiedziała Brannaugh, co natychmiast przypomniało im te same słowa, które wypowiedziała ich matka pewnego pięknego, szczęśliwego dnia, który spędzili na rzece w Mayo. Pozostawili za sobą dzikie ostępy Clare, popychani silnymi wiatrami i smagani nagłymi ulewami, i podążali przez zielone wzgórza Galway, a także przez pola, pełne beczących owiec. Mijali chaty, z których kominów unosił się dym. Roibeard leciał przed nimi, przecinając warstwy chmur, które zmieniały niebo w miękkie, szare morze. Dzieci drzemały na wozie, ułożone wygodnie między pakunkami, a obok Brannaugh siedział czujny Kathel. – Stoi tu więcej chat, niż zapamiętałam. – Teagan jechała obok wozu na niezmordowanym Alastarze. – Minęło wiele lat. – Ziemia jest tu dobra… niemal słyszę, jak Gealbhan o tym myśli. – Chciałabyś tutaj zamieszkać? To miejsce do ciebie przemawia? – Tak, ale nasza chata w lasach Clare również. A mimo to im bliżej jesteśmy domu, tym bardziej do niego tęsknię. Na tak długo musieliśmy go opuścić, a teraz… Czujesz to, Brannaugh? Jak nas woła? – Tak. – Boisz się? – Tak. Boję się tego, co nas czeka, ale jeszcze bardziej tego, że poniesiemy klęskę. – Nie poniesiemy. – Widząc ostre spojrzenie siostry, Teagan pokręciła głową. – Nie, nie miałam żadnej wizji, ale jestem tego pewna. Coraz bardziej, im bliżej jesteśmy domu. Nie przegramy, ponieważ światło zawsze pokona ciemność, choćby miało to trwać tysiąc lat. – Mówisz zupełnie jak ona – szepnęła Brannaugh. – Jak nasza matka. – Ona jest w nas wszystkich, dlatego nie przegramy. Och, spójrz, Brannaugh! To drzewo z powykręcanymi gałęziami! Pamiętasz, jak Eamon powiedział naszej kuzynce Mabh, że ożywa przy każdej pełni, żeby ją przestraszyć? Jesteśmy blisko domu Ailish, już prawie dojechaliśmy na miejsce. – Dalej, jedź przodem. Twarz siostry zajaśniała, jakby Teagan znów stała się dzieckiem. Odrzuciła głowę w tył i roześmiała się radośnie. – Właśnie tak zrobię.
Podjechała do męża, roześmiała się jeszcze głośniej, po czym pognała galopem. Siedzący obok Brannaugh Kathel zapiszczał, zadrżał. – No, biegnij. – Brannaugh pogłaskała psa. Zeskoczył z wozu i dopędził konia, a sokół szybował nad ich głowami. Wracali do domu, przecież mieszkali tutaj przez pięć lat. Brannaugh widziała, że wszędzie panował taki sam porządek jak zawsze, zobaczyła nowe zabudowania i padok, na którym tańczyły źrebaki. Dostrzegła jasnowłosego chłopca, który prawie dusił w uścisku Kathela. A kiedy malec się uśmiechnął, poznała, że to Lughaidh, najmłodszy i ostatni syn jej kuzynki. Ailish podbiegła do wozu. Nieco się zaokrągliła, a w jej jasnych włosach lśniły nitki siwizny, ale oczy miała równie radosne i pełne życia, jak zawsze. – Brannaugh! Och, spójrzcie tylko na naszą Brannaugh! Seamus, chodź tu i pomóż kuzynce zejść z wozu. – Poradzę sobie. – Brannaugh zeszła o własnych siłach i chwyciła Ailish w objęcia. – Och, moje serce tak bardzo się cieszy, że znowu cię widzę. – I moje, że widzę ciebie. Jesteś równie piękna, jak zawsze. Taka podobna do matki. Och, a to nasz Eamon, jaki przystojny! Moi kuzyni, cała trójka, wrócili, tak jak obiecali. Posłałam bliźniaki, żeby przyprowadziły Bardana z pola, a ty, Seamus, pędź do Mabh i powiedz, że przyjechali. Z oczami pełnymi łez znowu objęła Brannaugh. – Mabh z mężem mieszkają we własnej chacie, tuż po drugiej stronie drogi. Mabh zaraz urodzi swoje pierwsze. Będę babcią! Och, nie mogę przestać paplać. A to Eoghan, prawda? I Gealbhan, mąż Teagan. Witajcie, witajcie wszyscy. A gdzie wasze dzieci? – Śpią na wozie. Nic nie mogło powstrzymać Ailish, by nie obudzić maluchów i nie napchać ich miodowymi ciasteczkami, które tak czule wspominał Eamon. Potem Connal, który sam był jeszcze niemowlęciem, gdy Brannaugh ostatni raz go widziała, zabrał dzieci, żeby pokazać im nowy miot szczeniaków. – Będą z nim bezpieczne, daję wam słowo – zapewniała Ailish, podając im napar z ziół. – Connal to dobry chłopak, sama pomagałaś sprowadzić go na świat. Niech mężczyźni zajmą się końmi, a wy obie musicie chwilę odpocząć. – Och tak. – Brannaugh wypiła łyk, czując, jak napój i ogień wypełniają jej ciało przyjemnym ciepłem. – Siedzę na fotelu, który się nie porusza. – Jedz. Nosisz w sobie jeszcze kogoś, kto potrzebuje pożywienia. – Umierałam z głodu przez cały dzień i pół nocy. Teagan nie ma takiego apetytu, jeszcze. Ale wszystko przed nią. – Och, jesteś przy nadziei? – Rozpromieniona Ailish położyła dłonie na sercu. – Moja słodka, mała Teagan także zostanie matką? Kiedy te wszystkie lata przeminęły? Dopiero co sama byłaś dzieckiem. Zostaniecie? Zostaniecie do rozwiązania? – zapytała. – Do Mayo jeszcze dość daleko, a ty już jesteś na ostatnich nogach. Widzę, że to niedługo. – Za dzień lub dwa i już się nie mogę doczekać. Dziecko urodzi się w Mayo. Takie jest przeznaczenie. Musi tak być. – Musi? – Ailish złapała za rękę najpierw Brannaugh, a potem Teagan. – Musi? Ułożyłyście sobie życie w Clare. Jesteście kobietami, matkami. Czy naprawdę musicie wracać tam, gdzie czai się ciemność? – Jesteśmy kobietami i matkami, ale też kimś więcej. Nie możemy się odwrócić plecami do naszego
przeznaczenia. Ale nie martw się, kuzynko. Nie myśl o tym. Mamy dzisiejszy dzień, gorący napar, ciastka i rodzinę. – Wrócimy. – Gdy obie na nią spojrzały, Teagan przycisnęła dłoń do serca. – Czuję to. Wrócimy. Wierzę w to. A ty uwierz w nas. Myślę, że wiara dodaje nam sił. – Jeśli tak, wierzę w was bezgranicznie. Ucztowali całą rodziną, przy muzyce, a przez noc i dzień panował spokój. Jednak Brannaugh nie mogła znaleźć sobie miejsca. Kiedy jej mąż spał już smacznie w łóżku, które oddali im gospodarze, ona usiadła przy ogniu. Weszła Ailish w koszuli nocnej, z grubym szalem na ramionach. – Powinnaś wypić tę miksturę, którą zawsze mi przygotowywałaś tuż przed rozwiązaniem, kiedy dziecko było już tak ciężkie, że nie mogłam spać. – Szukam jej w płomieniach i w dymie – szepnęła Brannaugh. – Nie mogę się opanować, tak bardzo za nią tęsknię, coraz bardziej, im bliżej jesteśmy domu. Brakuje mi ojca i to sprawia mi ból, ale tęsknota za matką wzbudza we mnie żal, który nie znajduje ukojenia. – Wiem. – Ailish usiadła obok niej. – Czy ona do ciebie przychodzi? – Odwiedza mnie w snach, ale tylko na chwilę. Tak bardzo chciałabym usłyszeć jej głos, usłyszeć, jak mówi, że postępuję słusznie. Że robię to, czego ona by pragnęła. – Och, moje serce, oczywiście, że tak. Pamiętasz ten dzień, kiedy nas opuściliście? – Pamiętam. Wyjeżdżając, sprawiliśmy wam ból. – Rozstania zawsze bolą, ale postąpiliście właściwie, z czasem to zrozumiałam. Zanim wyjechałaś, powiedziałaś mi o Lughaidzie, synu, którego nosiłam wtedy pod sercem. Powiedziałaś, że on musi być ostatni, ponieważ ani ja, ani następne dziecko nie przeżyjemy kolejnego porodu. Przygotowałaś dla mnie miksturę, którą kazałaś mi pić w każdą pełnię księżyca, abym nie miała więcej dzieci. To było dla mnie bardzo trudne. – Wiem. – Teraz rozumiała to jeszcze lepiej, gdyż sama miała dzieci. – Jesteś wspaniałą matką i dla mnie też nią byłaś. – Nie widziałabym, jak rosną moje dzieci, jak moja najstarsza córka sama rozkwita w ciąży. Nie zobaczyłabym Lughaidha, tak słodkiego i bystrego, jak mówiłaś, chłopca z głosem anioła. Ailish pokiwała głową wpatrzona w ogień, jakby w płomieniach i dymie widziała tamten dzień. – Ochroniłaś mnie i moją rodzinę, dałaś mi lata, których mogłam nie mieć. Jesteś dokładnie taka, jaką pragnęłaby cię widzieć twoja matka. I chociaż sprawia mi ból myśl, że stawicie czoło Cabhanowi, wiem, że musicie to zrobić. Nigdy nie wątp w to, że matka jest z ciebie dumna. Nigdy, Brannaugh. – Przynosisz mi pocieszenie, Ailish. – Będę w was wierzyć, tak jak prosiła Teagan. Każdego wieczoru zapalę świecę tą odrobiną mocy, jaką posiadam, aby płonęła dla ciebie, Teagan i Eamona. – Wiem, że lękasz się mocy. – Ale ona płynie także w mojej krwi, jesteśmy przecież rodziną. Codziennie o zmierzchu zapalę świecę, a w światło tchnę moją wiarę. Wiedz, że będzie płonęło dla ciebie i twoich. Pamiętaj o tym i wracajcie bezpiecznie. – Wrócimy, ja w to wierzę. Wrócimy, a ty będziesz kołysała dziecko, które noszę pod sercem. Wyruszyli w dalszą drogę z małym, łaciatym pieskiem, podarowanym uroczyście dzieciom przez
kuzynów, obiecując, że zostaną dłużej, kiedy będą wracali. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze, wiatr coraz bardziej przenikliwy. Brannaugh nieraz słyszała głos Cabhana, figlarny i uwodzicielski, szepczący wśród podmuchów. Czekam. Widziała wtedy, jak Teagan patrzy na wzgórza, a Eamon przesuwa palcami po amulecie, i wiedziała, że oni również go słyszą. Nagle sokół zmienił kierunek, Alastar zaczął rwać się w tę samą stronę, a Kathel zeskoczył z wozu i na rozstaju dróg skręcił w bok. – To nie w tę stronę. – Eoghan podjechał do wozu. – Jutro dojedziemy do Ashford, ale to nie w tym kierunku. – Nie, to nie jest droga do Ashford, ale musimy nią pojechać. Zaufaj przewodnikom, Eoghan. Czeka nas jeszcze jakieś zadanie. Czuję to. Eamon podjechał z drugiej strony. – Jesteśmy już blisko domu – powiedział. – Tak blisko, że prawie czuję jego zapach, ale ktoś nas wzywa. – Tak, ktoś nas wzywa. A my odpowiemy na wezwanie. – Wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia męża. – Musimy. – W takim razie jedźmy. Brannaugh nie znała drogi, a jednak wydała jej się znajoma. Łącząc się myślami z ogarem, rozpoznawała ścieżki, zakręty, wzgórza. I, och, czuła Cabhana, jak szuka ich trojga, jak ciemność wyciąga ręce, spragniona i niecierpliwa, by zabrać to wszystko, czym była ona, najstarsza z trojga, i jeszcze więcej. Zamglone słońce skryło się za wzgórzami, oni jednak jechali dalej. Po długich godzinach spędzonych na wozie bolały ją plecy i czuła coraz większe pragnienie, jednak nie przerywali podróży. W zapadającej ciemności Brannaugh dostrzegła cień budowli, wzniesienie otoczone polami. Miejsce kultu, pomyślała, czuła to już z daleka. I miejsce mocy. Zatrzymała wóz, by odetchnąć nocnym powietrzem. – On nie może się tu dostać, to miejsce jest zbyt pełne mocy. – Coś tu jest – mruknął Eamon. – Coś jasnego – dodała Teagan. – Pełnego siły i światła. Coś bardzo starego. – To ci, którzy byli przed nami. – Brannaugh, wdzięczna za pomoc, pozwoliła, by mąż zniósł ją z wozu. – Przed naszą matką. Przed czasem, jaki znamy. – To kościół. – Gealbhan zdjął Teagan z konia. – Ale nikogo tu nie ma. – Są tutaj. – Wyczerpana Teagan wsparła się o męża. – Ci, którzy byli przed nami, którzy uświęcili tę ziemię. Oni bronią mu dostępu tutaj. To święte miejsce. – A dzisiaj w nocy należy do nas. – Brannaugh postąpiła krok do przodu i uniosła ramiona. – Bogowie światła, jasna bogini, wzywamy was w nocnej godzinie. W imię mocy, którą od was mamy, w imię celu, ku któremu zdążamy, dajcie nam u siebie schronienie, zanim spełni się przeznaczenie. Jesteśmy Sorchy potomkami, z ciemności czarownikami. Na wasze wezwanie, niech tak się stanie. Przez okna, przez drzwi, które stanęły otworem, wypłynęło jasne światło, powiało ciepłem. – Jesteśmy tu mile widziani. – Brannaugh, czując, jak opuszcza ją całe zmęczenie, z uśmiechem
wzięła córkę na ręce. – Witają nas. Ułożyła dzieci do snu na posłaniach, które przygotowała na podłodze. Cieszyła się, że oboje byli zbyt wyczerpani, by jęczeć lub protestować, ponieważ przypływ energii okazał się tylko chwilowy. – Słyszycie ich? – zapytał szeptem Eamon. – Nawet ja ich słyszę. – Eoghan rozglądał się uważnie wokoło, patrzył po kamiennych ścianach, drewnianych ławach. – Śpiewają. – Tak. – Gealbhan podniósł szczeniaka, żeby go uspokoić. – Tak miękko i pięknie, jak mogłyby śpiewać anioły albo bóstwa. To święte miejsce. – I oferuje nam nie tylko schronienie na noc. – Brannaugh wstała, przyciskając dłoń do pleców. – Dostaniemy od nich błogosławieństwo i światło. Wezwali nas tutaj ci, którzy byli przed nami. Teagan delikatnie, z szacunkiem, dotknęła palcami ołtarza. – Ten kościół zbudował król w podziękowaniu za okazaną mu dobroć. Dotrzymał obietnicy i zbudował go przy drodze pielgrzymów. To opactwo nazywa się Ballintubber. – Z uśmiechem uniosła dłonie. – Tyle widzę. – Odwróciła się do męża. – Tak, to święte miejsce, a my poprosimy o błogosławieństwo tych, którzy nas tu wezwali. – Tak jak król, musimy dotrzymać obietnicy – powiedziała Brannaugh. – Eoghan, kochany, czy mógłbyś przynieść mi księgę matki? – Tak, ale tylko jeśli usiądziesz. Siadaj, Brannaugh. Jesteś bardzo blada. – To prawda, jestem bardzo zmęczona, ale uwierz mi, musimy to zrobić. To pomoże nam wszystkim. Teagan… – Wiem, czego potrzebujemy. Zaraz… – Siadajcie – przerwał jej brat. – Ja wszystko przyniosę, a wy odpocznijcie. Gealbhan, usiądź na nich, jeśli nie będą chciały cię posłuchać. Jednak wystarczyło, by Gealbhan delikatnie dotknął policzka Teagan i ujął Brannaugh za rękę, żeby obie usiadły. – Co musicie zrobić? – zapytał żonę. – Musimy złożyć ofiarę, wezwać tych, którzy byli przed nami, i poprosić o pomoc. Cabhan nie może tu wejść ani nas zobaczyć, tutaj nie posiada żadnej mocy, dlatego możemy wszyscy się zebrać. – Co będzie wam potrzebne? – Jesteś najlepszy z nas wszystkich. – Teagan pocałowała go w policzek. – Pomóż Eamonowi. Przysięgam, że nie ruszymy się z Brannaugh z miejsca i będziemy odpoczywały. Gdy odszedł, odwróciła się szybko do siostry. – Czujesz ból. – Tak, ale to jeszcze nie bóle porodowe. Sama się przekonasz, że dziecko często daje ci przedsmak tego, co cię czeka. Zaraz mi przejdzie. Jednak dobrze jest odpocząć. To, co mamy do zrobienia, wymaga siły. Przeznaczyli godzinę na odpoczynek i przygotowania. – Musimy stworzyć krąg – powiedziała Brannaugh do Eoghana – i złożyć ofiarę. Nie lękaj się o mnie. – Równie dobrze mogłabyś mnie prosić, abym przestał oddychać. – Potrzebujemy twojej miłości i wiary, twojej i Gealbhana. – I je macie. Stworzyli krąg i rozpalili ogień, nad którym zawisł w powietrzu kocioł. Z dłoni Teagan spłynęła do
naczynia woda, Brannaugh dodała zioła, a Eamon wrzucił pokruszone kamienie. – Pochodzą z domu, który zbudowaliśmy. – A to – Teagan otworzyła mieszek i wsypała zawartość do kotła – z domu, do którego zmierzamy. Wysuszony kwiat, kamyk, kawałek kory. – Cenniejsze dla nas niż srebro i złoto. Ofiarujemy to wam. I lok mego pierworodnego. – Pióro mojego przewodnika. – Eamon dorzucił pióro do wrzącej wody. – Amulet, który zrobiła dla mnie matka. – Och, Teagan – szepnęła Brannaugh. – Ona by tego chciała. – Teagan wrzuciła swoją ofiarę. – To, co jest nam drogie, wam oddajemy i łzę czarownicy ofiarujemy. Przypieczętujemy ofiarę krwi naszej kroplami, byście wiedzieli, że w prawdzie stajemy przed wami. Każde z trojga nacięło skórę poświęconym nożem i ofiarowało swoją krew, od której zawartość kotła zaczęła jeszcze mocniej wrzeć i dymić. – Ojcze, matko, krew z naszej krwi i kość z naszej kości, my, sieroty, na zawsze dochowaliśmy wierności. Daj nam w tym świętym miejscu, w tej świętej godzinie, moc swoją prawą, świetlaną, co nigdy nie przeminie. Z nią zwyciężymy, Cabhana unicestwimy. Napełnij nas troje czarowników z ciemności siłą i mocą swej jasności. Na nasze wezwanie niech tak się stanie. Pomiędzy murami zerwał się wiatr, świece zapłonęły jaśniej, jednak przy ostatnich słowach, które powtórzyli razem, podmuchy ucichły, a płomienie zamigotały. Szepczące dotychczas głosy rozbrzmiały pełną siłą. Brannaugh schwyciła rodzeństwo za ręce i wszyscy troje opadli na kolana. Przeszyły ją głosy, światło, wiatr. I moc. Potem zapadła cisza. Wszyscy troje wstali i odwrócili się do Eoghana. – Płonęliście – powiedział ze zdumieniem. – Sami płonęliście jak świece. – Jesteśmy trojgiem. – Głos Teagan rozbrzmiał echem w dzwoniącej ciszy. – Jednak ich jest wielu. Wielu przed nami i wielu, którzy przyjdą po nas. – Ich światło jest nasze, nasze światło jest ich. – Eamon uniósł wysoko ręce sióstr. – Jesteśmy trojgiem i jesteśmy jednością. Brannaugh uśmiechnęła się, pełna światła i siły. – Jesteśmy trojgiem. Rozświetlimy naszym światłem ciemność, znajdziemy go wśród cieni. I zwyciężymy. – Na naszą krew – powiedzieli razem – zwyciężymy. O poranku, w miękkim świetle dnia, ruszyli w drogę. Jechali wśród zielonych wzgórz, wzdłuż rzeki lśniącej w promieniach słońca, ku szarym murom zamku Ashford, gdzie czekano na nich z otwartą bramą i opuszczonym mostem zwodzonym, gdzie słońce pieściło wodę i ziemię, na której się urodzili. I tak dzieci Sorchy wróciły do domu.
ROZDZIAŁ TRZECI Zima 2013 Branna O’Dwyer obudziła się w szary, mokry poranek. Słysząc stukot uporczywego deszczu, marzyła tylko o jednym – żeby z powrotem otulić się kołdrą i znowu zasnąć. Jej zdaniem ranki zawsze nadchodziły zbyt szybko. Lecz czy jej się to podobało, czy nie, wiedziała, że już nie zaśnie, poza tym zaczęła odczuwać przemożną, nieodpartą chęć na kawę. Zirytowana, jak zwykle rano, wstała, włożyła na stopy grube skarpety, a na cienką koszulkę, w której spała, naciągnęła sweter. Z przyzwyczajenia i wrodzonego zamiłowania do porządku rozpaliła w kominku, żeby ogień rozweselił pokój, i w towarzystwie swojego psa, Kathela, pościeliła łóżko, na którym ułożyła sterty ulubionych poduszek. W łazience rozczesała i upięła długie, czarne włosy. Czekało ją dziś mnóstwo pracy – ale po kawie. Marszcząc brwi, popatrzyła na swoje odbicie w lustrze, zastanawiając się, czy nie zafundować sobie małego czaru urody, ponieważ na jej twarzy widać było źle przespaną noc, uznała jednak, że szkoda zachodu. Wróciła do sypialni i pogłaskała Kathela, który zamerdał ogonem. – Też źle spałeś, prawda? Słyszałam, jak mówiłeś przez sen. Też słyszałeś głosy, piesku? Zeszli razem na dół, po cichu, ponieważ jak zwykle ostatnio dom był pełen ludzi. Jej brat z Mearą spali w pokoju Connora, a jej kuzynka, Iona, dzieliła swoje łóżko z Boyle’em. Rodzina i przyjaciele. Branna kochała ich i potrzebowała, ale Bóg jej świadkiem, marzyła o chwili samotności. – Są tutaj ze względu na mnie – powiedziała do psa, idąc po schodach. – Jak gdybym sama nie potrafiła o siebie zadbać. Otoczyłam ten dom taką warstwą ochronną, że nie przejdzie przez nią i tuzin Cabhanów. To naprawdę musi się skończyć, zdecydowała, zmierzając prosto do ukochanego ekspresu do kawy. Mężczyzna postury Boyle’a McGratha na pewno nie wysypiał się w maleńkim łóżku Iony. Musi ich odesłać do domów, przecież od Samhainu nie widzieli ani śladu Cabhana. – Prawie go mieliśmy. Jasny gwint, prawie go wykończyliśmy. Zaklęcie, eliksir, wszystko było tak doskonale przygotowane, rozmyślała, parząc kawę. Przecież tak długo nad tym pracowali. I moc, na bogów, tamtej nocy, przy chacie Sorchy, moc zalała ich niczym powódź. Zranili go, upuścili mu krwi, aż uciekał z wyciem – wilk i człowiek w jednym. A jednak… To jeszcze nie koniec. Wymknął im się i teraz znowu liże rany, nabiera sił. Walka jeszcze się nie skończyła i i Branna zastanawiała się czasami, czy kiedykolwiek nastąpi kres tej batalii. Otworzyła drzwi, żeby wypuścić Kathela. Bez względu na pogodę pies potrzebował porannej przebieżki. Sama stanęła na progu i wdychając zimne, grudniowe powietrze, spojrzała na drzewa. Wiedziała, że gdzieś za lasem czai się Cabhan. Nie wiedziała kiedy, ale była pewna, że wróci, a oni muszą być gotowi.
Jednak na pewno nie dziś rano. Zamknęła drzwi, rozpaliła ogień w kominku i kuchnię wypełnił kojący zapach torfu. Nalała sobie kawy i wypiła pierwszy łyk, celebrując chwilę ciszy i samotności. Kawa, magia sama w sobie, oczyściła jej umysł i poprawiła nastrój. Zwyciężymy. Głosy, przypomniała sobie. Niezliczone głosy, coraz bardziej donośne, odbijały się echem. Światło, moc, zadanie do wykonania. Czuła to wszystko we śnie. I słyszała ten jeden, tak wyraźny, tak pewny swego. Zwyciężymy. – Będziemy się modlić, żeby wam się udało. Odwróciła się gwałtownie. Kobieta, ubrana w długą, granatową suknię, otulona grubym szalem, stała za nią, obejmując dłonią wydatny brzuch. Jakbym patrzyła w lustro, pomyślała Branna, albo w szybę. Te same włosy, oczy, kształt twarzy. – Jesteś Brannaugh, córka Sorchy. Znam cię ze snów. – Tak, a ty jesteś Branna z klanu O’Dwyerów. Także znam cię ze snów. Jesteś z mojej krwi. – Jestem. Jestem jedną z trojga. – Branna dotknęła amuletu z wizerunkiem psa, a w tej samej chwili jej lustrzane odbicie zrobiło to samo. – Pewnej nocy w Clare odwiedził nas twój brat ze swoją kobietą. – Connor i Meara. Ona jest dla mnie siostrą. – Branna położyła dłoń na sercu. – Tutaj. Rozumiesz. – Ocaliła mojego brata, przelała dla niego krew. Dla mnie również jest siostrą. – Brannaugh ze zdziwieniem rozejrzała się po kuchni. – Co to za miejsce? – Mój dom. I twój, ponieważ jego drzwi zawsze stoją przed tobą otworem. Może usiądziesz? Zrobię ci herbaty. Kawa, którą piję, nie byłaby dobra dla dziecka. – Pięknie pachnie. Ale usiądź ze mną, kuzynko, usiądź na chwilę. Co za cudowne miejsce. Branna rozejrzała się po własnej kuchni – wysprzątanej i ślicznej, w końcu sama ją zaprojektowała. I, zapewne, cudownej dla kobiety z trzynastego wieku. – Postęp – powiedziała, siadając z kuzynką przy kuchennym stole. – Oszczędza pracy. Dobrze się czujesz? – Tak, doskonale. Mój syn wkrótce przyjdzie na świat. To moje trzecie dziecko. – Wyciągnęła dłoń, którą ujęła Branna. Żar i światło towarzyszyły przepływowi silnej, prawdziwej mocy. – Nazwiesz go Ruarc, ponieważ będzie zwycięzcą. Jej słowa wywołały na twarzy kuzynki uśmiech. – Tak uczynię. – W Samhain my troje i troje, którzy są z nami, walczyliśmy z Cabhanem. Zraniliśmy go, płonął i krwawił, ale go nie unicestwiliśmy. Widziałam was tam. Twojego brata z mieczem, twoją siostrę z różdżką i ciebie z łukiem. Nie byłaś w ciąży. – W moim czasie Samhain będzie dopiero za dwa tygodnie. Przybyliśmy do was? – Tak, pod chatę Sorchy, dokąd zwabiliśmy Cabhana w waszym czasie, ponieważ przenieśliśmy się tam, żeby go schwytać w pułapkę. I prawie nam się udało. Mogę pokazać ci w mojej księdze i w księdze Sorchy czar i truciznę, jakie przygotowaliśmy. Może ty… Brannaugh uniosła jedną dłoń, drugą przycisnęła do boku.
– Mój syn chce już przyjść na świat i wzywa mnie do powrotu. Posłuchaj, jest takie miejsce, ważne miejsce. Opactwo. Leży wśród pól, dzień drogi na południe. – Ballintubber. Iona i Boyle biorą tam ślub na wiosnę. To miejsce pełne mocy. – Cabhan nie może tam wejść ani zajrzeć. To święte miejsce, a strzegą go ci, którzy byli przed nami. Dali nam, trojgu Sorchy, swoje światło, nadzieję i siłę. Kiedy następnym razem stawicie czoło Cabhanowi, będziemy z wami. Znajdziemy na to sposób. Zwyciężymy. Jeśli wam się nie uda, po was przyjdzie następnych troje. Miej wiarę, Branno z O’Dwyerów. Znajdź sposób, by zniszczyć Cabhana. – Niczym innym się nie zajmuję. – Kochaj. – Brannaugh mocno ścisnęła dłoń Branny. – Zrozumiałam, że miłość też jest przewodnikiem. Zaufaj swoim przewodnikom. Och, mój syn się niecierpliwi. Dzisiaj narodzi się moje dziecko. Raduj się, ponieważ on jest kolejną jasną świecą, płonącą w ciemności. Miej wiarę – powtórzyła i zniknęła. Branna wstała i po chwili namysłu zapaliła świeczkę dla nowego światła, nowego życia. I z westchnieniem uznała, że jej chwila samotności dobiegła końca. Zaczęła przygotowywać śniadanie. Miała dużo do opowiedzenia, a nikt nie będzie chciał jej słuchać z pustym żołądkiem. Miej wiarę, pomyślała. Cóż, na razie wierzyła, że jej brzemię to między innymi prawie codzienne gotowanie dla małej armii. Przysięgła sobie, że kiedy poślą Cabhana do diabła, wyjedzie na wakacje w jakieś ciepłe, słoneczne miejsce, gdzie nawet palcem nie tknie garnka, patelni czy rondla. Zaczęła mieszać ciasto na naleśniki według nowego przepisu, który chciała wypróbować, gdy do kuchni weszła Meara. Ubrała się już do pracy w stajni – w grube spodnie, ciepły sweter i toporne buty. Brązowe włosy zaplotła w warkocz. Spojrzała na Brannę pytająco ciemnymi oczami. – Ja miałam dziś zrobić śniadanie. – Źle spałam i wcześnie się obudziłam. Poza tym miałam już dzisiaj towarzystwo. – Ktoś tu jest? – Był. Zawołaj wszystkich na dół, żebym nie musiała powtarzać całej historii. – Branna zawahała się tylko przez chwilę. – I dobrze by było, gdyby Connor lub Boyle zadzwonili po Fina, niech on też przyjedzie. – Chodzi o Cabhana. Wrócił? – Niedługo wróci, ale nie, jeszcze nie dziś. – Pójdę po nich. Wszyscy już wstali, więc to nie potrwa długo. Branna skinęła głową i wrzuciła bekon na patelnię. Connor zszedł pierwszy, węsząc w powietrzu jak Kathel. – Zrób coś pożytecznego – przywitała go siostra – i nakryj do stołu. – Już się robi. Meara mówiła, że ktoś złożył ci wizytę, ale nie był to Cabhan. – Myślisz, że po spotkaniu z Cabhanem wypróbowałabym nowy przepis na naleśniki? – Raczej nie. – Wyjął talerze z szafki. – On się ukrywa wśród cieni. Jest silniejszy, niż był, ale jeszcze nie wrócił do zdrowia. Ja ledwo go czuję, ale Fin mówi, że ten drań jeszcze nie odzyskał pełni sił. Finbar Burke to wiedział, pomyślała Branna, ponieważ w jego żyłach płynęła krew ich wroga, a na ramieniu nosił znamię, ślad klątwy Sorchy. – Fin już jedzie – dodał Connor.