dariu

  • Dokumenty230
  • Odsłony15 173
  • Obserwuję12
  • Rozmiar dokumentów268.3 MB
  • Ilość pobrań9 659

Roberts Nora - Saga rodu Quinnów2 - Niebezpieczne prądy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Saga rodu Quinnów2 - Niebezpieczne prądy.pdf

dariu EBooki
Użytkownik dariu wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 654 osób, 418 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 188 stron)

Niebezpieczne prądy Nora Roberts Prolog Kiedy Ethan obudził się i wstał z łóŜka, było jeszcze ciemno, ale zawsze zaczynał dzień, zanim noc zaczynała ustąpiła miejsca brzaskowi. Odpowiadał mu taki właśnie prosty rozkład dnia, a takŜe cięŜka, mozolna praca. Ani na moment nie przestawał być wdzięczny za to, Ŝe mógł niegdyś dokonać wyboru i obecnie prowadzić taki, a nie inny tryb Ŝycia. ChociaŜ ludzie, którzy umoŜliwili mu to wszystko, nie Ŝyli, Ethanowi nadal wydawało się, Ŝe w ładnym domu nad wodą wciąŜ rozlegają się ich głosy. Często łapał się na tym, Ŝe jedząc w samotności śniadanie nagle unosi głowę, spodziewając się, Ŝe lada chwila zobaczy wchodzącą cięŜkim krokiem przez kuchenne drzwi, ziewającą i rozczochraną matkę. ChociaŜ zmarła niemal siedem lat temu, ten tak dobrze znany obraz w jakiś sposób dodawał Ethanowi otuchy. Natomiast znacznie większy ból sprawiało myślenie o człowieku, który został jego ojcem. Od śmierci Raymonda Quinna upłynęły zaledwie trzy miesiące, zbyt krótki okres zatem, by się z tym pogodzić. Okoliczności tej śmierci były dość niemiłe i trudne do wyjaśnienia. Ray zmarł na skutek ran odniesionych w wypadku samochodowym, który zdarzył się w biały dzień, na dodatek na suchej szosie. Stało się to w marcu, kiedy wszystko zapowiadało zbliŜającą się wiosnę. Jadący z duŜą prędkością kierowca samochodu na zakręcie nie zdołał - lub, być moŜe, nie chciał - zapanować nad kierownicą. Badania wykluczyły jakakolwiek fizyczną przyczynę, która mogłaby uzasadnić, dlaczego Ray wjechał w słup telefoniczny. Istniał natomiast powód natury emocjonalnej, i to właśnie bardzo ciąŜyło Ethanowi na sercu. Myślał o tym, przygotowując się do nadchodzącego dnia. Przeczesał byle jak grzebieniem wciąŜ jeszcze mokre po prysznicu, gęste, rozjaśnione przez słońce brązowe włosy, których nigdy nie był w stanie naleŜycie ułoŜyć. Podczas golenia zdrapywał pianę wraz z nocnym zarostem z ogorzałej, kościstej twarzy i wpatrywał się w zasnute parą lustro powaŜnymi, niebieskimi oczami, ukrywającymi niezmiernie rzadko ujawniane tajemnice. WzdłuŜ lewej strony Ŝuchwy biegła blizna - zawdzięczał ją starszemu bratu i kilku szwom z ogromną cierpliwością załoŜonym przez matkę. To szczęście, pomyślał Ethan, bezwiednie pocierając kciukiem słabo widoczną szramą, Ŝe ich matka była lekarzem. Niemal bez przerwy któryś z jej synów wymagał pierwszej pomocy. Ray i Stella przygarnęli trzech sporych juŜ chłopców - dzikich, trudnych i skrzywdzonych przez los. Stworzyli dla nich dom. Kilka miesięcy temu Ray udzielił schronienia następnemu. Obecnie Seth DeLauter był pod ich opieką. Ethan nigdy tego nie kwestionował, chociaŜ wiedział, Ŝe jego bracia mieli wątpliwości. Po niewielkim miasteczku St.Chris krąŜyły pogłoski, Ŝe Seth wcale nie jest następnym przybłędą przygarniętym przez Raya Quinna, lecz jego nieślubnym synem, który przyszedł na świat w czasie, kiedy Stella jeszcze Ŝyła. Na dodatek jest dzieckiem kobiety znacznie młodszej od Raya. Ethan nie zwracał uwagi na te pogłoski, nie był jednak w stanie zignorować faktu, Ŝe dziesięcioletni Seth miał oczy Raya Quinna. W tych oczach widać było dobrze znany Ethanowi smutek. Ludzie skrzywdzeni przez los potrafią rozpoznać podobnych sobie nieszczęśników. Wiedział, Ŝe Ŝycie Setna, jeszcze zanim Ray wziął go do siebie, było prawdziwym koszmarem. Ethan przeszedł to samo. Teraz dzieciak jest juŜ bezpieczny, pomyślał Ethan, wkładając workowate bawełniane spodnie i wyblakłą bluzę roboczą. Teraz Seth był Quinnem, niezaleŜnie od tego, czy spełniono juŜ wszystkie warunki

wymagane przez prawo. Ta sprawa naleŜała do Philipa. Zdaniem Ethana jego nieobliczalny momentami brat z łatwością upora się z prawnikami. Natomiast Cameron, najstarszy z synów Raya Quinna, zdołał nawiązać delikatną więź z Sethem. Doszedł do tego w dość niezgrabny sposób, pomyślał Ethan z półuśmiesz-kiem. Momentami przypominało to obserwowanie dwóch kocurów, prychających na siebie i demonstrujących pazury. Teraz, kiedy Cam oŜenił się z ładną pracownicą opieki społecznej, wszystko powinno się jakoś ułoŜyć. Ethan był zwolennikiem uregulowanego Ŝycia. Czekały ich jeszcze cięŜkie boje z firmą ubezpieczeniową, która, ze względu na podejrzenia o samobójstwo, odmawiała wypłacenia naleŜności z polisy Raya. Ethan poczuł niemiły ucisk w Ŝołądku i spróbował rozluźnić mięśnie. Jego ojciec nigdy nie zrobiłby czegoś takiego. Wielki Quinn zawsze radził sobie ze swoimi problemami i umiejętność tę przekazał synom. Mimo to nad rodziną wisiała ciemna chmura, która wcale nie miała zamiaru zniknąć. Pewnego dnia w SŁ Christopher pojawiła się matka Setha. Poszła prosto do dziekana uczelni, w której Ray wykładał literaturę angielską, i oskarŜyła profesora o seksualne molestowanie. Wypadło to nieprzekonująco - w opowieści kobiety było zbyt wiele kłamstw, na dodatek często zmieniała swoją wersję. Mimo to nie sposób zaprzeczyć, Ŝe ojciec był wstrząśnięty, a wkrótce po wyjeździe Glorii DeLauter Ray równieŜ opuścił St.Chris. Po jakimś czasie wrócił z chłopcem. Istniał równieŜ list, który znaleziono w samochodzie po wypadku. Pani DeLauter wyraźnie szantaŜowała Raya. Okazało się, Ŝe dał jej pieniądze, i to wcale niemało. Teraz Gloria znowu zniknęła. Ethan bardzo chciał, Ŝeby juŜ nigdy tu nie wracała, wiedział jednak, Ŝe plotki ustaną dopiero wówczas, gdy znajdą się proste odpowiedzi na wszystkie pytania Uświadomił sobie, Ŝe nic nie moŜe na to poradzić. Wszedł do holu i energicznie zapukał w drzwi po przeciwnej stronie. Najpierw rozległ się jęk Setha, potem niewyraźne mamrotanie, a w końcu pełne złości przekleństwo. Ethan nie zatrzymał się i ruszył na parter. Z pewnością Seth jeszcze przez dobrą chwilę będzie pomstował, Ŝe tak wcześnie zerwano go z łóŜka. PoniewaŜ jednak Cam i Anna wyjechali do Włoch w podróŜ poślubną, a Philip przyjedzie z Baltimore dopiero na weekend, to właśnie do Ethana naleŜało budzenie chłopca i odprowadzanie go do domu kolegi. Tam Seth czekał do czasu, kiedy mógł juŜ iść do szkoły. Sezon połowu krabów był w pełni, więc dzień pracy kaŜdego rybaka zaczynał się przed wschodem słońca. To samo dotyczyło Setha, przynajmniej do powrotu Cama i Anny. ChociaŜ wszystkie pomieszczenia tonęły w ciemności, Ethan poruszał się po nich bez najmniejszego trudu. Miał juŜ swój własny dom, ale, by przyznano im opiekę nad Sethem, wszyscy trzej bracia zawarli umowę, Ŝe będą mieszkać pod jednym dachem i wspólnie ponosić odpowiedzialność. Ethan nie miał nic przeciwko odpowiedzialności, mimo to tęsknił za swym maleńkim domkiem, prywatnością i beztroskim Ŝyciem. Zapalił światło w kuchni. Poprzedniego wieczoru sprzątanie po kolacji naleŜało do Setha, lecz, jak zauwaŜył, chłopiec zrobił to niezbyt starannie. Nie zwracając uwagi na pokrytą okruchami i lepką powierzchnię stołu, Ethan podszedł prosto do piecyka. Simon, jego pies, wyprostował się leniwie i uderzył ogonem o podłogę. Ethan nastawił kawę i przywitał się z psem, machinalnie drapiąc go po głowie. Przypomniał sobie sen, który go nawiedził tuŜ przed przebudzeniem. Wraz z ojcem znajdował się na kutrze i sprawdzał więcierze. Byli tylko we dwóch. Oślepiające promienie słońca parzyły skórę i odbijały się od powierzchni przejrzystej i spokojnej wody. W tym śnie wszystko było tak wyraźne, pomyślał Ethan, Ŝe czuł nawet zapach ryb i potu. Niezapomniany głos ojca przebił się przez warkot silnika i krzyk mew. - Wiedziałem, Ŝe wszyscy trzej zajmiecie się Sethem.

- Wcale nie musiałeś umierać, Ŝeby to sprawdzić. - W głosie Ethana słychać było pretensję i ukrywaną głęboko złość, do której potem, po przebudzeniu, nie chciał się przyznać nawet przed sobą. - Prawdę mówiąc, nie miałem takiego zamiaru - powiedział Ray beztrosko, wybierając kraby z więcierza podciągniętego do góry przez Ethana. Grube, pomarańczowe rybackie rękawice starszego pana lśniły w słońcu. - Jeśli o to chodzi, moŜesz mi całkowicie zaufać. Masz tu przynajmniej kilka gatunków krabów. Ethan bezmyślnie spojrzał na druciany więcierz, automatycznie odnotowując rozmiary oraz ilość wyłowionych krabów. Jednak ten połów nie miał specjalnego znaczenia... przynajmniej nie w tym momencie. - Chcesz, Ŝebym ci wierzył, chociaŜ niczego nie próbujesz mi wyjaśnić. Ray spojrzał na niego i zdjął jasnoczerwoną czapeczkę, odkrywając bujną, srebrzystą czuprynę. Wiatr targał mu włosy, na zmianę wydymając i marszcząc karykaturę Johna Steinbecka, ozdabiającą luźny podkoszulek. Wielki amerykański pisarz zawsze utrzymywał, Ŝe gotów jest cięŜko pracować na własne utrzymanie, ale nie sprawiał wraŜenia uszczęśliwionego takim traktowaniem. W przeciwieństwie do niego Ray Quinn promieniował zdrowiem i energią, a rumiane, pokryte głębokimi bruzdami policzki jedynie podkreślały krzepki wygląd pełnego wigoru sześćdziesięciolatka, któremu zostało jeszcze wiele lat Ŝycia. - Musisz znaleźć własną drogę i własne odpowiedzi. - W promiennych niebieskich oczach Raya pojawił się uśmiech, a Ethan zauwaŜył, Ŝe otaczające je zmarszczki pogłębiły się. - Wtedy wszystko będzie miało większą wartość. Jestem z ciebie dumny. Ethan poczuł, Ŝe pali go w gardle i Ŝe coś ściska mu serce. Automatycznie załoŜył przynętę, a potem obserwował, jak pomarańczowe pływaki podskakują na powierzchni wody. - Dlaczego? - Dlatego, Ŝe jesteś tym, kim jesteś. Po prostu dlatego, Ŝe jesteś Ethanem. - Powinienem był częściej się tu pojawiać. Popełniłem błąd, zostawiając cię tak długo samego. - Pleciesz bzdury. - W głosie Raya słychać było irytację i zniecierpliwienie. - Wcale nie byłem zniedołęŜniałym starcem. Na litość boską, byłbym wściekły, gdybyś myślał o mnie w taki sposób, na dodatek mając wyrzuty sumienia, Ŝe się mną nie opiekowałeś. To tak jak gdybyś próbował winić Cama za to, Ŝe wyjechał do Europy - albo Philipa, Ŝe mieszka w Baltimore. Młode ptaki, jeśli są zdrowe, opuszczają gniazdo. Twoja matka i ja wychowaliśmy zdrowe ptaki. Zanim Ethan zdołał się odezwać, Ray uniósł dłoń. Był to typowy gest profesora, podkreślającego jakieś niezmiernie waŜne słowo lub nie pozwalającego, by ktoś przerwał jego wywód. Widząc to, Ethan uśmiechnął się. - Tęskniłeś za nimi, dlatego właśnie próbowałeś się na nich złościć. Oni wyjechali, a ty zostałeś i trochę ci ich brakowało. No cóŜ, teraz masz ich z powrotem, prawda? - Wygląda na to, Ŝe tak. - Dorobiłeś się ładnej bratowej, zaczynasz budować łodzie i masz to wszystko... - Ray szerokim gestem pokazał wodę, podskakujące na jej powierzchni pływaki i wysoką, lśniącą trawę, w której czapla biała stała nieruchomo jak mar murowy posąg. - Dysponujesz równieŜ czymś, co jest bardzo potrzebne Sethowi. Mam na myśli cierpliwość. ChociaŜ muszę stwierdzić, Ŝe w pewnych sprawach wykazujesz jej aŜ za duŜo. - O co ci chodzi? Ray westchnął cięŜko. - Istnieje coś, czego nie masz, Ethan, a co jest ci bardzo potrzebne. Czekasz i znajdujesz mnóstwo usprawiedliwień, tymczasem, do jasnej cholery, nic nie robisz, by to zdobyć. Jeśli nie zaczniesz szybko działać, znowu ucieknie ci to sprzed nosa. - Co to takiego? - Ethan wzruszył ramionami i skierował łódź do następnego pływaka. - Mam

wszystko, czego potrzebuję, i niczego więcej nie pragnę. - Nie pytaj, co to. Zapytaj raczej, kto. - Ray cmoknął, chwycił syna za ramię i potrząsnął. - Obudź się, Ethan. Więc obudził się z dziwnym wraŜeniem, Ŝe na jego ramieniu wciąŜ jeszcze spoczywa ta duŜa, dobrze znana dłoń. Rozmyślając nad pierwszym kubkiem kawy, doszedł do wniosku, Ŝe wciąŜ nie zna odpowiedzi. 1 - Mamy tutaj kilka ładnych okazów, kapitanie. Jim Bodine wyjmował kraby z więcierza i te, które nadawały się na sprzedaŜ, wrzucał do zbiornika. Nie przeszkadzały mu ostre szczypce, czego dowodem były liczne blizny na jego pulchnych dłoniach. Co prawda, miał na nich tradycyjnie uŜywane przy wykonywaniu tego zajęcia rękawice, ale kaŜdy rybak doskonale wie, jak szybko ulegają one zuŜyciu. A jeśli tylko zrobi się w nich jakaś nawet najmniejsza dziurka, wówczas, na Boga, krab na pewno ją znajdzie. Jim, pracując miarowo, rozstawił szeroko nogi, by utrzymać równowagę na kołyszącej się łodzi, i przymruŜył ciemne oczy, osadzone głęboko w twarzy zniszczonej przez czas, słońce i kłopoty. Równie dobrze moŜna było dać mu pięćdziesiąt jak osiemdziesiąt lat, lecz Jim w ogóle nie dbał o to, jaki wiek mu się przypisze. Zawsze nazywał Ethana „kapitanem", a jego wypowiedzi rzadko składały się z więcej niŜ jednego zdania oznajmującego. Ethan zmienił kurs i skierował kuter w stronę następnego więcierza, prawą ręką podpychając drąŜek sterowniczy, który większość rybaków przedkładała nad tradycyjne koło sterowe. Równocześnie lewą ręką obsługiwał przepustnicę i skrzynię biegów. W miarę posuwania się do przodu wzdłuŜ linii sieci bez przerwy trzeba było dokonywać drobnych poprawek. Zatoka Chesapeake, jeśli tylko chciała, potrafiła być hojna, częściej jednak była podstępna i zmuszała człowieka, by cięŜko zapracował sobie na jej dary. Ethan znał zatokę jak swoje pięć palców, a często miał wraŜenie, Ŝe nawet lepiej - wiedział wszystko o zmiennych nastrojach i prądach największego na kontynencie ujścia rzeki. Na długości trzystu dwudziestu kilometrów Susąuehanna toczyła swe wody z pomocy na południe, na wysokości Annapolis mając zaledwie sześć kilometrów szerokości, a u ujścia Potomaku prawie pięćdziesiąt. St. Christopher, które rozsiadło się wygodnie na południowym krańcu wschodniego wybrzeŜa Marylandu, było całkowicie uzaleŜnione od hojności zatoki i dlatego przeklinało jej kaprysy. Wody naleŜące do Ethana otoczone były moczarami. Ciągnęły się wzdłuŜ równinnych rzek o rozchodzących się pod ostrymi kątami odnogach, które lśniły wśród gęstwiny drzew gumowych i dębów. Był to świat zatoczek pływowych i niespodziewanych mielizn, świat, gdzie najszybciej zakorzeniał się dziki seler i nadmorska trawa. Był to jego świat, kraina zmiennych pór roku, nagłych sztormów; zawsze, zawsze pełna dźwięków i zapachu wody. Namierzywszy kolejny pływak, Ethan chwycił hak, po czym wyćwiczonym, delikatnym jak krok tancerza ruchem zaczepił linę i podciągnął ją do wyciągarki. Po kilku sekundach więcierz wynurzył się z wody, ciągnąc za sobą glony, pozostałości starej przynęty i mnóstwo krabów. Ethan zobaczył jasnoczerwone szczypce dorosłych samic i wybałuszone oczy samców.

- To naprawdę wspaniałe okazy - oznajmił Jim, zabierając się do roboty. Wyciągnął więcierz na pokład, jakby waŜył zaledwie ćwierć funta. Woda była dzisiaj niespokojna. Ethan czuł w powietrzu zapach zbliŜającego się sztormu. Kiedy potrzebował do pracy obu rąk, sterował łodzią za pomocą kolan. Od czasu do czasu zerkał na chmury, które powoli zaczynały się gromadzić na dalekim, zachodnim skrawku nieba. Jest jeszcze dość czasu, ocenił, by sprawdzić sieci rozrzucone w przewęŜeniu zatoki i zobaczyć, ile jeszcze krabów wpełzło do więcierza. Wiedział, Ŝe Jim cierpi na brak gotówki, a on sam równieŜ potrzebował sporo pieniędzy, by zainwestować je w niedawno rozkręcony razem z braćmi interes - budowanie łodzi. Jest jeszcze dość czasu, pomyślał ponownie, kiedy Jim włoŜył do więcierza stanowiące przynętę rozmroŜone kawałki ryby, po czym wyrzucił go za burtę. Zupełnie jak przeskakująca z miejsca na miejsce Ŝaba, Ethan zaczepił na haczyk następny pływak. NaleŜący do Ethana rasowy pies myśliwski, Simon, wywiesił ozór, a przednie łapy oparł na okręŜnicy. Tak samo jak jego pan, najszczęśliwszy był wówczas, gdy znajdował się na wodzie. Ethan i Jim pracowali niemal w całkowitym milczeniu, porozumiewając się burknięciami, gestami i rzucanymi od czasu do czasu przekleństwami. Teraz była to przyjemna praca, poniewaŜ wyławiali mnóstwo krabów. Zdarzały się jednak lata, kiedy ich nie było. Wówczas wiedzieli, Ŝe nie przetrwały zimy albo Ŝe woda nigdy nie ociepli się na tyle, by zachęcić kraby do wypłynięcia. Były to lata, kiedy rybacy cierpieli głód. Chyba, Ŝe któryś z nich miał jakieś dodatkowe źródło dochodu. Ethan bardzo chciał je mieć - pragnął, by stało się nim budowanie łodzi. Pierwsza łódź Quinnów była juŜ niemal na ukończeniu. To prawdziwe cudo, pomyślał Ethan. Cameron znalazł juŜ następnego klienta, który czekał w kolejce - był to jakiś bogaty gość, którego Cam poznał w czasach, kiedy brał udział w wyścigach. JuŜ wkrótce będą mogli zacząć dla niego budować. Ethan nigdy nie wątpił, Ŝe jego brat potrafi wyciągać pieniądze. Postanowił, Ŝe zrobią to, niezaleŜnie od wątpliwości i narzekań Philipa. Uniósł głowę, spojrzał na słońce i określił godzinę. Bacznie przyjrzał się równieŜ chmurom Ŝeglującym powoli, lecz równomiernie na wschód. - Zbieramy się, Jim? Byli na wodzie od ośmiu godzin, a zatem niezbyt długo. Ale Jim nie protestował. Wiedział, Ŝe to nie tylko nadchodzący sztorm kaŜe Ethanowi kierować łódź z powrotem w stronę brzegu. - Chłopak pewnie wrócił juŜ ze szkoły - powiedział. - Tak. ChociaŜ Seth był wystarczająco samodzielny i mógł po południu przebywać w domu sam, Ethan nie chciał kusić losu. Dziesięcioletni chłopiec, na dodatek obdarzony takim temperamentem jak Seth, potrafi ściągnąć na siebie mnóstwo kłopotów. Kiedy za kilka tygodni Cam wróci z Europy, wtedy juŜ na zmianę będą zajmować się Sethem. Na razie jednak cała odpowiedzialność za chłopca spoczywała na Ethanie. Woda w zatoce wzburzyła się i tak samo jak niebo nabrała ciemnoszarego koloru, ale ani męŜczyźni, ani pies nie przejmowali się niespokojnym kołysaniem, kiedy łódź z trudem wspinała się na wysokie grzbiety fal, a potem nagle opadała. Simon, szczerząc zęby w psim uśmiechu, stał na dziobie z uniesionym wysoko łbem, a wiatr odwiewał mu do tyłu uszy. Ethan sam zbudował ten kuter i wiedział, Ŝe łódź wytrzyma nawałnicę. Równie spokojny jak pies, Jim schronił się pod płócienny daszek i, otulając płomyk dłońmi, zapalił papierosa. Na narzeŜu St. Chris roiło się od turystów. Pierwsze dni czerwca wyciągnęły ich z miasta i skusiły do wyjazdu poza przedmieścia Waszyngtonu i Baltimore. Ethan uwaŜał, Ŝe, dla tych ludzi niewielkie miasteczko St.Chris, z wąskimi uliczkami, domami o drewnianych ścianach i maleńkimi sklepikami, jest niezwykle interesującym miejscem. Z przyjemnością się przyglądali, jak śmigają ręce ludzi

przebierających kraby, chętnie jedli placki z krabów lub opowiadali przyjaciołom, Ŝe próbowali zupy przyrządzonej z samicy kraba. Zatrzymywali się w pensjonatach - chociaŜ St.Chris dysponowało zaledwie czterema - i wydawali pieniądze w restauracjach oraz sklepach z pamiątkami. Ethan nie miał nic przeciwko turystom. W okresach, kiedy zatoka skąpiła swych darów, to właśnie oni utrzymywali miasteczko przy Ŝyciu. Doszedł równieŜ do wniosku, Ŝe moŜe w niedalekiej przyszłości ci sami ludzie zaczną marzyć o ręcznie robionej, drewnianej Ŝaglówce. Kiedy Ethan przycumował w porcie, zerwał się wiatr. Jim wyskoczył zgrabnie, by zawiązać liny, a jego krótkie nogi i przysadziste ciało sprawiały, Ŝe wyglądał jak skacząca Ŝaba w białych gumowcach i brudnej czapeczce. Na niedbały gest Ethana, Simon przysiadł na zadzie i został na kutrze, tymczasem obaj męŜczyźni rozładowywali całodniowy połów, nie zwaŜając na coraz mocniejszy wiatr podrzucający wypłowiałym, niegdyś zielonym daszkiem łódki. Ethan obserwował zmierzającego w ich stronę Pete'a Monroe. Był to krępy męŜczyzna w workowatych spodniach khaki i czerwonej koszuli w kratkę. Spod wyszmelcowanego kapelusza wystawały srebrzystoszare włosy. - Widzą, Ŝe miałeś dziś niezły połów, Ethan. Ethan uśmiechnął się. Lubił pana Monroe, chociaŜ facet miał węŜa w kieszeni. Mocno trzymał w garści prowadzony przez siebie „Monroe's Crab House". Jednak, zdaniem Ethana, wszyscy ludzie utrzymujący się z połowów zawsze skarŜyli się na zbyt małe zyski. Ethan odsunął do tyłu czapeczkę i podrapał się po karku, gdzie czuł łaskotanie spływającego potu i wilgotnych włosów. Nie narzekam. - Wcześnie dzisiaj kończysz. - Nadchodzi sztorm. Monroe przytaknął. Pracujący dla niego ludzie, którzy zajmowali się sortowaniem krabów, dotychczas siedzieli w cieniu płóciennego daszka w paski, ale powoli zaczynali przenosić się do wewnątrz. Zdawał sobie sprawę, Ŝe deszcz moŜe wpędzić do środka równieŜ turystów, którzy będą chcieli napić się kawy lub zjeść lody. Nie miał nic przeciwko temu, poniewaŜ był współwłaścicielem kawiarni „Nad zatoką". - Wygląda na to, Ŝe masz tu około siedemdziesięciu buszli. Ethan uśmiechnął się jeszcze promienniej. Ktoś mógłby powiedzieć, Ŝe w jego wyglądzie jest coś z pirata. Ethan na pewno nie obraziłby się o to, chociaŜ byłby nieco zaskoczony. - Moim zdaniem bliŜej dziewięćdziesięciu. - Dokładnie znał cenę rynkową, zdawał sobie jednak sprawę, Ŝe, jak zwykle, będą się targować. Wyjął uŜywane przy negocjacjach cygaro, zapalił je i zabrał się do roboty. Pierwsze duŜe krople deszczu spadły, kiedy Ethan płynął w stronę domu. Doszedł do wniosku, Ŝe otrzymał za swoje kraby całkiem niezłą cenę - wyłowił dzisiaj osiemdziesiąt siedem buszli. Jeśli reszta sezonu wypadnie równie dobrze, trzeba będzie się zastanowić, czy nie warto byłoby na następny rok zarzucić kolejnych stu więcierzy i moŜe nawet zatrudnić na pół etatu kilku ludzi. Od czasu kiedy pasoŜyty znacznie przerzedziły występujące w zatoce ostrygi, nie opłacało się ich łowić. To sprawiało, Ŝe trudno było przetrwać zimę. Ethan potrzebował kilku dobrych sezonów na kraby, by móc lwią część swoich zysków włoŜyć w nowy interes - a takŜe by pomóc w opłaceniu prawnika. Zacisnął wargi na tę myśl, pokonując w drodze do domu kolejne fale. Nie powinni zatrudniać prawnika. Nie podobało mu się, Ŝe muszą wygadanemu typkowi w eleganckim garniturze płacić za to, by oczyścił dobre imię ich ojca. To i tak nie powstrzyma krąŜących po mieście pogłosek. Wszelkie plotki ustaną dopiero wówczas, gdy ludzie znajdą pikantniejszy temat niŜ Ŝycie i śmierć Raya Quinna. No i chłopiec, pomyślał Ethan, spoglądając na wodę, równomiernie smaganą strugami deszczu. Ludzie sporo szeptali o chłopcu, który spoglądał na nich ciemnoniebieskimi oczami Raya Quinna.

Sam Ethan nie zwracał na nich uwagi. Jego zdaniem ludzie mogli mleć ozorami, ile tylko mają ochotę. Nie podobało mu się jednak, i to bardzo, Ŝe plotkarze wyraŜali się nieprzychylnie o człowieku, którego kochał całym sercem. I dlatego pracował tak cięŜko, Ŝe momentami tracił czucie w palcach. Tylko po to, by móc opłacić prawnika. Na dodatek wiedział, Ŝe zrobi wszystko, by przejąć opiekę nad dzieckiem. Grzmot przetoczył się po niebie i jak wystrzał armatni odbił się od powierzchni .ody. Zrobiło się ciemno, jakby zapadał zmrok, a ołowiane chmury wyrzucały z siebie strugi deszczu. Mimo to Ethan wcale się nie spieszył, przybijając do po-mostu tuŜ przy jego domu. W końcu odrobina deszczu nikomu nie zaszkodzi. Simon, zupełnie jakby się zgadzał z zapatrywaniami swego pana, wyskoczył z łodzi i zaczął płynąć do brzegu, a w tym czasie Ethan mocował liny. Potem zabrał swój pojemnik na lunch i, stukając mokrymi rybackimi butami o pomost, ruszył w stronę domu. Na tylnej werandzie zdjął buty. W młodości matka wystarczająco często wyraŜała chęć obdarcia go ze skóry za typowo męskie zachowanie, kiedy zostawiał za sobą ślady. Mimo to pozwolił psu wsunąć wilgotny nos w drzwi i wejść do środka. Chwilę później rzuciły mu się w oczy lśniące podłogi. Cholera, pomyślał, patrząc na ślady łap i słysząc, Ŝe pies wita kogoś radosnym ujadaniem. Rozległ się pisk, po którym nastąpiło jeszcze głośniejsze szczekanie, a potem śmiech. - Jesteś kompletnie przemoczony! W łagodnym, niskim kobiecym głosie słychać było rozbawienie, ale równieŜ stanowczość, więc Ethan skrzywił się, czując wyrzuty sumienia. - Idź sobie, Simon! Idź stąd. Wysusz się na werandzie. Usłyszał następny pisk, potem dziecięcy chichot, do którego w końcu przyłączył się śmiech chłopca. Paczka w komplecie, pomyślał Ethan, wycierając mokre włosy. Kiedy usłyszał, Ŝe ktoś idzie w jego stronę, ruszył prosto do szafki, w której znajdowała się miotła i szmata do podłogi. Rzadko poruszał się szybko, ale jeśli musiał, potrafił to zrobić. - Och, Ethan. Grace Monroe wzięła się pod boki i spoglądała to na niego, to na ślady psich łap zostawione na świeŜo wypastowanej podłodze. - JuŜ to ścieram. Przepraszam. - ZauwaŜył, Ŝe szmata jest jeszcze wilgotna. Doszedł do wniosku, Ŝe lepiej nie patrzeć na Grace. - Nie pomyślałem – mruknął pod nosem, napełniając wiadro pod zlewem. - Nie wiedziałem, Ŝe dzisiaj do nas wpadniesz. - Czy to znaczy, Ŝe jeśli się mnie nie spodziewasz, pozwalasz mokremu psu biegać po domu i brudzić podłogi? Wzruszył ramionami. - Gdy wychodziłem dziś rano, podłoga była brudna, więc myślałem, Ŝe nie zaszkodzi jej odrobina wilgoci. - Po chwili trochę się rozluźnił. Od jakiegoś czasu zawsze potrzebował kilku minut, by poczuć się swobodnie w obecności Grace. - Ale gdybym wiedział, Ŝe tu jesteś i Ŝe będziesz chciała obedrzeć mnie ze skóry, zostawiłbym psa na werandzie. Odwrócił się do niej radośnie uśmiechnięty, co sprawiło, Ŝe Grace westchnęła. - Och, daj mi tę szmatę. Zrobię to sama. - Nie. Mój pies, mój bałagan. Słyszałem Aubrey,

Niemal bezwiednie Grace oparła się o framugą drzwi. Była zmęczona, ale to zdarzało jej się bardzo często. Ona równieŜ miała juŜ za sobą osiem godzin pracy. Czekały ją jeszcze cztery przy podawaniu drinków w „Snidley's Pub". Zdarzały się wieczory, kiedy kładąc się do łóŜka miała wraŜenie, Ŝe słyszy, jak jej stopy płaczą. - Zajmuje się nią Seth. Musiałam poprzestawiać dni. Dziś rano zadzwoniła do mnie pani Lynley z pytaniem, czy mogę tak wszystko pozamieniać, by jutro przygotować jej dom na przyjazd teściowej, która zadzwoniła z Waszyngtonu i wprosiła się na kolację. Zdaniem pani Lynley, jej teściowa jest kobietą traktującą nawet najdrobniejszy pyłek jako grzech przeciw Bogu i ludziom. Przyszło mi na myśl, Ŝe nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli posprzątam u ciebie dzisiaj zamiast jutro. - Cieszymy się za kaŜdym razem, kiedy moŜesz do nas przyjść, Grace, i jesteśmy ci niezmiernie wdzięczni. Obserwował ją spod rzęs, równocześnie ścierając podłogę. Zawsze uwaŜał, Ŝe jest ładna. Miała złociste włosy i długie nogi. Podobała mu się jej krótko obcięta, chłopięca fryzurka i sposób, w jaki włosy układały się na głowie, przypominając lśniącą czapeczkę z frędzelkami. Była szczupła jak najlepsze modelki, Ethan wiedział jednak, Ŝe długie i smukłe ciało Grace wcale nie jest przeznaczone do pokazywania modnych ciuchów. O ile dobrze pamiętał, niegdyś była tyczkowatym, chudym dzieckiem. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w St. Chris i w domu Quinnów, mogła mieć siedem, osiem lat. Doszedł do wniosku, Ŝe teraz Grace ma dwadzieścia kilka lat i z pewnością nie jest chuda. Przypomina młodziutką wierzbę, pomyślał i o mało się nie zarumienił. Uśmiechnęła się do niego i w tym momencie w jej zielonych jak u syreny oczach pojawiło się jakieś ciepło, a na policzkach delikatne dołeczki. Z bliŜej nieokreślonych powodów widok krzepkiego męŜczyzny trzymającego w rękach szmatę serdecznie ją rozbawił. - Miałeś dobry dzień, Ethan? - Niezły. - Starannie wytarł podłogę. Zawsze był skrupulatny. Potem ponownie podszedł do zlewu, by wypłukać wiadro i szmatę. - Sprzedałem twojemu ojcu mnóstwo krabów. Na wzmiankę o ojcu uśmiech Grace nieco przybladł. Między nimi istniał pewien dystans, który powstał w czasie, kiedy zaszła w ciąŜę z Aubrey i wyszła za mąŜ za Jacka Caseya, człowieka, którego jej ojciec uwaŜał za „pozbawioną jakiejkolwiek wartości tłustą małpę". Okazało się, Ŝe w przypadku Jacka ojciec miał słuszność. Facet zostawił ją na lodzie na miesiąc przed urodzeniem się Aubrey. Przy okazji zabrał ze sobą wszystkie oszczędności Grace, jej samochód i znaczną część szacunku do samej siebie. Grace przypomniała sobie jednak, Ŝe ma juŜ to za sobą. Na dodatek całkiem nieźle sobie radzi. Co więcej, ma zamiar nadal sobie radzić, nie biorąc od rodziny ani centa - nawet jeśli w tym celu będzie musiała zapracować się na śmierć. Usłyszała, Ŝe Aubrey znów się śmieje. Był to długi, perlisty śmiech. Uraza Grace zniknęła bez śladu. Ma wszystko, co się liczy. Tym wszystkim był chicho-czący w pokoju obok jasnooki aniołek o kręconych włosach. - Zanim wyjdę, przygotuję wam jakąś kolację. Ethan odwrócił się i jeszcze raz na mą spojrzał. Odrobinę się opaliła i z tą opalenizną było jej do twarzy. Słońce przydawało jej skórze jakiegoś ciepła. Grace miała pociągłą twarz, idealnie pasującą do szczupłego ciała - chociaŜ podbródek wskazywał na sporą dozę uporu. Gdyby ktoś po prostu na nią zerknął, zobaczyłby wysoką, fantastyczną blondynkę - zgrabne ciało i ładna twarz, która sprawia, Ŝe trudno od niej oderwać wzrok. Ale jeśli się jej lepiej przyjrzało, trudno było nie zauwaŜyć cieni pod tymi duŜymi zielonymi oczami i znuŜenia rysującego się wokół delikatnych ust. - Nie musisz tego robić, Grace. Powinnaś iść do domu i chwileczkę odpocząć. Dziś wieczorem pracujesz jeszcze w „Snidley's", prawda? - Mam czas...poza tym obiecałam Sethowi „sloppy Joe". Tonie potrwa długo.

Widząc, Ŝe Ethan nie odrywa od niej wzroku, poruszyła się niespokojnie. JuŜ dawno temu pogodziła się z faktem, Ŝe jego długie, zamyślone spojrzenia wywołują w jej sercu dziwny niepokój. Doszła do wniosku, Ŝe jest to jeszcze jeden z jej Ŝyciowych problemów. - O co chodzi? - zapytała i potarła dłonią policzek, zupełnie jakby przy puszczała, Ŝe ma na nim jakąś plamkę. - O nic. Ale jeśli masz zamiar coś gotować, powinnaś zostać trochę dłuŜej i pomóc nam to zjeść. - Z ogromną przyjemnością. - Znowu się rozluźniła. Wzięła od niego wiadro i szmatę, by osobiście je odłoŜyć. -Aubrey uwielbia przebywać tu z tobą i Sethem. MoŜe przyłączyłbyś się do nich? Muszę jeszcze dokończyć pranie, a potem zacznę przygotowywać kolację. - Pomogę ci. - Nie zgadzam się. - Był to następny punkt honoru Grace. To, za co jej płacą, wykonuje sama. Robi wszystko, co do niej naleŜy. - Lepiej idź do frontowego pokoju. A przy okazji nie zapomnij zapytać Setha o test z matematyki. Właśnie dzisiaj dostali go z powrotem - Jak mu poszło? - Dostał następną szóstkę. Mrugnęła, po czym przepędziła Ethana z kuchni. Seth ma taki bystry umysł, pomyślała, kierując się do pralni. Gdyby, będąc młodsza, miała lepszą głowę do liczb i potrafiła myśleć bardziej praktycznie, na pewno nie spędziłaby szkolnych lat na marzeniach. Miała pewną konkretną umiejętność i wcale nie było to serwowanie drinków, ani doprowadzanie cudzych domów do połysku czy sortowanie krabów. Miała przed sobą karierę, z której musiała zrezygnować w chwili, gdy nagle okazało się, Ŝe jest sama, na dodatek w ciąŜy i Ŝe wszelkie jej marzenia o wyjeździe do Nowego Jorku i zostaniu tancerką prysnęły jak bańka mydlana. I tak było to głupie marzenie, wmawiała sobie, opróŜniając suszarkę i wkładając do niej wilgotne rzeczy wyjęte przed chwilą z pralki. Gruszki na wierzbie, powiedziałaby jej matka. To jednak nie zmieniało faktu, Ŝe dorastając pragnęła tylko dwóch rzeczy. Tańca i Ethana Quinna. I jedno, i drugie okazało się nieosiągalne. Westchnęła lekko i przytknęła do policzka wyjęte właśnie z kosza, delikatne prześcieradło. Było to prześcieradło Ethana, zdjęte tego dnia z jego łóŜka. Czuła na nim zapach ukochanego męŜczyzny i przez minutę czy dwie oddała się marzeniom. Zastanawiała się, jak by to było, gdyby Ethan jej pragnął i gdyby mogła sypiać z nim na tych prześcieradłach, w tym właśnie domu. Ale marzenia nie popchną roboty do przodu, marzeniami nie zapłaci się równieŜ czynszu ani nie kupi za nie rzeczy, które potrzebne są jej córeczce. Energicznie poskładała prześcieradła i ułoŜyła je starannie na dudniącej suszarce. Nie wstydziła się tego, Ŝe zarabia na utrzymanie, sprzątając domy i podając drinki. I z tym, i z tym nieźle dawała sobie radę. Była uŜyteczna. Ludzie jej potrzebowali. To powinno jej wystarczyć. Natomiast na pewno nie potrzebował jej męŜczyzna, który tak krótko był jej męŜem. Gdyby się kochali, gdyby naprawdę się kochali, byłoby zupełnie inaczej. Zdawała sobie sprawę, Ŝe z jej strony była to pełna desperacji potrzeba, by do kogoś naleŜeć, by czuć się kobietą poŜądaną. Dla Jacka... Grace potrząsnęła głową. Prawdę mówiąc, nie wiedziała, kim była dla Jacka. Podejrzewała, Ŝe po prostu stanowiła dla niego swego rodzaju urozmaicenie, którego efektem była ciąŜa. Jej zdaniem Jack był święcie przekonany, Ŝe postąpił niezwykle honorowo, zabierając ją w pewien chłodny jesienny dzień do gmachu sądu, stając z nią przed sędzią pokoju i wymieniając przysięgę małŜeńską. Nigdy się nad nią nie znęcał. Nigdy nie spił się do nieprzytomności i nie sponiewierał jej, tak jak robią to czasami niektórzy męŜowie, pragnąc pozbyć się Ŝon. Nie uganiał się za innymi kobietami - przynajmniej o niczym takim nie wiedziała. ZauwaŜyła jednak, Ŝe w miarę jak jej brzuch się zaokrąglał, w oczach Jacka coraz częściej pojawiała się panika.

Potem pewnego dnia po prostu zniknął bez słowa. Najgorsze jednak było to, pomyślała Grace, Ŝe poczuła wówczas ulgę. Nawet jeśli Jack prawie nic dla niej nie zrobił, przynajmniej zmusił ją do tego, by dorosła i wzięła na siebie odpowiedzialność. A to, co od niego dostała, było cenniejsze niŜ wszystkie gwiazdy na niebie. Wrzuciła złoŜone ubrania do kosza, oparła go o biodro i ruszyła do frontowego pokoju. To tutaj właśnie znajdował się jej skarb. Kręcone, jasne włoski wirowały wokół główki Aubrey, a ładna róŜowa twarzyczka promieniała radością. Dziewczynka siedziała na kolanach Ethana i ani na chwilę nie przestawała paplać. Mająca dwa latka Aubrey Monroe przypominała róŜowego, pozłacanego aniołka z obrazu Botticellego z promiennymi, zielonymi oczami i dołeczkami policzkach. Miała drobniutkie mleczne ząbki i rączki o długich paluszkach. ChociaŜ Ethan rozumiał zaledwie połowę jej paplaniny, przez cały czas powaŜnie przytakiwał. - I co potem zrobił Głuptas? - zapytał, kiedy zorientował się, Ŝe Aubrey opowiada mu jakąś historyjkę o szczeniaku Setha. - Poliział mnie po buzi. - Uniosła obie rączki i z rozbawieniem w oczach przesunęła nimi po policzkach. - Ciałej buzi. - Uśmiechając się, pogłaskała twarz Ethana i zaczęła zabawę, którą bardzo lubiła. Au! Roześmiała się i znów potkała jego twarz. - Mas blodę. Uczynnie dotknął czubkami palców jej policzka, a potem gwałtownie od-sunął rękę. - Au. Ty teŜ masz brodę. - Nieplawda! To ty ją mas. - Nie. - Przytulił ją do siebie, a Aubrey wierciła się zadowolona i obsypywała jego policzki głośnymi pocałunkami. - Właśnie Ŝe ty. Z głośnym śmiechem wywinęła mu się z rąk i podbiegła do rozłoŜonego na podłodze chłopca. - Seth ma blodę. Obsypała jego policzki niedbałymi całusami. Seth uwaŜał się za męŜczyznę, więc uznał, Ŝe powinien się skrzywić. - Jezu, Aub, daj mi chwilę odpocząć. - By odwrócić jej uwagę, wziął do ręki jeden z jej samochodzików i przejechał nim delikatnie w dół po ramieniu małej. Jesteś torem wyścigowym. Oczy dziewczynki rozpromieniły się i w lot podchwyciła nowy pomysł na zabawę. Porwała samochodzik i zaczęła nim jeździć - nie siląc się zbytnio na delikatność - po kaŜdej płaszczyźnie ciała Setha, do której zdołała sięgnąć. Ethan tylko się uśmiechnął. - Sam zacząłeś, chłopcze - powiedział, kiedy Aubrey stanęła na udzie Setha, próbując sięgnąć do jego drugiego ramienia. - Lepsze to niŜ obślinianie - stwierdził Seth, mimo to uniósł ramię, by uchronić Aubrey przed upadkiem na podłogę. Grace przez krótką chwilę stała i obserwowała ich. MęŜczyzna rozsiadł się wygodnie w duŜym krześle z wysokim oparciem i z uśmiechem spoglądał na dzieci. A dzieci przysunęły do siebie główki jedna z nich była niewielka i pokryta złocistymi kędziorkami, a drugą zdobiła o kilka odcieni ciemniejsza zmierzwiona czupryna. Mały, zagubiony chłopczyna, pomyślała i poczuła, Ŝe jej serce wyrywa się do niego. Tak samo działo się za kaŜdym razem od momentu, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Setha. Na szczęście znalazł drogę do domu. A jej ukochana córeczka, której Grace, jeszcze będąc w ciąŜy, obiecała miłość, opiekę i mnóstwo radości... Aubrey zawsze będzie miała dom.

Na dodatek ten męŜczyzna, który niegdyś równieŜ był zagubionym chłopcem, wiele lat temu wśliznął się w jej dziewczęce marzenia i właściwie nigdy się stamtąd nie wyniósł. To on stworzył ten dom. Deszcz bębnił o dach, a telewizor szemrał cichutko, nie zakłócając miłej at-mosfery. Psy spały na frontowej werandzie, a wilgotny wiatr wpadał przez osło-nięty siatką otwór w drzwiach. Choć Grace zdawała sobie sprawę, Ŝe nie ma do tego prawa, nagle ogarnęła ją przemoŜna chęć, by odstawić kosz z praniem, podejść do Ethana i usiąść mu na kolanach. Chciała być tu mile widziana, wręcz oczekiwana. Pragnęła móc na krótką chwilę zamknąć oczy i stać się częścią tego wszystkiego. Mimo to wycofała się, dochodząc do wniosku, Ŝe nie jest w stanie wkroczyć w ten cichy, rozleniwiony i beztroski świat. Wróciła do kuchni i znalazła się w blasku płonących nad głową jasnych, moŜe nawet odrobinę zbyt mocnych lamp. Postawiła kosz na stole i zaczęła gromadzić wszystkie składniki potrzebne do przyrządzenia kolacji. Kiedy w kilka minut później pojawił się Ethan, by wziąć sobie piwo, mięso obrumieniało się juŜ na patelni, frytki smaŜyły się na oleju orzechowym, a Grace robiła sałatkę. - Rozchodzą się tu jakieś wspaniałe zapachy. Przez chwilę stał niezręcznie w drzwiach. JuŜ bardzo dawno temu odwykł od tego, by ktoś mu gotował, zwłaszcza kobieta. Jego ojciec czuł się w kuchni jak ryba w wodzie, ale matka... Ilekroć coś ugotowała, zawsze Ŝartowali, Ŝe będzie musiała wykorzystać całą swoją medyczną wiedzę, by zdołali to przeŜyć. - Kolacja będzie gotowa mniej więcej za pół godziny. Mam nadzieję, Ŝe nie masz nic przeciwko zjedzeniu jej o tak wczesnej porze. Muszę jeszcze zaprowadzić Aubrey do domu, wykąpać ją i przebrać się do pracy. - Nigdy nie mam nic przeciwko jedzeniu, zwłaszcza jeśli to nie ja je przyrządzam. Chciałbym jeszcze wybrać się dziś wieczorem na kilka godzin na przystań. - Och. - Spojrzała na niego i zdmuchnęła sobie grzywkę z oczu. – Trzeba było mi powiedzieć. Przygotowałabym wszystko jeszcze wcześniej. - Nie szkodzi, tak jest dobrze. - Pociągnął łyk piwa z butelki. – Napijesz się czegoś? - Nie, dziękuję. Mam zamiar wykorzystać do sałatki sos przygotowany przez Philipa. Wygląda bardziej obiecująco niŜ kupny. Deszcz powoli ustawał, stopniowo zamieniając się w spokojną mŜawkę, przez którą usiłowało się przebić załzawione słońce. Grace spojrzała w okno. Zawsze miała nadzieję, Ŝe uda jej się zobaczyć tęczę. - Kwiaty Anny całkiem nieźle się trzymają - skomentowała. - Deszcz dobrze im zrobi. - Dzięki niemu nie muszę wywlekać węŜa ogrodowego. Urwałaby mi głowę, gdyby zwiędły w czasie jej nieobecności. - Wcale bym się jej nie dziwiła. CięŜko napracowała się przy nich przed ślubem. Rozmawiając z Ethanem, Grace ani na chwilę nie przerywała pracy. Wykonywała wszystkie czynności szybko i z ogromną wprawą. Osaczyła frytki i wrzuciła na skwierczący olej następną porcję ziemniaków. - To był cudowny ślub - ciągnęła, mieszając w miseczce sos do mięsa. - Rzeczywiście wypadł całkiem nieźle. Dopisała nam pogoda. - Och, tego dnia nie mogło padać. To byłby grzech. Przypomniała sobie wszystko z niezwykłą wyrazistością. Zieleń trawy na podwórku i połyskującą powierzchnię wody. Zasadzone przez Annę kwiaty mie-niły się feerią barw - a te które powkładała do mis oraz doniczek, zdobiły biały wybieg, którym szła panna młoda na spotkanie swego przyszłego

męŜa. Biała suknia układała się we wspaniałe fałdy, a leciutki welon jedynie pod-kreślał ciemne, nieprawdopodobnie szczęśliwe oczy. Krzesła były pozajmowane PRZez przyjaciół i rodzinę. Dziadkowie Anny nie zdołali opanować łez. A Cam -gburowaty i niedbały Cameron Quinn - spoglądał na swą narzeczoną, jakby wła-śnie wręczono mu klucze do nieba. Podwórkowy ślub, pomyślała Grace. Uroczy, prosty, romantyczny. Idealny. - Ona jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałam - powiedziała z westchnieniem, w którym była jedynie odrobina zazdrości. – Ciemnowłosą i egzotyczną. - Pasuje do Cama. - Wyglądali jak gwiazdy filmowe, byli tacy eleganccy i pełni blasku. - Uśmiechnęła się do siebie, wlewając ostry sos do mięsa. - Kiedy obaj z Philipem zagraliście tego walca, by mogli zatańczyć pierwszy taniec, była to najbardziej romantyczna chwila, jaką kiedykolwiek widziałam. - Westchnęła jeszcze raz, kończąc robienie sałatki. - Teraz są w Rzymie. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. - Dzwonili do mnie wczoraj rano, poniewaŜ chcieli złapać mnie przed wyjściem. Powiedzieli, Ŝe doskonale się bawią. Słysząc to, roześmiała się. Był to cichy, przytłumiony śmiech, który wydawał się przepływać po jego skórze. - Miesiąc miodowy w Rzymie? JakŜe mogłoby być inaczej. - Zaczęła wybierać następną porcję frytek, a kiedy rozgrzany olej prysnął na jej dłoń, zaklęła cicho: - Cholera. Gdy podnosiła sparzone miejsce do ust, by na nie podmuchać, Ethan skoczył do przodu i chwycił ją za rękę. - Oparzyło cię? - Gdy zobaczył róŜową plamkę, szpecącą długą, wąską dłoń Grace, pociągnął ją do zlewu. - Polej to zimną wodą. - Drobiazg. To tylko niewielkie oparzenie. Zdarza się. -Nie zdarzyłoby się, gdybyś bardziej uwaŜała. - Ściągnął brwi i mocno ściskał jej palce, by utrzymać rękę pod strumieniem wody. - Boli? - Nie. - Nie czuła niczego oprócz jego dotyku i głośnego bicia własnego serca. Zdając sobie sprawę, Ŝe lada chwila zrobi z siebie idiotkę, próbowała się uwolnić. - To nic takiego, Ethan. Nie przejmuj się. - Musisz to posmarować jakąś maścią. Sięgnął do kredensu, by poszukać jakiejś tubki, i uniósł głowę. Napotkał jej wzrok. Znieruchomiał, nie zwaŜając na płynącą wodę i na to, Ŝe ich dłonie uwięzione są pod zimnym strumieniem. Zawsze robił wszystko, by uniknąć przebywania tak blisko Grace, na tyle blisko, by widzieć te drobne, złociste plamki w jej oczach - poniewaŜ wówczaszaczynał o nich myśleć. Potem musiał przypominać sobie, Ŝe to Grace, dziewczy- na, która rosła na jego oczach. Kobieta będąca matką Aubrey. Sąsiadka, która uwaŜała go za zaufanego przyjaciela. - Musisz bardziej dbać o siebie. - Jego głos był szorstki, a słowa z trudem przeciskały się przez zaschnięte gardło. Pachniała cytrynami. - Nic rni nie będzie. Czuła, Ŝe umiera, zawieszona między przyprawiającą o zawrót głowy radością a bezgraniczną rozpaczą. Trzymał jej dłoń, jakby to było najkruchsze szkło. I spoglądał na nią, marszcząc brwi zupełnie jakby miała mniej zdrowego rozsąd-ku niŜ jej dwuletnia córeczka. - Frytki się przypalą, Ethan. -No tak. Przemknęło mu przez myśl, Ŝe jej ustaw dotyku mogą być tak delikatne, jak wyglądają, więc zawstydzony odsunął się gwałtownie do tyłu i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu tubki z maścią. Czuł, Ŝe serce niespokojnie wali mu w piersiach, i był z tego powodu bardzo niezadowolony. Wolał, gdy wszystko odbywało się spokojnie i bez Ŝadnych niespodzianek.

- Mimo to nałóŜ odrobinę tej maści. - PołoŜył tubkę na ladzie i wyprostował się. - Przypilnuję... dzieciaki, Ŝeby umyły się przed kolacją. Po drodze zabrał kosz z praniem i wyszedł. Grace spokojnie zakręciła wodę, a potem odwróciła się i zaczęła ratować frytki. Zadowolona z postępu w przygotowywaniu kolacji, wzięła do ręki maść, posmarowała nią czerwoną plamkę na dłoni i schowała tubkę na swoje miejsce. Potem oparła się o zlew i wyjrzała przez okno. Mimo to nie udało jej się zobaczyć tęczy. 2 Nie istnieje nic wspanialszego niŜ sobota - chyba Ŝe jest to sobota poprzedzająca ostatni tydzień nauki przed wakacjami. Ten wspaniały dzień ma w sobie urok wszystkich sobót Ŝycia połączonych w jedną ogromną, świetlistą kulę. W sobotę, zamiast siedzieć w klasie, moŜna było popływać na kutrze z Etha-nem i Jimem. Oznaczało to cięŜką pracę, palące słońce i zimne napoje. Jednym słowem, męskie sprawy. Nasunąwszy na oczy daszek czapeczki i dodatkowo przysłoniwszy je odlotowymi okularami przeciwsłonecznymi kupionymi podczas wyprawy do centrum handlowego, Seth wysunął przed siebie hak, by wyciągnąć następny pływak. Musiał dobrze napiąć mięśnie, więc doszedł do wniosku, Ŝe więcierz jest pełny. Chłopiec obserwował, jak pracuje Jim -jak nachyla sieć i ze znajdującego się na jej dnie pudełka z przynętą zdejmuje korek, który niegdyś był wieczkiem puszki z ostrygami. Kiedy Jim wytrząsał starą przynętę, Seth zauwaŜył wydzierające się opętańczo i nurkujące mewy. Fantastycznie. Teraz trzeba mocno chwycić więcierz, odwrócić go i energicznie nim potrząsnąć, Ŝeby kraby, które znajdują się w jego górnej części, wypadły do czekającej na nie balii. Seth doszedł do wniosku, Ŝe gdyby tylko chciał, sam zdołałby sobie z tym wszystkim poradzić. Wcale się nie bał kilku głupich krabów, chociaŜ wyglądały jak ogromne mutanty robaków pochodzących z Wenus i miały szczypce, które potrafiły ciachać albo szczypać. Jego zajęcie polegało jednak na zakładaniu nowej przynęty w postaci kilku garści obrzydliwych kawałków ryby. Potem zatykał korek i upewniał się, czy wszystko jest w porządku. Pozostawało jeszcze sprawdzenie odległości między poszczególnymi znakami i jeśli nie było Ŝadnych problemów, naleŜało wyrzucić więcierz za burtę. Plusk! Po chwili musiał wyciągnąć hak po następny pływak. Teraz Seth potrafił juŜ rozróŜnić poszczególne gatunki krabów. Jim powiedział mu, Ŝe samiczki malują sobie paznokcie. Rzeczywiście tak to wyglądało, bo miały czerwone szczypce. Dzikie wzory widoczne na podbrzuszu to narządy płciowe krabów. KaŜdy z łatwością mógł zobaczyć, Ŝe samce mają tam coś długiego, przypominającego kształtem „t", coś, co po prostu wygląda jak penis. Jim pokazał mu równieŜ parę spółkujących krabów - nazwał je „parką" - i to juŜ było bardzo duŜo. Samiec wszedł na samiczkę, wsunął ją pod siebie i potem przez kilka dni pływał razem z nią. Seth uznał, Ŝe one lubią to robić. Ethan powiedział, Ŝe te kraby wzięły ze sobą ślub, a kiedy Seth parsknął śmiechem, Ethan uniósł brew. Jednak jego stwierdzenie na tyle zaintrygowało chłopca, Ŝe skorzystał ze szkolnej biblioteki, by dowiedzieć się czegoś więcej. W końcu doszedł do wniosku, Ŝe w pewnym sensie rozumie, co jego brat miał na myśli. Samczyk ochrania samiczkę, trzymając ją pod sobą, poniewaŜ moŜe ona spółkować tylko podczas ostatniego linienia, a jej skorupka jest w tym czasie tak delikatna, Ŝe nie stanowi Ŝadnej ochrony. Nawet kiedy juŜ to zrobią, samczyk nadal nosi samiczkę pod sobą, aŜ jej skorupka stwardnieje. Samiczka jest w stanie spółkować tylko raz w Ŝyciu, dlatego rzeczywiście moŜna powiedzieć, Ŝe te kraby wzięły ze sobą ślub. Tak samo jak Cam i panna Spinelli, pomyślał Seth, po czym przypomniał sobie, Ŝe teraz będzie musiał mówić do niej „Anna". Mnóstwo kobiet płakało na ich ślubie, a faceci śmiali się i Ŝartowali.

Wszyscy byli zachwyceni kwiatami, muzyką i ogromną ilością jedzenia. Jego to nie wzruszało. Zdaniem Setha ślub oznaczał, Ŝe moŜna uprawiać seks, kiedy tylko ma się na to ochotę, i nikt nie ma prawa się o to czepiać. Mimo to było odlotowo. Nigdy w Ŝyciu nie brał udziału w takim wydarzeniu. Nie przeszkadzało mu nawet, Ŝe Cam zaciągnął go przedtem do centrum handlowego i zmusił do przymierzenia kilku garniturów. I tak było fajnie. ChociaŜ czasami martwił się, do jakiego stopnia wszystko się zmieni, kiedy przywyknie do nowej sytuacji. Teraz w domu zamieszka kobieta. Lubił Annę, była całkiem w porządku. ChociaŜ pracowała w opiece społecznej, grała z nim w otwarte karty. Nic jednak nie zmieniało faktu, Ŝe była kobietą. Tak samo jak jego matka. Seth odsunął na bok tę myśl. Jeśli zacznie myśleć o matce, jeśli przypomni sobie, jak wyglądało Ŝycie u jej boku - jeśli wspomni męŜczyzn, narkotyki i brudne, maleńkie pokoiki - zepsuje sobie dzień. W ciągu dziesięciu lat Ŝycia nie miał zbyt wielu słonecznych dni, dlatego nie moŜe ryzykować straty jednego z nich. - Uciąłeś sobie drzemkę, Seth? Łagodny głos Ethana przywrócił Setha do rzeczywistości. Chłopiec zamrugał powiekami i zobaczył słońce połyskujące na powierzchni wody oraz podskakujące pomarańczowe pływaki. - Zamyśliłem się - mruknął pod nosem i szybko wyciągnął następny pływak. - Ja tam nie lubię za duŜo myśleć. - Jim wyciągnął sieć na okręŜnicę i zaczaj wybierać kraby. Kiedy się uśmiechnął, jego ogorzała twarz pokryła się zmarszcz kami. - MoŜna się nabawić zapalenia opon mózgowych. - Cholera - powiedział Seth i pochylił się do przodu, by przyjrzeć się wyłowionym właśnie krabom. - Ta sztuka zaczyna linieć. Jim chrząknął i chwycił kraba za pękniętą skorupkę. - Ten olbrzym do jutra znajdzie się na czyjejś kanapce. - Puścił do Setha perskie oko i wrzucił kraba do zbiornika. - MoŜe nawet mojej. Głuptas, który wciąŜ był na tyle młody, Ŝe w pełni zasługiwał na swoje imię, zaczął węszyć przy sieci, wzniecając potworny rejwach wśród krabów. Kiedy nagle ciachnęły go jakieś szczypce, szczeniak odskoczył ze skowytem do tyłu. - A to ci psiak. - Jim zaniósł się śmiechem. - Jemu na pewno nie grozi zapalenie opon mózgowych. Nawet kiedy juŜ przywieźli połów na brzeg, opróŜnili zbiornik i podrzucili Jima, jeszcze nie był to koniec dnia. Ethan odsunął się od urządzeń sterowniczych. - Musimy popłynąć na przystań. Chcesz przejąć ster? ChociaŜ oczy Setha były osłonięte ciemnymi okularami, Ethan potrafił je sobie wyobrazić - ich spojrzenie w jakiś sposób musiało pasować do opadniętej szczęki chłopca. Rozbawiło go, gdy Seth jedynie wzruszył ramionami, jakby takie rzeczy zdarzały się kaŜdego dnia. - Jasne. Nie ma sprawy. - Chłopak ujął ster w wilgotne od potu dłonie. Ethan stanął obok; od niechcenia wetknął ręce do kieszeni i ani na chwilę nie spuszczał chłopca z oka. Na wodzie panował spory ruch. Pogodne weekendowe popołudnie przyciągnęło nad zatokę wielu amatorów Ŝeglarstwa. Ale droga nie była daleka, a dzieciak i tak kiedyś powinien się tego nauczyć. Kiedy ktoś mieszka w St. Chris, powinien umieć prowadzić łódź. - Odrobinę na sterburtę - powiedział do Setha. - Widzisz tę łódkę? To jakiś niedzielny Ŝeglarz. Jeśli nie zmienisz kursu, facet gotów wjechać ci prosto w dziób.

Seth przymruŜył oczy, przyjrzał się łodzi i ludziom na jej pokładzie, wreszcie prychnął: - To dlatego, Ŝe większą uwagę zwraca na tę dziewczynę w bikini niŜ na wiatr. - Trzeba przyznać, Ŝe ładnie jej w bikini. - Nie rozumiem, co takiego faceci widzą w babskich piersiach. Na szczęście Ethan nie wybuchnął głośnym śmiechem, tylko powaŜnie przytaknął. - MoŜe częściowo dzieje się tak dlatego, Ŝe sami ich nie mamy. - Wcale ich nie potrzebuję. - Zaczekaj kilka lat - mruknął Ethan po cichu, pozwalając, by silnik zagłuszył jego słowa. Na myśl o tym skrzywił się. Co oni, do diabła, zrobią, kiedy chłopiec zacznie dojrzewać? Ktoś będzie musiał porozmawiać z nim o... o tych sprawach. Ethan zdawał sobie sprawę, Ŝe Seth posiada juŜ na ten temat sporą wiedzę, ale dotyczy ona ponurej i wstrętnej strony całego zagadnienia. Będąc w wieku chłopca, Ethan wiedział to samo. Pewnie juŜ wkrótce któryś z nich będzie musiał wyjaśnić Sethowi, jak to wszystko powinno i jak moŜe wyglądać. Ethan miał cholerną nadzieję, Ŝe ten obowiązek nie spadnie na niego. Zobaczył przystań. Był tu stary, wzniesiony z cegły budynek i pierwszorzędny nowy pomost zbudowany przez niego i jego braci. Poczuł, Ŝe rozpiera go duma. Sam budynek nie wyglądał jeszcze najpiękniej z powodu wykruszonych cegieł i połatanego dachu, ale mimo wszystko coś przy nim zrobili. Okna co prawda były zakurzone, ale nie straszyły juŜ powybijanymi szybami. - Przykręć przepustnicę i zwolnij. Nieświadomie Ethan połoŜył dłoń na dzierŜącej ster ręce Setha. Chłopiec zesztywniał, a po chwili rozluźnił się. WciąŜ ma problemy, gdy ktoś go niespodziewanie dotknie, zauwaŜył Ethan. Ale to powoli mija. - Właśnie tak, jeszcze trochę na sterburtę. Kiedy łódź uderzyła lekko o pale, Ethan wyskoczył na pomost, by zawiązać liny. - Dobra robota. Na jego gest Simon, drŜąc z niecierpliwości, wyskoczył za burtę. Głuptas podniósł nieprawdopodobny wrzask przy okręŜnicy, wahał się chwilę, a potem poszedł w ślady Simona. - Podaj mi lodówkę, Seth. Seth dźwignął ją z pewnym trudem. - MoŜe któregoś dnia mógłbym posterować kutrem podczas połowu krabów. - MoŜe. Ethan zaczekał, aŜ chłopiec bezpiecznie wdrapie się na pomost, a dopiero potem ruszył w stronę najdalszych, otwartych na ościeŜ drzwi budynku. Wypływał przez nie rozdzierający duszę śpiew Raya Charlesa. Ethan postawił lodówkę tuŜ za drzwiami i ujął się pod boki. Kadłub był juŜ skończony. Cam zrywał się bladym świtem, by zrobić to wszystko przed wyjazdem w podróŜ poślubną. Wykonali juŜ poszycie i połączyli poszczególne elementy, by móc zeszlifować i wygładzić miejsca złączeń. We dwóch wykonali szkielet składający się z giętych nad parą elementów, wykorzystując w tym celu narysowane ołówkiem kreski i „wpasowując" kaŜdy wręg przy uŜyciu niewielkiego, równomiernego nacisku. Kadłub jest solidny, pomyślał Ethan. W łodzi zbudowanej przez Quinnów

nie będzie Ŝadnych pęk-nieć w poszyciu. Projekt Ŝaglówki był przede wszystkim dziełem Ethana, Cam tylko gdzienie-gdzie naniósł drobne poprawki. Kadłub miał łukowaty spód; wykonanie takiej konstrukcji było kosztowne, ale dzięki temu Ŝaglówka zyskała dwie zalety - sta- bitność i prędkość. Ethan znał swego klienta. Projektując kształt dziobu postanowił, Ŝe będzie on przypominał przednią część motorówki; tym sposobem nadał Ŝaglówce atrakcyjny wygląd, a dodatko- wy efekt takiego rozwiązania - to moŜliwość rozwijania znacznych prędkości i łatwość utrzymania się na powierzchni wody. Rufa przypominała kształtem dłu-gą ladę, zapewniając tym samym spory nawis, dzięki czemu sama łódź będzie znacznie dłuŜsza niŜ linia wodna. śaglówka była elegancka i pełna wdzięku. Ethan wiedział, Ŝe jego klient w takim samym stopniu zwraca uwagę na wygląd łodzi, jak na przydatność na morzu. Kiedy przyszedł czas na zaimpregnowanie drewna od wewnątrz mieszaniną sporządzoną w połowie z oleju lnianego, a w połowie z terpentyny, Ethan powierzył to zadanie Sethowi. Była to mozolna robota i mimo zachowania ostroŜności oraz uŜycia rękawic trudno było uniknąć przy niej przynajmniej kilku poparzeń. Ale chłopiec spisał się całkiem nieźle. Stojąc przy drzwiach, Ethan przyglądał się linii dziobu i rufy oraz zarysowi górnej krawędzi kadłuba. Postanowił nieco spłaszczyć samo wygięcie pokładu, by łódka była przestronniej sza, bardziej sucha i miała dobry prześwit. Przyszły właściciel miał zamiar zabierać w rejs przyjaciół i rodzinę. Człowiek uparł się przy drewnie tekowym, chociaŜ Ethan zapewniał go, Ŝe poszycie kadłuba wystarczy wykonać z sosny lub cedru. Ten facet ma mnóstwo pieniędzy, które pragnie wydać na swoje hobby, pomyślał Ethan, Ŝeby pokazać swój status. Trzeba było jednak przyznać, Ŝe tek prezentował się wspaniale. Philip pracował przy pokładzie. Próbując uchronić się przed upałem i wilgotnością, rozebrał się do pasa, a jego ciemnobrązowe włosy podtrzymywała odwrócona zniszczonym daszkiem do tyłu czarna czapeczka, bez jakiejkolwiek nazwy zespołu czy emblematu. Philip przykręcał deski pokładu. Co kilka sekund przeraźliwe buczenie elektrycznego śrubokrętu konkurowało z łagodnym tenorem Raya Charlesa. - Jak ci leci? - zawołał Ethan, przekrzykując hałas. Philip podniósł głowę. Jego twarz, przywodząca na myśl udręczonego anioła, lśniła od potu, a w złocistobrązowych oczach widać było poirytowanie. Właśnie powtarzał sobie, Ŝe, na litość boską, jest specjalistą w dziedzinie reklamy, a nie stolarzem. - W tym pomieszczeniu jest większy upał niŜ w piekle w samym środku lata, a to dopiero czerwiec. Musimy zamontować tu jakieś dodatkowe wentylatory. Masz w tej lodówce coś zimnego lub przynajmniej mokrego? Godzinę temu skończy łem wszystko, co nadawało się do picia. - Odkręć kurek w łazience, a będziesz miał wodę - powiedział Ethan spokojnie, pochylając się i wyjmując z lodówki zimne napoje. - To taka nowa technologia. - Bóg jeden raczy wiedzieć, co znajduje się w wodzie z kranu. - Philip złapał rzuconąprzez Ethana puszkę i wykrzywił się na widok etykietki. - Tutaj przynajmniej podają, jakie chemikalia władowali do środka. - Najmocniej przepraszam, ale wypiliśmy cały zapas Evian. Sam wiesz, co Jim sądzi o wodzie swego stwórcy. Nigdy nie ma jej dosyć. - Odpieprz się - powiedział Philip, ale w jego słowach nie było złości. Napił się zimnej pepsi i zmarszczył czoło widząc, Ŝe Ethan podchodzi, by sprawdzić wykonaną przez niego pracę. - Dobra robota. - Dzięki, szefie. Czy mogę liczyć na jakąś podwyŜkę? - Jasne, mogę dać ci dwa razy tyle, ile masz obecnie. Seth jest mistrzem w liczeniu. Ile jest dwa razy zero, Seth?

- Podwójne zero - powiedział Seth z uśmiechem. Swędziały go palce, Ŝeby wypróbować elektryczny śrubokręt. Dotychczas nikt nie pozwolił mu dotknąć Ŝadnego z elektrycznych narzędzi. - No cóŜ, teraz juŜ na pewno będę mógł pozwolić sobie na rejs na Tahiti. - MoŜe weźmiesz prysznic... chyba Ŝe, twoim zdaniem, woda z kranu nie nadaje się równieŜ do mycia. Mogę cię zastąpić. To była kusząca propozycja. Philip był brudny, spocony i potwornie zgrza-ny. Z prawdziwą rozkoszą zamordowałby paru facetów, byle dostać szklaneczkę zimnego pouilly fuisse. Wiedział jednak, Ŝe Ethan wstał przed świtem i ma juŜ za sobą to, co kaŜdy normalny człowiek uwaŜa za dzień pracy. - Wytrzymam jeszcze kilka godzin. - To dobrze. - Ethan spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi. Philip uwielbiał kląć w Ŝywy kamień, ale jeszcze nigdy nikogo nie zawiódł. - Myślę, Ŝe na razie moŜemy zostawić pokład w spokoju. - Czy mogę... - Nie - powiedzieli równocześnie Ethan i Philip, nie dając Sethowi dokończyć pytania. - Do diabła, dlaczego nie? - dopytywał. - PrzecieŜ nie jestem głupi. Nikogo nie zastrzelę tym idiotycznym śrubokrętem, ani nie zrobię nic takiego. - PoniewaŜ to nasza zabawka. - Philip uśmiechnął się. - A obaj jesteśmy więksi od ciebie. Trzymaj. - Sięgnął do tylnej kieszeni. - Skocz do „Crawford's" i przynieś jakąś butelkowaną wodę. Jeśli nie będziesz za bardzo jęczeć, moŜesz za resztę kupić sobie jakieś lody. Seth nie jęczał, ale zaczął mamrotać pod nosem, Ŝe jest wykorzystywany jak niewolnik. Zaraz jednak zawołał psa i wyszedł z nim na zewnątrz. - W jakiejś wolnej chwili naleŜałoby mu pokazać, jak uŜywa się narzędzi - skomentował Ethan. - Ma sprytne ręce. - Tak, ale chciałem, Ŝeby wyszedł. Nie udało mi się porozmawiać z tobą wczoraj wieczorem. Detektyw, idąc po śladach Glorii DeLauter, dotarł aŜ do Nagshead. - To znaczy, Ŝe kieruje się na południe. - Uniósł głowę i spojrzał na Philipa. - Złapał ją? - Ta kobieta bez przerwy zmienia miejsce pobytu i za wszystko płaci gotówką. Dysponuje wielką forsą. - Zacisnął wargi. - Ma czym szastać od chwili, kiedy ojciec zapłacił jej za Setha. - Nie wygląda na to, Ŝeby zamierzała tu wrócić. - Powiedziałbym, Ŝe ten chłopak interesuje ją w takim samym stopniu, jak zdechłe kociątko bezdomnego kocura. Philip przypomniał sobie, Ŝe jego matka była taka sama, o ile w ogóle znajdowała się w pobliŜu. Nigdy nie spotkał Glorii DeLauter, mimo to znał ją całkiem nieźle. I nienawidził jej. - Jeśli jej nie znajdziemy - dodał Philip, przesuwając zimną puszką po czole - nigdy nie poznamy prawdy na temat ojca i Setha. Ethan przytaknął. Wiedział, Ŝe Philip ma tu do wykonania określoną misję i najprawdopodobniej ma rację. Mimo to Ethan, częściej niŜby chciał, zastanawiał się, co zrobią, gdy juŜ poznają prawdę. Po czternastogodzinnym dniu pracy Ethan miał zamiar wziąć nie kończący sią prysznic i napić się zimnego piwa. Zrobił i jedno, i drugie równocześnie. Na kolację postanowili wziąć coś na wynos; potem jadł swą porcję, siedząc samotnie na tylnej werandzie i zachwycając się ciszą wczesnego wieczoru. W domu Seth i Philip toczyli spór, który film na video obejrzeć najpierw. Arnold Schwarzenegger współzawodniczył z Kevinem Costnerem. Ethan stawiał na Arnolda.

Mieli niepisaną umowę, Ŝe w sobotnie wieczory Sethem zajmuje się Philip. Dzięki temu Ethan miał kilka moŜliwości do wyboru. Mógł wejść i przyłączyć się do nich, co czasami robił przy okazji urządzanych przez nich wieczorów filmowych. Mógł iść do swego pokoju i poczytać ksiąŜkę, co często przedkładał nad wszystko inne. Mógł równieŜ gdzieś wyjść, ale robił to niezmiernie rzadko. Przed niespodziewaną śmiercią ojca, śmiercią, po której Ŝycie wszystkich braci uległo powaŜnym zmianom, Ethan mieszkał w swoim maleńkim domku i prowadził spokojne, unormowane Ŝycie. WciąŜ bardzo mu tego brakowało. Starał się nie czuć urazy do młodej pary, której wynajął swój domek. Byli zachwyceni jego przytulnością i często powtarzali to Ethanowi. Podobały im się niewielkie pokoiki z wysokimi oknami, mała zabudowana weranda, wysokie drzewa, które zapewniały cień i osłaniały przed wścibskimi spojrzeniami, a takŜe spokojne pluskanie omywających brzeg fal. On równieŜ uwielbiał to wszystko. Teraz, skoro Cam się oŜenił, a wkrótce wprowadzi się tu Anna, być moŜe Ethan mógłby ponownie się stąd wyrwać. Ale pieniądze pochodzące z czynszu były bardzo potrzebne. A co waŜniejsze, dał słowo. Będzie tu mieszkał dopóty, dopóki nie wygrają walki z prawnikami, a Seth nie zostanie z nimi juŜ na stałe. Kołysząc się, nasłuchiwał pierwszych nawoływań nocnych ptaków. Widocznie musiał się równieŜ zdrzemnąć, poniewaŜ coś zaczęło mu się śnić, i to niezwykle realistycznie. - Zawsze byłeś większym samotnikiem niŜ pozostali - skomentował Ray. Usiadł na okalającej werandę poręczy i obrócił się lekko, by, jeśli zechce, móc spojrzeć na wodę. Jego włosy połyskiwały jak srebrna moneta, odbijając znikają ce światło dnia, i lekko sterczały, unoszone przez łagodny podmuch wiatru. - Zawsze lubiłeś wychodzić, by wszystko przemyśleć i samodzielnie uporać się z własnymi problemami. - Wiedziałem, Ŝe w kaŜdej chwili mogę przyjść do ciebie albo do mamy. Ale i ubiłem radzić sobie sam. - A co teraz? - Ray przysunął się i zwrócił twarz w stronę Ethana. - Nie wiem. MoŜe jeszcze nie ze wszystkim zdołałem się uporać. Seth powoli się przyzwyczaja. Teraz czuje się juŜ znacznie swobodniej w naszym towarzystwie. W ciągu kilku pierwszych tygodni myślałem, Ŝe zwieje. Twoja śmierć zabolała go niemal tak samo jak nas. MoŜe nawet tak samo, poniewaŜ właśnie zaczynał wierzyć, Ŝe jego Ŝycie jakoś się ułoŜy. - Nim go tu przywiozłem, Ŝył w okropnych warunkach. Mimo to daleko im do tych, z którymi ty się zetknąłeś, Ethan, i przez które przeszedłeś. - O mały włos nie zdołałbym przeŜyć. - Ethan wyjął jedno ze swych cygar i niespiesznie zapalił. - Czasami to wszystko do mnie wraca. Czuję ból i wstyd. DrŜę ze strachu i oblewam się potem, poniewaŜ wiem, co się za chwilę stanie. - Wzruszył ramionami. - Seth jest nieco młodszy niŜ ja byłem wtedy. Sądzę, Ŝe juŜ się trochę otrząsnął. Wszystko będzie dobrze, dopóki ponownie nie spotka stę z matką. - Koniec końców i tak do tego dojdzie, ale wówczas nie będzie sam. Na tym polega róŜnica. Wszyscy staniecie po jego stronie. Zawsze bronicie się nawzajem. - Ray uśmiechnął się, ajego duŜa, okrągła twarz natychmiast pokryła się zmarszczkami. - Dlaczego siedzisz sam na werandzie w sobotnią noc, Ethan? Słowo honoru, chłopcze, zaczynasz mnie martwić. - Mam za sobą dość długi dzień. - Kiedy byłem w twoim wieku, zdarzały mi się długie dni i jeszcze dłuŜsze noce. Na litość boską, właśnie skończyłeś trzydzieści lat. Siedzenie na werandzie w sobotnią czerwcową noc to zajęcie dla starszych panów. Rusz się, wybierz się gdzieś samochodem. Sprawdź, jak daleko zajedziesz. - Mrugnął. - Idę o zakład, Ŝe obaj wiemy, dokąd trafisz. Nagła seria z automatycznej broni palnej i towarzyszące jej krzyki sprawiły, Ŝe Ethan podskoczył na krześle. Zamrugał oczami i z niedowierzaniem wpatrywał się w poręcz werandy. Nikogo na niej nie było. To oczywiste, Ŝe nikogo nie ma, pomyślał, gwałtownie potrząsając głową. Tylko przez chwilą się zdrzemnął, to wszystko, a obudziły go dobiegające z sąsiedniego pokoju odgłosy filmu. Kiedy jednak pochylił głowę, zauwaŜył, Ŝe trzyma w ręku Ŝarzące się cygaro. Przez dobrą chwilę patrzył na nie z zakłopotaniem. Czy naprawdę wyjął je z kieszeni i zapalił przez sen? To byłoby dziwne, wręcz absurdalne. Musiał to zrobić wcześniej, zanim zapadł w drzemkę, tylko nie zapamiętał

własnych automatycznych ruchów. Ale dlaczego właściwie zapadł w sen, skoro w ogóle nie jest zmęczony? Prawdę mówiąc, jest raczej niespokojny, podenerwowany i aŜ za bardzo czujny. Wstał, potarł kark, po czym rozprostował nogi, przemierzając tam i z powrotem całą długość werandy. Powinien wejść do środka, wziąć praŜoną kukurydzę oraz następne piwo i usiąść przed telewizorem. Kiedy jednak dotknął klamki, zaklął. Wcale nie miał ochoty spędzać sobotniego wieczoru na oglądaniu filmów. W takim razie wsiądzie do samochodu i zobaczy, jak daleko zajedzie. Grace czuła, Ŝe jej stopy aŜ do kostek zdąŜyły juŜ całkowicie zdrętwieć. Potwornie dawały jej się we znaki te przeklęte wysokie obcasy, które stanowiły jeden z elementów obowiązkowego stroju kelnerki. Nie odczuwała tego aŜ tak bardzo w ciągu tygodnia, kiedy od czasu do czasu moŜna było je zdjąć, a nawet usiąść na kilka minut. Ale w sobotnie wieczory „Snidley's Pub" zawsze był pełen - a Grace miała co robić. Przyniosła do baru tacę z pustymi kieliszkami i pełnymi popielniczkami, po czym sprawnie ją opróŜniła, równocześnie wykrzykując zamówienia: - Dwie lampki białego domowego, dwa piwa, dŜin z tonikiem, wodą sodową i cytryną. Musiała podnieść głos, by przekrzyczeć harmider wzniecany przez tłum gości, a takŜe coś, co umownie nazywano tu muzyką, a co produkował trzy-osobowy zespół wynajęty przez Snidleya. W tym lokalu od zawsze do tańca przy-grywały kiepskie kapele, poniewaŜ Snidley nie miał zamiaru bulić za przyzwoitych instrumentalistów. Wyglądało jednak na to, Ŝe taki stan rzeczy nikomu nie przeszkadza. Tancerze tłoczyli się na niewielkim parkiecie, a zespół traktował to jako znak świadczący o tym, Ŝe naleŜy grać jeszcze głośniej. Grace miała wraŜenie, Ŝe jej głowa przypomina dzwon, a plecy zaczynały pulsować w tym samym rytmie co bas. Zabrała zamówione napoje i ruszyła z tacą między stoliki. Pewne nadzieje wiązała z grupką modnie ubranych młodych turystów - liczyła na to, Ŝe dostanie od nich przyzwoity napiwek. ObsłuŜyła ich z uśmiechem, przytaknęła, widząc gest świadczący o tym, Ŝe chcą, by wystawiła rachunek, po czym ktoś zawołał ją do następnego stolika. Do przerwy zostało jej jeszcze dziesięć minut. Równie dobrze mogłoby to być dziesięć lat - Czekamy, Grace. - Cześć Curtis, cześć Bobbie. Co u was słychać? W mrocznej i bardzo odległej przeszłości chodziła z nimi do szkoły. Teraz pracowali dla jej ojca, pakując owoce morza. - To co zwykle? - Taa, dwa piwa. - Curtis na powitanie, jak zwykle, klepnął Grace w ozdobiony kokardą pośladek. Nauczyła się nie zwracać na to uwagi. Z jego strony był to całkiem nieszkodliwy gest, mający na celu okazanie sympatii. Czasami zdarzali się jednak obcy męŜczyźni, którzy równieŜ nie mogli utrzymać rąk przy sobie, ale ci wcale nie byli tak nieszkodliwi. - Jak się spisuje twoja śliczna córunia? Grace uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, Ŝe między innymi dlatego właśnie toleruje jego klepnięcia. Zawsze pytał o Aubrey. - Z dnia na dzień robi się coraz ładniejsza. - ZauwaŜyła, Ŝe przy następnym stoliku unosi się ręka. - JuŜ podaję te piwa. Niosła właśnie tacę pełną kubków, kieliszków i miseczek z orzeszkami do piwa, kiedy do pubu wszedł Ethan. O mały włos byłaby się potknęła. Nigdy nie pojawiał się w pubie w sobotnie wieczory.

Czasami wpadał w środku tygodnia, by w ciszy i spokoju wypić piwo, ale nigdy nie robił tego, gdy wiedział, Ŝe będzie tu głośno i tłoczno. Powinien wyglądać tak samo jak kaŜdy inny męŜczyzna znajdujący się w tym miejscu. Miał na sobie wyblakłe, lecz czyste dŜinsy, wpuszczony do nich gładki podkoszulek i stare, zniszczone buty. Mimo to w niczym nie przypominał innych gości, przynajmniej nie w oczach Grace. Tak zresztą było od zawsze. Być moŜe działo się tak dlatego, Ŝe był wysoki i smukły, a idąc poruszał się między stolikami z gracją tancerza. To wrodzony wdzięk, pomyślała, coś, czego nie moŜna się nauczyć. W dodatku wcale nie ujmowało mu to męskości. Zawsze sprawiał wraŜenie człowieka, który właśnie przemierza pokład statku. A moŜe powodem jego odmienności była pociągła, surowa i w jakiś sposób nawet przystojna twarz. Albo oczy, wyraziste i zamyślone, i takie powaŜne, Ŝe zawsze uśmiechały się kilka sekund później niŜ usta. Podała drinki, wsunęła do kieszeni pieniądze i przyjęła następne zamówienia. Kątem oka obserwowała, jak Ethan przeciska się do baru tuŜ obok miejsca, gdzie Grace odbierała gotowe zamówienia. Całkowicie zapomniała o wymarzonej przerwie. -- Trzy piwa, butelka Mich, stoli rocks. - Bezwiednie poprawiła włosy i uśmiechnęła się. - Cześć, Ethan. - Macie tu dzisiaj spory ruch. - To letnia sobota. Chcesz usiąść przy stoliku? - Nie, tu mi jest całkiem nieźle. Barman był zajęty przygotowywaniem następnego zamówienia, dzięki temu mogła zrobić sobie krótką przerwę. - Steve ma pełne ręce roboty, ale zaraz tu podejdzie. - Nie spieszy mi się. Z zasady starał się nie myśleć o tym, jak Grace wygląda w ledwo okrywającej pośladki spódniczce, czarnych siatkowych rajstopach i butach na wysokich, cienkich obcasach, podkreślających jej niesamowicie drugie nogi i wąskie stopy. Ale tego wieczoru był w takim nastroju, Ŝe zaczął się nad tym zastanawiać. W tym właśnie momencie bez trudu umiałby wyjaśnić Sethowi, co takiego męŜczyźni widzą w kobiecych biustach. Piersi Grace było drobne i jędrne, a w głęboko wyciętym dekolcie jej bluzki było widać niewielki fragment uroczego zagłębienia. Nagle Ethan poczuł, Ŝe ma ogromną ochotę na piwo. - MoŜesz usiąść na chwilę? Nie odpowiedziała do razu. Miała w głowie absolutną pustkę, poniewaŜ czuła na sobie spokojne, zamyślone spojrzenie Ethana. - Hmmm... tak, lada moment będę miała przerwę. - Kiedy zbierała zamó-wienia, wydawało jej się, Ŝe ma ręce potwornie niezdarne. - Chciałabym wyjść na zewnątrz, uciec od hałasu. - Siląc się na normalność, oczami pokazała na zespół. Jej wysiłek został nagrodzony promiennym uśmiechem Ethana. - Czy kiedykolwiek zdarza się, by grali gorzej niŜ dzisiaj? - O tak, ci faceci potrafią być naprawdę bardzo hałaśliwi. - Kiedy wzięła tacę i ruszyła, by obsłuŜyć klientów, była juŜ niemal całkowicie rozluźniona.

Ethan obserwował ją, sącząc podsunięte przez Steve'a piwo. Widział, jak pewnie stąpają jej nogi i jak głupia, lecz nieprawdopodobnie seksowna kokarda kołysze się na jej pośladkach. ZauwaŜył, w jaki sposób Grace ugina kolana, by nie upuścić tacy podczas zdejmowania z niej drinków i stawiania ich na stoliku. PrzymruŜył powieki, kiedy zauwaŜył, Ŝe Curtis po przyjacielsku klepnął ją w pupę. A juŜ oczy niemal zamieniły mu się w szparki, gdy jakiś obcy męŜczyzna z podobizną Jima Morissona na wyblakłym podkoszulku złapał Grace za rękę i przyciągnął do siebie. Dostrzegł, Ŝe uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Ethan właśnie odsuwał się od baru, nie całkiem pewien, co zamierza zrobić, kiedy facet ja puścił. Kiedy Grace wróciła, by odstawić tacę, tym razem to Ethan złapał ją za rękę. - Zrób sobie przerwę. - Co takiego? Za... - Ku jej zaskoczeniu Ethan powoli ciągnął ją przez salę. - Ethan, muszę... - ...zrobić sobie przerwę - dokończył i otworzył drzwi. Powietrze na zewnątrz było czyste i rześkie, a noc ciepła i wietrzna. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, hałas ucichł, przechodząc w przytłumione, sła-be echo panującego wewnątrz ryku, a smród papierosów, potu i piwa siał się jedynie wspomnieniem. - Moim zdaniem nie powinnaś tu pracować. Spojrzała na niego zdumiona. JuŜ samo stwierdzenie było wystarczająco dziwne; na dodatek powiedział je takim tonem, Ŝe poczuła się zakłopotana. - Co powiedziałeś? - Doskonale mnie słyszałaś, Grace. - Wsunął ręce do kieszeni, poniewaŜ nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. Gdyby zostawił je swobodne, mogłyby ponownie ją schwytać. - Nie powinnaś tego robić. - Nie powinnam tego robić? - powtórzyła całkiem zdezorientowana. - Na litość boską, jesteś matką. Jakim prawem podajesz drinki w takim stroju i godzisz się na poklepywanie? Ten facet o mało nie wsadził nosa w twój dekolt. - Nic podobnego. — Nie bardzo wiedząc, czy powinna się rozzłościć, czy raczej wybuchnąć śmiechem, potrząsnęła głową. - Wielkie nieba, Ethan, on po prostu zachował się jak typowy męŜczyzna. Poza tym jest całkiem nieszkodliwy. - Curtis połoŜył dłoń na twoim tyłku. Powoli rozbawienie przeradzało się w irytację. - Wiem, gdzie połoŜył dłoń, i gdybym się tym przejmowała, strąciłabym ją. Ethan zaczerpnął świeŜego powietrza. Sam zaczął tę rozmowę, i teraz, niezaleŜnie od tego, czy było to mądre posunięcie, czy nie, postanowił doprowadzić ją do końca. - Nie powinnaś pracować pomaga w jakimś barze ani być zmuszona do strącania z tyłka łap róŜnych typków. Powinnaś być w domu z Aubrey. W jej dotychczas lekko tylko poirytowanych oczach zapłonęła furia. - To dobre. Czy tak właśnie wygląda twoja opinia o mnie? W takim razie dziękuję ci najmocniej, Ŝe zechciałeś mnie z nią zapoznać. Przyjmij jednak do wiadomości, Ŝe gdybym nie pracowała... a wcale nie robię tego półnaga... nie miałabym domu. - Masz inną pracę - powiedział z uporem. - Sprzątanie domów. - Zgadza się. Sprzątam domy, podaję drinki i od czasu do czasu sortuję kraby. Jestem aŜ tak zdumiewająco uzdolniona i wszechstronna. Ale równieŜ opłacam czynsz, ubezpieczenie, rachunki za lekarstwa, usługi komunalne i opiekunkę do dziecka. Ponoszą wydatki związane z zakupem Ŝywności, ubrań i płacę za gaz. Sama utrzymuję siebie i swoją córeczkę. Nie chcę, Ŝebyś przychodził tu i mówił

mi, Ŝe nie powinnam tego robić. - Ja tylko powiedziałem... - Słyszałam, co powiedziałeś. Czuła, jak w jej Ŝyłach pulsuje krew, a kaŜdy przemęczony mięsień daje o sobie znać. Mimo to gorsze, duŜo gorsze było zakłopotanie wynikające ze świadomości, Ŝe Ethan spogląda na nią z góry i w taki właśnie sposób ocenia jej walkę o przetrwanie. - Podaję koktajle i pozwalam męŜczyznom oglądać moje nogi. Jeśli im się spodobają, mam szansę dostać większy napiwek. A jeśli dostanę większe napiwki, będę mogła kupić córeczce coś, co wywoła uśmiech na jej twarzy. W związku z tym, do jasnej cholery, niech sobie patrzą, ile im się Ŝywnie podoba. I na Boga, serdecznie Ŝałuję, Ŝe nie mam nieco bujniejszych kształtów, które dokładnie wy- pełniłyby ten głupi strój, poniewaŜ wówczas zarabiałabym znacznie więcej. Musiał chwilę odczekać, by zebrać myśli, zanim się odezwie. Grace była zaróŜowiona ze złości, ale w jej oczach widać było tak ogromne zmęczenie, Ŝe poczuł, jak mu się serce kraje. - Zbyt nisko się cenisz, Grace - powiedział cicho. - Wiem, ile jestem warta, Ethan. - Wysunęła do przodu podbródek. - Dokładnie, co do centa. A teraz moja przerwa dobiegła juŜ końca. Odwróciła się na obolałej pięcie i cięŜkim krokiem weszła do hałaśliwego, zadymionego pomieszczenia. 3 - Potsebny mi tez klólicek. - W porządku, dziecinko, zabierzemy równieŜ króliczka. - Grace doszła do wniosku, Ŝe zawsze jest to cała wyprawa. Tym razem wybierały się jedynie do piaskownicy na podwórku, mimo to Aubrey jak zwykle chciała, by towarzyszyli jej wszyscy pluszowi przyjaciele. Grace rozwiązała ten problem logistyczny za pomocą olbrzymiej plastikowej torby reklamowej. JuŜ wcześniej wrzuciła do niej niedźwiadka, dwa psy, rybkę i mocno sfatygowanego kotka. Teraz dołączył do nich równieŜ królik. ChociaŜ z braku snu Grace miała wraŜenia, Ŝe jej oczy pełne są piasku, uśmiechnęła się promienie widząc, Ŝe Aubrey usiłuje sama dźwignąć torbę. - Zaniosę to, złotko. - Nie, ja siama. Grace zauwaŜyła, Ŝe jest to ulubione zdanie Aubrey. Jej córeczka uwielbiała robić wszystko samodzielnie, nawet wówczas, gdy znacznie prościej byłoby pozwolić zrobić to komuś innemu. Ciekawe, po kim ona to ma, zastanawiała się Grace, a po chwili roześmiała się i z siebie, i z córki. - W porządku, wyprowadźmy całą załogę na podwórko. Otworzyła drzwi - zgrzytnęły niemiło, przypominając jej, Ŝe trzeba naoliwić zawiasy - po czym odczekała, aŜ Aubrey przeciągnie torbę przez próg i znajdzie się na maleńkiej tylnej werandzie. Grace oŜywiła werandę, malując ściany na jasnoniebiesko i ustawiając gliniane doniczki pełne róŜowych oraz białych pelargonii. W głębi duszy uwaŜała wynajęty domek za ich tymczasowe miejsce zamieszkania, ale wcale nie chciała, by sprawiał wraŜenie tymczasowego. Pragnęła, by wyglądał jak prawdziwy dom. Przynajmniej do czasu, kiedy zdoła odłoŜyć wystarczająco duŜo pie- niędzy, by móc wpłacić zaliczkę na własne lokum. Wszystkie pomieszczenia w domku były niezwykle maleńkie, ale rozwiązała ten problem, do minimum ograniczając liczbę mebli, dzięki czemu nie wydała na ten cel wszystkich swoich oszczędności. Większość przedmiotów kupiła na wyprzedaŜy, ale pomalowała je, naprawiła i odświeŜyła, tym sposobem sprawiając, Ŝe kaŜdy mebel w jakimś stopniu stał się dziełem jej własnych rąk.

Grace bardzo zaleŜało na tym, by mieć wszystko własne. Dom miał starą jak świat instalację wodno-kanalizacyjną, przeciekający przy ulewnym deszczu dach i nieszczelne okna. Ale były w nim dwie sypialnie, a dla Grace była to podstawowa sprawa. ZaleŜało jej na tym, Ŝeby jej córeczka miała własny, jasny i wesoły pokoik. Osobiście tego dopilnowała, wyklejając ściany tapetą, malując róŜne detale i wieszając ozdobne zasłonki. Od jakiegoś czasu bolało ją serce na myśl o tym, Ŝe juŜ czas rozmontować łóŜeczko dziecinne Aubrey i zastąpić je normalnym łóŜkiem. -UwaŜaj na stopnie - ostrzegła Grace, gdy Aubrey ruszyła po schodach, zdecydowanie stawiając obie tenisówki na kaŜdym stopniu. Kiedy tylko dotarła na dół, ruszyła pędem przed siebie, ciągnąc za sobą torbę i piszcząc z niecierpliwości. Uwielbiała bawić się w piasku. Grace z dumą obserwowała, jak Aubrey podąŜa prosto do celu. Grace sama zbudowała tę piaskownicę, uŜywając w tym celu niewielkich kawałków desek, skrupulatnie wygładzonych papierem ściernym i pomalowanych jasnoczerwoną farbą. W piasku leŜały wiaderka, łopatki i ogromne plastikowe samochody, Grace wiedziała jednak, Ŝe Aubrey niczego nie tknie, dopóki nie wyjmie swoich zwierzątek. Pewnego dnia, obiecała sobie Grace, Aubrey będzie miała prawdziwego szczeniaczka i własny pokój zabaw, do którego będzie mogła zapraszać przyjaciół i spędzać w nim długie deszczowe popołudnia. Grace przykucnęła obok Aubrey, która starannie ustawiała zabawki na białym piasku. - Zostań tutaj i pobaw się, a ja skoszę trawnik. Zgoda? - Dobze. - Aubrey uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się dołeczki. - Ty tez się pobaw. - Za chwileczkę. - Grace pogłaskała Aubrey po kędzierzawych włoskach. Nigdy nie mogła się nacieszyć tym cudem, który sama wydała na świat. Nim. wstała, rozejrzała się dookoła, matczynym wzrokiem sprawdzając, czy w pobliŜu nie czai się jakieś niebezpieczeństwo. Podwórko było ogrodzone, a w bramie Grace zainstalowała zamek, z którym dziecko nie zdołałoby sobie poradzić. Aubrey była dość ciekawską osóbką. Po płocie oddzielającym ich dom od domu Cuttera pięła się winorośl, która, nim lato dobiegnie końca, powinna okryć się bujnym kwieciem. Grace zauwaŜyła, Ŝe nikt nie kręci się przy sąsiednich drzwiach. Jest wczesny, niedzielny ranek, a zatem jej sąsiedzi najprawdopodobniej dopiero leniwie wstają z łóŜek i zaczynają myśleć o śniadaniu. Julie Cutter, najstarsza córka sąsiadów, była najwspanialszą opiekunką do dziecka. Grace zauwaŜyła, Ŝe matka Julie, Irenę, spędziła poprzedniego dnia trochę czasu w ogrodzie. Wśród kwiatów Irenę Cutter nie było widać ani jednego chwastu, tak samo wyglądała grządka z warzywami. Z pewnym zaŜenowaniem Grace spojrzała na podwórko za domem, gdzie razem z Aubrey posadziły kilka krzaczków pomidorów i zasiały trochę fasolki oraz marchewki. Ile wśród nich zielska, pomyślała z westchnieniem. Będzie musiała się z nim uporać po skoszeniu trawnika. Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego liczyła na to, Ŝe wystarczy jej czasu na zajmowanie się ogrodem. Ale kopanie ziemi, a potem wspólnie z córeczką obsiewanie grządek sprawiło Grace ogromną przyjemność. Równie miło byłoby móc teraz zostać w piaskownicy, zacząć budować z Aubrey zamki i wymyślać róŜne zabawy. Nie, nie zrobisz tego, nakazała sobie Grace i wstała. Trawnik był juŜ zarośnięty niemal po kostki i naleŜało go skosić. Choć jest to jedynie wynajęty trawnik, to jednak na razie naleŜy do niej, i to właśnie ona jest odpowiedzialna za jego stan. Nikt nie powie, Ŝe Grace Monroe nie potrafi zadbać o to, co do niej naleŜy. Starą, odkupioną od kogoś kosiarkę Grace trzymała pod równie starym, płóciennym daszkiem. Rutynowo sprawdziła ilość benzyny i ponownie zerknęła przez ramię, by się upewnić, czy Aubrey wciąŜ siedzi w piaskownicy. Potem obydwiema rękami chwyciła sznurek i pociągnęła go. W odpowiedzi kosiarka jedynie sapnęła. - Daj spokój, nie draŜnij się dzisiaj ze mną.

Trudno byłoby zliczyć, ile juŜ razy Grace majstrowała, naprawiała i okładała pięścią stare urządzenie. Rozprostowując obolałe plecy, ponownie szarpnęła za sznurek, potem zrobiła to po raz trzeci, po czym zrezygnowała i przetarła palcami oczy. Zupełnie jakbyś się tego nie spodziewała, pomyślała. - Masz z nią problemy? Gwałtownie odwróciła głowę. Po kłótni z poprzedniego wieczoru Grace nie spodziewała się, Ŝe nagle zobaczy na własnym podwórku Ethana. Wcale się nie ucieszyła z tego powodu; naprawdę była na niego wściekła i we własnym przekonaniu miała do tego prawo. Co gorsza, zdawała sobie sprawę, jak wygląda - miała na sobie stare, szare szorty i sprany podkoszulek, nie zdąŜyła nałoŜyć makijaŜu ani porządnie uczesać włosów. Cholera jasna, w końcu ubrała się do pracy na podwórku, a nie do towarzystwa. - Poradzę sobie. Jeszcze raz szarpnęła za sznurek, opierając o kosiarkę stopę w tenisówce z dziurą na placu. Urządzenie o mało nie ruszyło... naprawdę niewiele brakowało. - Daj mu odpocząć minutkę. Zalejesz silnik. Tym razem sznurek został wciągnięty z niebezpiecznym sykiem. - Potrafię uruchomić swoją kosiarkę. - TeŜ tak myślę... pod warunkiem, Ŝe nie jesteś wściekła. Mówiąc to, podszedł do niej. W wyblakłych dŜinsach i bluzie roboczej z podwiniętymi do łokci rękawami wyglądał jak prawdziwy męŜczyzna. Kiedy stukał do drzwi, a Grace nie otwierała, obszedł dom dookoła. Zdawał sobie sprawę, Ŝe stał i obserwował ją nieco dłuŜej niŜ wypadało. Ale tak pięknie się poruszała. Nie mogąc w nocy zasnąć, w którymś momencie doszedł do wniosku, Ŝe powinien spróbować wszystko naprawić. Znaczną część dzisiejszego ranka spędził, usiłując wymyślić, w jaki sposób tego dokonać. Potem zobaczył ją i nie mógł się nadziwić jej długim nogom, którym słońce nadało delikatny złocisty odcień, ani jasnym włosom i wąskim dłoniom. Dlatego postanowił przez chwilę ją poobserwować. - Nie jestem zła - syknęła, jawnie zaprzeczając własnym słowom. Etan spojrzał jej w oczy. - Posłuchaj, Grace... - Eee-than! - Z radosnym krzykiem Aubrey wygramoliła się z piaskownicy, po czym podbiegła do niego z rozłoŜonymi rączkami i rozpromienioną buzią. Chwycił ją w ramiona, podniósł do góry i zakręcił młynka. - Witaj, Aubrey. - Chodź się pobawić. - Prawdę mówiąc, chciałem... - Daj buzi. ZłoŜyła usteczka z takim zapałem, Ŝe roześmiał się i cmoknął róŜowy policzek. - Dobze! - Wywinęła się z jego ramion i pobiegła do piaskownicy. - Posłuchaj, Grace. Przepraszam, jeśli wczoraj wieczorem trochę przesadziłem. ChociaŜ stopniało w niej serce, gdy zobaczyła Ethana trzymającego w ramionach jej córeczkę, postanowiła twardo bronić swego. - J e ś l i ?

Zaszurał nogami. Najwyraźniej czuł się dość niezręcznie. - Po prostu chodziło mi o to... Jego wyjaśnienia przerwała Aubrey, która przybiegła z powrotem, ciągnąc za sobą ukochane pluszowe pieski. - Im tez daj buzi - powiedziała niezwykle zdecydowanie i podniosła je do Ethana. Wykonał jej polecenie, po czym zaczekał, aŜ mała sobie pójdzie. - Chodziło mi o to... - Wydaje mi się, Ŝe dość wyraźnie powiedziałeś, o co ci chodzi, Ethan. AleŜ uparta, pomyślał, i w duchu cięŜko westchnął. No cóŜ, zawsze taka była. - Nie powiedziałem tego tak, jak naleŜało. Zaplątałem się we własnych słowach. Nie podoba mi się, Ŝe tak cięŜko pracujesz. - Przerwał, kiedy wróciła Aubrey, tym razem domagając się pocałunku dla misia. - Trochę się o ciebie martwię, to wszystko. Grace przekrzywiła głowę. - Dlaczego? - D l a c z e g o ? To pytanie zdumiało go. Pochylił się, by pocałować pluszowego króliczka, którym Aubrey uderzyła go w nogę. - No cóŜ, poniewaŜ... - Dlatego, Ŝe jestem kobietą? - zasugerowała. - śe jestem samotną matką? PoniewaŜ mój ojciec uwaŜa, Ŝe splamiłam honor rodziny, nie tylko wychodząc za mąŜ, lecz równieŜ rozwodząc się? - Nie. - ZbliŜył się do niej o krok i machinalnie pocałował kotka, którego wcisnęła mu do ręki Aubrey. - To dlatego, Ŝe znam cię ponad połowę Ŝycia i w jakiś sposób stałaś się jego częścią. MoŜe równieŜ dlatego, Ŝe jesteś zbyt uparta lub zbyt dumna, by zauwaŜyć, Ŝe ktoś po prostu pragnie, by było ci nieco łatwiej. Miała zamiar powiedzieć, Ŝe to docenia, i poczuła, Ŝe coś chwyta ją za serce. Ale w tym momencie Ethan wszystko zepsuł. - Dodatkowym powodem jest to, Ŝe nie podoba mi się, gdy męŜczyźni cię obmacują. - Obmacują? - Wyprostowała się i wysunęła do przodu podbródek. - MęŜczyźni wcale mnie nie obmacują, Ethan. A jeśli to robią, wiem jak się wtedy zachować. Nie zaczynajmy od nowa całej sprzeczki. - Podrapał się po brodzie, usiłując stłumić westchnienie. UwaŜał, Ŝe kłótnia z kobietą nie ma najmniejszego sensu i tak nigdy nie zdoła się z nią wygrać. - Przyszedłem powiedzieć ci, Ŝe jest mi przykro i Ŝe moŜe mógłbym... - Daj buzi! - zaŜądała Aubrey i zaczęła wspinać się po jego nodze. Ethan machinalnie wziął małą na ręce i pocałował w policzek. - Chciałem powiedzieć... - Nie, daj buzi mamie. - Podskakując w jego ramionach, pociągnęła go za wargi, chcąc uformować z nich dziobek. - Daj buzi mamie. - Aubrey. - Potwornie zawstydzona Grace sięgnęła po córeczkę, lecz Aubrey jak mały, złocisty motyl przywarła do koszuli Ethana. - Zostaw go. Zmieniając nagle taktykę, Aubrey połoŜyła główkę na ramieniu Ethana i uśmiechnęła się słodko. Jednym ramieniem owinęła mu szyjęjak gałązką winorośli i zupełnie nie zwaŜała na to, Ŝe Grace ją ciągnie.