SZANOWNYCZYTELNIKU
Przez ca³e ¿ycie pragnê³am
odwiedziæ Irlandiê. Moi przodkowie
przybyli z Irlandii i Szkocji, zawsze
wiêc mnie ci¹gnê³o, by zobaczyæ zielone
wzgórza i usi¹œæ w zadymionym pubie,
s³uchaj¹c starej irlandzkiej muzyki. Gdy
wreszcie mog³am odbyæ tê podró¿ z
moj¹ rodzin¹, ju¿ w chwili wyl¹dowania
na lotnisku w Shannon wiedzia³am, ¿e
jestem w domu.
Umiejscowienie akcji powieœci
w Irlandii by³o decyzj¹ naturaln¹. Ziemia
i ludzie inspiruj¹, tam o¿ywaj¹
niestworzone historie. Chcia³am
napisaæ o Irlandii i o rodzinie, i o tym,
jak obie splataj¹ siê w moim sercu. W
ka¿dej ksi¹¿ce tej trylogii opowiadam o
jednej z trzech sióstr, tak ró¿nych, lecz
po³¹czonych wiêzami krwi. Ich ¿ycie
ró¿nie siê potoczy³o, ale Ÿród³em
inspiracji dla nich, podobnie jak dla
mnie, jest Irlandia.
Bohaterk¹ tomu „Zrodzona z
ognia” jest Margaret Mary Concannon,
najstarsza z sióstr, artystka tworz¹ca
szk³o dekoracyjne, obdarzona silnym
rysem niezale¿noœci, równie
gwa³townym, co jej wybuchowy
temperament. Jest typem kobiety, która
zarówno znajduje si³ê i pociechê w
rodzinie, jak i jest przez ni¹ rozdarta, i
której ambicje doprowadz¹ j¹ do
odkrycia samej siebie i swoich talentów.
Rêczna obróbka szk³a jest sztuk¹ trudn¹,
wymagaj¹c¹ precyzji. Maggie potrafi
tworzyæ rzeczy delikatne i kruche, a
jednoczeœnie jest kobiet¹ siln¹ i upart¹,
kobiet¹ z Clare, z ca³¹ niesfornoœci¹
jego nieokie³znanej przyrody i burzliw¹
natur¹ tego fascynuj¹cego hrabstwa
zachodniej Irlandii. Jej zwi¹zek z
wyrafinowanym znawc¹ sztuki,
w³aœcicielem dubliñskiej galerii,
Roganem Sweeneyem, nie bêdzie
spokojny, mam jednak nadziejê, ¿e
wci¹gnie i zaintryguje czytelnika.
Mam równie¿ nadziejê, ¿e
czytelnik tej pierwszej ksi¹¿ki z mojej
trylogii „Zrodzona z...” ucieszy siê z
odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju
zielonych wzgórz, dzikich urwisk
skalnych i nieprzemijaj¹cego piêkna.
Nora ROBERTS
ROZDZIA£ PIERWSZY
Jasne, na pewno jest w pubie.
Gdzie indziej przecie¿ mo¿e szukaæ
schronienia i ciep³a rozumny mê¿czyzna
w to zimne i wietrzne popo³udnie?
Oczywiœcie, ¿e nie w domu, przy
w³asnym kominku! Co to, to nie,
pomyœla³a Maggie. Tom Concannon jest
rozumnym mê¿czyzn¹ i nie siedzi w
domu.
Jej ojciec jest w pubie, wœród
gromady weso³ych przyjació³. Uwielbia
siê poœmiaæ, pokrzyczeæ i wymyœlaæ
niestworzone historie. Ktoœ móg³by go
nazwaæ zwariowanym facetem. Ale nie
Maggie, o nie.
Wyjecha³a rycz¹c¹ ciê¿arówk¹ z
ostatniego zakrêtu przed wsi¹ Kilmihil.
Nie dostrzeg³a ¿ywej duszy na ulicy. Nic
dziwnego, by³o ju¿ dobrze po lunchu, a
pogoda bynajmniej nie zachêca³a do
przechadzek. Od Atlantyku wia³ tak
lodowaty wicher, ¿e nawet psa ¿al by
wypuœciæ z domu. Ca³e zachodnie
wybrze¿e Irlandii dygota³o z zimna i z
utêsknieniem wypatrywa³o wiosny.
Poœród innych pojazdów
rozpozna³a rozklekotanego fiata ojca. Z
daleka by³o widaæ, ¿e tego dnia u Tima
O’Malleya zebra³a siê niez³a gromada.
Zaparkowa³a jak najbli¿ej frontowego
wejœcia do pubu, przycupniêtego
wœród licznych w tym miejscu sklepów.
Ruszy³a przed siebie. Wicher bi³
j¹ po plecach. Wtuli³a nos w ko¿uszek,
naci¹gnê³a g³êbiej czarn¹, we³nian¹
czapkê. Policzki zarumieni³y siê jej od
ch³odu. W powietrzu wisia³o coœ
z³owieszczego. Zanosi siê na nielichy
mróz, pomyœla³a. I to jeszcze przed
zapadniêciem zmroku.
Nie przypomina³a sobie równie
paskudnego stycznia, a w ka¿dym razie
nie pamiêta³a, kiedy ostatnio hrabstwo
Clare nawiedzi³a tak uporczywa,
lodowata zawierucha. Ogródek, który w
poœpiechu mija³a, drogo ju¿ za to
zap³aci³. Wszystko w nim poczernia³o
od wiatru i mrozu, i drzewa wyci¹ga³y
martwe ramiona jakby w niemym
b³aganiu.
Zrobi³o siê jej ¿al ogródka, ale
wiadomoœæ, jak¹ mia³a w zanadrzu,
by³a radosna, i przez chwilê dziwi³o j¹
nawet, ¿e kwiaty nie zakwitaj¹ i nie
podnosz¹ g³ówek, domyœlaj¹c siê
wiosny.
U O'Malleya by³o ciep³o i
swojsko. Poczu³a to zaraz po
przekroczeniu progu. Zapachnia³o
rozpalonym torfem, który ¿arzy³ siê
weso³o w kominku, i gulaszem, który
Deirdre, ¿ona O’Malleya, ugotowa³a na
lunch. A tak¿e tytoniem, piwem i
unosz¹c¹ siê w powietrzu oleist¹ smug¹
aromatu sma¿onych frytek.
Pierwsza spostrzeg³a
Murphy'ego. Siedzia³ na ma³ym stoliku,
z wyci¹gniêtymi przed siebie nogami,
wygrywaj¹c melodiê na irlandzkim
akordeonie, którego dŸwiêk tak
doskonale wspó³brzmia³ z jego s³odkim
g³osem. Inni bywalcy pubu s³uchali go
rozmarzeni nad swoim piwem i
porterem. Melodia by³a smutna, jak
wszystkie najlepsze irlandzkie melodie,
rzewna i tkliwa jak ³zy kochanki.
Piosenka nosi³a jej imiê i mówi³a o
dorastaniu.
Murphy dostrzeg³ j¹, uœmiechn¹³
siê nieznacznie. Niesforne pasmo
czarnych w³osów opad³o mu na brwi,
potrz¹sn¹³ wiêc g³ow¹ i odrzuci³ je do
ty³u. Tim O'Malley sta³ za barem,
brzuchaty mê¿czyzna w fartuchu, który z
trudem obejmowa³ go w pasie. Mia³
szerok¹, pobru¿d¿on¹ twarz oraz oczy,
które, kiedy siê œmia³, ginê³y w fa³dach
skóry.
Wyciera³ do po³ysku kufle. Na
widok Maggie nie przerwa³ swojego
zajêcia. Wiedzia³, ¿e zachowa siê jak
nale¿y i poczeka z zamówieniem do
koñca melodii.
Zobaczy³a Davida Ryana
puszczaj¹cego dym z jednego z
amerykañskich papierosów, które brat
przysy³a³ mu co miesi¹c z Bostonu, a
tak¿e zawsze schludn¹ pani¹ Logan
robi¹c¹ ró¿ow¹ w³óczk¹ na drutach i
wystukuj¹c¹ nog¹ rytm melodii. By³ stary
Johnny Conroy, zastyg³y w bezzêbnym
uœmiechu, trzymaj¹cy zniekszta³con¹
rêk¹ równie pokrzywion¹ d³oñ swojej
piêædziesiêcioletniej ¿ony. Siedzieli
obok siebie jak para m³odo¿eñców,
zas³uchani w piosenkê Murphy'ego.
DŸwiêk stoj¹cego na barze
telewizora by³ wy³¹czony, ale obraz
zostawiono - po³yskiwa³ teraz brytyjsk¹
mydlan¹ oper¹. Ludzie w piêknych
strojach, z lœni¹cymi w³osami,
rozprawiali gor¹czkowo wokó³ du¿ego
sto³u, który jarzy³ siê od œwiec w
srebrnych lichtarzach i œwiate³ odbitych
w wytwornych, kryszta³owych
kieliszkach.
Jak¿e odleg³e to by³y œwiaty:
pe³na blasku opowieœæ i ma³y pub z
podniszczonym barem i ciemnymi od
dymu œcianami.
Pe³na pogardy reakcja Maggie na
widok wyelegantowanych typów
oddaj¹cych siê ja³owej dyspucie w
bogato urz¹dzonym wnêtrzu by³a szybka i
automatyczna. Podobnie jak przelotny
skurcz zazdroœci.
Pomyœla³a, ¿e gdyby by³a tak
bogata, choæ oczywiœcie nie zale¿a³o
jej na tym, wiedzia³aby z pewnoœci¹,
jaki z tego uczyniæ po¿ytek.
A potem zobaczy³a jego,
siedz¹cego oddzielnie w rogu. Nie ¿eby
by³ samotny, nic z tych rzeczy. Stanowi³
tak nieroz³¹czn¹ czêœæ tego
pomieszczenia, jak krzes³o, na którym
siedzia³. Jedn¹ rêkê prze³o¿y³ przez
oparcie krzes³a, podczas gdy w drugiej
trzyma³ fili¿ankê, w której, jak s³usznie
siê domyœla³a, mia³ mocn¹ herbatê
zaprawion¹ irlandzk¹ whisky.
Bywa³ nieobliczalny, pe³en
zrywów i zahamowañ, nieoczekiwanych
zmian nastroju, ale zna³a go. Ze
wszystkich mê¿czyzn jakich zna³a,
¿adnego nie kocha³a ¿arliwiej od Toma
Concannona.
Bez s³owa podesz³a do niego,
usiad³a i opar³a g³owê na jego ramieniu.
Poczu³a, jak jej mi³oœæ
wzbiera, rozpala siê jak ogieñ, który
grzeje, przenika na wskroœ, lecz nigdy
nie spala. Zdj¹³ rêkê z oparcia krzes³a i
przygarn¹³ j¹ do siebie. Wargami musn¹³
jej skroñ.
Kiedy przebrzmia³y ostatnie
dŸwiêki piosenki, ujê³a jego d³oñ i
poca³owa³a.
- Wiedzia³am, ¿e ciê tu znajdê.
- A sk¹d wiedzia³aœ, ¿e myœlê o
tobie, moja œliczna Maggie?
- Mo¿e tak¿e myœla³am o tobie?
Pochyli³a siê ku niemu i
uœmiechnê³a siê. By³ drobnym
mê¿czyzn¹, ale o mocnej budowie.
„Jestem jak byczek”, mówi³ czêsto,
œmiej¹c siê tym swoim grzmi¹cym
œmiechem. W takich chwilach
zmarszczki wokó³ oczu pog³êbia³y mu
siê na kszta³t ma³ych wachlarzyków.
Niegdyœ mia³ wspania³e rude, gêste
w³osy. Z czasem przerzedzi³y siê nieco,
a siwe pasemka wygl¹da³y jak smu¿ki
dymu poœród p³omieni. Dla Maggie by³
najbardziej porywaj¹cym mê¿czyzn¹ na
œwiecie.
By³ jej ojcem.
- Tato - odezwa³a siê. - Mam
dobre wiadomoœci.
- Nie w¹tpiê, czytam to z twojej
twarzy.
Mru¿¹c oczy, zdj¹³ z jej g³owy
czapkê, na ramiona wysypa³y siê d³ugie,
ognistorude w³osy. Zawsze lubi³ na nie
patrzeæ, by³y takie lœni¹ce i sprê¿yste.
Nigdy nie zapomni, gdy po raz pierwszy
trzyma³ j¹ na rêku: jej drobniutkiej,
zabawnie wykrzywionej buzi,
wyra¿aj¹cej niepohamowan¹ radoœæ
¿ycia, i maleñkich, zaciœniêtych pi¹stek,
wymachuj¹cych co si³ na wszystkie
strony. I jej w³osów, b³yszcz¹cych jak
nowiutki miedziak.
Nie by³ rozczarowany, ¿e to nie
jest syn, pokornie dziêkowa³ losowi, i¿
obdarowa³ go córk¹.
- Przynieœ mojej dziewczynce
coœ do picia, Tim.
- Poproszê herbatê - zawo³a³a. -
Jest paskudnie zimno.
Teraz, kiedy ju¿ siê tu znalaz³a,
zapragnê³a odwlec przyjemnoœæ
podzielenia siê nowin¹, delektowaæ siê
ni¹ jak najd³u¿ej.
- Murphy, œpiewasz sobie tutaj
piosenki i popijasz, a kto ogrzewa twoje
krowy? - zawo³a³a.
- Same siê grzej¹ - odkrzykn¹³. - I
jeœli ta pogoda utrzyma siê d³u¿ej, bêdê
mia³ na wiosnê wiêcej ciel¹t, ni¿ zdo³am
oporz¹dziæ. W d³ugie zimowe wieczory
byd³o zabawia siê podobnie jak wszyscy
na tym œwiecie.
- Czy¿by? Siedzi przy kominku z
dobr¹ ksi¹¿k¹ w rêku? - zawo³a³a
Maggie, a sala wybuchnê³a œmiechem.
Dla nikogo bowiem mi³oœæ Murphy'ego
do lektur nie by³a tajemnic¹.
- No w³aœnie, próbowa³em
zaszczepiæ im rozkosz, jak¹ daje dobra
literatura, ale krowy wol¹ ogl¹daæ
telewizjê. - Postuka³ palcem w pust¹
szklanicê. - A ja przyszed³em tutaj, ¿eby
odpocz¹æ od twojego pieca, który huczy
dzieñ i noc, jakby pioruny wali³y.
Dlaczego nie jesteœ w domu i nie
bawisz siê swoim szk³em?
- Tato - Maggie ujê³a ponownie
rêkê ojca. - Tobie pierwszemu muszê to
powiedzieæ. Wiesz, ¿e rano zawioz³am
kilka sztuk do Ennis, do sklepu
McGuinnessa?
- No wiesz? - Wyj¹³ z ust fajkê i
postuka³ ni¹. - Powinnaœ by³a
powiedzieæ, ¿e siê tam wybierasz,
dotrzyma³bym ci towarzystwa.
- Chcia³am to zrobiæ sama.
- Moja ma³a pustelnica -
zaœmia³ siê i da³ jej prztyczka w nos.
- Tato, on je kupi³. - Jej zielone
jak u ojca oczy promienia³y blaskiem. -
Kupi³ cztery, bo tyle wziê³am ze sob¹.
Zap³aci³ mi za nie nawet co nieco.
- Nie mów, Maggie, no nie! -
Poderwa³ siê z miejsca, poci¹gn¹³ j¹ za
sob¹ i zakrêci³ ni¹ w ko³o. -
Pos³uchajcie, co wam powiem, panie i
panowie. Moja córka, moja w³asna
córka Margaret Mary, sprzeda³a swoje
szk³a w Ennis.
Zagrzmia³y gromkie brawa i
posypa³a siê ca³a seria pytañ.
- U McGuinnesa - odpowiada³a.
- Cztery sztuki, a rozgl¹da³ siê, czy nie
mam wiêcej. Dwa wazony, czarka i...
myœlê, ¿e tê ostatni¹ mo¿na by nazwaæ
przyciskiem do papieru. - Rozeœmia³a
siê, gdy Tim postawi³ na kontuarze dwie
whisky, dla niej i dla jej ojca.
- A niech to! - Wziê³a szklankê i
wznios³a toast. - Za zdrowie Toma
Concannona, który uwierzy³ we mnie.
- Och, nie, Maggie. - Ojciec
potrz¹sn¹³ g³ow¹, a w jego oczach
pojawi³y siê ³zy. - Za ciebie. Tylko za
ciebie. - Zadzwoni³ szklaneczkami i
wla³ zawartoœæ do gard³a. - Rozgrzej
to stare, kochane pude³ko, Murphy. Chcê
zatañczyæ z moj¹ córk¹.
Murphy nie kaza³ siê d³ugo
prosiæ. Wœród gwaru i oklasków Tom
poprowadzi³ córkê po parkiecie.
Deirdre wyjrza³a z kuchni, wytar³a rêce
w fartuch. Z twarz¹ zarumienion¹ od
gotowania porwa³a do tañca mê¿a. Od
jednego skocznego irlandzkiego tañca do
drugiego, od jednego partnera do
drugiego Maggie wirowa³a a¿ do
upad³ego.
Wkrótce, skuszeni muzyk¹ i
perspektyw¹ spêdzenia czasu w mi³ej
kompanii, œci¹gnêli do pubu inni
bywalcy, i tak wiadomoϾ o sukcesie
Maggie prêdko siê roznios³a. Przed
zapadniêciem zmierzchu wiedzieli ju¿ o
nim wszyscy w promieniu dwudziestu
kilometrów.
Spodziewa³a siê takiego
rozg³osu. A w tajemnicy marzy³a o
jeszcze wiêkszym.
- Och, ju¿ nie mogê. - Opad³a na
krzes³o i wys¹czy³a do dna zimn¹
herbatê. - Jeszcze trochê, a serce mi
pêknie.
- Mnie te¿. Z dumy, ¿e mam tak¹
córkê. - Uœmiech Toma by³ promienny,
lecz wzrok nieco mêtny. - Powinniœmy
powiadomiæ o tym twoj¹ matkê, Maggie.
A tak¿e twoj¹ siostrê...
- Powiem o tym Briannie
wieczorem.
Zesztywnia³a na wspomnienie
matki.
- Dobrze, w porz¹dku. - Pochyli³
siê i pog³aska³ j¹ po policzku. - To twój
wielki dzieñ, Maggie Mae i nic go nie
zak³óci.
- Nie, to nasz dzieñ. Bez ciebie
nigdy bym nie wydmucha³a mojej
pierwszej szklanej bañki.
- No to siê tym dzielmy, tylko my
dwoje, przez krótki czas. - Na chwilê
zrobi³o mu siê duszno, jakoœ
niewyraŸnie i gor¹co. Tak jakby coœ
zamigota³o mu przed oczami, by zaraz
po tym wszystko wróci³o do normy.
Brak powietrza, pomyœla³. Odrobina
œwie¿ego powietrza dobrze mi zrobi. -
Mam ochotê na przeja¿d¿kê. Chcê
pow¹chaæ morze, Maggie. Czy
pojedziesz ze mn¹?
- Oczywiœcie, ¿e pojadê. -
ROBERTS NORA
ZRODZONA Z OGNIA SAGA RODU CONCANNONÓW TOM 1
SZANOWNYCZYTELNIKU Przez ca³e ¿ycie pragnê³am odwiedziæ Irlandiê. Moi przodkowie przybyli z Irlandii i Szkocji, zawsze wiêc mnie ci¹gnê³o, by zobaczyæ zielone wzgórza i usi¹œæ w zadymionym pubie, s³uchaj¹c starej irlandzkiej muzyki. Gdy wreszcie mog³am odbyæ tê podró¿ z moj¹ rodzin¹, ju¿ w chwili wyl¹dowania na lotnisku w Shannon wiedzia³am, ¿e jestem w domu. Umiejscowienie akcji powieœci w Irlandii by³o decyzj¹ naturaln¹. Ziemia i ludzie inspiruj¹, tam o¿ywaj¹ niestworzone historie. Chcia³am napisaæ o Irlandii i o rodzinie, i o tym, jak obie splataj¹ siê w moim sercu. W
ka¿dej ksi¹¿ce tej trylogii opowiadam o jednej z trzech sióstr, tak ró¿nych, lecz po³¹czonych wiêzami krwi. Ich ¿ycie ró¿nie siê potoczy³o, ale Ÿród³em inspiracji dla nich, podobnie jak dla mnie, jest Irlandia. Bohaterk¹ tomu „Zrodzona z ognia” jest Margaret Mary Concannon, najstarsza z sióstr, artystka tworz¹ca szk³o dekoracyjne, obdarzona silnym rysem niezale¿noœci, równie gwa³townym, co jej wybuchowy temperament. Jest typem kobiety, która zarówno znajduje si³ê i pociechê w rodzinie, jak i jest przez ni¹ rozdarta, i której ambicje doprowadz¹ j¹ do odkrycia samej siebie i swoich talentów. Rêczna obróbka szk³a jest sztuk¹ trudn¹,
wymagaj¹c¹ precyzji. Maggie potrafi tworzyæ rzeczy delikatne i kruche, a jednoczeœnie jest kobiet¹ siln¹ i upart¹, kobiet¹ z Clare, z ca³¹ niesfornoœci¹ jego nieokie³znanej przyrody i burzliw¹ natur¹ tego fascynuj¹cego hrabstwa zachodniej Irlandii. Jej zwi¹zek z wyrafinowanym znawc¹ sztuki, w³aœcicielem dubliñskiej galerii, Roganem Sweeneyem, nie bêdzie spokojny, mam jednak nadziejê, ¿e wci¹gnie i zaintryguje czytelnika. Mam równie¿ nadziejê, ¿e czytelnik tej pierwszej ksi¹¿ki z mojej trylogii „Zrodzona z...” ucieszy siê z odwiedzin w hrabstwie Clare, kraju zielonych wzgórz, dzikich urwisk skalnych i nieprzemijaj¹cego piêkna.
Nora ROBERTS
ROZDZIA£ PIERWSZY Jasne, na pewno jest w pubie. Gdzie indziej przecie¿ mo¿e szukaæ schronienia i ciep³a rozumny mê¿czyzna w to zimne i wietrzne popo³udnie? Oczywiœcie, ¿e nie w domu, przy w³asnym kominku! Co to, to nie, pomyœla³a Maggie. Tom Concannon jest rozumnym mê¿czyzn¹ i nie siedzi w domu. Jej ojciec jest w pubie, wœród gromady weso³ych przyjació³. Uwielbia siê poœmiaæ, pokrzyczeæ i wymyœlaæ niestworzone historie. Ktoœ móg³by go nazwaæ zwariowanym facetem. Ale nie Maggie, o nie. Wyjecha³a rycz¹c¹ ciê¿arówk¹ z
ostatniego zakrêtu przed wsi¹ Kilmihil. Nie dostrzeg³a ¿ywej duszy na ulicy. Nic dziwnego, by³o ju¿ dobrze po lunchu, a pogoda bynajmniej nie zachêca³a do przechadzek. Od Atlantyku wia³ tak lodowaty wicher, ¿e nawet psa ¿al by wypuœciæ z domu. Ca³e zachodnie wybrze¿e Irlandii dygota³o z zimna i z utêsknieniem wypatrywa³o wiosny. Poœród innych pojazdów rozpozna³a rozklekotanego fiata ojca. Z daleka by³o widaæ, ¿e tego dnia u Tima O’Malleya zebra³a siê niez³a gromada. Zaparkowa³a jak najbli¿ej frontowego wejœcia do pubu, przycupniêtego wœród licznych w tym miejscu sklepów. Ruszy³a przed siebie. Wicher bi³
j¹ po plecach. Wtuli³a nos w ko¿uszek, naci¹gnê³a g³êbiej czarn¹, we³nian¹ czapkê. Policzki zarumieni³y siê jej od ch³odu. W powietrzu wisia³o coœ z³owieszczego. Zanosi siê na nielichy mróz, pomyœla³a. I to jeszcze przed zapadniêciem zmroku. Nie przypomina³a sobie równie paskudnego stycznia, a w ka¿dym razie nie pamiêta³a, kiedy ostatnio hrabstwo Clare nawiedzi³a tak uporczywa, lodowata zawierucha. Ogródek, który w poœpiechu mija³a, drogo ju¿ za to zap³aci³. Wszystko w nim poczernia³o od wiatru i mrozu, i drzewa wyci¹ga³y martwe ramiona jakby w niemym b³aganiu.
Zrobi³o siê jej ¿al ogródka, ale wiadomoœæ, jak¹ mia³a w zanadrzu, by³a radosna, i przez chwilê dziwi³o j¹ nawet, ¿e kwiaty nie zakwitaj¹ i nie podnosz¹ g³ówek, domyœlaj¹c siê wiosny. U O'Malleya by³o ciep³o i swojsko. Poczu³a to zaraz po przekroczeniu progu. Zapachnia³o rozpalonym torfem, który ¿arzy³ siê weso³o w kominku, i gulaszem, który Deirdre, ¿ona O’Malleya, ugotowa³a na lunch. A tak¿e tytoniem, piwem i unosz¹c¹ siê w powietrzu oleist¹ smug¹ aromatu sma¿onych frytek. Pierwsza spostrzeg³a Murphy'ego. Siedzia³ na ma³ym stoliku,
z wyci¹gniêtymi przed siebie nogami, wygrywaj¹c melodiê na irlandzkim akordeonie, którego dŸwiêk tak doskonale wspó³brzmia³ z jego s³odkim g³osem. Inni bywalcy pubu s³uchali go rozmarzeni nad swoim piwem i porterem. Melodia by³a smutna, jak wszystkie najlepsze irlandzkie melodie, rzewna i tkliwa jak ³zy kochanki. Piosenka nosi³a jej imiê i mówi³a o dorastaniu. Murphy dostrzeg³ j¹, uœmiechn¹³ siê nieznacznie. Niesforne pasmo czarnych w³osów opad³o mu na brwi, potrz¹sn¹³ wiêc g³ow¹ i odrzuci³ je do ty³u. Tim O'Malley sta³ za barem, brzuchaty mê¿czyzna w fartuchu, który z trudem obejmowa³ go w pasie. Mia³
szerok¹, pobru¿d¿on¹ twarz oraz oczy, które, kiedy siê œmia³, ginê³y w fa³dach skóry. Wyciera³ do po³ysku kufle. Na widok Maggie nie przerwa³ swojego zajêcia. Wiedzia³, ¿e zachowa siê jak nale¿y i poczeka z zamówieniem do koñca melodii. Zobaczy³a Davida Ryana puszczaj¹cego dym z jednego z amerykañskich papierosów, które brat przysy³a³ mu co miesi¹c z Bostonu, a tak¿e zawsze schludn¹ pani¹ Logan robi¹c¹ ró¿ow¹ w³óczk¹ na drutach i wystukuj¹c¹ nog¹ rytm melodii. By³ stary Johnny Conroy, zastyg³y w bezzêbnym uœmiechu, trzymaj¹cy zniekszta³con¹
rêk¹ równie pokrzywion¹ d³oñ swojej piêædziesiêcioletniej ¿ony. Siedzieli obok siebie jak para m³odo¿eñców, zas³uchani w piosenkê Murphy'ego. DŸwiêk stoj¹cego na barze telewizora by³ wy³¹czony, ale obraz zostawiono - po³yskiwa³ teraz brytyjsk¹ mydlan¹ oper¹. Ludzie w piêknych strojach, z lœni¹cymi w³osami, rozprawiali gor¹czkowo wokó³ du¿ego sto³u, który jarzy³ siê od œwiec w srebrnych lichtarzach i œwiate³ odbitych w wytwornych, kryszta³owych kieliszkach. Jak¿e odleg³e to by³y œwiaty: pe³na blasku opowieœæ i ma³y pub z podniszczonym barem i ciemnymi od
dymu œcianami. Pe³na pogardy reakcja Maggie na widok wyelegantowanych typów oddaj¹cych siê ja³owej dyspucie w bogato urz¹dzonym wnêtrzu by³a szybka i automatyczna. Podobnie jak przelotny skurcz zazdroœci. Pomyœla³a, ¿e gdyby by³a tak bogata, choæ oczywiœcie nie zale¿a³o jej na tym, wiedzia³aby z pewnoœci¹, jaki z tego uczyniæ po¿ytek. A potem zobaczy³a jego, siedz¹cego oddzielnie w rogu. Nie ¿eby by³ samotny, nic z tych rzeczy. Stanowi³ tak nieroz³¹czn¹ czêœæ tego pomieszczenia, jak krzes³o, na którym siedzia³. Jedn¹ rêkê prze³o¿y³ przez
oparcie krzes³a, podczas gdy w drugiej trzyma³ fili¿ankê, w której, jak s³usznie siê domyœla³a, mia³ mocn¹ herbatê zaprawion¹ irlandzk¹ whisky. Bywa³ nieobliczalny, pe³en zrywów i zahamowañ, nieoczekiwanych zmian nastroju, ale zna³a go. Ze wszystkich mê¿czyzn jakich zna³a, ¿adnego nie kocha³a ¿arliwiej od Toma Concannona. Bez s³owa podesz³a do niego, usiad³a i opar³a g³owê na jego ramieniu. Poczu³a, jak jej mi³oœæ wzbiera, rozpala siê jak ogieñ, który grzeje, przenika na wskroœ, lecz nigdy nie spala. Zdj¹³ rêkê z oparcia krzes³a i przygarn¹³ j¹ do siebie. Wargami musn¹³
jej skroñ. Kiedy przebrzmia³y ostatnie dŸwiêki piosenki, ujê³a jego d³oñ i poca³owa³a. - Wiedzia³am, ¿e ciê tu znajdê. - A sk¹d wiedzia³aœ, ¿e myœlê o tobie, moja œliczna Maggie? - Mo¿e tak¿e myœla³am o tobie? Pochyli³a siê ku niemu i uœmiechnê³a siê. By³ drobnym mê¿czyzn¹, ale o mocnej budowie. „Jestem jak byczek”, mówi³ czêsto, œmiej¹c siê tym swoim grzmi¹cym œmiechem. W takich chwilach zmarszczki wokó³ oczu pog³êbia³y mu siê na kszta³t ma³ych wachlarzyków.
Niegdyœ mia³ wspania³e rude, gêste w³osy. Z czasem przerzedzi³y siê nieco, a siwe pasemka wygl¹da³y jak smu¿ki dymu poœród p³omieni. Dla Maggie by³ najbardziej porywaj¹cym mê¿czyzn¹ na œwiecie. By³ jej ojcem. - Tato - odezwa³a siê. - Mam dobre wiadomoœci. - Nie w¹tpiê, czytam to z twojej twarzy. Mru¿¹c oczy, zdj¹³ z jej g³owy czapkê, na ramiona wysypa³y siê d³ugie, ognistorude w³osy. Zawsze lubi³ na nie patrzeæ, by³y takie lœni¹ce i sprê¿yste. Nigdy nie zapomni, gdy po raz pierwszy trzyma³ j¹ na rêku: jej drobniutkiej,
zabawnie wykrzywionej buzi, wyra¿aj¹cej niepohamowan¹ radoœæ ¿ycia, i maleñkich, zaciœniêtych pi¹stek, wymachuj¹cych co si³ na wszystkie strony. I jej w³osów, b³yszcz¹cych jak nowiutki miedziak. Nie by³ rozczarowany, ¿e to nie jest syn, pokornie dziêkowa³ losowi, i¿ obdarowa³ go córk¹. - Przynieœ mojej dziewczynce coœ do picia, Tim. - Poproszê herbatê - zawo³a³a. - Jest paskudnie zimno. Teraz, kiedy ju¿ siê tu znalaz³a, zapragnê³a odwlec przyjemnoœæ podzielenia siê nowin¹, delektowaæ siê ni¹ jak najd³u¿ej.
- Murphy, œpiewasz sobie tutaj piosenki i popijasz, a kto ogrzewa twoje krowy? - zawo³a³a. - Same siê grzej¹ - odkrzykn¹³. - I jeœli ta pogoda utrzyma siê d³u¿ej, bêdê mia³ na wiosnê wiêcej ciel¹t, ni¿ zdo³am oporz¹dziæ. W d³ugie zimowe wieczory byd³o zabawia siê podobnie jak wszyscy na tym œwiecie. - Czy¿by? Siedzi przy kominku z dobr¹ ksi¹¿k¹ w rêku? - zawo³a³a Maggie, a sala wybuchnê³a œmiechem. Dla nikogo bowiem mi³oœæ Murphy'ego do lektur nie by³a tajemnic¹. - No w³aœnie, próbowa³em zaszczepiæ im rozkosz, jak¹ daje dobra literatura, ale krowy wol¹ ogl¹daæ
telewizjê. - Postuka³ palcem w pust¹ szklanicê. - A ja przyszed³em tutaj, ¿eby odpocz¹æ od twojego pieca, który huczy dzieñ i noc, jakby pioruny wali³y. Dlaczego nie jesteœ w domu i nie bawisz siê swoim szk³em? - Tato - Maggie ujê³a ponownie rêkê ojca. - Tobie pierwszemu muszê to powiedzieæ. Wiesz, ¿e rano zawioz³am kilka sztuk do Ennis, do sklepu McGuinnessa? - No wiesz? - Wyj¹³ z ust fajkê i postuka³ ni¹. - Powinnaœ by³a powiedzieæ, ¿e siê tam wybierasz, dotrzyma³bym ci towarzystwa. - Chcia³am to zrobiæ sama. - Moja ma³a pustelnica -
zaœmia³ siê i da³ jej prztyczka w nos. - Tato, on je kupi³. - Jej zielone jak u ojca oczy promienia³y blaskiem. - Kupi³ cztery, bo tyle wziê³am ze sob¹. Zap³aci³ mi za nie nawet co nieco. - Nie mów, Maggie, no nie! - Poderwa³ siê z miejsca, poci¹gn¹³ j¹ za sob¹ i zakrêci³ ni¹ w ko³o. - Pos³uchajcie, co wam powiem, panie i panowie. Moja córka, moja w³asna córka Margaret Mary, sprzeda³a swoje szk³a w Ennis. Zagrzmia³y gromkie brawa i posypa³a siê ca³a seria pytañ. - U McGuinnesa - odpowiada³a. - Cztery sztuki, a rozgl¹da³ siê, czy nie mam wiêcej. Dwa wazony, czarka i...
myœlê, ¿e tê ostatni¹ mo¿na by nazwaæ przyciskiem do papieru. - Rozeœmia³a siê, gdy Tim postawi³ na kontuarze dwie whisky, dla niej i dla jej ojca. - A niech to! - Wziê³a szklankê i wznios³a toast. - Za zdrowie Toma Concannona, który uwierzy³ we mnie. - Och, nie, Maggie. - Ojciec potrz¹sn¹³ g³ow¹, a w jego oczach pojawi³y siê ³zy. - Za ciebie. Tylko za ciebie. - Zadzwoni³ szklaneczkami i wla³ zawartoœæ do gard³a. - Rozgrzej to stare, kochane pude³ko, Murphy. Chcê zatañczyæ z moj¹ córk¹. Murphy nie kaza³ siê d³ugo prosiæ. Wœród gwaru i oklasków Tom poprowadzi³ córkê po parkiecie.
Deirdre wyjrza³a z kuchni, wytar³a rêce w fartuch. Z twarz¹ zarumienion¹ od gotowania porwa³a do tañca mê¿a. Od jednego skocznego irlandzkiego tañca do drugiego, od jednego partnera do drugiego Maggie wirowa³a a¿ do upad³ego. Wkrótce, skuszeni muzyk¹ i perspektyw¹ spêdzenia czasu w mi³ej kompanii, œci¹gnêli do pubu inni bywalcy, i tak wiadomoœæ o sukcesie Maggie prêdko siê roznios³a. Przed zapadniêciem zmierzchu wiedzieli ju¿ o nim wszyscy w promieniu dwudziestu kilometrów. Spodziewa³a siê takiego rozg³osu. A w tajemnicy marzy³a o
jeszcze wiêkszym. - Och, ju¿ nie mogê. - Opad³a na krzes³o i wys¹czy³a do dna zimn¹ herbatê. - Jeszcze trochê, a serce mi pêknie. - Mnie te¿. Z dumy, ¿e mam tak¹ córkê. - Uœmiech Toma by³ promienny, lecz wzrok nieco mêtny. - Powinniœmy powiadomiæ o tym twoj¹ matkê, Maggie. A tak¿e twoj¹ siostrê... - Powiem o tym Briannie wieczorem. Zesztywnia³a na wspomnienie matki. - Dobrze, w porz¹dku. - Pochyli³ siê i pog³aska³ j¹ po policzku. - To twój
wielki dzieñ, Maggie Mae i nic go nie zak³óci. - Nie, to nasz dzieñ. Bez ciebie nigdy bym nie wydmucha³a mojej pierwszej szklanej bañki. - No to siê tym dzielmy, tylko my dwoje, przez krótki czas. - Na chwilê zrobi³o mu siê duszno, jakoœ niewyraŸnie i gor¹co. Tak jakby coœ zamigota³o mu przed oczami, by zaraz po tym wszystko wróci³o do normy. Brak powietrza, pomyœla³. Odrobina œwie¿ego powietrza dobrze mi zrobi. - Mam ochotê na przeja¿d¿kê. Chcê pow¹chaæ morze, Maggie. Czy pojedziesz ze mn¹? - Oczywiœcie, ¿e pojadê. -