Lepiej powiedzieć bolesną prawdę
niż bezpieczne kłamstwo.
Ostatecznie prawda i tak wyjdzie na jaw
i ból będzie większy niż trzeba.
Anonim
Spis treści
Część I Wtedy
Rozdział 1 Tia
Rozdział 2 Juliette
Rozdział 3 Caroline
Część II Teraz
Rozdział 4 Tia
Rozdział 5 Tia
Rozdział 6 Juliette
Rozdział 7 Juliette
Rozdział 8 Caroline
Rozdział 9 Caroline
Rozdział 10 Tia
Rozdział 11 Tia
Rozdział 12 Juliette
Rozdział 13 Juliette
Rozdział 14 Caroline
Rozdział 15 Caroline
Rozdział 16 Tia
Rozdział 17 Tia
Rozdział 18 Juliette
Rozdział 19 Juliette
Rozdział 20 Caroline
Rozdział 21 Caroline
Rozdział 22 Tia
Rozdział 23 Tia
Rozdział 24 Juliette
Rozdział 25 Nathan
Rozdział 26 Caroline
Rozdział 27 Tia
Rozdział 28 Juliette
Rozdział 29 Nathan
Rozdział 30 Caroline
Rozdział 31 Tia
Rozdział 32 Juliette
Rozdział 33 Caroline
Rozdział 34 Tia
Rozdział 35 Juliette
Rozdział 36 Caroline
Rozdział 37 Tia
Podziękowania
Przypisy
Część I
Wtedy
Rozdział 1
Tia
Za szczęście okupione krzywdą innej osoby trzeba ponieść karę. Oczyma wyobraźni Tia widziała już tę
karę w chwili, gdy ona i Nathan pocałowali się po raz pierwszy. Czekała przez cały rok, aż los ukarze ją
za to, że się zakochała, i w gruncie rzeczy uważała, że wszelkie konsekwencje, jakie przyjdzie jej
ponieść, będą zasłużone.
Mdliło ją lekko po zjedzonym wspólnie późnym niedzielnym lunchu. Zamówili stanowczo za dużo – w jej żołądku hulały ociekające masłem przekąski, sałata pływająca w sosie i poprzerastane tłuszczem
mięso. A po słodkim torcie Czarny Las w jej ustach pozostał smak czekolady. Za każdym razem, gdy
Nathan klepał się z niezadowoleniem po zaokrąglonym brzuchu, przejmowała się tym, że razem mają na
sumieniu więcej niż jeden grzech.
Od dziecka nie znosiła ciężkostrawnego jedzenia. Żałowała, że nie zaczekali ze spotkaniem do jutra.
Wtedy mogliby siedzieć sobie na kocu, podziwiać rozbłyskujące nad Esplanadą fajerwerki i słuchać
orkiestry Boston Pops. Dzień Niepodległości był świętem nieobarczonym oczekiwaniami – dla nich dzień
idealny.
Gdy szli do domu Tii, Nathan wziął ją za rękę. Fakt, że był z niej dumny, sprawiał jej przyjemność.
Miała dwadzieścia cztery lata, on trzydzieści siedem; po raz pierwszy kochał ją mężczyzna z pozycją.
Podczas każdego spotkania odkrywała w nim nowe cechy – detale, o których nigdy nikomu by nie
powiedziała, jak na przykład to, że jego dłonie pasują bardziej do kowboja niż do profesora. Cechy, które
komuś, kto wychowywał się w pełnej rodzinie, mogły wydawać się zwyczajne, Tia dodawała do listy
przymiotów Nathana.
W zeszłym tygodniu, kiedy przyniósł skrzynkę z narzędziami, żeby zainstalować słuchawkę
prysznicową, z której woda wreszcie poleci silnym strumieniem, zobaczyła w nim Supermana. Do
uchwytu skrzynki przytwierdzona była karteczka, na której napisał: Dla Ciebie i Twojego domu.
Jak nic, musiało to oznaczać, że narzędzia jeszcze nieraz będą w użyciu.
Żaden prezent nie ucieszyłby jej bardziej niż ta skrzynka. Nathan wydawał jej się idealny. Umięśnione
ręce. Szerokie ramiona. Miała bzika na punkcie jego sardonicznej nowojorskiej ciętości z nieodłącznym
krzywym uśmiechem, tak różnej od ulicznego poczucia humoru jej kolegów z Bostonu Południowego.
Jego wiedza otulała ją niczym gruby, zapewniający poczucie bezpieczeństwa koc. Ich zbyt rzadkie
spotkania sprawiały, że krew szybciej krążyła w jej żyłach. Kiedy Tia przesuwała kciukiem po jego
palcach, wszechświat ograniczał się do tego właśnie fizycznego zespolenia. Jej życie ograniczało się do
bycia z Nathanem.
Podczas minionego roku przepłakała wiele godzin. Mężczyzna obarczony rodziną nie mógł poświęcić
jej szczególnie dużo uwagi.
Kiedy dotarli do bliźniaka, w którym mieszkała, Nathan stanął za jej plecami. Oparła się o niego
i poczuła na szyi jego usta. Przesunął dłońmi po jej ciele.
– Dotykanie ciebie to coś, czego zawsze mi mało – rzekł.
– Mam nadzieję, że to się nigdy nie zmieni.
– Ludzie zawsze się zmieniają. – Odsunął się od niej, a przez jego twarz przemknął cień zakłopotania.
– Zasługujesz na tak wiele.
Uważa, że Tia zasługuje na to, aby już zawsze mieć go dla siebie? Włożyła klucz do zamka.
Pocieszająca była myśl, że jest dla niego kimś wartościowym.
Gdy tylko przekroczyła próg mieszkania, pobiegła do łazienki – ostatnio bez przerwy czuła parcie na
pęcherz. A potem przez długą chwilę wycierała ręce i przestawiała staroświecki flakon z perfumami,
który jej podarował. Chciała, by ten różowy kryształ wpasował się w jej dodatki z IKEA i drobiazgi od
matki. Na czas odwiedzin Nathana jej mieszkanie stawało się planem filmowym. Poświęcała wiele
godzin na patrzenie jego oczami na każdą książkę, bibelot i plakat.
Kiedy weszła do salonu, Nathan wyciągnął w jej stronę kieliszek z winem.
– Coś ci opowiem – zaczął. – Chcąc dziś zilustrować pewną kwestię, skorzystałem z tego, co
powiedział kiedyś Groucho: „Nie chciałbym być członkiem klubu, który miałby za członka kogoś takiego
jak ja”. No i jeden ze studentów zapytał mnie, kim był Groucho Marx.
Tia uniosła rękę.
– Dzięki, ale nie jestem w nastroju.
– Poczułem się wtedy jak stuletni starzec. No dobrze, a teraz powiedz mi prawdę: wiesz, kim był
Groucho Marx? – Zerknął na kieliszek. – Przynajmniej spróbuj. Prawdopodobnie najbardziej gładki
merlot, jaki piłaś.
Nie skomentował tego, że podczas lunchu również podziękowała za wino.
– Mam ochotę na pepsi – powiedziała wtedy.
Może pomyślał, że zachowuje się jak nastolatka, i uznał to za urocze? Czasami niepokoiło ją to, co
w jego mniemaniu było urocze.
– Kacza zupa – powiedziała teraz. – Noc w operze.
– Dziękuję ci. Przywróciłaś mi wiarę w młodzież.
– Różnica wieku między nami wcale nie jest taka duża. – Nie znosiła, kiedy się nad tym rozwodził. – Jestem starsza od twoich studentów.
– I bystrzejsza – dodał.
– Zgadza się, nie zapominaj o tym.
W chwili, gdy podzieli się z nim nowiną, ich romans zmieni się na zawsze. Co oczywiście nie znaczy,
że teraz można go uznać za coś trwałego. Gdy poszli do łóżka po raz pierwszy, powiedział:
„Doprowadzasz mnie do szaleństwa”, ale ona chciała więcej. Pragnęła nie tylko zawsze mieć go przy
sobie, ale i tego, by to ona założyła mu obrączkę na palec. Kiedy potrzeba bycia z nim wręcz ją dławiła,
Tia chciała wybierać pralnię, w której zaprasowywano kanty w jego spodniach, i kupować proszek,
którym pachniała jego koszula.
Spojrzała mu w oczy.
– Jestem w ciąży.
Zamarł z ręką wyciągniętą w jej stronę, a wino zachlupotało w kieliszku, grożąc przelaniem się przez
krawędź.
Wzięła od niego kieliszek i odstawiła na stolik obok swojego kieliszka.
– Jeszcze upuścisz.
– Więc dlatego dziś nie piłaś.
Wypowiedział te słowa wolno, tak wolno, że Tię przeszył lęk. Choć wiedziała, jak bardzo jest to
nieprawdopodobne, marzyła o tym, by ujrzeć nieśmiały uśmiech, telewizyjny uśmiech, po którym ich usta
złączyłyby się w filmowym pocałunku. Położyła dłoń na płaskim jeszcze brzuchu, czując kolejną falę
mdłości. Odpędziła obraz żony Nathana. Naprawdę bardzo się starała, lecz nie potrafiła przestać myśleć
o Juliette – o tym, gdzie akurat jest, gdzie według niej przebywa jej mąż – choć Nathan na samym
początku dał jej wyraźnie do zrozumienia, że to temat tabu.
– Kiedy się dowiedziałaś? – spytał.
– Kilka dni temu. Chciałam ci o tym powiedzieć osobiście.
Skinął głową, dopił wino, po czym usiadł. Splótł palce, pochylił się i oparł ręce na nogach. Posłał jej
surowe spojrzenie nauczyciela akademickiego.
– Zajmiesz się tym, prawda?
Osunęła się na stojący naprzeciwko sofy fotel.
– Zajmę się?
– Oczywiście, zajmiesz się. – Zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, wyprostował się. – Co
innego nam pozostało? Co innego ma sens?
– Mogę je urodzić. – Nie rozpłacze się. Nawet jeśli dziś nie wydarzy się na tym przeklętym świecie
nic dobrego, powstrzyma się od płaczu.
– I wychowywać samotnie? Jak twoja matka ciebie? – Potarł brodę. – Kto jak kto, ale ty doskonale
wiesz, jak bardzo wyboista jest to droga, prawda, skarbie?
– A ty gdzie wtedy będziesz? Zamierzasz umrzeć? Zniknąć? – Choć zgrywała odważną, w środku cała
się skuliła. Wiedziała, gdzie będzie Nathan. W swoim pięknym domu razem z Juliette. Żoną. Żoną, którą
raz postanowiła szpiegować. Żoną, która wyglądała jak słońce i niebo razem wzięte, której jasnowłosy
blask wręcz Tię oślepił.
– Zapłacę za to, czym musisz się zająć…
– „Zająć się, zająć się” – przedrzeźniała go. – Zająć się czym? – Chciała go zmusić do
wypowiedzenia słowa „aborcja”.
– Moi synowie są tacy mali.
Zacisnęła dłoń na oparciu fotela. Tak bardzo chciała się napić zakazanego wina.
– Nie mogę się miotać między dwiema rodzinami. Proszę cię. Przecież rozumiesz, co to oznacza – rzekł błagalnie.
Gdy splatała i rozplatała palce, z kciuka spadł płatek suchego naskórka. Ta ciąża już zdążyła ją
zmienić: nie dość, że miała dziwnie wysuszoną skórę, to jeszcze co pół godziny musiała biegać do
ubikacji.
Nathan podszedł i ją objął.
– Kobiety w ciąży mają tendencję do idealizowania. Uważasz, że kiedy zobaczę dziecko, zaleje mnie
fala ojcowskiej miłości i zmienię zdanie. Ale to niemożliwe. Nie porzucę rodziny. Nigdy przecież tego
nie kryłem, prawda?
O Boże! On płakał.
Rodzina!
Sądziła, że to z nią stworzy rodzinę.
Głupia, głupia, głupia.
Wreszcie się odezwała:
– Nie mogę tego zrobić, Nathanie. To, o co prosisz… nie mogę.
Odsunął się.
– Przykro mi, ale nie możemy być razem. Proszę cię, zajmij się tym. To najlepsze rozwiązanie dla nas
obojga. Naprawdę.
Gdy Tia była w szóstym miesiącu ciąży, dyskomfort stał się dla niej normą. Jeszcze niedawno była tak
chuda, że wmuszano w nią mleczne koktajle, a teraz dosłownie się toczyła. Siedziała na kanapie wsparta
o poduszkę, otoczona błagalnymi listami, zdjęciami i wypracowaniami od par pragnących jej dziecka.
Odmówiła „zajęcia się tym”, tak jak chciał Nathan. Duży udział miały w tym zakonnice ze Świętego
Piotra i matka Tii. Nie mogła dokonać aborcji ze strachu przed wiecznym potępieniem, ale nie potrafiła
znaleźć w sobie odwagi, aby samotnie wychowywać dziecko, dlatego teraz, w szóstym miesiącu ciąży,
musi znaleźć dla niego matkę i ojca.
Wybranie rodziców adopcyjnych okazało się zadaniem niemal niewykonalnym. Przebrnęła przez setki
listów od mężczyzn i kobiet rozpaczliwie pragnących dziecka rozwijającego się w jej łonie. Potencjalni
rodzice paradowali przed nią, aż w końcu nie mogła zapamiętać, kto jest bibliotekarką z Fall River,
a która para przypomina jej okropnych nauczycieli ze szkółki niedzielnej. Wszyscy zgodnie obiecywali
nieskończone pokłady miłości, podwórka wielkości Minnesoty i najlepsze uczelnie w kraju.
Po trzech kubkach słodkiej miętowej herbaty Tia, której z każdym łykiem coraz bardziej brakowało
kawy, ograniczyła wybór do trzech par. Wycisnęła, ile się dało z ich zdjęć i listów, po czym rozłożyła je
niczym karty tarota. Strach, że nadal będzie się musiała mierzyć z tym zadaniem, przyspieszył jej decyzję
i w końcu wybrała mężczyznę i kobietę, których uznała za najlepszych kandydatów na rodziców. Położyła
ich zdjęcia na wielkim brzuchu, by po chwili poruszać nimi niczym papierowymi laleczkami i powtarzać
wszystko, co powiedzieli podczas rozmowy przez telefon. Oboje sprawiali wtedy wrażenie przekonanych
do zasadności swoich działań, wyglądali na ludzi inteligentnych i zorganizowanych.
– Witaj, Tio. – Wyobraziła sobie piskliwy głos Papierowej Caroline. – Pragnę twojego dziecka.
Jestem patologiem specjalizującym się w nowotworach dziecięcych. Mój mąż ma bardzo dużą rodzinę
i zawsze ciągnęło go do dzieci.
– Powiedz jej, że byłaś opiekunką na obozie Paula Newmana. No wiesz, tym dla dzieci chorych na
raka. – Papierowy Peter położył dłoń na ramieniu szlachetnej Papierowej Caroline.
– To prawda. – Jego żona spuściła wzrok, żeby nie zabrzmiało to chełpliwie.
Miesiąc później, kiedy Caroline i Peter dowiedzieli się, że to dziewczynka, zapowiedzieli, że nazwą
ją Savannah. Idiotyczne imię. Tia nadała dziecku rosnącemu w jej brzuchu drugie imię swojej matki,
Honor – także idiotyczne, ale nie miało być używane po przyjściu małej na świat, a poza tym, idiotyczne
czy nie, i tak było lepsze niż Savannah. Dlaczego nie nazwać jej po prostu Britney? Gdyby opieka nad
chorą matką nie pochłaniała tyle czasu, wybrałaby dla swojej córki innych rodziców.
Potknęła się i wpadła na wózek z jedzeniem stojący na korytarzu hospicjum, które dla matki stało się
domem. Niezdarność towarzyszyła jej teraz zawsze i wszędzie. Niezdarność, ciągłe parcie na pęcherz
i poczucie osamotnienia. Życie w oczekiwaniu na wizyty Nathana zamieniło się w noszenie pod sercem
nieustającego przypomnienia o nim. Za każdym razem, gdy głaskała brzuch, miała wrażenie, jakby to jego
dotykała. I choć naprawdę się starała, nie potrafiła zastąpić smutku nienawiścią.
Jej matka była jedyną osobą, z którą się widywała. Wszyscy przyjaciele i znajomi z przeszłości – z wyjątkiem Robin, ale ona mieszkała w Kalifornii, zbyt daleko na odwiedziny – sądzili, że wyjechała na
rok do Arizony, aby pracując z ludźmi w podeszłym wieku, przygotowywać się do magisterium
z gerontologii. W rzeczywistości przeprowadziła się do Jamaica Plain, dzielnicy zupełnie innej niż
Southie, jak nazywano Boston Południowy.
W przeciwieństwie do dawnego miejsca zamieszkania, gdzie na każdym kroku spotykała kogoś
znajomego, w Jamaica Plain wszystko ciągle się zmieniało, było tam nie tylko pomieszanie tożsamości
etnicznej i ras, ale także klasy, kultury i wieku. Jej jedyną znajomą była bibliotekarka, z którą wymieniała
na ulicy pozdrowienia. W JP bardzo łatwo było zachować anonimowość.
Chciała mieszkać w miejscu, gdzie nikt nie zna jej imienia. Plotki i litość – uniknięcie tego stało się
jej celem. Utrzymywała się z oszczędności matki. Prawie w ogóle nie wychodziła z domu. Jej życie
ograniczało się do połykania książek, oglądania telewizji i opieki nad matką, która mieszkała z Tią do
czasu, aż radzenie sobie z jej bólem przewyższyło umiejętności córki.
Wślizgnęła się do pokoju cichutko jak kotek. Tak właśnie mówiła matka, kiedy Tia, gdy była małą
dziewczynką, próbowała zakraść się do kuchni po ciasteczka. „Skarbie, mamy słyszą swoje dzieci, nawet
jeśli te chodzą cichutko jak kotek”.
Choć Tia próbowała udawać, że jest inaczej, prawda była taka, że gdy jej dziecko szykowało się do
przyjścia na świat, jego babcia powoli z niego odchodziła.
– Mamo? – szepnęła.
W pokoju panowała cisza. Tia wbiła paznokcie w dłonie i nachyliła się nad łóżkiem. Patrzyła
uważnie, aż dostrzegła, że pierś chorej lekko unosi się i opada. Matka miała tylko czterdzieści dziewięć
lat. Rak wątroby pokonał ją w ciągu zaledwie kilku miesięcy, choć Tia podejrzewała, że przez jakiś czas
matka ukrywała przed nią prawdę.
W hospicjum przebywała od dwudziestu trzech dni. Pewnie im młodszym się jest w momencie
zachorowania, tym dłużej kurczowo trzyma się życia. Może dwadzieścia trzy dni to średni, normalny czas
od chwili trafienia do hospicjum do dnia śmierci? Tia jakoś nie potrafiła zebrać się w sobie i kogoś o to
zapytać. Być może gdyby miała siostrę albo brata, którzy by ją wspierali, miałaby dość odwagi, aby
zadać takie obcesowe pytanie, ale zawsze były tylko we dwie, ona i matka.
Umieranie potrafi być naprawdę długim procesem, co dla Tii okazało się zaskakujące. Można by
sądzić, że praca z ludźmi w podeszłym wieku więcej nauczyła ją o śmierci i umieraniu, lecz ona
zapewniała seniorom rekreację, a nie pomoc psychologiczną. Specjalizowała się w grach słownych.
W jej świecie bywało tak, że jeśli któryś podopieczny nie przychodził na partyjkę scrabble’a, oznaczało
to, że opuścił świat żywych.
Nie widziało się, jak ta osoba umiera.
Utrata matki wydawała jej się czymś niemożliwym, jakby ktoś zamierzał odciąć sznur łączący ją
z ziemią. Będzie unosiła się bez balastu. Nie miała rodziny, ciotek, wujków czy kuzynów. Wszystkie te
funkcje pełniła matka.
Tia usiadła na krześle stojącym obok łóżka. Zastanawiało ją, dlaczego hospicjum, w którym tak duży
nacisk kładziono na wygodę, nie zapewnia krzeseł, na których kobieta w ciąży mogłaby siedzieć bez
poczucia dyskomfortu. Wyjęła z torby książkę, kryminał o tak nieskomplikowanej fabule, że nawet jeśli
skupiała się tylko na jednej czwartej tego, co czyta, i tak nie gubiła wątku. W torbie miała także należące
do matki Dziwne losy Jane Eyre z magicznym happy endem, ale to zostawiła sobie na później – po
kolacji poczyta jej na głos.
Chora otworzyła oczy.
– Długo tu siedzisz, skarbie? – Sięgnęła po dłoń córki. – Zmęczona?
Tia pogładziła duży brzuch.
– Bez przerwy.
– Nie musisz przychodzić tu co wieczór, wiesz?
Słyszała to codziennie. Matka okazywała w ten sposób troskę.
– Zmęczenie nie jest stanem zagrażającym życiu.
– Kiedy jest się w ciąży…
– Kiedy jest się w ciąży, to jest się zmęczonym. Pamiętasz? Ty też tak miałaś? Doprowadzałam cię do
szału, zanim jeszcze się urodziłam?
Matka próbowała usiąść. Tia podała jej rękę, a potem podłożyła pod plecy poduszki. Jej skóra,
jeszcze niedawno tak ładnie różowobiała – irlandzka bladość, która pod wpływem jednego promienia
słońca zamienia się w róż – teraz, na tle hospicyjnej pościeli, wydawała się upiornie żółta.
– Jeśli chodzi o ciążę, to pamiętam wszystko. A czy ty będziesz potrafiła zapomnieć?
– Mamo, proszę cię, przestań.
– Nie mogę, kochanie. – Matka wzięła okulary leżące na metalowym stoliku przytwierdzonym do
łóżka. Kiedy znalazły się na swoim miejscu, od razu wydała się zdrowsza. Okulary, biżuteria i inne tego
typu drobiazgi zdawały się pełnić funkcję odstraszaczy śmierci. Chcąc poprawić mamie nastrój, Tia bez
przerwy kupowała różne ozdóbki i świecidełka. Na jej nadgarstku pobrzękiwały intensywnie niebieskie
paciorki nanizane na srebrny sznureczek. „Pasują do koloru twoich oczu”, powiedziała Tia, kiedy
przyniosła je w zeszłym tygodniu.
– Pójdę po wodę z lodem, dobrze?
– Nie uciekaj. Wysłuchaj mnie. Musisz mieć świadomość, jak bardzo będziesz żałowała, jeśli to
zrobisz.
„To” było słowem, którego matka używała, gdy mówiła o planie Tii. Planie oddania dziecka do
adopcji.
– Byłabym okropną matką.
– Teraz tak myślisz. Poczekaj, aż przytulisz swoje dziecko.
Każda wymiana zdań w batalii matki o to, by powstrzymać adopcję, sprawiała, że Tia czuła się coraz
gorzej. Każdy kolejny powód, jaki przedstawiała, wydawał się coraz mniej przekonujący.
„Będę złą matką”.
„Nie stać mnie na dziecko”.
„Za bardzo wstydzę się tego, że nie wiem, kto jest ojcem”.
Zamiast wyznać matce prawdę, udawała, że sypiała z wieloma mężczyznami i dlatego nie zna
tożsamości ojca swojego dziecka. To potworne kłamstwo i tak było lepsze od prawdy. Nie potrafiła
powiedzieć matce, że miała romans z żonatym mężczyzną i próbowała skraść go innej.
Wszystko, co mówiła, brzmiało niedorzecznie. Może byłaby złą matką. Bóg jeden wie, że nie ma
pieniędzy i jest niedojrzała, ale gdyby potrzeba było tylko tyle, aby wyrzec się dziecka, świat byłby pełen
sierot.
Znów pogłaskała brzuch. Przepraszam, słodkie maleństwo.
Dorastała bez ojca, który pewnego dnia po prostu zniknął. Matka założyła, że wybrał życie z inną
kobietą – życie pełne dobrej zabawy i mocnych trunków, którego purytańska matka Tii by nie
zaakceptowała. W jej odczuciu tylko aborcja była cięższym grzechem niż sypianie z żonatym mężczyzną.
Nie wyznawszy prawdy, Tia nie potrafiła przedstawić sensownych powodów swojej decyzji. Jak
mogła przyznać się do tego, że wyrzeka się dziecka, bo jego obecność przypominałaby jej o mężczyźnie,
którego kochała, ale który nie mógł być jej? Jak mogła powiedzieć to matce, skoro sama nie wiedziała,
czy zachowuje się egoistycznie, czy też wprost przeciwnie?
– Malutka będzie miała lepsze życie niż to, które ja mogłabym jej zapewnić – powiedziała. – Naprawdę, mamo. Widziałaś ich list, zdjęcia. To dziecko będzie miało dobrych rodziców.
Do oczu matki napłynęły łzy, choć nigdy nie płakała. Nawet wtedy, gdy Tia złamała nogę tak
paskudnie, że kość przebiła skórę. Nawet wtedy, gdy dowiedziała się o raku. I nawet wtedy, gdy odszedł
ojciec Tii – a przynajmniej nie przy córce.
– Przepraszam. – Zamrugała szybko i łzy zniknęły.
– Przepraszasz? Boże, nie zrobiłaś przecież nic złego.
Matka skrzyżowała ręce na piersi i zacisnęła dłonie na łokciach.
– Najwyraźniej zrobiłam coś potwornego, skoro teraz ty wierzysz, że twojemu dziecku będzie lepiej
bez ciebie. Myślisz, że twoje życie zawsze będzie wyglądać tak jak teraz? Nie rozumiesz, że masz przed
sobą całą przyszłość?
Tia wzruszyła ramionami, jakby była dzieckiem odsuwającym od siebie wstyd. Bolała ją myśl, że
matka może umrzeć w przeświadczeniu, iż wychowując ją, popełniła jakiś błąd.
– Mamo, to nie tak.
– W takim razie jak?
– Po prostu nie sądzę, aby to było moje przeznaczenie. – Położyła na brzuchu obie dłonie. Z każdym
wypowiadanym kłamstwem czuła się tak, jakby coraz bardziej odpychała matkę, gdy tymczasem nigdy
dotąd tak bardzo nie potrzebowały bliskości. – Nie sądzę, abyśmy były sobie przeznaczone.
– Proszę, nie podejmuj na razie decyzji. Coś cię dręczy i wiem, że nie to, co mi mówisz. W porządku;
ale uwierz mi, jeśli pozwolisz, aby ból wygrał z twoim dzieckiem, nigdy nie przestaniesz go odczuwać.
Rozdział 2
Juliette
Podczas pracy Juliette na ogół słuchała muzyki, ale nie dziś. Kradła czas przeznaczony na życie
rodzinne – w dodatku w słoneczną niedzielę – gdy tymczasem chłopcy oglądali na dole film. Cisza
oznaczała, że mogła nasłuchiwać, co robią.
Nie opuszczało jej poczucie winy, mimo że ona i Nathan poświęcili chłopcom calutki ranek i wczesne
popołudnie. Pojechali na wycieczkę do parku narodowego Beaver Brook, gdzie zjedli zabrany z domu
lunch i przygotowane o szóstej nad ranem batoniki ryżowe, a następnie przez godzinę grali w durną piłkę.
Po powrocie Nathan musiał wyskoczyć na uczelnię i zająć się poprawianiem prac, na nią natomiast
czekało sporo papierkowej roboty.
Nie jest przecież tak, że nie spędzają razem czasu – jutro wieczorem wybiorą się do Bostonu na pokaz
fajerwerków. A jednak się martwiła. Niedzielne popołudniowe słońce nie pozwalało o sobie zapomnieć,
a tymczasem dzieci siedziały w salonie i oglądały telewizję.
Wspaniale. Miała nadzieję, że synowie doceniają wszystkie te gładkolice kobiety na ulicy, wiedząc,
że ich matka przehandlowała poczucie bezpieczeństwa i zdrowie fizyczne i psychiczne swoich dzieci za
serum na zmarszczki.
Serum na bruzdy.
Serum na zmarszczki.
Bruzdy.
Zmarszczki.
Bruzdy.
Zmarszczki.
Problem zmarszczek dawało się łatwiej rozwiązać niż problem bruzd. Zmarszczki wyglądały mniej
groźnie, jakby były skutkiem raczej głębokich rozmyślań niż wieku.
Być może powinno się taki specyfik nazywać serum na niedoskonałości? Brzmi o wiele lepiej,
prawda? O wiele pogodniej.
Jasne. Wyobraziła sobie, jak jej wspólniczka Gwynne zrywa boki ze śmiechu, kiedy opowiada jej
o tym podczas kolejnej burzy mózgów.
Poznały się na zajęciach pływania „Mama i ja”. Połączyło je takie samo bezbrzeżne znudzenie
macierzyńską codziennością, której towarzyszy skłonność do przesadnego wielbienia swoich dzieci.
Zakochały się w sobie od pierwszego ironicznego spojrzenia, tak jak to bywa czasem z najlepszymi
przyjaciółmi, od razu dostrzegającymi, że łączy ich doskwierające w dzieciństwie poczucie
osamotnienia.
Juliette nasłuchiwała, czy z dołu nie dochodzą odgłosy katastrofy. Kiedy pracowała, martwiła się
o Maxa i Lucasa. Kiedy opiekowała się nimi, martwiła się pracą. Nathan próbował rozwiązać ten
problem, każąc jej się od-prę-żyć. „Skoncentruj się na tym, co akurat robisz”, powtarzał. Ona jednak nie
potrafiła przestać się martwić. Możliwe, że to jakiś męski czynnik genetyczny, tak jak gen łysienia,
pozwalał mu jeździć do pracy i być w pracy. Nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej.
Wiedziała, że Nathan chce pomóc. Starał się rozwiązać każdy pojawiający się na jej drodze problem.
Zawsze taki był. Troszczenie się o innych sprawiało mu tak dużą przyjemność, że Juliette wyczuwała jego
rozczarowanie tym, iż o tak mało go prosi w związku ze swoją pracą. No, ale jak mógłby pomóc w firmie
produkującej kremy do twarzy? Był wykładowcą socjologii na Uniwersytecie Brandeis, prowadził
badania na temat trudnej sytuacji ludzi w podeszłym wieku i miała pewność, że nie chodzi mu o ich
bruzdy czy zmarszczki.
Ten rok będzie rokiem, w którym próby godzenia pracy z domem przyniosą wymierne korzyści.
Wiedziała to i już. Lata inwestowania w pracę każdej wolnej chwili – nawet gdy udawała, że jej
zainteresowanie kosmetykami i pielęgnacją skóry to niewiele więcej niż hobby, gdy do trzeciej nad ranem
mieszała mikstury, a o siódmej robiła wszystkim śniadanie – wreszcie się opłacą.
Najważniejsze były dzieci. Po nich praca Nathana. Następnie: gotowanie, sprzątanie, urodziny,
Halloween, święto Paschy, Chanuka i Boże Narodzenie – wszystko, co scalało rodzinę. Tak to
postrzegała. Juliette wręcz nieprzyzwoicie kochała swoją pracę, ale za wszelką cenę starała się to ukryć.
Właściwie nawet trochę się tego wstydziła.
Produkcji organicznych kosmetyków do pielęgnacji twarzy i makijażu nie dawało się porównywać
z ratowaniem życia. Markę juliette&gwynne można było wręcz uznać za potencjalnie nieprzyjazną,
bazującą na kobiecym strachu, choć ona i Gwynne starały się być przyzwoite i uczciwe. Żadnych obietnic
w stylu: „Nasz krem z komórkami embrionu zlikwiduje zmarszczki i bruzdy”, a jedynie zapewnienie, że
ich produkty kryją w sobie to, co natura daje najlepszego. Nie propagowały nieruchomych twarzy, lecz
twarze i ciała ładnie wygładzone. Nic nie przygnębiało Juliette bardziej niż widok starszych kobiet
z wysmaganymi wiatrem twarzami, odzianych w spodnie dresowe z wielkim napisem „Juicy Couture” na
tyłkach.
Firma juliette&gwynne miała swoje miejsce w świecie, zapewniały się o tym nawzajem, tworząc
nawet listy sposobów na pomaganie kobietom:
* kupować masło shea (tylko klasy A) w kobiecej spółdzielni w Ghanie
* używać opakowań produkowanych przez kobiecą spółdzielnię w regionie Appalachów
* przekazać produkty do schroniska dla maltretowanych kobiet.
Przed tygodniem, kiedy dodały ostatnią pozycję, Gwynne upiła wyjątkowo duży łyk piwa, a potem
zapytała:
– Czy to naprawdę poprawia nam samopoczucie? Obdarowywanie maltretowanych kobiet kremami
nawilżającymi i szminkami? Jezu, Jules, nie wolałyby raczej czeku?
– Wiem, wiem. – Juliette rozsiadła się wygodniej w fotelu z popękanej skóry, zabranym z kancelarii
prawnej męża Gwynne. Dwa pomieszczenia w rozpadającym się domu Julliette w Waltham pełniły
funkcję biura firmy juliette&gwynne/blask de la beauté. – Kiedy zarobimy kupę kasy, to im wtedy damy.
Może pewnego dnia będą bogate. Juliette nigdy nikomu nie mówiła, nawet Nathanowi, jak bardzo jest
głodna pieniędzy. Czuła się przez to jak własna matka. Bóg jej świadkiem, że Juliette kochała rzeczy
doskonałej jakości. Idealnie skrojone ubrania. Cieniutką porcelanę. Grube kołdry.
To wszystko – i zdrowe, szczęśliwe dzieci.
Na pierwszym miejscu, zawsze na pierwszym, proszę, zdrowe, szczęśliwe dzieci.
Mając takie dzieciństwo a nie inne, pilnowała się, by nie być dumną. Miłość jej matki do promiennej
cery i doskonale leżących ubrań zaowocowała tym, że udawała kobietę pozbawioną narcyzmu. Prawda
była inna. Juliette brakowało pewności siebie swojej matki i żenująco często myślała o tym, jak wygląda.
Przynajmniej w przypadku juliette&gwynne jej sekretna słabość okazała się przydatna. Cały ten interes
miał początek w próżności. Kiedy zrezygnowała z pracy w dziale urody czasopisma „Boston”, aby
poświęcić się wychowywaniu Lucasa, a potem Maxa, nie mogła już folgować swojemu uzależnieniu od
kosmetyków z wyższej półki. Uczelniana pensja Nathana wystarczała tylko na najpotrzebniejsze rzeczy.
Juliette eksperymentowała więc w domu, robiąc kremy nawilżające z takich składników jak na przykład
żywica olibanowa czy rumianek i wymyślając peelingi do ciała z cukru, owsa, a nawet z mielonej kawy.
– Mamo! – Do pokoju wpadł pięcioletni Max i wdrapał się na podniszczoną sofę, zrzucając z niej
dokumenty i próbki kosmetyków. – Jestem głodny!
W drzwiach pojawił się Lucas.
– Mówiłem ci, żebyś został w pokoju. – Złapał brata za kołnierzyk koszuli. – Chodź, dam ci batonik
musli.
Entuzjazm starszego syna napędzały pieniądze otrzymywane za opiekę nad bratem, ale na Juliette i tak
robił wrażenie, nawet jeśli się bała, że w swojej gorliwości może urwać Maxowi głowę. Odciągnęła
rękę starszego syna od koszuli młodszego i uśmiechnęła się.
– Nic się nie stało. Chodźmy wszyscy na dół. Niedługo wróci tata. Zajmę się obiadem, a wy możecie
w tym czasie porysować w jadalni.
Juliette wyjęła z lodówki posiekaną cebulę, pieczarki, pokrojoną w kostkę marchewkę i kalafior.
Wszystko to przygotowała o siódmej rano, kiedy reszta domowników jeszcze spała. Zamierzała ugotować
na obiad zupę grzybową z kaszą jęczmienną. I kurczakiem. Teraz wyjęła plastikowe pojemniki i ustawiła
w kolejności, w jakiej podsmaży składniki zupy przed zalaniem bulionem.
Pokroiła piersi kurczaka, zostawiając tylko tyle skóry, aby zupa miała głębię, ale nie zaszkodziła sercu
Nathana.
Jej serce zdobył w chwili, gdy się poznali po jego przeprowadzce z Brooklynu do Hudson Valley na
północy stanu Nowy Jork, gdzie dorastała Juliette. Miał podjąć pierwszą pracę jako wykładowca na
wydziale socjologii w Bard College. Jej ojciec był dziekanem wydziału nauk politycznych.
Pierwszy raz spotkali się na dorocznym przyjęciu świątecznym w domu jej rodziców w Rhinebeck,
miasteczku w Hudson Valley, które przyciągało byłych nowojorczyków. Piżmowe wody kolońskie
rywalizowały z ciężkimi zapachami Chanel i Joy. Panie albo całe błyszczały, albo odziane były
w romantyczny aksamit. Panowie mieli na sobie garnitury lub swetry z reniferami. Juliette, ubrana
w szafirową sukienkę do połowy uda, zdecydowanie się wyróżniała.
Gdy stała, racząc się ajerkoniakiem i obserwując brylującą w towarzystwie matkę, podszedł do niej
Nathan. Jego krawat, który z daleka wyglądał tak, jakby mieszały się na nim różne odcienie błękitu, był
w gwiazdy Dawida.
Dotknęła jednej z nich.
– Manifest?
– Prezent na Chanukę od rodziców.
– Znaczą cię?
– Znalazłem się zbyt daleko od Brooklynu. W ten sposób odstraszają sziksy ze złotymi krzyżykami na
łańcuszkach.
Juliette odruchowo dotknęła pustego zagłębienia pod szyją.
– No to mam szczęście. Jestem nią tylko w połowie. Sziksą znaczy się.
Wykonał zamaszysty gest w kierunku ozdobionej światełkami choinki rodziców, tak wysokiej, że
sięgała sufitu. Z miejsca, w którym stali, mieli widok na balustradę schodów oplecioną girlandami
z czerwonymi kokardami i kryształowymi płatkami śniegu. Nathan dotknął falujących jasnych włosów
otaczających jej twarz.
– Gdzie, na miłość boską, twoja rodzina ukrywa drugą połowę?
Wzięła go za rękę.
– Chodź, pokażę ci.
Zaprowadziła go do biblioteki, w której na szczęście nie było świecidełek.
– Widzisz? – Wskazała gzyms kominka, na którym pomiędzy dwoma drejdlami[1] stała menora
z kobaltowego szkła.
– Coś mi mówi, że nigdy się nimi nie bawiłaś.
Dotknęła ostrożnie szkła.
– Nie.
Gdy była mała, prawie zawsze bawiła się tylko w swoim pokoju. Ten dom, z którym obchodzono się
tak, jakby był świętością, rywalizował z nią o uczucia rodziców i Juliette często odnosiła wrażenie, że to
on wygrywa. Wydawało się, że rodzice uważają, iż dom reprezentuje ich lepiej niż córka. Gdyby było
inaczej, nie zauważaliby jej tylko sporadycznie, podczas gdy każdy kąt tego domu cieszył się ich
nieustającą uwagą.
– Mieszkasz tu z rodzicami? – zapytał.
– Tylko podczas ferii i wakacji.
– Nie podoba ci się w Rhinebeck?
– Tu nic nie ma, chyba że jest się związanym z Bard.
Włosy miał gęste i proste. W odcieniu hollywoodzkiej czerni.
Tamtej nocy poszła z nim do łóżka.
– Jesteś zadurzona – orzekła nazajutrz jej matka, kiedy Juliette wróciła od Nathana.
„Zadurzona”. Doskonałe słowo. Wspólna noc zaczęła się od fajerwerków, by później przerodzić się
w falę delikatności. Byli sobą zauroczeni i w ogóle nie mieli ochoty się rozstawać. Tęskniła za nim już
w chwili, gdy odwiózł ją do domu.
Wygładziła pogniecioną sukienkę.
– Masz rację.
Matka strzepnęła z sukienki jakiś paproszek.
– Nie pozwól, by to widział. Nie teraz. Świadomość, jak bardzo nam zależy, daje im zbyt dużą
władzę.
Juliette wlała do garnka oliwę z oliwek i pomyślała, jak smutne były to słowa. Jak można ukrywać to,
co się czuje? Czy matka nadal tak robi, teraz, blisko czterdzieści lat po ślubie? Rodzice byli ze sobą
związani tak bardzo, że zazdrościła im tego i nienawidziła, ale nie przyjmowała do wiadomości, że ich
relacja może się opierać na gierkach i podstępach. Kochali się tak mocno i bezgranicznie – z wyjątkiem
tego, że tata kochał ciut mocniej, tak jak chciała mama – że Juliette nie miała żadnej szansy. Gdy była
dzieckiem, ich małżeństwo traktowała jako dwa plus jeden, przy czym to ona była dodatkiem do zgranej
dwójki. Całe życie spędziła na peryferiach miłości swoich rodziców.
Oliwa zaskwierczała i Juliette wrzuciła do garnka cebulę. Wszedł Nathan. Jak zawsze przywitała go
szerokim uśmiechem. Nadal kochała go do szaleństwa. A może i bardziej. Posiadanie dzieci uważała za
najseksowniejsze, co może się przytrafić dwojgu ludziom.
Pocałowali się. Nathan dotknął lekko jej pleców. Jego palce spoczęły na jej ramionach – po tylu
latach małżeństwa wiedziała, że nie wróży to niczego dobrego. Coś go dręczyło.
– Co robią chłopcy? – spytał.
– Rękodzieło w jadalni. – Kiedy cebula się zeszkliła, Juliette dorzuciła czosnek i pieczarki. – Chyba
słyszałam, jak Lucas ogląda telewizję, ale jestem złą matką i nie skomentuję tego, dopóki nie skończę
gotować obiadu. Skoro wróciłeś, bardzo proszę, idź i udziel mu reprymendy.
Wytarłszy ręce w ściereczkę zatkniętą za pasek, odwróciła się i przytuliła do męża. Wyczuła jego
napięte mięśnie i bardzo się przestraszyła.
– Co się stało? – Odsunęła się, by móc spojrzeć mu w twarz. W jego oczach zobaczyła tylko strach. – Twoi rodzice? Z ojcem wszystko w porządku? – Kolejny zawał? Coś jeszcze gorszego?
Pokręcił głową.
– Praca? Coś się stało?
– Nie. – Odetchnął głęboko.
– W takim razie co? Wyglądasz okropnie. Źle się czujesz?
Podszedł do szafki i wyjął butelkę brandy. Nathan, który nie miał w zwyczaju pić po powrocie
z pracy, nalał sobie podwójną porcję.
Juliette odłożyła drewnianą łyżkę. Chodzi o jej rodziców? O ojca? Jej matka zadzwoniła, żeby to on
przekazał Juliette jakąś straszną wiadomość? Poczuła zaciskającą się wokół żołądka pięść strachu.
Nathan usiadł na krześle. Zajęła miejsce naprzeciwko niego, tak blisko, że stykali się kolanami.
Ujęła jego dłonie w swoje ręce. Były lodowate. Przyłożyła jedną do policzka i poczuła ciepło skóry.
– Skarbie, co się dzieje?
Spuścił głowę i nakrył jej dłonie swoimi. Gdy zaczął płakać, drżały mu ramiona. Juliette siedziała jak
sparaliżowana.
– Powiedz mi.
– Miałem romans, Jules. O mój Boże, tak bardzo cię przepraszam.
Rozdział 3
Caroline
Pięć lat po ślubie Peter nadal kochał się z Caroline tak, jakby spełniał marzenie życia. Bycie
przedmiotem jego pożądania okazywało się dla niej najlepszym afrodyzjakiem. Podczas ćwiczeń na
bieżni obmyślała rozwiązania problematycznych kwestii w pracy i zapisywała pomysły w trzymanych
w kieszeniach małych notesikach. Gdy jechała kolejką do pracy, czytała czasopisma medyczne. Jadąc
samochodem do rodziców, słuchała audiobooków. Tylko w objęciach męża pamiętała o swojej
fizyczności. Jedynie wtedy przestawała myśleć i pozwalała ciału po prostu czuć.
Peter uważał ją za piękną i seksowną, a ona mu wierzyła, nawet jeśli tylko przez ten czas, kiedy leżała
obok niego. Nie żyła złudzeniami. Jej światopogląd sprowadzał się do stwierdzenia „Jest jak jest”.
Caroline zdawała sobie sprawę, że nie idzie przez życie przebojem. Zanim poznała Petera, bliższe
relacje nawiązywała tylko z mężczyznami, którzy maszerowali w tym samym tempie co ona: ciche
piosenki, spokojne tańce. On uwolnił w niej ogień.
– Daj spokój, jesteś niesamowita – powiedział, kiedy z lekką drwiną zbyła jego komplementy.
Tam, gdzie jej przenikliwy wzrok lekarza widział włosy w kolorze pszenicy zbyt ciemnym, by
nazywać go blondem, niczym się niewyróżniającą twarz i figurę pozbawioną krągłości, Peter dostrzegał
wdzięk i czystość i powtarzał, jak bardzo go to podnieca. Wiedziała, że działa na niego to, iż jest inna od
kobiet, wśród których dorastał – była nieosiągalną kobietą z wyższych sfer – tak samo, jak na nią działała
jego niepohamowana gorliwość, tak różna od powściągliwości chłopców z jej środowiska.
Potem zostali w łóżku, jak w każdą niedzielę. Na nocnych stolikach stały kubki z kawą, talerze pełne
okruszków i skórek pomarańczy.
– Posłuchaj tego, Caro. – Odkaszlnął i tonem, którego używał podczas spotkań z inwestorami,
przeczytał wyświetlony na laptopie tekst: – Analitycy prognozują, że czeka nas największy wzrost
ekonomiczny dwóch ostatnich dekad. Firmy inwestują w nowe zakłady przemysłowe i sprzęt i ponownie
zatrudniają zwolnionych pracowników. Większość ekonomistów przewiduje, że rok dwa tysiące czwarty
okaże się znakomity i że tego samego można się spodziewać w nadchodzących latach.
– Hm – mruknęła Caroline, nie do końca rejestrując słowa męża. On kwestie finansowe łapał w lot,
tymczasem dla niej analizy ekonomiczne były tak suche i nudne, że ulatniały się, nim pokonały drogę od
jej uszu do mózgu. – Wiadomości z internetu? – Podciągnęła wyżej kołdrę.
– Tak, ale to wiarygodny i szanowany serwis. Wiesz, co to oznacza?
– Poza przedstawionymi faktami? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia; ale jestem przekonana, że ty
owszem. – Uśmiechnęła się, czekając, aż Peter zaprezentuje jej swoje teorie. Miał w zwyczaju od razu
dzielić się myślami, gdy tymczasem ona pozwalała, by pomysły w jej głowie dojrzewały kilka dni,
tygodni albo i dłużej.
– Ludzie zaczną inwestować jak szaleni – wyjaśnił. – Będzie im się wydawało, że pieniądze rosną na
drzewach. Wiesz, co to oznacza?
Położyła głowę na jego ramieniu. Byli prawie tego samego wzrostu.
– Nie. – W ich związku to on zajmował się finansami, a ona utrzymywała dom w idealnym porządku.
Dzięki takiemu podziałowi żadne z nich nie musiało mieć do czynienia z tymi aspektami życia, które
wydawały im się trudne czy nieciekawe. – Masz ochotę obejrzeć jutro wieczorem pokaz sztucznych ogni?
– Tak, ale nie zmieniaj tematu. Posłuchaj, los nam w tej chwili sprzyja. Naiwni tego świata, czyli
większość, po raz kolejny uwierzą, że tendencje wzrostowe akcji i nieruchomości będą trwać wiecznie.
A ten właśnie mit prowadzi do szaleństwa na rynku.
– Ach, to interesujące. Owczy pęd. – Wzięła do ręki periodyk „Pediatric Blood & Cancer”.
Peter go jej odebrał.
– Caro, nie mówię ci o tym bez powodu. To może być dla nas ważne.
Jak grzeczna uczennica, którą zawsze była, odwróciła się do męża.
– W porządku. Słucham cię.
– Jeśli zgramy to w czasie, powinno nam się udać.
Kiwnęła głową, jakby ona także miała w tym swój udział, podczas gdy tak naprawdę „my” to był
Peter, który zajmował się finansami. Gromadzenie pieniędzy znaczyło dla niego więcej niż zapewniane
dzięki nim poczucie bezpieczeństwa i siła nabywcza.
– Kiedy w przyszłym roku wejdziemy na giełdę, założę się, że ceny akcji naszej firmy szybko wzrosną.
Każdy chce…
Częściowo się wyłączyła, wiedząc, co zaraz usłyszy: Sound & Sight Software, firma Petera, dostarczy
platformę dla X i dokona integracji Y i tak dalej, i tak dalej…
Pokiwała głową i wzięła ze stolika kubek z kawą, próbując czytać leżący na kolanach magazyn.
– Dlatego właśnie teraz powinniśmy zacząć szukać dziecka – powiedział Peter. – Rozumiesz, o co mi
chodzi?
Uniosła głowę i zacisnęła dłoń na uchu kubka.
– Co?
Położył rękę na jej kolanie.
– Słuchałaś mnie?
Pokręciła głową.
– Niewystarczająco uważnie – wyznała. – Powtórz. Tę część o dziecku, nie o pieniądzach.
– Te kwestie są ze sobą powiązane, skarbie. Posłuchaj: niedługo będę się musiał bardziej
skoncentrować na pracy. Czuję to. Teraz pora zająć się kwestią dziecka. Zanim rynki eksplodują, zanim
wszystko się rozpadnie i to ja przejmę zlecenia tych, którym powinęła się noga.
Peter kochał swoją pracę tak bardzo, jak ona swoją: oboje byli zajętymi purytanami obracającymi
koła życia. Tyle że dla niego życie oznaczało posiadanie rodziny, najlepiej dużej. Byłby fantastycznym
ojcem, nie miała co do tego wątpliwości, sama jednak nie marzyła o byciu mamą. Nie czuła entuzjazmu
na myśl o niewyczerpanej energii małych dzieci.
Ona i jej siostry miały bardzo oddaną matkę. Caroline nie chciała ofiarować swoim dzieciom mniej,
niż sama otrzymała, ale gdy myślała o poświęceniu i wyrzeczeniach, nie miała ochoty powiększać
rodziny. Nie chciała, by po powrocie z pracy nie pozwalano jej czytać prasy medycznej czy
przeszkadzano w nauce.
Macierzyństwo napawało ją tak wielkim przerażeniem, że z trudem ukryła uczucie ulgi, kiedy okazało
się, że nie może zajść w ciążę. Problem stanowiła sperma Petera.
Wtedy on, co było dla niego typowe – „Dobrze, w jaki sposób i jak szybko można rozwiązać ten
problem?” – zaczął gromadzić informacje na temat adopcji. Caroline zarówno to, jak i podjęcie decyzji
pozostawiła jemu. Akceptował taką postawę, bo lubił sprawować nad wszystkimi kontrolę. Dlatego
zdecydował się na adopcję ze wskazaniem, uznał ją za bezpieczniejszą. Sam chciał znaleźć matkę, a nie
zostawić podejmowanie życiowych decyzji anonimowym pracownikom socjalnym. „Lepsze znane
niebezpieczeństwo niż nieznane”, stwierdził.
Peter gromadził informacje, a tymczasem ona zrobiła coś dla niej nietypowego: zastosowała
mechanizm wyparcia. Teraz po raz kolejny musiała zmierzyć się z prawdą: jest jak jest.
– Teraz? – zapytała. – Naprawdę teraz?
Wyprostował się i skrzyżował nogi, skopując kołdrę.
– Nie twierdzę, że teraz albo nigdy, ale to najbardziej odpowiedni moment.
– Nie jestem pewna. W pracy tyle się dzieje, a…
– Kochanie, zawsze znajdzie się jakiś powód, żeby powiedzieć: „Nie teraz”. Zawsze będziemy
zabiegani, ale jakoś znajdziemy czas i znajdziemy miejsce. – Omiótł wzrokiem zagraconą sypialnię. – Więcej miejsca rzeczywiście by nam się przydało. W sumie możemy zrobić wszystko od razu, no nie?
Poszukać odpowiedniej dzielnicy, odpowiednich szkół. Znaleźć odpowiedni dom. Wiesz, co myślę? Ceny
nieruchomości także niedługo spadną.
Caroline – spokojna, sprawdzająca się w sytuacjach awaryjnych, niewzruszona Caroline – poczuła, że
jeśli mąż powie jeszcze jedno słowo, dostanie ataku paniki.
– Nie – powiedziała.
– Nie?
– Lubię nasze mieszkanie. Lubię naszą dzielnicę.
– Musimy poszukać okolicy z bardzo dobrymi szkołami.
– Możemy poszukać szkół prywatnych – nie dawała za wygraną. – Sam powiedziałeś, że będziemy
mieli pieniądze. Mieszkanie na przedmieściach jest nie dla mnie.
– Przemawia przez ciebie strach. Wiem, że nie znosisz przeprowadzek, ale będziesz cudowną mamą
bez względu na to, gdzie zamieszkamy.
Wcale nie!
– Jesteś idealna. Spokojna i kochająca. Inteligentna. Zawsze doskonale przygotowana. Uwielbiam to
w tobie. – Pogłaskał ją po ręce.
– Doskonale przygotowana? Jakie to romantyczne.
– I zabawna. O tym nie wspomniałem?
Posłała mu wymuszony uśmiech.
– Nikt nigdy nie nazwał mnie zabawną.
– Ups… Chodziło mi o to, że to ja jestem zabawny. I że ty byłaś na tyle inteligentna, by za mnie wyjść.
To rzeczywiście było prawdą. Peter poprawiał jej nastrój, rozpieszczał, uczynił z niej lepszą osobę – bardziej otwartą na świat znajdujący się poza jej granicami, ale nie miała ochoty niczego zmieniać.
Kochała ich życie takie, jakie było. Dziecko wszystko by popsuło.
===b1ZlATUEZ1ZhVTFUNwUxUmVRNAQyV2FQYVQxADcOOQg=
Dla Jeffa, zawsze
Lepiej powiedzieć bolesną prawdę niż bezpieczne kłamstwo. Ostatecznie prawda i tak wyjdzie na jaw i ból będzie większy niż trzeba. Anonim
Spis treści Część I Wtedy Rozdział 1 Tia Rozdział 2 Juliette Rozdział 3 Caroline Część II Teraz Rozdział 4 Tia Rozdział 5 Tia Rozdział 6 Juliette Rozdział 7 Juliette Rozdział 8 Caroline Rozdział 9 Caroline Rozdział 10 Tia Rozdział 11 Tia Rozdział 12 Juliette Rozdział 13 Juliette Rozdział 14 Caroline Rozdział 15 Caroline Rozdział 16 Tia Rozdział 17 Tia Rozdział 18 Juliette Rozdział 19 Juliette Rozdział 20 Caroline Rozdział 21 Caroline Rozdział 22 Tia Rozdział 23 Tia Rozdział 24 Juliette Rozdział 25 Nathan Rozdział 26 Caroline Rozdział 27 Tia Rozdział 28 Juliette Rozdział 29 Nathan Rozdział 30 Caroline Rozdział 31 Tia
Rozdział 32 Juliette Rozdział 33 Caroline Rozdział 34 Tia Rozdział 35 Juliette Rozdział 36 Caroline Rozdział 37 Tia Podziękowania Przypisy
Część I Wtedy
Rozdział 1 Tia Za szczęście okupione krzywdą innej osoby trzeba ponieść karę. Oczyma wyobraźni Tia widziała już tę karę w chwili, gdy ona i Nathan pocałowali się po raz pierwszy. Czekała przez cały rok, aż los ukarze ją za to, że się zakochała, i w gruncie rzeczy uważała, że wszelkie konsekwencje, jakie przyjdzie jej ponieść, będą zasłużone. Mdliło ją lekko po zjedzonym wspólnie późnym niedzielnym lunchu. Zamówili stanowczo za dużo – w jej żołądku hulały ociekające masłem przekąski, sałata pływająca w sosie i poprzerastane tłuszczem mięso. A po słodkim torcie Czarny Las w jej ustach pozostał smak czekolady. Za każdym razem, gdy Nathan klepał się z niezadowoleniem po zaokrąglonym brzuchu, przejmowała się tym, że razem mają na sumieniu więcej niż jeden grzech. Od dziecka nie znosiła ciężkostrawnego jedzenia. Żałowała, że nie zaczekali ze spotkaniem do jutra. Wtedy mogliby siedzieć sobie na kocu, podziwiać rozbłyskujące nad Esplanadą fajerwerki i słuchać orkiestry Boston Pops. Dzień Niepodległości był świętem nieobarczonym oczekiwaniami – dla nich dzień idealny. Gdy szli do domu Tii, Nathan wziął ją za rękę. Fakt, że był z niej dumny, sprawiał jej przyjemność. Miała dwadzieścia cztery lata, on trzydzieści siedem; po raz pierwszy kochał ją mężczyzna z pozycją. Podczas każdego spotkania odkrywała w nim nowe cechy – detale, o których nigdy nikomu by nie powiedziała, jak na przykład to, że jego dłonie pasują bardziej do kowboja niż do profesora. Cechy, które komuś, kto wychowywał się w pełnej rodzinie, mogły wydawać się zwyczajne, Tia dodawała do listy przymiotów Nathana. W zeszłym tygodniu, kiedy przyniósł skrzynkę z narzędziami, żeby zainstalować słuchawkę prysznicową, z której woda wreszcie poleci silnym strumieniem, zobaczyła w nim Supermana. Do uchwytu skrzynki przytwierdzona była karteczka, na której napisał: Dla Ciebie i Twojego domu. Jak nic, musiało to oznaczać, że narzędzia jeszcze nieraz będą w użyciu. Żaden prezent nie ucieszyłby jej bardziej niż ta skrzynka. Nathan wydawał jej się idealny. Umięśnione ręce. Szerokie ramiona. Miała bzika na punkcie jego sardonicznej nowojorskiej ciętości z nieodłącznym krzywym uśmiechem, tak różnej od ulicznego poczucia humoru jej kolegów z Bostonu Południowego. Jego wiedza otulała ją niczym gruby, zapewniający poczucie bezpieczeństwa koc. Ich zbyt rzadkie spotkania sprawiały, że krew szybciej krążyła w jej żyłach. Kiedy Tia przesuwała kciukiem po jego palcach, wszechświat ograniczał się do tego właśnie fizycznego zespolenia. Jej życie ograniczało się do bycia z Nathanem. Podczas minionego roku przepłakała wiele godzin. Mężczyzna obarczony rodziną nie mógł poświęcić jej szczególnie dużo uwagi. Kiedy dotarli do bliźniaka, w którym mieszkała, Nathan stanął za jej plecami. Oparła się o niego i poczuła na szyi jego usta. Przesunął dłońmi po jej ciele. – Dotykanie ciebie to coś, czego zawsze mi mało – rzekł. – Mam nadzieję, że to się nigdy nie zmieni.
– Ludzie zawsze się zmieniają. – Odsunął się od niej, a przez jego twarz przemknął cień zakłopotania. – Zasługujesz na tak wiele. Uważa, że Tia zasługuje na to, aby już zawsze mieć go dla siebie? Włożyła klucz do zamka. Pocieszająca była myśl, że jest dla niego kimś wartościowym. Gdy tylko przekroczyła próg mieszkania, pobiegła do łazienki – ostatnio bez przerwy czuła parcie na pęcherz. A potem przez długą chwilę wycierała ręce i przestawiała staroświecki flakon z perfumami, który jej podarował. Chciała, by ten różowy kryształ wpasował się w jej dodatki z IKEA i drobiazgi od matki. Na czas odwiedzin Nathana jej mieszkanie stawało się planem filmowym. Poświęcała wiele godzin na patrzenie jego oczami na każdą książkę, bibelot i plakat. Kiedy weszła do salonu, Nathan wyciągnął w jej stronę kieliszek z winem. – Coś ci opowiem – zaczął. – Chcąc dziś zilustrować pewną kwestię, skorzystałem z tego, co powiedział kiedyś Groucho: „Nie chciałbym być członkiem klubu, który miałby za członka kogoś takiego jak ja”. No i jeden ze studentów zapytał mnie, kim był Groucho Marx. Tia uniosła rękę. – Dzięki, ale nie jestem w nastroju. – Poczułem się wtedy jak stuletni starzec. No dobrze, a teraz powiedz mi prawdę: wiesz, kim był Groucho Marx? – Zerknął na kieliszek. – Przynajmniej spróbuj. Prawdopodobnie najbardziej gładki merlot, jaki piłaś. Nie skomentował tego, że podczas lunchu również podziękowała za wino. – Mam ochotę na pepsi – powiedziała wtedy. Może pomyślał, że zachowuje się jak nastolatka, i uznał to za urocze? Czasami niepokoiło ją to, co w jego mniemaniu było urocze. – Kacza zupa – powiedziała teraz. – Noc w operze. – Dziękuję ci. Przywróciłaś mi wiarę w młodzież. – Różnica wieku między nami wcale nie jest taka duża. – Nie znosiła, kiedy się nad tym rozwodził. – Jestem starsza od twoich studentów. – I bystrzejsza – dodał. – Zgadza się, nie zapominaj o tym. W chwili, gdy podzieli się z nim nowiną, ich romans zmieni się na zawsze. Co oczywiście nie znaczy, że teraz można go uznać za coś trwałego. Gdy poszli do łóżka po raz pierwszy, powiedział: „Doprowadzasz mnie do szaleństwa”, ale ona chciała więcej. Pragnęła nie tylko zawsze mieć go przy sobie, ale i tego, by to ona założyła mu obrączkę na palec. Kiedy potrzeba bycia z nim wręcz ją dławiła, Tia chciała wybierać pralnię, w której zaprasowywano kanty w jego spodniach, i kupować proszek, którym pachniała jego koszula. Spojrzała mu w oczy. – Jestem w ciąży. Zamarł z ręką wyciągniętą w jej stronę, a wino zachlupotało w kieliszku, grożąc przelaniem się przez krawędź.
Wzięła od niego kieliszek i odstawiła na stolik obok swojego kieliszka. – Jeszcze upuścisz. – Więc dlatego dziś nie piłaś. Wypowiedział te słowa wolno, tak wolno, że Tię przeszył lęk. Choć wiedziała, jak bardzo jest to nieprawdopodobne, marzyła o tym, by ujrzeć nieśmiały uśmiech, telewizyjny uśmiech, po którym ich usta złączyłyby się w filmowym pocałunku. Położyła dłoń na płaskim jeszcze brzuchu, czując kolejną falę mdłości. Odpędziła obraz żony Nathana. Naprawdę bardzo się starała, lecz nie potrafiła przestać myśleć o Juliette – o tym, gdzie akurat jest, gdzie według niej przebywa jej mąż – choć Nathan na samym początku dał jej wyraźnie do zrozumienia, że to temat tabu. – Kiedy się dowiedziałaś? – spytał. – Kilka dni temu. Chciałam ci o tym powiedzieć osobiście. Skinął głową, dopił wino, po czym usiadł. Splótł palce, pochylił się i oparł ręce na nogach. Posłał jej surowe spojrzenie nauczyciela akademickiego. – Zajmiesz się tym, prawda? Osunęła się na stojący naprzeciwko sofy fotel. – Zajmę się? – Oczywiście, zajmiesz się. – Zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, wyprostował się. – Co innego nam pozostało? Co innego ma sens? – Mogę je urodzić. – Nie rozpłacze się. Nawet jeśli dziś nie wydarzy się na tym przeklętym świecie nic dobrego, powstrzyma się od płaczu. – I wychowywać samotnie? Jak twoja matka ciebie? – Potarł brodę. – Kto jak kto, ale ty doskonale wiesz, jak bardzo wyboista jest to droga, prawda, skarbie? – A ty gdzie wtedy będziesz? Zamierzasz umrzeć? Zniknąć? – Choć zgrywała odważną, w środku cała się skuliła. Wiedziała, gdzie będzie Nathan. W swoim pięknym domu razem z Juliette. Żoną. Żoną, którą raz postanowiła szpiegować. Żoną, która wyglądała jak słońce i niebo razem wzięte, której jasnowłosy blask wręcz Tię oślepił. – Zapłacę za to, czym musisz się zająć… – „Zająć się, zająć się” – przedrzeźniała go. – Zająć się czym? – Chciała go zmusić do wypowiedzenia słowa „aborcja”. – Moi synowie są tacy mali. Zacisnęła dłoń na oparciu fotela. Tak bardzo chciała się napić zakazanego wina. – Nie mogę się miotać między dwiema rodzinami. Proszę cię. Przecież rozumiesz, co to oznacza – rzekł błagalnie. Gdy splatała i rozplatała palce, z kciuka spadł płatek suchego naskórka. Ta ciąża już zdążyła ją zmienić: nie dość, że miała dziwnie wysuszoną skórę, to jeszcze co pół godziny musiała biegać do ubikacji. Nathan podszedł i ją objął. – Kobiety w ciąży mają tendencję do idealizowania. Uważasz, że kiedy zobaczę dziecko, zaleje mnie fala ojcowskiej miłości i zmienię zdanie. Ale to niemożliwe. Nie porzucę rodziny. Nigdy przecież tego nie kryłem, prawda?
O Boże! On płakał. Rodzina! Sądziła, że to z nią stworzy rodzinę. Głupia, głupia, głupia. Wreszcie się odezwała: – Nie mogę tego zrobić, Nathanie. To, o co prosisz… nie mogę. Odsunął się. – Przykro mi, ale nie możemy być razem. Proszę cię, zajmij się tym. To najlepsze rozwiązanie dla nas obojga. Naprawdę. Gdy Tia była w szóstym miesiącu ciąży, dyskomfort stał się dla niej normą. Jeszcze niedawno była tak chuda, że wmuszano w nią mleczne koktajle, a teraz dosłownie się toczyła. Siedziała na kanapie wsparta o poduszkę, otoczona błagalnymi listami, zdjęciami i wypracowaniami od par pragnących jej dziecka. Odmówiła „zajęcia się tym”, tak jak chciał Nathan. Duży udział miały w tym zakonnice ze Świętego Piotra i matka Tii. Nie mogła dokonać aborcji ze strachu przed wiecznym potępieniem, ale nie potrafiła znaleźć w sobie odwagi, aby samotnie wychowywać dziecko, dlatego teraz, w szóstym miesiącu ciąży, musi znaleźć dla niego matkę i ojca. Wybranie rodziców adopcyjnych okazało się zadaniem niemal niewykonalnym. Przebrnęła przez setki listów od mężczyzn i kobiet rozpaczliwie pragnących dziecka rozwijającego się w jej łonie. Potencjalni rodzice paradowali przed nią, aż w końcu nie mogła zapamiętać, kto jest bibliotekarką z Fall River, a która para przypomina jej okropnych nauczycieli ze szkółki niedzielnej. Wszyscy zgodnie obiecywali nieskończone pokłady miłości, podwórka wielkości Minnesoty i najlepsze uczelnie w kraju. Po trzech kubkach słodkiej miętowej herbaty Tia, której z każdym łykiem coraz bardziej brakowało kawy, ograniczyła wybór do trzech par. Wycisnęła, ile się dało z ich zdjęć i listów, po czym rozłożyła je niczym karty tarota. Strach, że nadal będzie się musiała mierzyć z tym zadaniem, przyspieszył jej decyzję i w końcu wybrała mężczyznę i kobietę, których uznała za najlepszych kandydatów na rodziców. Położyła ich zdjęcia na wielkim brzuchu, by po chwili poruszać nimi niczym papierowymi laleczkami i powtarzać wszystko, co powiedzieli podczas rozmowy przez telefon. Oboje sprawiali wtedy wrażenie przekonanych do zasadności swoich działań, wyglądali na ludzi inteligentnych i zorganizowanych. – Witaj, Tio. – Wyobraziła sobie piskliwy głos Papierowej Caroline. – Pragnę twojego dziecka. Jestem patologiem specjalizującym się w nowotworach dziecięcych. Mój mąż ma bardzo dużą rodzinę i zawsze ciągnęło go do dzieci. – Powiedz jej, że byłaś opiekunką na obozie Paula Newmana. No wiesz, tym dla dzieci chorych na raka. – Papierowy Peter położył dłoń na ramieniu szlachetnej Papierowej Caroline. – To prawda. – Jego żona spuściła wzrok, żeby nie zabrzmiało to chełpliwie. Miesiąc później, kiedy Caroline i Peter dowiedzieli się, że to dziewczynka, zapowiedzieli, że nazwą ją Savannah. Idiotyczne imię. Tia nadała dziecku rosnącemu w jej brzuchu drugie imię swojej matki, Honor – także idiotyczne, ale nie miało być używane po przyjściu małej na świat, a poza tym, idiotyczne czy nie, i tak było lepsze niż Savannah. Dlaczego nie nazwać jej po prostu Britney? Gdyby opieka nad
chorą matką nie pochłaniała tyle czasu, wybrałaby dla swojej córki innych rodziców. Potknęła się i wpadła na wózek z jedzeniem stojący na korytarzu hospicjum, które dla matki stało się domem. Niezdarność towarzyszyła jej teraz zawsze i wszędzie. Niezdarność, ciągłe parcie na pęcherz i poczucie osamotnienia. Życie w oczekiwaniu na wizyty Nathana zamieniło się w noszenie pod sercem nieustającego przypomnienia o nim. Za każdym razem, gdy głaskała brzuch, miała wrażenie, jakby to jego dotykała. I choć naprawdę się starała, nie potrafiła zastąpić smutku nienawiścią. Jej matka była jedyną osobą, z którą się widywała. Wszyscy przyjaciele i znajomi z przeszłości – z wyjątkiem Robin, ale ona mieszkała w Kalifornii, zbyt daleko na odwiedziny – sądzili, że wyjechała na rok do Arizony, aby pracując z ludźmi w podeszłym wieku, przygotowywać się do magisterium z gerontologii. W rzeczywistości przeprowadziła się do Jamaica Plain, dzielnicy zupełnie innej niż Southie, jak nazywano Boston Południowy. W przeciwieństwie do dawnego miejsca zamieszkania, gdzie na każdym kroku spotykała kogoś znajomego, w Jamaica Plain wszystko ciągle się zmieniało, było tam nie tylko pomieszanie tożsamości etnicznej i ras, ale także klasy, kultury i wieku. Jej jedyną znajomą była bibliotekarka, z którą wymieniała na ulicy pozdrowienia. W JP bardzo łatwo było zachować anonimowość. Chciała mieszkać w miejscu, gdzie nikt nie zna jej imienia. Plotki i litość – uniknięcie tego stało się jej celem. Utrzymywała się z oszczędności matki. Prawie w ogóle nie wychodziła z domu. Jej życie ograniczało się do połykania książek, oglądania telewizji i opieki nad matką, która mieszkała z Tią do czasu, aż radzenie sobie z jej bólem przewyższyło umiejętności córki. Wślizgnęła się do pokoju cichutko jak kotek. Tak właśnie mówiła matka, kiedy Tia, gdy była małą dziewczynką, próbowała zakraść się do kuchni po ciasteczka. „Skarbie, mamy słyszą swoje dzieci, nawet jeśli te chodzą cichutko jak kotek”. Choć Tia próbowała udawać, że jest inaczej, prawda była taka, że gdy jej dziecko szykowało się do przyjścia na świat, jego babcia powoli z niego odchodziła. – Mamo? – szepnęła. W pokoju panowała cisza. Tia wbiła paznokcie w dłonie i nachyliła się nad łóżkiem. Patrzyła uważnie, aż dostrzegła, że pierś chorej lekko unosi się i opada. Matka miała tylko czterdzieści dziewięć lat. Rak wątroby pokonał ją w ciągu zaledwie kilku miesięcy, choć Tia podejrzewała, że przez jakiś czas matka ukrywała przed nią prawdę. W hospicjum przebywała od dwudziestu trzech dni. Pewnie im młodszym się jest w momencie zachorowania, tym dłużej kurczowo trzyma się życia. Może dwadzieścia trzy dni to średni, normalny czas od chwili trafienia do hospicjum do dnia śmierci? Tia jakoś nie potrafiła zebrać się w sobie i kogoś o to zapytać. Być może gdyby miała siostrę albo brata, którzy by ją wspierali, miałaby dość odwagi, aby zadać takie obcesowe pytanie, ale zawsze były tylko we dwie, ona i matka. Umieranie potrafi być naprawdę długim procesem, co dla Tii okazało się zaskakujące. Można by sądzić, że praca z ludźmi w podeszłym wieku więcej nauczyła ją o śmierci i umieraniu, lecz ona zapewniała seniorom rekreację, a nie pomoc psychologiczną. Specjalizowała się w grach słownych. W jej świecie bywało tak, że jeśli któryś podopieczny nie przychodził na partyjkę scrabble’a, oznaczało to, że opuścił świat żywych. Nie widziało się, jak ta osoba umiera. Utrata matki wydawała jej się czymś niemożliwym, jakby ktoś zamierzał odciąć sznur łączący ją z ziemią. Będzie unosiła się bez balastu. Nie miała rodziny, ciotek, wujków czy kuzynów. Wszystkie te
funkcje pełniła matka. Tia usiadła na krześle stojącym obok łóżka. Zastanawiało ją, dlaczego hospicjum, w którym tak duży nacisk kładziono na wygodę, nie zapewnia krzeseł, na których kobieta w ciąży mogłaby siedzieć bez poczucia dyskomfortu. Wyjęła z torby książkę, kryminał o tak nieskomplikowanej fabule, że nawet jeśli skupiała się tylko na jednej czwartej tego, co czyta, i tak nie gubiła wątku. W torbie miała także należące do matki Dziwne losy Jane Eyre z magicznym happy endem, ale to zostawiła sobie na później – po kolacji poczyta jej na głos. Chora otworzyła oczy. – Długo tu siedzisz, skarbie? – Sięgnęła po dłoń córki. – Zmęczona? Tia pogładziła duży brzuch. – Bez przerwy. – Nie musisz przychodzić tu co wieczór, wiesz? Słyszała to codziennie. Matka okazywała w ten sposób troskę. – Zmęczenie nie jest stanem zagrażającym życiu. – Kiedy jest się w ciąży… – Kiedy jest się w ciąży, to jest się zmęczonym. Pamiętasz? Ty też tak miałaś? Doprowadzałam cię do szału, zanim jeszcze się urodziłam? Matka próbowała usiąść. Tia podała jej rękę, a potem podłożyła pod plecy poduszki. Jej skóra, jeszcze niedawno tak ładnie różowobiała – irlandzka bladość, która pod wpływem jednego promienia słońca zamienia się w róż – teraz, na tle hospicyjnej pościeli, wydawała się upiornie żółta. – Jeśli chodzi o ciążę, to pamiętam wszystko. A czy ty będziesz potrafiła zapomnieć? – Mamo, proszę cię, przestań. – Nie mogę, kochanie. – Matka wzięła okulary leżące na metalowym stoliku przytwierdzonym do łóżka. Kiedy znalazły się na swoim miejscu, od razu wydała się zdrowsza. Okulary, biżuteria i inne tego typu drobiazgi zdawały się pełnić funkcję odstraszaczy śmierci. Chcąc poprawić mamie nastrój, Tia bez przerwy kupowała różne ozdóbki i świecidełka. Na jej nadgarstku pobrzękiwały intensywnie niebieskie paciorki nanizane na srebrny sznureczek. „Pasują do koloru twoich oczu”, powiedziała Tia, kiedy przyniosła je w zeszłym tygodniu. – Pójdę po wodę z lodem, dobrze? – Nie uciekaj. Wysłuchaj mnie. Musisz mieć świadomość, jak bardzo będziesz żałowała, jeśli to zrobisz. „To” było słowem, którego matka używała, gdy mówiła o planie Tii. Planie oddania dziecka do adopcji. – Byłabym okropną matką. – Teraz tak myślisz. Poczekaj, aż przytulisz swoje dziecko. Każda wymiana zdań w batalii matki o to, by powstrzymać adopcję, sprawiała, że Tia czuła się coraz gorzej. Każdy kolejny powód, jaki przedstawiała, wydawał się coraz mniej przekonujący. „Będę złą matką”. „Nie stać mnie na dziecko”.
„Za bardzo wstydzę się tego, że nie wiem, kto jest ojcem”. Zamiast wyznać matce prawdę, udawała, że sypiała z wieloma mężczyznami i dlatego nie zna tożsamości ojca swojego dziecka. To potworne kłamstwo i tak było lepsze od prawdy. Nie potrafiła powiedzieć matce, że miała romans z żonatym mężczyzną i próbowała skraść go innej. Wszystko, co mówiła, brzmiało niedorzecznie. Może byłaby złą matką. Bóg jeden wie, że nie ma pieniędzy i jest niedojrzała, ale gdyby potrzeba było tylko tyle, aby wyrzec się dziecka, świat byłby pełen sierot. Znów pogłaskała brzuch. Przepraszam, słodkie maleństwo. Dorastała bez ojca, który pewnego dnia po prostu zniknął. Matka założyła, że wybrał życie z inną kobietą – życie pełne dobrej zabawy i mocnych trunków, którego purytańska matka Tii by nie zaakceptowała. W jej odczuciu tylko aborcja była cięższym grzechem niż sypianie z żonatym mężczyzną. Nie wyznawszy prawdy, Tia nie potrafiła przedstawić sensownych powodów swojej decyzji. Jak mogła przyznać się do tego, że wyrzeka się dziecka, bo jego obecność przypominałaby jej o mężczyźnie, którego kochała, ale który nie mógł być jej? Jak mogła powiedzieć to matce, skoro sama nie wiedziała, czy zachowuje się egoistycznie, czy też wprost przeciwnie? – Malutka będzie miała lepsze życie niż to, które ja mogłabym jej zapewnić – powiedziała. – Naprawdę, mamo. Widziałaś ich list, zdjęcia. To dziecko będzie miało dobrych rodziców. Do oczu matki napłynęły łzy, choć nigdy nie płakała. Nawet wtedy, gdy Tia złamała nogę tak paskudnie, że kość przebiła skórę. Nawet wtedy, gdy dowiedziała się o raku. I nawet wtedy, gdy odszedł ojciec Tii – a przynajmniej nie przy córce. – Przepraszam. – Zamrugała szybko i łzy zniknęły. – Przepraszasz? Boże, nie zrobiłaś przecież nic złego. Matka skrzyżowała ręce na piersi i zacisnęła dłonie na łokciach. – Najwyraźniej zrobiłam coś potwornego, skoro teraz ty wierzysz, że twojemu dziecku będzie lepiej bez ciebie. Myślisz, że twoje życie zawsze będzie wyglądać tak jak teraz? Nie rozumiesz, że masz przed sobą całą przyszłość? Tia wzruszyła ramionami, jakby była dzieckiem odsuwającym od siebie wstyd. Bolała ją myśl, że matka może umrzeć w przeświadczeniu, iż wychowując ją, popełniła jakiś błąd. – Mamo, to nie tak. – W takim razie jak? – Po prostu nie sądzę, aby to było moje przeznaczenie. – Położyła na brzuchu obie dłonie. Z każdym wypowiadanym kłamstwem czuła się tak, jakby coraz bardziej odpychała matkę, gdy tymczasem nigdy dotąd tak bardzo nie potrzebowały bliskości. – Nie sądzę, abyśmy były sobie przeznaczone. – Proszę, nie podejmuj na razie decyzji. Coś cię dręczy i wiem, że nie to, co mi mówisz. W porządku; ale uwierz mi, jeśli pozwolisz, aby ból wygrał z twoim dzieckiem, nigdy nie przestaniesz go odczuwać.
Rozdział 2 Juliette Podczas pracy Juliette na ogół słuchała muzyki, ale nie dziś. Kradła czas przeznaczony na życie rodzinne – w dodatku w słoneczną niedzielę – gdy tymczasem chłopcy oglądali na dole film. Cisza oznaczała, że mogła nasłuchiwać, co robią. Nie opuszczało jej poczucie winy, mimo że ona i Nathan poświęcili chłopcom calutki ranek i wczesne popołudnie. Pojechali na wycieczkę do parku narodowego Beaver Brook, gdzie zjedli zabrany z domu lunch i przygotowane o szóstej nad ranem batoniki ryżowe, a następnie przez godzinę grali w durną piłkę. Po powrocie Nathan musiał wyskoczyć na uczelnię i zająć się poprawianiem prac, na nią natomiast czekało sporo papierkowej roboty. Nie jest przecież tak, że nie spędzają razem czasu – jutro wieczorem wybiorą się do Bostonu na pokaz fajerwerków. A jednak się martwiła. Niedzielne popołudniowe słońce nie pozwalało o sobie zapomnieć, a tymczasem dzieci siedziały w salonie i oglądały telewizję. Wspaniale. Miała nadzieję, że synowie doceniają wszystkie te gładkolice kobiety na ulicy, wiedząc, że ich matka przehandlowała poczucie bezpieczeństwa i zdrowie fizyczne i psychiczne swoich dzieci za serum na zmarszczki. Serum na bruzdy. Serum na zmarszczki. Bruzdy. Zmarszczki. Bruzdy. Zmarszczki. Problem zmarszczek dawało się łatwiej rozwiązać niż problem bruzd. Zmarszczki wyglądały mniej groźnie, jakby były skutkiem raczej głębokich rozmyślań niż wieku. Być może powinno się taki specyfik nazywać serum na niedoskonałości? Brzmi o wiele lepiej, prawda? O wiele pogodniej. Jasne. Wyobraziła sobie, jak jej wspólniczka Gwynne zrywa boki ze śmiechu, kiedy opowiada jej o tym podczas kolejnej burzy mózgów. Poznały się na zajęciach pływania „Mama i ja”. Połączyło je takie samo bezbrzeżne znudzenie macierzyńską codziennością, której towarzyszy skłonność do przesadnego wielbienia swoich dzieci. Zakochały się w sobie od pierwszego ironicznego spojrzenia, tak jak to bywa czasem z najlepszymi przyjaciółmi, od razu dostrzegającymi, że łączy ich doskwierające w dzieciństwie poczucie osamotnienia. Juliette nasłuchiwała, czy z dołu nie dochodzą odgłosy katastrofy. Kiedy pracowała, martwiła się o Maxa i Lucasa. Kiedy opiekowała się nimi, martwiła się pracą. Nathan próbował rozwiązać ten problem, każąc jej się od-prę-żyć. „Skoncentruj się na tym, co akurat robisz”, powtarzał. Ona jednak nie potrafiła przestać się martwić. Możliwe, że to jakiś męski czynnik genetyczny, tak jak gen łysienia,
pozwalał mu jeździć do pracy i być w pracy. Nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej. Wiedziała, że Nathan chce pomóc. Starał się rozwiązać każdy pojawiający się na jej drodze problem. Zawsze taki był. Troszczenie się o innych sprawiało mu tak dużą przyjemność, że Juliette wyczuwała jego rozczarowanie tym, iż o tak mało go prosi w związku ze swoją pracą. No, ale jak mógłby pomóc w firmie produkującej kremy do twarzy? Był wykładowcą socjologii na Uniwersytecie Brandeis, prowadził badania na temat trudnej sytuacji ludzi w podeszłym wieku i miała pewność, że nie chodzi mu o ich bruzdy czy zmarszczki. Ten rok będzie rokiem, w którym próby godzenia pracy z domem przyniosą wymierne korzyści. Wiedziała to i już. Lata inwestowania w pracę każdej wolnej chwili – nawet gdy udawała, że jej zainteresowanie kosmetykami i pielęgnacją skóry to niewiele więcej niż hobby, gdy do trzeciej nad ranem mieszała mikstury, a o siódmej robiła wszystkim śniadanie – wreszcie się opłacą. Najważniejsze były dzieci. Po nich praca Nathana. Następnie: gotowanie, sprzątanie, urodziny, Halloween, święto Paschy, Chanuka i Boże Narodzenie – wszystko, co scalało rodzinę. Tak to postrzegała. Juliette wręcz nieprzyzwoicie kochała swoją pracę, ale za wszelką cenę starała się to ukryć. Właściwie nawet trochę się tego wstydziła. Produkcji organicznych kosmetyków do pielęgnacji twarzy i makijażu nie dawało się porównywać z ratowaniem życia. Markę juliette&gwynne można było wręcz uznać za potencjalnie nieprzyjazną, bazującą na kobiecym strachu, choć ona i Gwynne starały się być przyzwoite i uczciwe. Żadnych obietnic w stylu: „Nasz krem z komórkami embrionu zlikwiduje zmarszczki i bruzdy”, a jedynie zapewnienie, że ich produkty kryją w sobie to, co natura daje najlepszego. Nie propagowały nieruchomych twarzy, lecz twarze i ciała ładnie wygładzone. Nic nie przygnębiało Juliette bardziej niż widok starszych kobiet z wysmaganymi wiatrem twarzami, odzianych w spodnie dresowe z wielkim napisem „Juicy Couture” na tyłkach. Firma juliette&gwynne miała swoje miejsce w świecie, zapewniały się o tym nawzajem, tworząc nawet listy sposobów na pomaganie kobietom: * kupować masło shea (tylko klasy A) w kobiecej spółdzielni w Ghanie * używać opakowań produkowanych przez kobiecą spółdzielnię w regionie Appalachów * przekazać produkty do schroniska dla maltretowanych kobiet. Przed tygodniem, kiedy dodały ostatnią pozycję, Gwynne upiła wyjątkowo duży łyk piwa, a potem zapytała: – Czy to naprawdę poprawia nam samopoczucie? Obdarowywanie maltretowanych kobiet kremami nawilżającymi i szminkami? Jezu, Jules, nie wolałyby raczej czeku? – Wiem, wiem. – Juliette rozsiadła się wygodniej w fotelu z popękanej skóry, zabranym z kancelarii prawnej męża Gwynne. Dwa pomieszczenia w rozpadającym się domu Julliette w Waltham pełniły funkcję biura firmy juliette&gwynne/blask de la beauté. – Kiedy zarobimy kupę kasy, to im wtedy damy. Może pewnego dnia będą bogate. Juliette nigdy nikomu nie mówiła, nawet Nathanowi, jak bardzo jest głodna pieniędzy. Czuła się przez to jak własna matka. Bóg jej świadkiem, że Juliette kochała rzeczy doskonałej jakości. Idealnie skrojone ubrania. Cieniutką porcelanę. Grube kołdry. To wszystko – i zdrowe, szczęśliwe dzieci. Na pierwszym miejscu, zawsze na pierwszym, proszę, zdrowe, szczęśliwe dzieci.
Mając takie dzieciństwo a nie inne, pilnowała się, by nie być dumną. Miłość jej matki do promiennej cery i doskonale leżących ubrań zaowocowała tym, że udawała kobietę pozbawioną narcyzmu. Prawda była inna. Juliette brakowało pewności siebie swojej matki i żenująco często myślała o tym, jak wygląda. Przynajmniej w przypadku juliette&gwynne jej sekretna słabość okazała się przydatna. Cały ten interes miał początek w próżności. Kiedy zrezygnowała z pracy w dziale urody czasopisma „Boston”, aby poświęcić się wychowywaniu Lucasa, a potem Maxa, nie mogła już folgować swojemu uzależnieniu od kosmetyków z wyższej półki. Uczelniana pensja Nathana wystarczała tylko na najpotrzebniejsze rzeczy. Juliette eksperymentowała więc w domu, robiąc kremy nawilżające z takich składników jak na przykład żywica olibanowa czy rumianek i wymyślając peelingi do ciała z cukru, owsa, a nawet z mielonej kawy. – Mamo! – Do pokoju wpadł pięcioletni Max i wdrapał się na podniszczoną sofę, zrzucając z niej dokumenty i próbki kosmetyków. – Jestem głodny! W drzwiach pojawił się Lucas. – Mówiłem ci, żebyś został w pokoju. – Złapał brata za kołnierzyk koszuli. – Chodź, dam ci batonik musli. Entuzjazm starszego syna napędzały pieniądze otrzymywane za opiekę nad bratem, ale na Juliette i tak robił wrażenie, nawet jeśli się bała, że w swojej gorliwości może urwać Maxowi głowę. Odciągnęła rękę starszego syna od koszuli młodszego i uśmiechnęła się. – Nic się nie stało. Chodźmy wszyscy na dół. Niedługo wróci tata. Zajmę się obiadem, a wy możecie w tym czasie porysować w jadalni. Juliette wyjęła z lodówki posiekaną cebulę, pieczarki, pokrojoną w kostkę marchewkę i kalafior. Wszystko to przygotowała o siódmej rano, kiedy reszta domowników jeszcze spała. Zamierzała ugotować na obiad zupę grzybową z kaszą jęczmienną. I kurczakiem. Teraz wyjęła plastikowe pojemniki i ustawiła w kolejności, w jakiej podsmaży składniki zupy przed zalaniem bulionem. Pokroiła piersi kurczaka, zostawiając tylko tyle skóry, aby zupa miała głębię, ale nie zaszkodziła sercu Nathana. Jej serce zdobył w chwili, gdy się poznali po jego przeprowadzce z Brooklynu do Hudson Valley na północy stanu Nowy Jork, gdzie dorastała Juliette. Miał podjąć pierwszą pracę jako wykładowca na wydziale socjologii w Bard College. Jej ojciec był dziekanem wydziału nauk politycznych. Pierwszy raz spotkali się na dorocznym przyjęciu świątecznym w domu jej rodziców w Rhinebeck, miasteczku w Hudson Valley, które przyciągało byłych nowojorczyków. Piżmowe wody kolońskie rywalizowały z ciężkimi zapachami Chanel i Joy. Panie albo całe błyszczały, albo odziane były w romantyczny aksamit. Panowie mieli na sobie garnitury lub swetry z reniferami. Juliette, ubrana w szafirową sukienkę do połowy uda, zdecydowanie się wyróżniała. Gdy stała, racząc się ajerkoniakiem i obserwując brylującą w towarzystwie matkę, podszedł do niej Nathan. Jego krawat, który z daleka wyglądał tak, jakby mieszały się na nim różne odcienie błękitu, był w gwiazdy Dawida. Dotknęła jednej z nich. – Manifest? – Prezent na Chanukę od rodziców. – Znaczą cię? – Znalazłem się zbyt daleko od Brooklynu. W ten sposób odstraszają sziksy ze złotymi krzyżykami na
łańcuszkach. Juliette odruchowo dotknęła pustego zagłębienia pod szyją. – No to mam szczęście. Jestem nią tylko w połowie. Sziksą znaczy się. Wykonał zamaszysty gest w kierunku ozdobionej światełkami choinki rodziców, tak wysokiej, że sięgała sufitu. Z miejsca, w którym stali, mieli widok na balustradę schodów oplecioną girlandami z czerwonymi kokardami i kryształowymi płatkami śniegu. Nathan dotknął falujących jasnych włosów otaczających jej twarz. – Gdzie, na miłość boską, twoja rodzina ukrywa drugą połowę? Wzięła go za rękę. – Chodź, pokażę ci. Zaprowadziła go do biblioteki, w której na szczęście nie było świecidełek. – Widzisz? – Wskazała gzyms kominka, na którym pomiędzy dwoma drejdlami[1] stała menora z kobaltowego szkła. – Coś mi mówi, że nigdy się nimi nie bawiłaś. Dotknęła ostrożnie szkła. – Nie. Gdy była mała, prawie zawsze bawiła się tylko w swoim pokoju. Ten dom, z którym obchodzono się tak, jakby był świętością, rywalizował z nią o uczucia rodziców i Juliette często odnosiła wrażenie, że to on wygrywa. Wydawało się, że rodzice uważają, iż dom reprezentuje ich lepiej niż córka. Gdyby było inaczej, nie zauważaliby jej tylko sporadycznie, podczas gdy każdy kąt tego domu cieszył się ich nieustającą uwagą. – Mieszkasz tu z rodzicami? – zapytał. – Tylko podczas ferii i wakacji. – Nie podoba ci się w Rhinebeck? – Tu nic nie ma, chyba że jest się związanym z Bard. Włosy miał gęste i proste. W odcieniu hollywoodzkiej czerni. Tamtej nocy poszła z nim do łóżka. – Jesteś zadurzona – orzekła nazajutrz jej matka, kiedy Juliette wróciła od Nathana. „Zadurzona”. Doskonałe słowo. Wspólna noc zaczęła się od fajerwerków, by później przerodzić się w falę delikatności. Byli sobą zauroczeni i w ogóle nie mieli ochoty się rozstawać. Tęskniła za nim już w chwili, gdy odwiózł ją do domu. Wygładziła pogniecioną sukienkę. – Masz rację. Matka strzepnęła z sukienki jakiś paproszek. – Nie pozwól, by to widział. Nie teraz. Świadomość, jak bardzo nam zależy, daje im zbyt dużą władzę. Juliette wlała do garnka oliwę z oliwek i pomyślała, jak smutne były to słowa. Jak można ukrywać to, co się czuje? Czy matka nadal tak robi, teraz, blisko czterdzieści lat po ślubie? Rodzice byli ze sobą związani tak bardzo, że zazdrościła im tego i nienawidziła, ale nie przyjmowała do wiadomości, że ich
relacja może się opierać na gierkach i podstępach. Kochali się tak mocno i bezgranicznie – z wyjątkiem tego, że tata kochał ciut mocniej, tak jak chciała mama – że Juliette nie miała żadnej szansy. Gdy była dzieckiem, ich małżeństwo traktowała jako dwa plus jeden, przy czym to ona była dodatkiem do zgranej dwójki. Całe życie spędziła na peryferiach miłości swoich rodziców. Oliwa zaskwierczała i Juliette wrzuciła do garnka cebulę. Wszedł Nathan. Jak zawsze przywitała go szerokim uśmiechem. Nadal kochała go do szaleństwa. A może i bardziej. Posiadanie dzieci uważała za najseksowniejsze, co może się przytrafić dwojgu ludziom. Pocałowali się. Nathan dotknął lekko jej pleców. Jego palce spoczęły na jej ramionach – po tylu latach małżeństwa wiedziała, że nie wróży to niczego dobrego. Coś go dręczyło. – Co robią chłopcy? – spytał. – Rękodzieło w jadalni. – Kiedy cebula się zeszkliła, Juliette dorzuciła czosnek i pieczarki. – Chyba słyszałam, jak Lucas ogląda telewizję, ale jestem złą matką i nie skomentuję tego, dopóki nie skończę gotować obiadu. Skoro wróciłeś, bardzo proszę, idź i udziel mu reprymendy. Wytarłszy ręce w ściereczkę zatkniętą za pasek, odwróciła się i przytuliła do męża. Wyczuła jego napięte mięśnie i bardzo się przestraszyła. – Co się stało? – Odsunęła się, by móc spojrzeć mu w twarz. W jego oczach zobaczyła tylko strach. – Twoi rodzice? Z ojcem wszystko w porządku? – Kolejny zawał? Coś jeszcze gorszego? Pokręcił głową. – Praca? Coś się stało? – Nie. – Odetchnął głęboko. – W takim razie co? Wyglądasz okropnie. Źle się czujesz? Podszedł do szafki i wyjął butelkę brandy. Nathan, który nie miał w zwyczaju pić po powrocie z pracy, nalał sobie podwójną porcję. Juliette odłożyła drewnianą łyżkę. Chodzi o jej rodziców? O ojca? Jej matka zadzwoniła, żeby to on przekazał Juliette jakąś straszną wiadomość? Poczuła zaciskającą się wokół żołądka pięść strachu. Nathan usiadł na krześle. Zajęła miejsce naprzeciwko niego, tak blisko, że stykali się kolanami. Ujęła jego dłonie w swoje ręce. Były lodowate. Przyłożyła jedną do policzka i poczuła ciepło skóry. – Skarbie, co się dzieje? Spuścił głowę i nakrył jej dłonie swoimi. Gdy zaczął płakać, drżały mu ramiona. Juliette siedziała jak sparaliżowana. – Powiedz mi. – Miałem romans, Jules. O mój Boże, tak bardzo cię przepraszam.
Rozdział 3 Caroline Pięć lat po ślubie Peter nadal kochał się z Caroline tak, jakby spełniał marzenie życia. Bycie przedmiotem jego pożądania okazywało się dla niej najlepszym afrodyzjakiem. Podczas ćwiczeń na bieżni obmyślała rozwiązania problematycznych kwestii w pracy i zapisywała pomysły w trzymanych w kieszeniach małych notesikach. Gdy jechała kolejką do pracy, czytała czasopisma medyczne. Jadąc samochodem do rodziców, słuchała audiobooków. Tylko w objęciach męża pamiętała o swojej fizyczności. Jedynie wtedy przestawała myśleć i pozwalała ciału po prostu czuć. Peter uważał ją za piękną i seksowną, a ona mu wierzyła, nawet jeśli tylko przez ten czas, kiedy leżała obok niego. Nie żyła złudzeniami. Jej światopogląd sprowadzał się do stwierdzenia „Jest jak jest”. Caroline zdawała sobie sprawę, że nie idzie przez życie przebojem. Zanim poznała Petera, bliższe relacje nawiązywała tylko z mężczyznami, którzy maszerowali w tym samym tempie co ona: ciche piosenki, spokojne tańce. On uwolnił w niej ogień. – Daj spokój, jesteś niesamowita – powiedział, kiedy z lekką drwiną zbyła jego komplementy. Tam, gdzie jej przenikliwy wzrok lekarza widział włosy w kolorze pszenicy zbyt ciemnym, by nazywać go blondem, niczym się niewyróżniającą twarz i figurę pozbawioną krągłości, Peter dostrzegał wdzięk i czystość i powtarzał, jak bardzo go to podnieca. Wiedziała, że działa na niego to, iż jest inna od kobiet, wśród których dorastał – była nieosiągalną kobietą z wyższych sfer – tak samo, jak na nią działała jego niepohamowana gorliwość, tak różna od powściągliwości chłopców z jej środowiska. Potem zostali w łóżku, jak w każdą niedzielę. Na nocnych stolikach stały kubki z kawą, talerze pełne okruszków i skórek pomarańczy. – Posłuchaj tego, Caro. – Odkaszlnął i tonem, którego używał podczas spotkań z inwestorami, przeczytał wyświetlony na laptopie tekst: – Analitycy prognozują, że czeka nas największy wzrost ekonomiczny dwóch ostatnich dekad. Firmy inwestują w nowe zakłady przemysłowe i sprzęt i ponownie zatrudniają zwolnionych pracowników. Większość ekonomistów przewiduje, że rok dwa tysiące czwarty okaże się znakomity i że tego samego można się spodziewać w nadchodzących latach. – Hm – mruknęła Caroline, nie do końca rejestrując słowa męża. On kwestie finansowe łapał w lot, tymczasem dla niej analizy ekonomiczne były tak suche i nudne, że ulatniały się, nim pokonały drogę od jej uszu do mózgu. – Wiadomości z internetu? – Podciągnęła wyżej kołdrę. – Tak, ale to wiarygodny i szanowany serwis. Wiesz, co to oznacza? – Poza przedstawionymi faktami? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia; ale jestem przekonana, że ty owszem. – Uśmiechnęła się, czekając, aż Peter zaprezentuje jej swoje teorie. Miał w zwyczaju od razu dzielić się myślami, gdy tymczasem ona pozwalała, by pomysły w jej głowie dojrzewały kilka dni, tygodni albo i dłużej. – Ludzie zaczną inwestować jak szaleni – wyjaśnił. – Będzie im się wydawało, że pieniądze rosną na drzewach. Wiesz, co to oznacza? Położyła głowę na jego ramieniu. Byli prawie tego samego wzrostu.
– Nie. – W ich związku to on zajmował się finansami, a ona utrzymywała dom w idealnym porządku. Dzięki takiemu podziałowi żadne z nich nie musiało mieć do czynienia z tymi aspektami życia, które wydawały im się trudne czy nieciekawe. – Masz ochotę obejrzeć jutro wieczorem pokaz sztucznych ogni? – Tak, ale nie zmieniaj tematu. Posłuchaj, los nam w tej chwili sprzyja. Naiwni tego świata, czyli większość, po raz kolejny uwierzą, że tendencje wzrostowe akcji i nieruchomości będą trwać wiecznie. A ten właśnie mit prowadzi do szaleństwa na rynku. – Ach, to interesujące. Owczy pęd. – Wzięła do ręki periodyk „Pediatric Blood & Cancer”. Peter go jej odebrał. – Caro, nie mówię ci o tym bez powodu. To może być dla nas ważne. Jak grzeczna uczennica, którą zawsze była, odwróciła się do męża. – W porządku. Słucham cię. – Jeśli zgramy to w czasie, powinno nam się udać. Kiwnęła głową, jakby ona także miała w tym swój udział, podczas gdy tak naprawdę „my” to był Peter, który zajmował się finansami. Gromadzenie pieniędzy znaczyło dla niego więcej niż zapewniane dzięki nim poczucie bezpieczeństwa i siła nabywcza. – Kiedy w przyszłym roku wejdziemy na giełdę, założę się, że ceny akcji naszej firmy szybko wzrosną. Każdy chce… Częściowo się wyłączyła, wiedząc, co zaraz usłyszy: Sound & Sight Software, firma Petera, dostarczy platformę dla X i dokona integracji Y i tak dalej, i tak dalej… Pokiwała głową i wzięła ze stolika kubek z kawą, próbując czytać leżący na kolanach magazyn. – Dlatego właśnie teraz powinniśmy zacząć szukać dziecka – powiedział Peter. – Rozumiesz, o co mi chodzi? Uniosła głowę i zacisnęła dłoń na uchu kubka. – Co? Położył rękę na jej kolanie. – Słuchałaś mnie? Pokręciła głową. – Niewystarczająco uważnie – wyznała. – Powtórz. Tę część o dziecku, nie o pieniądzach. – Te kwestie są ze sobą powiązane, skarbie. Posłuchaj: niedługo będę się musiał bardziej skoncentrować na pracy. Czuję to. Teraz pora zająć się kwestią dziecka. Zanim rynki eksplodują, zanim wszystko się rozpadnie i to ja przejmę zlecenia tych, którym powinęła się noga. Peter kochał swoją pracę tak bardzo, jak ona swoją: oboje byli zajętymi purytanami obracającymi koła życia. Tyle że dla niego życie oznaczało posiadanie rodziny, najlepiej dużej. Byłby fantastycznym ojcem, nie miała co do tego wątpliwości, sama jednak nie marzyła o byciu mamą. Nie czuła entuzjazmu na myśl o niewyczerpanej energii małych dzieci. Ona i jej siostry miały bardzo oddaną matkę. Caroline nie chciała ofiarować swoim dzieciom mniej, niż sama otrzymała, ale gdy myślała o poświęceniu i wyrzeczeniach, nie miała ochoty powiększać rodziny. Nie chciała, by po powrocie z pracy nie pozwalano jej czytać prasy medycznej czy przeszkadzano w nauce.
Macierzyństwo napawało ją tak wielkim przerażeniem, że z trudem ukryła uczucie ulgi, kiedy okazało się, że nie może zajść w ciążę. Problem stanowiła sperma Petera. Wtedy on, co było dla niego typowe – „Dobrze, w jaki sposób i jak szybko można rozwiązać ten problem?” – zaczął gromadzić informacje na temat adopcji. Caroline zarówno to, jak i podjęcie decyzji pozostawiła jemu. Akceptował taką postawę, bo lubił sprawować nad wszystkimi kontrolę. Dlatego zdecydował się na adopcję ze wskazaniem, uznał ją za bezpieczniejszą. Sam chciał znaleźć matkę, a nie zostawić podejmowanie życiowych decyzji anonimowym pracownikom socjalnym. „Lepsze znane niebezpieczeństwo niż nieznane”, stwierdził. Peter gromadził informacje, a tymczasem ona zrobiła coś dla niej nietypowego: zastosowała mechanizm wyparcia. Teraz po raz kolejny musiała zmierzyć się z prawdą: jest jak jest. – Teraz? – zapytała. – Naprawdę teraz? Wyprostował się i skrzyżował nogi, skopując kołdrę. – Nie twierdzę, że teraz albo nigdy, ale to najbardziej odpowiedni moment. – Nie jestem pewna. W pracy tyle się dzieje, a… – Kochanie, zawsze znajdzie się jakiś powód, żeby powiedzieć: „Nie teraz”. Zawsze będziemy zabiegani, ale jakoś znajdziemy czas i znajdziemy miejsce. – Omiótł wzrokiem zagraconą sypialnię. – Więcej miejsca rzeczywiście by nam się przydało. W sumie możemy zrobić wszystko od razu, no nie? Poszukać odpowiedniej dzielnicy, odpowiednich szkół. Znaleźć odpowiedni dom. Wiesz, co myślę? Ceny nieruchomości także niedługo spadną. Caroline – spokojna, sprawdzająca się w sytuacjach awaryjnych, niewzruszona Caroline – poczuła, że jeśli mąż powie jeszcze jedno słowo, dostanie ataku paniki. – Nie – powiedziała. – Nie? – Lubię nasze mieszkanie. Lubię naszą dzielnicę. – Musimy poszukać okolicy z bardzo dobrymi szkołami. – Możemy poszukać szkół prywatnych – nie dawała za wygraną. – Sam powiedziałeś, że będziemy mieli pieniądze. Mieszkanie na przedmieściach jest nie dla mnie. – Przemawia przez ciebie strach. Wiem, że nie znosisz przeprowadzek, ale będziesz cudowną mamą bez względu na to, gdzie zamieszkamy. Wcale nie! – Jesteś idealna. Spokojna i kochająca. Inteligentna. Zawsze doskonale przygotowana. Uwielbiam to w tobie. – Pogłaskał ją po ręce. – Doskonale przygotowana? Jakie to romantyczne. – I zabawna. O tym nie wspomniałem? Posłała mu wymuszony uśmiech. – Nikt nigdy nie nazwał mnie zabawną. – Ups… Chodziło mi o to, że to ja jestem zabawny. I że ty byłaś na tyle inteligentna, by za mnie wyjść. To rzeczywiście było prawdą. Peter poprawiał jej nastrój, rozpieszczał, uczynił z niej lepszą osobę – bardziej otwartą na świat znajdujący się poza jej granicami, ale nie miała ochoty niczego zmieniać.
Kochała ich życie takie, jakie było. Dziecko wszystko by popsuło.
Część II Teraz