07 zgłoś się
Kolekcja książek
o poruczniku Borewiczu
Krzysztof Szmagier
Dziwny wypadek
W pokoju nadzoru telewizyjnego Warszawy CCTV panował duży ruch. Co chwila
ktoś przechodził, zasłaniając ścianę z monitorami. Przy pulpicie siedział oficer i nadawał
komunikat o poszukiwaniu zielonego fiata 127 o numerze rejestracyjnym WW 5060,
uważnie obserwując ekrany.
W pewnym momencie dostrzegł poszukiwany samochód. Pokręcił reglerem,
ustawiając ostrość.
Z krawężnika z piskiem opon ruszył radiowóz. Kilku przechodniów przystanęło, z
zainteresowaniem przyglądając się akcji. Kierowca włączył syrenę. Zaczął przyspieszać.
Nie hamował na skrzyżowaniach.
Fiat przejechał szybko Alejami Ujazdowskimi. Radiowóz trzymał się tuż za nim.
Oficer przyjął meldunek o bezpośrednim pościgu. Spojrzał na ekran. Samochód był
dobrze widoczny, jednak w zasuniętej szybie odbijało się słońce, tworząc oślepiające
refleksy, które uniemożliwiały rozpoznanie kierowcy. Samochód minął skrzyżowanie.
Widząc za sobą radiowóz, kierowca fiata przycisnął pedał gazu. Zjechał na ślimak
prowadzący w dół na Trasę Łazienkowską. Pędził coraz szybciej.
W Śródmieściu, pod Pałacem Kultury, zatrzymał się inny radiowóz. Kierowca
wyszedł na zewnątrz i obsełwował przejeżdżające od czasu do czasu samochody. W
niewielkiej odległości stanął młody mężczyzna z charakterystyczną aplikacją na kurtce.
Nasłuchiwał meldunków płynących z radiostacji. Nagle zastygł. Do jego uszu dobiegła
informacja:
„Poszukiwany fiat 127 ucieka w kierunku wschodnim".
Kierowca radiowozu, nie zwracając uwagi na mężczyznę, wskoczył do samochodu i
szybko ruszył, włączając się do pościgu.
Na Trasie Łazienkowskiej tuż za zielonym fiatem 127 pojawiły się dwa radiowozy.
Uciekający uskoczył. Radiowozy ostro przyhamowały. Trzymały się teraz w bezpiecznej
odległości. Nagle fiat wykonał karkołomny manewr, zawracając pod prąd. Następnie
zjechał na pas w przeciwnym kierunku i zaczął wyprzedzać samochody, brawurowo na
przemian zmieniając pas. Sytuacja robiła się niebezpieczna.
Po pewnym czasie radiowozy dogoniły fiata. Nadal trzymały się w bezpiecznej
odległości. Nagle fiat zwolnił, po czym gwałtownie przyspieszył.
Jezdnię tarasowała rozciągnięta na całej szerokości taśma z wystającymi kolcami.
Między rozciągniętą na ziemi kolczatką a balustradą rozdzielającą w tym miejscu
jezdnię w dwóch kierunkach została kilkucentymetrowa przerwa. Balustrada najpierw
szła nad ziemią i dalej wznosiła się na wysokość około metra. Kierowca fiata
wykorzystał to. Z impetem wjechał lewym kołem na balustradę. Przez moment
utrzymywał samochód przechylony niemal o sto osiemdziesiąt stopni. Prawym kołem
trafił w przerwę między kolczatką a balustradą. Wydawało się, że wywróci się na dach.
Utrzymał jednak równowagę i po paru metrach wóz opadł na cztery koła.
Milicjanci 2 podziwem obserwowali kaskaderski wyczyn. Samochód tymczasem
szybko się oddalił. Przed kolczatką z piskiem opon wyhamowały dwa ścigające go
radiowozy.
Funkcjonariusze dopiero teraz ocknęli się i w pośpiechu zaczęli zwijać kolczatkę.
Radiowozy gwałtownie ruszyły.
Kierowca fiata kontrolowanym poślizgiem skręcił w parkową aleję. Precyzyjnie
ominął kobietę idącą z dziecięcym wózkiem i skierował się w głąb Parku Kultury. Jadące
za nim radiowozy nie ryzykowały. Przyhamowały i dopiero po chwili ruszyły
chodnikiem za uciekającym.
Fiat, tratując trawnik, wjechał na rozległy parking przy Muzeum Ziemi. Tuż za
budynkiem teren opadał w stronę Książęcej. Samochód nie wyrobił się przy końcu
parkingu i zawadził bokiem o jeden ze stojących tam głazów narzutowych.
Niebezpiecznie szybko zbliżał się do skarpy. Nie przyhamował jednak. Pędził w stronę
kładki przerzuconej nad ulicą.
W ostatniej chwili kierowca dostrzegł tarasujący mu drogę radiowóz. Desperacko
skręcił w prawo i runął w dół. Pierwsze metry fiat przeleciał w powietrzu. W połowie
skarpy opadł na cztery koła i zjechał po prawie pionowym zboczu, tratując po drodze
ozdobne krzewy. Przejechał przez chodnik, omal nie zabijając dwu osób, i gwałtownie
wyjechał na Książęcą. Samochód jadący ulicą w ostatniej chwili odbił na środek,
unikając kolizji. Fiat szybko oddalił się w stronę Wisły.
Kierowca radiowozu stojącego na kładce nad ulicą Książęcą obserwował z
zainteresowaniem pościg. W tym momencie odezwała się radiostacja. Milicjant sięgnął
po mikrofon.
- Ja osiemnastka. To, kurwa, jakiś wariat albo samobójca.
- Osiemnastka, licz się ze słowami. Jesteś na fonii - padło z radiostacji.
Fiat 127 zatrzymał się na małej, pustej uliczce na peryferiach miasta. W bramie starej
kamienicy czekał młody mężczyzna. Obok stał motocykl. Mężczyzna wyjął zza pazuchy
dwie tablice rejestracyjne, każda zaopatrzona w niewielkie uchwyty, nałożył je z przodu i
z tyłu samochodu i podszedł do kierowcy. Z fiata wysiadła młoda dziewczyna z długimi
blond włosami opadającymi na ramiona.
- Spoko? - zapytał mężczyzna.
- Na trasie chcieli mi przygrzać, ale w porządku.
Podała mu kluczyki do samochodu.
- Trójka źle wchodzi, uważaj.
- Podwieźć cię?
- Nie, jestem tu umówiona.
- Małe bzykanko? - zarechotał.
- Gówno cię to obchodzi.
Odwróciła się na pięcie i odeszła bez pożegnania. Wiatr rozwiewał jej długie włosy.
Fiat 127 zatrzymał się na małej, pustej uliczce na peryferiach miasta. W bramie starej
kamienicy czekał młody mężczyzna. Obok stał motocykl. Mężczyzna wyjął zza pazuchy
dwie tablice rejestracyjne, każda zaopatrzona w niewielkie uchwyty, nałożył je z przodu i
z tyłu samochodu i podszedł do kierowcy. Z fiata wysiadła młoda dziewczyna z długimi
blond włosami opadającymi na ramiona.
- Spoko? - zapytał mężczyzna.
- Na trasie chcieli mi przygrzać, ale w porządku.
Podała mu kluczyki do samochodu.
- Trójka źle wchodzi, uważaj.
- Podwieźć cię?
- Nie, jestem tu umówiona.
- Małe bzykanko? - zarechotał.
- Gówno cię to obchodzi.
Odwróciła się na pięcie i odeszła bez pożegnania. Wiatr rozwiewał jej długie włosy.
Przy drzwiach stało dwóch pielęgniarzy. W sali widzeń pełno było ludzi. Przy
stolikach siedzieli odwiedzający, obok chorzy w szlafrokach. Część pacjentów była
zainteresowana wizytą bliskich. Inni, pogrążeni w apatii, nie reagowali, patrząc
bezmyślnie w przestrzeń. Między stolikami krążyło kilku chorych, wyraźnie
znerwicowanych.
Młody mężczyzna, chyba schizofrenik, wpatrywał się w drzwi, bezwiednie
wyłamując sobie palce.
- Byli u mnie, byli, ale potem nie dzwonili, a ja się zgodziłem. I co? - powtarzał
bełkotliwie raz po raz.
Przy oknie stała starsza kobieta, coś do siebie szepcząc.
- Aluśku, czekam. Aluśku, już tak długo czekam - mówiła.
Wereda siedział przy stoliku pod ścianą, wpatrzony w żonę. Była atrakcyjną kobietą:
ciemnooka brunetka o ładnych, wyostrzonych chorobą rysach twarzy. Nie reagowała na
to, co do niej mówił. Utkwiła wzrok ponad jego ramieniem i tak siedziała bez ruchu.
Robiła wrażenie, jakby nic do niej nie docierało. Kiedy położył rękę na jej dłoni,
pierwszy raz przeniosła na niego uważne spojrzenie. Gwałtownie odsunęła się od stolika.
- A pan co tu robi? - zapytała. - Muszę wracać do laboratorium. Tam już czekają na
mnie pierwsze wyniki.
Gwałtownym ruchem zrzuciła leżące na stoliku kwiaty, podniosła się i bez słowa
odeszła korytarzem.
Wereda siedział przez chwilę w milczeniu. Wreszcie, zrezygnowany, pozbierał z
podłogi kwiaty i położył je na stoliku obok, przed smutną, zamyśloną dziewczyną.
Ciężko podniósł się z krzesła i powoli wyszedł z sali.
Na parkingu stanął przy jasnym volkswagenie. Z rezygnacją patrzył na fronton
szpitala. Nad wejściem widniał duży napis: „Szpital dla psychicznie i nerwowo chorych".
Mężczyzna oderwał wzrok od napisu i rozejrzał się dookoła. Przy bramie wypatrzył
budkę telefoniczną. Zdecydowanym krokiem ruszył w jej stronę. Wszedł do środka i
energicznie wykręcił numer.
- Mówi Wereda - przedstawił się. - Czy mogę poprosić docent Wolińską?
Major Wołczyk otworzył szufladę. Przesunął na bok pistolet i sięgnął po paczkę
papierosów.
Przy stole siedzieli Zubek, Borewicz i dwaj oficerowie w mundurach.
Do pokoju weszła sekretarka. Zebrała puste szklanki po kawie. Borewicz z
uśmiechem podał jej swoją.
Wołczyk był wściekły.
- Gadanie! - powiedział z tłumioną pasją. - Sześć nieodnalezionych na jedenaście
skradzionych. W tym dwa dyplomatyczne. Kto prowadzi, do cholery, te skradzione
samochody?! Masz poszperać między rajdowcami - spojrzał na Borewicza. - Przecież u
nas w radiowozach też same dupy nie jeżdżą! - walnął pięścią w biurko.
W tym momencie zabrzęczał interkom. Major sięgnął do głośnika.
- Tak? - zapytał.
Twarz mu się rozpogodziła. Słuchał z uwagą.
- Trochę - powiedział wyjaśniająco. - Dobrze, dobrze... Muszę kończyć, córeczko.
Zadzwoń za godzinę.
Odłożył słuchawkę. Spojrzał na Borewicza i zmarszczył brwi.
- A co ty masz za pomysł?
- Byłem wczoraj w PZU - odparł Sławek - i rozpisałem sobie to wszystko na daty.
W ośmiu wypadkach kradziono tej samej marki samochód, jakiej pięć do sześciu dni
wcześniej został rozbity. Naturalnie tylko samochody zagra-niczne, do których brakuje
części za złotówki. Dla mnie robi to wrażenie kradzieży na zamówienie. W tym tygodniu
rozbito dwa volkswageny i dwa samochody marki Opel. W tej sytuacji chcę
zaproponować...
Zubek zaczął nerwowo kręcić się na krześle i po swojemu sapać.
- Prowokacja jest niezgodna z regulaminem - zaprotestował. - Nie będę stawiał
dwu ludzi przy każdym samochodzie. Chicago na Marszałkowskiej! - dodał z przekąsem.
Wołczyk podniósł się zza biurka. Stanął przy drzwiach. Zaciągnął się papierosem i
pokręcił z dezaprobatą głową.
- Otwórzcie okno - przerwał, naciskając klamkę. - Tu żadnych orłów, zdaje się, nie
ma - uśmiechnął się smutno - więc żaden nie wyleci.
- A pan major drzwiami? - zdziwił się głośno Borewicz.
Wołczyk wyjął papierosa z ust i spojrzał na niego z przyganą.
- Poruczniku Borewicz - zawiesił głos - czy pan sobie za wiele nie pozwala?
- Przepraszam - powiedział Sławek. - Wie pan, jak pana cenimy, a tak mnie język
zaswędział...
Zubek z Borewiczem przeszli do swojego pokoju. Stały w nim blisko siebie dwa
jednakowe biurka, a przy nich dwa zielone krzesła. W rogu znajdował się wieszak.
Wisiał na nim jasny płaszcz Borewicza.
- Jakoś nie olśniliście majora, poruczniku - rzucił zgryźliwie Zubek, siadając ciężko
za biurkiem.
Borewicz nie odpowiedział od razu. W zamyśleniu sięgnął po płaszcz.
- Nie idzie pan do domu? - zapytał.
Zubek wyciągnął z szuflady biurka szklankę,
obejrzał ją pod światło i zaczął starannie wycierać bawełnianą chusteczką. Spojrzał
jeszcze raz i niezadowolony z efektu chuchnął na nią z bliska.
- Nie, mam dyżur - odparł. - A jakby ukradli zaplanowany przez was samochód -
spojrzał spod oka - to gdzie mam was szukać: w Bristolu, w Kamieniołomach, czy może
wyjątkowo będziecie w domu na przykład sprzątali?
Borewicz nie odzywał się. Stał już w płaszczu i przerzucał jakieś teczki na biurku.
- Aha - przypomniał sobie Zubek. - Był telefon. Dzwoniła jakaś Małgosia i kazała,
żebyście zadzwonili do niej przed szóstą...
- To nie mógł pan wcześniej powiedzieć? - zdenerwował się Borewicz.
Zubek wyciągnął spod biurka czajnik elektryczny i w skupieniu zaczął nalewać
wrzątek do szklanki.
- W ogóle to za dużo tych telefonów na służbowy numer. - Spojrzał na Sławka
karcąco.
Borewicz podniósł tymczasem słuchawkę i wykręcił numer.
- Moglibyście się, poruczniku, wreszcie ożenić - gderał Zubek. - To w końcu nie
banał, że małżeństwo jest podstawową instytucją społeczeństwa...
- Tylko wie pan, jak czasem trudno dogadać się z instytucją - parsknął Borewicz.
- A, jeszcze jedno. - Zubek zmarszczył brwi, próbując coś sobie przypomnieć. -
Mówiła, że mam powiedzieć... kapusta. - Spojrzał pytająco na Sławka. - Jeśli to NW, to
niech dzwoni z hasłem na speclinię.
Borewicz uśmiechnął się pod nosem.
- Cześć, słońce - roześmiał się do słuchawki.
- Bez ciebie noc taka pusta - zaakcentował ostatnie słowa. - Tutaj nie wszyscy to
rozumieją.
- Nie mógł opanować chichotu.
Zubek zamarł ze szklanką w ręku. Był oburzony.
- To już szczyt wszystkiego. Prywatne nie-przyzwoitości po służbowej linii.
Magistrowie w milicji, to są skutki! - burknął.
Oficer dyżurny, nie spuszczając wzroku z monitorów nadzoru, sięgnął po słuchawkę i
wykręcił numer wewnętrzny.
- Porucznik Zubek. Słucham. - Usłyszał.
- Na Sobieskiego mamy wypadek. Potrącenie pieszego...
- A co ja mam do tego? - zasapał z niechęcią Zubek. - Drogówka się tym zajmuje.
Niedługo, jak krowa zdechnie na moście, to będziecie dzwonić do sekcji zabójstw?
- Wiem, towarzyszu Zubek. Ale porucznik Borewicz, wychodząc, prosił, abym
powiadamiał was o wszystkich wypadkach, w których występują samochody marki
volkswagen i opel. Z tym że to jakaś dziwna sprawa - chrząknął.
- Rozumiem - powiedział niechętnie Zubek. - Powiadomię porucznika Borewicza i
zaraz tam przyjadę. Podstawcie coś na bramę.
Była głęboka noc. Na zakręcie szosy do Wilanowa okoliczne drzewa oświetlały
błękitnie pulsujące światła radiowozów. Na sygnale podjechała milicyjna nysa. Na
poboczu lekko skosem stał jasny volkswagen, obok dwa radiowozy i karetka pogotowia.
W pobliżu nerwowo spacerował kierowca. Przystojny, elegancko ubrany mężczyzna, w
białej koszuli i ciemnym garniturze, wyglądał jakby wieczór spędził na przyjęciu. Nie
potrafił ukryć zdenerwowania.
Wokół kręciło się kilku funkcjonariuszy w mundurach i cywilnych pracowników
dochodzeniówki. Zwłoki mężczyzny leżały zaraz za zakrętem, częściowo na jezdni,
częściowo na poboczu. Dookoła głowy błyszczała szeroko rozlana plama jeszcze
niezakrzepłej krwi.
Z mroku wyszedł Zubek. Swoim zwyczajem poprawił kapelusz i mocno czymś
poruszony, spojrzał na zabezpieczającego teren milicjanta.
- Wezwijcie ambulans i pogrzebówkę. I poproście tu do mnie jeszcze raz lekarza.
- Wesoły autobus już jedzie, panie poruczniku - zażartował milicjant.
Zubek popatrzył na niego surowo.
- Wykonać - mruknął.
Z jednokołowym wózkiem mierniczym podszedł do niego funkcjonariusz drogówki.
- Obywatelu poruczniku, kurwa, żadnych śladów hamowania ani śladów opon na
ciele ofiary. Nic.
Zubek ze zdziwieniem uniósł brwi. Obszedł volkswagen dookoła. Spojrzał na
kierowcę.
Mężczyzna był bardzo zdenerwowany tym, co się wokół niego działo.
- Nawet nie próbował pan hamować, panie Wereda? Sam pan prowadził?
- Sam. Wracałem od znajomych, z przyjęcia u profesora Zielińskiego, Górnośląska
pięćdziesiąt osiem, mieszkania czterdzieści trzy. To taka profesorska dzielnica...
- Dobra, dobra - przerwał Zubek. - O tym porozmawiamy później. W tej sytuacji
będzie pan odpowiadał za niezachowanie bezpiecznej szybkości.
- Bezpieczna szybkość! - wybuchł mężczyzna. - Idiotyczne pojęcie, wymyślone
przez ludzi nienawidzących motoryzacji. Facet wyskakuje metr przed samochodem, to
nawet gdybym jechał trzydzieści na godzinę, i tak kretyna przejadę.
Zubek słuchał ze zniecierpliwieniem, co chwila zerkając na pobliskie krzaki.
- Proszę poczekać - przerwał. - Zaraz pana jeszcze poproszę. Utrzymuje pan, że
jechał sam?
- Tak. Z całą pewnością.
- I nikt inny nie uległ wypadkowi?
- Nie - stanowczo potwierdził Wereda. - A o co chodzi?
- A to ciekawe - mruknął Zubek, zastanawiając się nad czymś głęboko. - Pan
pozwoli ze mną. - Wskazał głową kierunek.
Ruszyli przez krzaki. Wereda szedł za Zubkiem, nie rozglądając się.
- Tędy, proszę - Zubek poświecił latarką. Zatrzymali się.
- Co to za dziewczyna? Zna ją pan? - zapytał ostro.
Wereda stał się zaskoczony. Na trawie leżała młoda dziewczyna. Twarz miała
zakrwawioną. Martwymi oczyma patrzyła prosto na Weredę. Rozrzucone na boki ręce
były zaciśnięte w pięści. Zadarta spódnica wysoko odsłaniała nogi. Wereda spojrzał z
przerażeniem na Zubka.
- Nie. Nie znam - odparł. Jeszcze raz spojrzał na dziewczynę.
- Pierwszy raz ją widzę. Nie ma dokumentów?
- A no nie ma, panie Wereda. Jeden trup przy pana samochodzie, drugi odciągnięty
tuż obok w krzaki. Układ ciała zamordowanej może wskazywać na gwałt. Jak na bywalca
profesorskich domów to ciekawe zakończenie wieczoru - zakpił Zubek. - Idziemy. -
Wskazał drogę światłem latarki. - Zostańcie - polecił funkcjonariuszowi - żeby się tu nikt
nie kręcił. Ani od nas, ani nawet z Akademii Nauk - dodał drwiąco.
Zubek z Weredą wrócili na miejsce wypadku. Przy volkswagenie stał Borewicz.
Drzwi od wozu były otwarte. Sławek zapalał właśnie papierosa.
- Nic pan tu nie zauważył? - Zubek oparł się o drzwiczki samochodu i badawczo
popatrzył na Weredę. - Nic nie zwróciło pana uwagi? Dwa trupy w pobliżu, środek
nocy...
Wereda pokręcił przecząco głową. Borewicz nie spuszczał z niego wzroku, jakby
oczekując odpowiedzi. Wyjął paczkę papierosów i zachęcająco wyciągnął w jego stronę.
Mężczyzna pokręcił przecząco głową.
- Nie palę. Dziękuję - powiedział odruchowo.
- Chodźmy do radiowozu - zaproponował Zubek.
Borewicz rozejrzał się, wsiadł do volkswagena i się zamyślił. Otworzył popielniczkę.
Wewnątrz leżały dwa niedopałki pobrudzone szminką. Zamknął popielniczkę.
- Niech technik zrobi mi wnętrze tego volksa - rzucił do kręcącego się w pobliżu
milicjanta.
Wysiadł z samochodu i przez chwilę stał obok. Sanitariusze nieśli na noszach zwłoki
kobiety.
- Zaczekajcie. - Borewicz zatrzymał ich gestem ręki.
Podszedł i odkrył prześcieradło. Wziął na palec białe płótno i delikatnie przeciągnął
nim po ustach zmarłej. Obejrzał dokładnie materiał i przykrył zwłoki.
- Dziękuję. - Skinął głową w kierunku sanitariuszy. - Niech ją zaraz
zdaktyloskopują... 'i niech pobiorą ślinę i krew.
Wereda czekał na uboczu.
- Podobno twierdzi pan, że jechał sam? - zapytał Borewicz.
- Tak - skinął głową Wereda, ale już bez poprzedniej pewności siebie.
- Ciekawe - mruknął porucznik.
Mężczyzna spojrzał na niego speszony.
Borewicz ponownie podszedł do volkswagena. Dwu techników dochodzeniowych
dokładnie sprawdzało wóz. Jeden z nich opylał ślady linii papilarnych, drugi szczypcami
wyjmował z popielniczki niedopałki.
- I co? - spojrzał pytająco Borewicz.
- Dwa niedopałki papierosów marki Piast - powiedział technik - ubrudzone
szminką.
Schował je do koperty i włożył do walizki.
- A co z przodu? - zainteresował się Sławek.
- Żadnych śladów uderzenia. Błotniki ubłocone, nawet kurz niestarty - odparł
milicjant i dalej pisał w notesie. - Coś mi tu nie pasuje. - Pokręcił głową.
Borewicz rozejrzał się po miejscu wypadku. Elementy układanki w ogóle do siebie
nie pasowały. Nie wiedział, od czego zacząć.
Dziewczyna leżała sztywno na stole sekcyjnym. Twarz miała pobrudzoną krwią i
ziemią, oczy otwarte. Technik obmył jej policzki i dłonie. Pomazał palce tuszem i wziął
do ręki folię. Po kolei pobierał odciski linii papilarnych ze wszystkich palców. Kiedy
skończył, chwycił ją za ramiona i uniósł. Usiadła sztywno z odchyloną do tyłu głową. W
tym momencie błysnął flesz.
W gabinecie Wołczyka trwała narada. Major wskazał na gazetę. Ze zdjęcia patrzyła
dziewczyna i dalej pisał w notesie. - Coś mi tu nie pasuje. - Pokręcił głową.
Borewicz rozejrzał się po miejscu wypadku. Elementy układanki w ogóle do siebie
nie pasowały. Nie wiedział, od czego zacząć.
Dziewczyna leżała sztywno na stole sekcyjnym. Twarz miała pobrudzoną krwią i
ziemią, oczy otwarte. Technik obmył jej policzki i dłonie. Pomazał palce tuszem i wziął
do ręki folię. Po kolei pobierał odciski linii papilarnych ze wszystkich palców. Kiedy
skończył, chwycił ją za ramiona i uniósł. Usiadła sztywno z odchyloną do tyłu głową. W
tym momencie błysnął flesz.
W gabinecie Wołczyka trwała narada. Major wskazał na gazetę. Ze zdjęcia patrzyła
dziewczyna z wypadku. Nad fotografią umieszczony był napis: Komunikat MO.
- Co z tym? - zapytał.
- Nikt się nie zgłosił - pokręcił głową Zubek - i nie ma żadnego zgłoszenia o
zaginięciu takiej dziewczyny. Pobraliśmy odciski. Nie-notowana. Żadnych śladów
gwałtu. Nie była w ciąży.
Na chwilę zamilkł.
- Dla mnie istota sprawy leży w osobie docenta Weredy. Sam zgłosił o wypadku.
Na karoserii nie ma najmniejszych śladów uderzenia. Na zwłokach żadnych śladów
opon. Wszystko wskazuje na to, że on nawet zabitego nie potrącił. A z drugiej strony nie
potrafi się wyliczyć z trzydziestu minut od chwili wypadku do zawiadomienia milicji, do
domu jedzie o drugiej w nocy w inną stronę, niż mieszka.
W tym momencie odezwał się interkom.
- Dzień dobry, panie majorze, porucznik Borewicz.
- Chodź, Sławek.
Borewicz wszedł do gabinetu. W ręku trzymał plik papierów. Major wskazał mu
krzesło.
- No to mamy niezłą zabawę. Siady krwi wskazują, że dziewczyna
najprawdopodobniej uległa wypadkowi w rozbitym oplu. Kierowca tego wozu nie żył
już, kiedy przyjechaliśmy.
- Borewicz skrzywił się, zrezygnowany. - Natomiast z całą pewnością - Sławek
rozłożył materiały na stole - w volkswagenie docenta Were-dy stwierdzono świeże ślady
linii papilarnych tej dziewczyny.
Major uniósł lekko brwi.
- Czyli jednak wychodzi na moje - pokiwał głową Zubek. - Pan docent kłamie, że
jej nie zna - stwierdził prawie z zadowoleniem.
- A zeznania tego Zielińskiego? - Major miał wątpliwości. - W końcu profesor
uniwersytetu, członek PAN-u. Przecież zeznał, że Wereda odjechał od niego piętnaście
minut wcześniej sam. Będzie się facet ładował w jakieś lewe alibi?
- Dziwna sprawa - Borewicz rozłożył ręce.
- Dwa trupy, nienaruszony jeden samochód...
- Na chwilę zamilkł, zastanawiając się, jak naj-precyzyjniej wyrazić myśli. - Na
mnie ten Wereda osobiście nie robi wrażenia mordercy.
- Tu nie chodzi o wrażenia - przerwał Zubek. Był pewny swoich racji. - Miał
Wereda dziewczynę w samochodzie? Miał. Co? Ze pan docent plus zeznania pana
profesora? Mogli ją razem wykończyć. Zorientował się, że akurat obok jest wypadek i po
prostu podrzucili dziewczynę.
- Może jeszcze raz przesłuchać tego Zielińskiego? - Major spojrzał pytająco.
- Ja go wczoraj trochę postraszyłem! - powiedział niemal z satysfakcją Zubek. -
Dzwonił już do mnie dziś rano, mówił, że o trzeciej przyniesie jakąś paczkę dla Weredy.
Adiunkta - dodał z niechęcią.
Major spojrzał na zegarek.
- To już powinien być - stwierdził.
Nacisnął przycisk interkomu.
- Czy zgłosił się ktoś do porucznika Zubka?
- Tak, jakaś kobieta - powiedziała sekretarka.
- Mówi, że jest umówiona na trzecią.
- Kobieta? - Major był zaskoczony.
- No, no - zaśmiał się pod nosem Borewicz. - Porucznik Zubek zaczyna żyć jak
człowiek.
Zubek przerażonym wzrokiem popatrzył na Sławka i nerwowo poprawił marynarkę.
- Niech wejdzie - powiedział major do sekretarki.
Oczy wszystkich skierowały się na drzwi. Kiedy się otworzyły, stanęła w nich
elegancka trzydziestokilkuletnia blondynka. Była bardzo atrakcyjna. Uśmiechnęła się
speszona wrażeniem, jakie wywarła na obecnych. W rękach nerwowo ściskała
rękawiczki.
- Dzień dobry - powiedziała nieśmiało. - Czy mogę mówić z porucznikiem
Zubkiem? - dodała, widząc w pokoju kilku funkcjonariuszy.
- Proszę, niech pani siada - zachęcił ją major.
Kobieta podeszła do krzesła.
- Nazywam się Joanna Wolińska - powiedziała cicho. - Jestem pracownikiem
naukowym uniwersytetu.
- Proszę, niech pani spocznie - powtórzył Wołczyk.
Dopiero teraz usiadła. Nie zdjęła jednak płaszcza.
- Przyszłam, ponieważ... - była zdenerwowana. - Przepraszam, czy mogę zapalić? -
sięgnęła do torebki. Starała się zachować spokój i mówić normalnie.
- Ponieważ profesor Zieliński przekonał mnie - kontynuowała - że panowie i tak się
wszystkiego domyślają... i nic nie da się ukryć.
Była speszona wyznaniem. Trzęsącą się ręką wyjęła papierosa i położyła paczkę na
stole. Borewicz podał jej ogień. Nie mylił się. To były papierosy tej samej marki, których
niedopałki znaleziono w volkswagenie Weredy.
- To naprawdę nie była wina docenta Weredy
- powiedziała cicho i popatrzyła na zebranych.
- To pani jechała w nocy z docentem Weredą? - zapytał niespodziewanie Borewicz.
- Tak - odparła Wolińska z determinacją, nerwowo trąc ręce.
Major Wołczyk wcisnął guzik magnetofonu. Zaczął nagrywać.
Zubek zaskoczony pytaniem Borewicza patrzył bez słowa na Wolińską.
- Proszę opowiedzieć przebieg tego wieczoru - poprosił Borewicz.
Wolińska zaciągnęła się papierosem.
- Po południu byłam u Jacka... to znaczy u docenta Weredy. Siedziałam tam chyba
do jedenastej...
W mieszkaniu panował nieład. Z magnetofonu sączyła się nastrojowa muzyka.
Joanna leżała na tapczanie. Podciągnęła wysoko koc. Stanął nad nią Wereda. Kobieta
spojrzała na niego z uśmiechem. Wyciągnęła rękę. Wereda chwycił ją i pocałował z
czułością. Usiadł obok bez słowa.
- Nie gniewaj się na mnie, że powiedziałam ci prawdę - poprosiła Joanna. - Nie
odejdziesz od Anny. Jesteś na to za uczciwy. Gardziłbyś sobą, że ją zostawiłeś. Poza tym
romans z Wolińską, rozwód z chorą żoną. Pomyśl, co działoby się w instytucie. ..
Joanna uśmiechnęła się smutno. Wereda przytulił ją.
- Oj, Joaśka, przestań, proszę cię... Przecież życie ma jakieś prawa...
- Rozumiecie panowie - powiedziała cicho Wolińska - nie będę opowiadała
szczegółów. Zostałam u docenta Weredy. Potem docent zaproponował, żebyśmy poszli
gdzieś na kawę. Było już późno, ale poszliśmy do Bristolu...
Znów zaciągnęła się papierosem.
Przed wejściem do Bristolu panował ruch. Z dużego czerwonego opla
zaparkowanego przednimi kołami na chodniku wysiadł elegancki starszy mężczyzna.
Zamknął go. Obejrzał się za przechodzącymi dziewczynami. Obok wjechał na chodnik
volkswagen Weredy. Wereda trzasnął drzwiczkami, włączył blokadę i razem z Wolińską
weszli do lokalu. Przez chwilę przyglądali się tańczącej na parkiecie dziewczynie.
- Armata i miotacze płomieni to chyba to, czego nie ma jeszcze w naszych
zespołach bigbitowych - powiedział z uśmiechem.
Wolińska przytuliła się do niego.
- Kocham cię - uśmiechnęła się ciepło. - Nie martw się o nic. Niech tak będzie, jak
jest. Nie zmuszaj się do żadnych decyzji.
Skręcili w kierunku parkietu. Po drodze minęli ładną blondynkę stojącą z wysokim,
barczystym chłopakiem. Chłopak miał na sobie kurtkę z charakterystyczną aplikacją z
kolorowych pasów.
Wereda i Wolińska przez chwilę tańczyli.
- Chodźmy może do baru - zaproponowała nagle Wolińska.
- A samochód? - spytał Wereda.
- W takim razie tylko ja się napiję - uśmiechnęła się i pociągnęła go za rękaw. Po
paru kwadransach opuścili lokal.
Dochodziła druga w nocy. Szosa do Wilanowa była pusta. W rowie, niewidoczny z
drogi, leżał duży czerwony opel. Drzwi od strony kierowcy były niedomknięte. Tylne
prawe - otwarte. Oparty głową o przednie zagłówki leżał mężczyzna. 2 rany na głowie
sączyła mu się krew, zlepiając siwe włosy.
Mężczyzna z trudem uniósł się z siedzenia i wydostał z samochodu. Twarz miał
bladą, kredową, wyglądał upiornie w jasnym świetle księżyca. Ostatkiem sił wyczołgał
się z rowu. Stanął niepewnie na nogach i zrobił kilka kroków. Zachwiał się i upadł na
ziemię.
W oddali zamigotały reflektory skręcającego samochodu. Szum silnika narastał.
Mężczyzna ocknął się. Uniósł się z trudem i ręką zrobił gest, jakby chciał go zatrzymać.
Ostatkiem sil wczołgał się na jezdnię. Po chwili ręka opadła mu bezwładnie. Kierowca
nadjeżdżającego volkswagena w ostatnim momencie zauważył jakiś' kształt na drodze.
Zwolnił i stanął tuż przy nim.
Zapanowała cisza. Przez chwilę nic się nie działo. Wreszcie otworzyły się drzwi i
wyskoczył Wereda. Spojrzał na leżącego. Wstrząśnięty, cofnął się kilka kroków, nie
odrywając od niego wzroku.
Przerażony sytuacją, rzucił się do samochodu. Z wozu wysiadła Wolińska.
- Uciekaj! Nie było cię tu! - zaczął krzyczeć.
- Ale... - zaprotestowała, stając niezdecydowana.
- Nie widzieliśmy się dzisiaj! Zadzwoń do Zielińskiego, niech powie, że byłem u
niego sam. Leć, ja poczekam... I zawiadomię pogotowie i milicję. Ciebie tu nie było -
powtórzył stanowczo.
Wolińska rozpłakała się.
- Chodziło mu tylko o mnie. Nie chciał, żebym była w to wszystko wmieszana -
wytarła oczy chusteczką. - Zieliński się wściekł, ale potem się zgodził. To naprawdę nie
była Jacka wina.
Borewicz słuchał w milczeniu W końcu odezwał się, nie patrząc na kobietę.
- Pani jest mężatką - stwierdził.
- Tak - odparła Wolińska.
- Pracujecie państwo razem.
- Tak. - Skinęła głową.
- A kim jest pani mąż? - Spojrzał pytająco.
- Dyrektorem naszego instytutu, oboje tu pracujemy, ale to naprawdę nie ma
znaczenia...
- Kobieta była bliska histerii.
- Razem z panem Weredą? - przerwał Zubek.
- A czy Wereda porzucił dla pani jakąś kobietę? Wolińska zażenowana pytaniem
umilkła.
- Czy to ta kobieta? - Zubek wyciągnął w jej kierunku zdjęcie dziewczyny z
wypadku.
- Ależ nie, to nie jest Weredowa. Panowie, o co nas posądzacie? - Wolińska z
przerażeniem patrzyła na milicjantów. - Wereda ma kandydować do Akademii Nauk. Od
lat wykłada na uniwersytecie. Nie jest trywialnym mordercą.
- Czyli stwierdza pani, że nikogo poza państwem w samochodzie wówczas nie
było, tak? - zapytał Wołczyk.
- Nie bardzo rozumiem pytanie. - Patrzyła na majora szeroko otwartymi oczyma. -
Ale tak - odpowiedziała. - Mogę to stwierdzić z całą pewnością.
Borewicz w milczeniu patrzył na Wolińską.
- Proszę pani, Terlecki, ten przejechany - wyjaśnił - nie żył już w chwili wypadku.
My docenta Weredy nie podejrzewamy, że go przejechał - zaakcentował ostatnie słowa.
- Chodzi o to, czy w chwili wypadku... - Borewicz zawiesił głos, zastanawiając się, jak
najlepiej wyrazić to, co mu chodziło po głowie.
W tym momencie odezwał się interkom.
- Tak? - major nacisnął przycisk.
- Zgłosił się ktoś z rodziny tej dziewczyny - usłyszeli głos sekretarki. Wołczyk
spojrzał pytająco na Zubka.
- Wyślijcie go do kostnicy - powiedział porucznik bez zainteresowania.
Major skarcił go wzrokiem.
- Niech zaczeka - powiedział do sekretarki i wyłączył interkom. - Tak nie można.
Weźcie go na górę... - spojrzał na Borewicza. - Trzeba go przygotować... Przecież to
może być jej ojciec - dodał wyjaśniająco. - Ktoś bliski.
Przy biurku w pokoju Borewicza siedział stary zniszczony mężczyzna.
Borewicz postawił przed nim szklankę herbaty i zaczął się przechadzać. Staruszek
trzęsącą się ręką wziął do ust kostkę cukru i popił herbatę „na prykusku".
- Przepraszam, ale to zwyczaj jeszcze z dzieciństwa.
- Dobrze, że nie musi pan „na prigladku" - uśmiechnął się Borewicz. - A jej
rodzice? - zapytał w końcu.
- Już osiem lat, jak poszli do piachu - odpowiedział mężczyzna, trzymając cukier w
zębach.
Z uwagą przypatrywał się szklance herbaty. Wziął ją w dłonie i grzał się.
- A proszę mi powiedzieć, gdzie ona ostatnio pracowała?
- Nigdzie, proszę pana. - Mężczyzna nie przestawał siorbać herbaty.
Borewicz zatrzymał się. Przysiadł na biurku obok.
- Ona nie żyje, proszę pana - powiedział.
Staruszek odstawił szklankę.
- Nie żyje, mówi pan? - zainteresował się w końcu. - A odszkodowanie dostanę?
Borewicz uniósł brwi. Zaskoczyło go to pytanie. W tej sytuacji zimne, wyrachowane.
- Myślę, że tak - odparł. - Musimy zidentyfikować zwłoki - dodał. - Zabierzemy
pana do kostnicy. To taka formalność - wyjaśnił.
Patrzył na staruszka bardziej ze zdziwieniem niż ze współczuciem.
Wsiedli obaj do samochodu i ruszyli.
- Ostatnio to przychodził taki jeden. Z początku to go Jolka nawet pędziła, ale potem
jakoś się ułożyło... - opowiadał staruszek. - Na moje nieszczęście - dodał szczerze
zmartwiony.
Zamyślił się nad czymś. Borewicz spojrzał na niego z boku. Milczeli do końca drogi.
Pracownik kostnicy odsłonił prześcieradło. Na prostym wózku leżała młoda
dziewczyna o jasnych włosach. Staruszek patrzył przez długą chwilę. Na jego twarzy nie
malowały się żadne uczucia.
- Ona, proszę pana - powiedział do Borewicza, kiwając głową. Nie mógł oderwać
wzroku od zmarłej.
- Niech mi pan powie, czy ona miała prawo jazdy?
Staruszek sięgnął po laskę, którą oparł o ścianę, jakby chciał zyskać na czasie. Przez
chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Miała, panie, coś takiego - powiedział, nie patrząc na Borewicza, i pospiesznie
wyszedł z prosektorium.
Porucznika zaskoczyło jego zachowanie. Popatrzył za mężczyzną. Wszystko to
budziło w nim niezrozumienie. Widok śmierci i reakcji na nią nie były mu obce. Zawsze
wiązały się z nimi jakieś emocje. Ale taki zimny spokój?
- Siadajcie. - Zubek wskazał miejsce Weredzie.
- Dzień dobry. Pan mieszka na Żoliborzu? - zapytał od razu.
- Tak - odparł niepewnie Wereda.
- O drugiej w nocy jechał pan w stronę Wilanowa... - zawiesił głos.
- Chciałem się trochę przewietrzyć. - Wereda wzruszył ramionami.
Wyglądał na człowieka, którego coś mocno trapi. Niewyspany, z dwudniowym
zarostem. Myślami błądził gdzieś daleko.
- Uhm - mruknął Zubek bez przekonania. - Wolno panu. Pan twierdzi, że pan nie
zna tej dziewczyny...
- Nie. - Docent ledwie rzucił okiem na fotografię, którą podsunął mu porucznik.
Widać było, że odnosi się z niechęcią do funkcjonariusza, choć starał się tego nie
okazywać.
- Najpierw zawiadamia pan milicję, że przejechał pan człowieka - zaczął Zubek. -
My ustalamy, że pan go nie przejechał, ale za to znajdujemy obok ciało dziewczyny,
która jechała u pana w samochodzie. - Wyciągnął w jego stronę oskarżycielskim gestem
ołówek. - Jeśli chodzi o odciski palców, to nasi technicy mylą się bardzo rzadko. Więc
wszystko wskazuje na to, że pan jednak będzie odpowiadał za zamordowanie Jolki
Helsztyńskiej. Mamy dowód, że była w pana samochodzie.
Wereda sprawiał wrażenie, że nie słucha, co mówi milicjant. Rozejrzał się po
gabinecie, jakby czegoś szukając.
- Czy mógłbym stąd zatelefonować? - zapytał.
- Do pani Joanny Wolińskiej? - wypalił Zubek.
Wereda podniósł gwałtownie głowę.
- Wiecie już?
Zubek patrzył na niego z satysfakcją.
- No, no, wiecie, panie Wereda - powiedział z przekąsem. - Coraz więcej wiemy.
- Hm.
- Panie Wereda... - Zubek potarł z satysfakcją twarz. - Najpierw profesor Zieliński
chciał pana ratować, stwarzając fałszywe alibi, teraz pani Wolińska chce to robić... Jak na
niewinnego to trochę za dużo tego. Może pan wreszcie zacznie mówić prawdę....? -
pochylił się konfidencjonalnie w jego stronę. - Skąd pan zna tę dziewczynę? - Jeszcze raz
pokazał zdjęcie.
Wereda wziął fotografię do ręki i uważnie się przyglądał. Zasłonił ręką padające z
boku światło i przybliżył zdjęcie do oczu. Na jego twarzy malowało się zmęczenie.
- Przyznajcie się w końcu! - huknął Zubek, mocno przechylając się przez biurko. -
Zabiliście ją!
Wereda gwałtownym ruchem wyciągnął w jego stronę rękę ze zdjęciem.
- Ale ja jej nie znam! Naprawdę! - krzyknął. - Pierwszy raz widzę nawet to zdjęcie.
Rzucił fotografię w stronę Zubka. Odwrócił twarz w stronę okna. Irytowało go to
przesłuchanie.
- I tego rzekomo przejechanego też nie znacie? - zapytał ironicznie Zubek.
- Nie znam! - uniósł się Wereda. - Tego mi też pan nie wmówi!
Porucznik ciężko westchnął.
- Do celi - powiedział z rezygnacją do funkcjonariusza stojącego przy drzwiach.
Za trumną Jolki Helsztyńskiej szło kilkanaście osób. Dziadek, kilka starszych kobiet
w chustkach na głowie, dwie dziewczynki z matką, dwóch mężczyzn w podeszłym
wieku. Borewicz i milicjantka stanęli w pewnej odległości i przyglądali się konduktowi.
Oboje ubrani jakby byli uczestnikami pogrzebu. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
- Zobacz - powiedziała milicjantka do Borewicza. - Za kim ona się tak rozgląda?
Borewicz wychylił się zza grobowca, żeby lepiej móc się przyjrzeć.
Między żałobnikami szła dziewczyna w czarnym płaszczu i fioletowym berecie.
Niezbyt ładna, w ostrym makijażu, który tylko ją szpecił. Rozglądała się uważnie, jakby
kogoś szukała. Wreszcie zniecierpliwiona przepchnęła się bliżej dziadka. Chwyciła go za
ramię i o coś zapytała. Staruszek pokręcił przecząco głową.
- Szuka pewnie tego, który według niej powinien tu być - odparł Borewicz.
Porucznik nie czekał na koniec pogrzebu. Opuścił cmentarz i dyskretnie się
rozglądając, wsiadł do samochodu. Obserwował rozchodzących się uczestników
uroczystości. Wreszcie dostrzegł dziewczynę w fioletowym berecie. Zapalił silnik i
wolno za nią ruszył. Zajęta swoimi myślami, nie zauważyła śledzącego ją samochodu.
Było zimno. Dziewczyna postawiła kołnierz płaszcza i przyspieszyła kroku. Nie
rozglądała się, więc Borewicz podjechał bliżej. Minęła kilka kamienic i skręciła w
podwórze. Kamienica była stara jak cała ulica Próżna. Ze ścian odłaziły tynki.
Sławek szybko wyskoczył z wozu i pobiegł za nią.
Dziewczyna weszła na pierwsze piętro. Chwyciła ręką za klamkę, szarpnęła, ale
drzwi były zamknięte. Przez chwilę nasłuchiwała. Wreszcie wyjęła z torebki karteczkę,
coś na niej zapisała, zwinęła ją w rulonik i wsunęła w dziurkę od klucza. Odwróciła się i
szybko ruszyła schodami na dół.
Po drodze minęła Borewicza, który obserwował ją, wchodząc powoli na górę. Kiedy
ucichły jej kroki, cicho podszedł do drzwi i delikatnie wyjął kartkę. Rozwinął.
„Dlaczego nie byłeś na pogrzebie Jolki? Zadzwoń. Kazia", przeczytał.
Zwinął z powrotem rulonik i włożył do zamka. Przez chwilę stał, zastanawiając się,
co zrobić. Spojrzał na wizytówkę na drzwiach. Odręcznym pismem ktoś napisał na niej:
„Jan Wolniak".
W tym momencie usłyszał hałas. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że z przeciwka
ktoś szybko wyjrzał. Podbiegł i chwycił za klamkę. Starsza kobieta nie zdążyła
zatrzasnąć drzwi.
- Dzień dobry! - powiedział. - Chwileczkę. Szukam pana Wolniaka.
Kobieta cofnęła się do mieszkania, jeszcze raz próbując zatrzasnąć drzwi.
- Nie utrzymuję znajomości z tym panem
- powiedziała stanowczo - a więc i nie mam zamiaru z jego przyjaciółmi.
Borewicz zrobił przepraszający gest. Uśmiechnął się. Starsza pani sprawiała wrażenie
damy z poprzedniej epoki.
- Rozumiem. Przepraszam. Ale ja nie jestem żadnym z jego przyjaciół - zaczął się
plątać. - Jestem po prostu z komitetu blokowego i chciałem się czegoś dowiedzieć, ale
jakoś nie mam szczęścia go zastać.
Kobieta otworzyła szerzej drzwi i stanęła w progu.
- Nie proszę pana głębiej, bo jest pies - powiedziała. - A tu powinna raczej zjawić
się milicja, a nie ktoś z komitetu blokowego.
- A czemuż to? - zainteresował się Borewicz.
- Jestem do dyspozycji szanownej pani.
- On mieszka tu niemeldowany, bez żony - powiedziała oburzona. - Proszę pana,
wynajmuje to mieszkanie, w dzień śpi, wieczorem gra ustawicznie na gramofonie.
Przychodzą do niego jakieś kobietki. Ciągle inne. I rozumie pan - zrobiła znaczący ruch
ręką - do tego różne.
- Rozumiem. - Pokiwał głową ze zrozumieniem. - A kiedy go pani widziała ostatni
raz?
- Cztery dni temu. W niedzielę szłam na pry-marię, to wychodził z walizką.
- Czyli to było przed szóstą rano.
Kobieta popatrzyła na niego z uznaniem.
- Nie wygląda mi pan na praktykującego katolika i to do tego o szóstej rano -
prawie się roześmiała.
- Widzi pani, jak to pozory mylą - uśmiechnął się Borewicz. - I od tego czasu już
go pani nie widziała?
- No, usłyszałabym! - powiedziała drwiąco. - Ten pan raczej nie liczy się, że
mieszka wśród ludzi.
Borewicz poszperał w kieszeni i wyciągnął zdjęcie Jolki.
- A czy ta dziewczyna, ta panienka, tu bywała? - zapytał.
Kobieta wzięła zdjęcie, odsunęła je z daleka od oczu, popatrzyła uważnie. Kiwnęła
głową potakująco.
- Nawet wychodziła od niego parę razy rano - powiedziała zniesmaczona. - Ja
wiem, co sobie pan teraz myśli - spojrzała na niego zaczepnie - że zaraz powiem: w
moich czasach... Ale nieślubne dzieci to nie wyście wymyślili. - Poklepała go
protekcjonalnie po ramieniu.
- A ja się łudziłem - uśmiechnął się Borewicz.
- Ale wie pan, oni się z nikim i z niczym nie liczą - wróciła do poprzedniego tonu. -
Noc nie noc. Wrzaski, wyzwiska od kobiet lekkich obyczajów.
- Cóż, mogę pani obiecać, że dołożę starań i w komitecie blokowym się tą sprawą
zajmiemy. Do widzenia.
- Do widzenia. - Starsza pani popatrzyła za nim badawczo.
W Biurze Ewidencji Ludności Borewicz czekał, aż urzędniczka znajdzie właściwą
kartotekę. Obserwował, jak długimi, zgrabnymi palcami zręcznie przerzuca fiszki w
szufladzie. Kobieta poprawiła opadające na twarz włosy. Była bardzo ładna.
- Wszystko się zgadza - powiedziała oschłym tonem - ale nie ten adres. Plac
Konstytucji. I Wolniak Jan jest żonaty.
Borewicz oparł się o regał. Dziewczyna głos miała nieprzyjemny, nie dodawał jej
uroku.
- A gdzie pracuje jego żona? - spytał.
Urzędniczka wsunęła z powrotem szufladę.
- Ostatnio w telewizji.
- Ostatnio, to znaczy do dziś? - zniecierpliwił się.
- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Dozorca wam poda. Oni zawsze mają
aktualne dane, zwłaszcza o żonach, i cudzych. Wszystko? - zapytała oschle, kierując się
do sąsiedniego pokoju.
- A tak prywatnie to rozumiem, że jest pani rozwódką? - krzyknął za nią Sławek.
- Może jeszcze delikatnie zada pan pytanie, w jakiej pozycji uprawiam seks? - rzuciła
w jego stronę i z impetem trzasnęła drzwiami.
W studiu spikerskim siedziało kilka osób.
- Przepraszam - Borewicz uchylił lekko drzwi - czy mogę mówić z panią
Wolniakową? Jestem z milicji.
Wolniakowa odwróciła głowę. Była to raczej pospolita dziewczyna, choć bardzo
elegancka. Pospiesznie wstała od stołu i wyszła na korytarz. Starannie zamknęła za sobą
drzwi.
- Ja rozumiem, że panowie macie prawo... - zaczęła niepewnie - pytać się o
wszystko, ale... to są moje osobiste sprawy... i... nie widzę powodu...
Była zdenerwowana. Ledwie powstrzymywała płacz.
- Pani daruje, ale czasami są takie powody - przerwał Borewicz. - Pani nie mieszka
już z mężem?
- Nie, wyprowadził się. Jutro miną dwa tygodnie.
- A czy mogłaby mi pani pożyczyć zdjęcie męża? - poprosił. - Za dwa dni oddamy.
Jakiekolwiek - ponaglił, widząc jej zdenerwowanie. - To służbowa prośba.
Dziewczyna bez słowa wróciła do studia po torebkę. Po chwili podała mu zdjęcie
szczupłego mężczyzny w okularach.
W mieszkaniu Borewicza panował bałagan. Krzesła odsunięte od stołu, na nim dwa
kieliszki, dwie filiżanki z niedopitą kawą, talerzyki z resztkami kolacji. O pustą butelkę
szampana stała oparta kartka: „Jak na stróża bezpieczeństwa to sen masz twardy!!!
Małgosia".
Sławek spał z twarzą w poduszce. Nagle zadzwonił telefon. Porucznik, nie podnosząc
głowy, sięgnął ręką obok, jakby chciał kogoś objąć. Chwycił za słuchawkę i krzyknął w
stronę łazienki.
- Małgosiu!
- Niestety Antoni Zubek - usłyszał.
Natychmiast oprzytomniał.
- Tak?
- Rano zjawił się w mieszkaniu Wolniak. Był potem w jakimś zakładzie
mechanicznym na Bor-suczej. Jadą teraz za nim do miasta. Przyjedźcie zaraz do
komendy. Jeśli możecie... - zawahał się na chwilę. - No, nie przeszkadzam - starał się być
delikatny, choć w jego głosie można było wyczuć drwinę.
Borewicz przetarł oczy.
- Już jadę - rzucił w słuchawkę.
W sali nadzoru telewizyjnego siedziało kilku milicjantów, wśród nich Borewicz z
Zubkiem. Uważnie obserwowali, co dzieje się na monitorach.
„Jest na skrzyżowaniu", usłyszeli z radiotelefonu.
Borewicz podszedł do monitora. Patrzył, jak grupa przechodniów wchodzi na pasy.
Wśród idących widać mężczyznę ubranego w kurtkę w pasy. Obejrzał się za ładną
dziewczyną. Borewicz sięgnął po mikrofon.
- Ja 07. Określ, który to?
„W takiej głupiej kurtce. Wysoki".
Borewicz uważnie się przyglądał.
- Zdjąć i przesłuchamy! - zaproponował Zubek.
Borewicz nie był przekonany. Podszedł do monitora i nacisnął guzik. Przeszedł do
urządzenia obok, nacisnął przycisk i na małym ekranie ukazała się nieruchoma twarz
Wolniaka.
Sławek sięgnął do suwaka i wyciągnął fotografię. Przyjrzał się jej sceptycznie.
Podszedł do pulpitu i rzucił ją na blat. Wyjął z kieszeni inną i położył obok.
Przedstawiały dwu zupełnie różnych ludzi. Jeden był mocno zbudowanym, młodym
chłopakiem, natomiast drugi łysy, w okularach, typ młodego naukowca, był mężem
realizatorki z telewizji.
Borewicz odwrócił się do Zubka.
- Wie pan już, dlaczego go nie zdejmujemy? Teraz pytanie, który się podszywa, a
który jest prawdziwy.
Zubek zamilkł zaskoczony. Borewicz, nie zwracając na niego więcej uwagi, sięgnął
po mikrofon.
- Przejmij obserwację bezpośrednią - polecił dziewczynie - i jak najszybciej
zdobądź odciski palców. Ale przytomnie - dodał.
„Panie poruczniku, ale jak?", rozległo się z głośnika.
Borewicz ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami.
- Idziesz za nim. Wstąpi na piwo, będzie telefonował, podaj mu gładką kartkę z
07 zgłoś się Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Dziwny wypadek
W pokoju nadzoru telewizyjnego Warszawy CCTV panował duży ruch. Co chwila ktoś przechodził, zasłaniając ścianę z monitorami. Przy pulpicie siedział oficer i nadawał komunikat o poszukiwaniu zielonego fiata 127 o numerze rejestracyjnym WW 5060, uważnie obserwując ekrany. W pewnym momencie dostrzegł poszukiwany samochód. Pokręcił reglerem, ustawiając ostrość. Z krawężnika z piskiem opon ruszył radiowóz. Kilku przechodniów przystanęło, z zainteresowaniem przyglądając się akcji. Kierowca włączył syrenę. Zaczął przyspieszać. Nie hamował na skrzyżowaniach. Fiat przejechał szybko Alejami Ujazdowskimi. Radiowóz trzymał się tuż za nim. Oficer przyjął meldunek o bezpośrednim pościgu. Spojrzał na ekran. Samochód był dobrze widoczny, jednak w zasuniętej szybie odbijało się słońce, tworząc oślepiające refleksy, które uniemożliwiały rozpoznanie kierowcy. Samochód minął skrzyżowanie. Widząc za sobą radiowóz, kierowca fiata przycisnął pedał gazu. Zjechał na ślimak prowadzący w dół na Trasę Łazienkowską. Pędził coraz szybciej. W Śródmieściu, pod Pałacem Kultury, zatrzymał się inny radiowóz. Kierowca wyszedł na zewnątrz i obsełwował przejeżdżające od czasu do czasu samochody. W niewielkiej odległości stanął młody mężczyzna z charakterystyczną aplikacją na kurtce. Nasłuchiwał meldunków płynących z radiostacji. Nagle zastygł. Do jego uszu dobiegła informacja: „Poszukiwany fiat 127 ucieka w kierunku wschodnim". Kierowca radiowozu, nie zwracając uwagi na mężczyznę, wskoczył do samochodu i szybko ruszył, włączając się do pościgu. Na Trasie Łazienkowskiej tuż za zielonym fiatem 127 pojawiły się dwa radiowozy. Uciekający uskoczył. Radiowozy ostro przyhamowały. Trzymały się teraz w bezpiecznej odległości. Nagle fiat wykonał karkołomny manewr, zawracając pod prąd. Następnie zjechał na pas w przeciwnym kierunku i zaczął wyprzedzać samochody, brawurowo na przemian zmieniając pas. Sytuacja robiła się niebezpieczna. Po pewnym czasie radiowozy dogoniły fiata. Nadal trzymały się w bezpiecznej odległości. Nagle fiat zwolnił, po czym gwałtownie przyspieszył. Jezdnię tarasowała rozciągnięta na całej szerokości taśma z wystającymi kolcami.
Między rozciągniętą na ziemi kolczatką a balustradą rozdzielającą w tym miejscu jezdnię w dwóch kierunkach została kilkucentymetrowa przerwa. Balustrada najpierw szła nad ziemią i dalej wznosiła się na wysokość około metra. Kierowca fiata wykorzystał to. Z impetem wjechał lewym kołem na balustradę. Przez moment utrzymywał samochód przechylony niemal o sto osiemdziesiąt stopni. Prawym kołem trafił w przerwę między kolczatką a balustradą. Wydawało się, że wywróci się na dach. Utrzymał jednak równowagę i po paru metrach wóz opadł na cztery koła. Milicjanci 2 podziwem obserwowali kaskaderski wyczyn. Samochód tymczasem szybko się oddalił. Przed kolczatką z piskiem opon wyhamowały dwa ścigające go radiowozy. Funkcjonariusze dopiero teraz ocknęli się i w pośpiechu zaczęli zwijać kolczatkę. Radiowozy gwałtownie ruszyły. Kierowca fiata kontrolowanym poślizgiem skręcił w parkową aleję. Precyzyjnie ominął kobietę idącą z dziecięcym wózkiem i skierował się w głąb Parku Kultury. Jadące za nim radiowozy nie ryzykowały. Przyhamowały i dopiero po chwili ruszyły chodnikiem za uciekającym. Fiat, tratując trawnik, wjechał na rozległy parking przy Muzeum Ziemi. Tuż za budynkiem teren opadał w stronę Książęcej. Samochód nie wyrobił się przy końcu parkingu i zawadził bokiem o jeden ze stojących tam głazów narzutowych. Niebezpiecznie szybko zbliżał się do skarpy. Nie przyhamował jednak. Pędził w stronę kładki przerzuconej nad ulicą. W ostatniej chwili kierowca dostrzegł tarasujący mu drogę radiowóz. Desperacko skręcił w prawo i runął w dół. Pierwsze metry fiat przeleciał w powietrzu. W połowie skarpy opadł na cztery koła i zjechał po prawie pionowym zboczu, tratując po drodze ozdobne krzewy. Przejechał przez chodnik, omal nie zabijając dwu osób, i gwałtownie wyjechał na Książęcą. Samochód jadący ulicą w ostatniej chwili odbił na środek, unikając kolizji. Fiat szybko oddalił się w stronę Wisły. Kierowca radiowozu stojącego na kładce nad ulicą Książęcą obserwował z zainteresowaniem pościg. W tym momencie odezwała się radiostacja. Milicjant sięgnął po mikrofon. - Ja osiemnastka. To, kurwa, jakiś wariat albo samobójca.
- Osiemnastka, licz się ze słowami. Jesteś na fonii - padło z radiostacji. Fiat 127 zatrzymał się na małej, pustej uliczce na peryferiach miasta. W bramie starej kamienicy czekał młody mężczyzna. Obok stał motocykl. Mężczyzna wyjął zza pazuchy dwie tablice rejestracyjne, każda zaopatrzona w niewielkie uchwyty, nałożył je z przodu i z tyłu samochodu i podszedł do kierowcy. Z fiata wysiadła młoda dziewczyna z długimi blond włosami opadającymi na ramiona. - Spoko? - zapytał mężczyzna. - Na trasie chcieli mi przygrzać, ale w porządku. Podała mu kluczyki do samochodu. - Trójka źle wchodzi, uważaj. - Podwieźć cię? - Nie, jestem tu umówiona. - Małe bzykanko? - zarechotał. - Gówno cię to obchodzi. Odwróciła się na pięcie i odeszła bez pożegnania. Wiatr rozwiewał jej długie włosy. Fiat 127 zatrzymał się na małej, pustej uliczce na peryferiach miasta. W bramie starej kamienicy czekał młody mężczyzna. Obok stał motocykl. Mężczyzna wyjął zza pazuchy dwie tablice rejestracyjne, każda zaopatrzona w niewielkie uchwyty, nałożył je z przodu i z tyłu samochodu i podszedł do kierowcy. Z fiata wysiadła młoda dziewczyna z długimi blond włosami opadającymi na ramiona. - Spoko? - zapytał mężczyzna. - Na trasie chcieli mi przygrzać, ale w porządku. Podała mu kluczyki do samochodu. - Trójka źle wchodzi, uważaj. - Podwieźć cię? - Nie, jestem tu umówiona. - Małe bzykanko? - zarechotał. - Gówno cię to obchodzi. Odwróciła się na pięcie i odeszła bez pożegnania. Wiatr rozwiewał jej długie włosy. Przy drzwiach stało dwóch pielęgniarzy. W sali widzeń pełno było ludzi. Przy stolikach siedzieli odwiedzający, obok chorzy w szlafrokach. Część pacjentów była
zainteresowana wizytą bliskich. Inni, pogrążeni w apatii, nie reagowali, patrząc bezmyślnie w przestrzeń. Między stolikami krążyło kilku chorych, wyraźnie znerwicowanych. Młody mężczyzna, chyba schizofrenik, wpatrywał się w drzwi, bezwiednie wyłamując sobie palce. - Byli u mnie, byli, ale potem nie dzwonili, a ja się zgodziłem. I co? - powtarzał bełkotliwie raz po raz. Przy oknie stała starsza kobieta, coś do siebie szepcząc. - Aluśku, czekam. Aluśku, już tak długo czekam - mówiła. Wereda siedział przy stoliku pod ścianą, wpatrzony w żonę. Była atrakcyjną kobietą: ciemnooka brunetka o ładnych, wyostrzonych chorobą rysach twarzy. Nie reagowała na to, co do niej mówił. Utkwiła wzrok ponad jego ramieniem i tak siedziała bez ruchu. Robiła wrażenie, jakby nic do niej nie docierało. Kiedy położył rękę na jej dłoni, pierwszy raz przeniosła na niego uważne spojrzenie. Gwałtownie odsunęła się od stolika. - A pan co tu robi? - zapytała. - Muszę wracać do laboratorium. Tam już czekają na mnie pierwsze wyniki. Gwałtownym ruchem zrzuciła leżące na stoliku kwiaty, podniosła się i bez słowa odeszła korytarzem. Wereda siedział przez chwilę w milczeniu. Wreszcie, zrezygnowany, pozbierał z podłogi kwiaty i położył je na stoliku obok, przed smutną, zamyśloną dziewczyną. Ciężko podniósł się z krzesła i powoli wyszedł z sali. Na parkingu stanął przy jasnym volkswagenie. Z rezygnacją patrzył na fronton szpitala. Nad wejściem widniał duży napis: „Szpital dla psychicznie i nerwowo chorych". Mężczyzna oderwał wzrok od napisu i rozejrzał się dookoła. Przy bramie wypatrzył budkę telefoniczną. Zdecydowanym krokiem ruszył w jej stronę. Wszedł do środka i energicznie wykręcił numer. - Mówi Wereda - przedstawił się. - Czy mogę poprosić docent Wolińską? Major Wołczyk otworzył szufladę. Przesunął na bok pistolet i sięgnął po paczkę papierosów. Przy stole siedzieli Zubek, Borewicz i dwaj oficerowie w mundurach. Do pokoju weszła sekretarka. Zebrała puste szklanki po kawie. Borewicz z
uśmiechem podał jej swoją. Wołczyk był wściekły. - Gadanie! - powiedział z tłumioną pasją. - Sześć nieodnalezionych na jedenaście skradzionych. W tym dwa dyplomatyczne. Kto prowadzi, do cholery, te skradzione samochody?! Masz poszperać między rajdowcami - spojrzał na Borewicza. - Przecież u nas w radiowozach też same dupy nie jeżdżą! - walnął pięścią w biurko. W tym momencie zabrzęczał interkom. Major sięgnął do głośnika. - Tak? - zapytał. Twarz mu się rozpogodziła. Słuchał z uwagą. - Trochę - powiedział wyjaśniająco. - Dobrze, dobrze... Muszę kończyć, córeczko. Zadzwoń za godzinę. Odłożył słuchawkę. Spojrzał na Borewicza i zmarszczył brwi. - A co ty masz za pomysł? - Byłem wczoraj w PZU - odparł Sławek - i rozpisałem sobie to wszystko na daty. W ośmiu wypadkach kradziono tej samej marki samochód, jakiej pięć do sześciu dni wcześniej został rozbity. Naturalnie tylko samochody zagra-niczne, do których brakuje części za złotówki. Dla mnie robi to wrażenie kradzieży na zamówienie. W tym tygodniu rozbito dwa volkswageny i dwa samochody marki Opel. W tej sytuacji chcę zaproponować... Zubek zaczął nerwowo kręcić się na krześle i po swojemu sapać. - Prowokacja jest niezgodna z regulaminem - zaprotestował. - Nie będę stawiał dwu ludzi przy każdym samochodzie. Chicago na Marszałkowskiej! - dodał z przekąsem. Wołczyk podniósł się zza biurka. Stanął przy drzwiach. Zaciągnął się papierosem i pokręcił z dezaprobatą głową. - Otwórzcie okno - przerwał, naciskając klamkę. - Tu żadnych orłów, zdaje się, nie ma - uśmiechnął się smutno - więc żaden nie wyleci. - A pan major drzwiami? - zdziwił się głośno Borewicz. Wołczyk wyjął papierosa z ust i spojrzał na niego z przyganą. - Poruczniku Borewicz - zawiesił głos - czy pan sobie za wiele nie pozwala? - Przepraszam - powiedział Sławek. - Wie pan, jak pana cenimy, a tak mnie język zaswędział...
Zubek z Borewiczem przeszli do swojego pokoju. Stały w nim blisko siebie dwa jednakowe biurka, a przy nich dwa zielone krzesła. W rogu znajdował się wieszak. Wisiał na nim jasny płaszcz Borewicza. - Jakoś nie olśniliście majora, poruczniku - rzucił zgryźliwie Zubek, siadając ciężko za biurkiem. Borewicz nie odpowiedział od razu. W zamyśleniu sięgnął po płaszcz. - Nie idzie pan do domu? - zapytał. Zubek wyciągnął z szuflady biurka szklankę, obejrzał ją pod światło i zaczął starannie wycierać bawełnianą chusteczką. Spojrzał jeszcze raz i niezadowolony z efektu chuchnął na nią z bliska. - Nie, mam dyżur - odparł. - A jakby ukradli zaplanowany przez was samochód - spojrzał spod oka - to gdzie mam was szukać: w Bristolu, w Kamieniołomach, czy może wyjątkowo będziecie w domu na przykład sprzątali? Borewicz nie odzywał się. Stał już w płaszczu i przerzucał jakieś teczki na biurku. - Aha - przypomniał sobie Zubek. - Był telefon. Dzwoniła jakaś Małgosia i kazała, żebyście zadzwonili do niej przed szóstą... - To nie mógł pan wcześniej powiedzieć? - zdenerwował się Borewicz. Zubek wyciągnął spod biurka czajnik elektryczny i w skupieniu zaczął nalewać wrzątek do szklanki. - W ogóle to za dużo tych telefonów na służbowy numer. - Spojrzał na Sławka karcąco. Borewicz podniósł tymczasem słuchawkę i wykręcił numer. - Moglibyście się, poruczniku, wreszcie ożenić - gderał Zubek. - To w końcu nie banał, że małżeństwo jest podstawową instytucją społeczeństwa... - Tylko wie pan, jak czasem trudno dogadać się z instytucją - parsknął Borewicz. - A, jeszcze jedno. - Zubek zmarszczył brwi, próbując coś sobie przypomnieć. - Mówiła, że mam powiedzieć... kapusta. - Spojrzał pytająco na Sławka. - Jeśli to NW, to niech dzwoni z hasłem na speclinię. Borewicz uśmiechnął się pod nosem. - Cześć, słońce - roześmiał się do słuchawki. - Bez ciebie noc taka pusta - zaakcentował ostatnie słowa. - Tutaj nie wszyscy to
rozumieją. - Nie mógł opanować chichotu. Zubek zamarł ze szklanką w ręku. Był oburzony. - To już szczyt wszystkiego. Prywatne nie-przyzwoitości po służbowej linii. Magistrowie w milicji, to są skutki! - burknął. Oficer dyżurny, nie spuszczając wzroku z monitorów nadzoru, sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer wewnętrzny. - Porucznik Zubek. Słucham. - Usłyszał. - Na Sobieskiego mamy wypadek. Potrącenie pieszego... - A co ja mam do tego? - zasapał z niechęcią Zubek. - Drogówka się tym zajmuje. Niedługo, jak krowa zdechnie na moście, to będziecie dzwonić do sekcji zabójstw? - Wiem, towarzyszu Zubek. Ale porucznik Borewicz, wychodząc, prosił, abym powiadamiał was o wszystkich wypadkach, w których występują samochody marki volkswagen i opel. Z tym że to jakaś dziwna sprawa - chrząknął. - Rozumiem - powiedział niechętnie Zubek. - Powiadomię porucznika Borewicza i zaraz tam przyjadę. Podstawcie coś na bramę. Była głęboka noc. Na zakręcie szosy do Wilanowa okoliczne drzewa oświetlały błękitnie pulsujące światła radiowozów. Na sygnale podjechała milicyjna nysa. Na poboczu lekko skosem stał jasny volkswagen, obok dwa radiowozy i karetka pogotowia. W pobliżu nerwowo spacerował kierowca. Przystojny, elegancko ubrany mężczyzna, w białej koszuli i ciemnym garniturze, wyglądał jakby wieczór spędził na przyjęciu. Nie potrafił ukryć zdenerwowania. Wokół kręciło się kilku funkcjonariuszy w mundurach i cywilnych pracowników dochodzeniówki. Zwłoki mężczyzny leżały zaraz za zakrętem, częściowo na jezdni, częściowo na poboczu. Dookoła głowy błyszczała szeroko rozlana plama jeszcze niezakrzepłej krwi. Z mroku wyszedł Zubek. Swoim zwyczajem poprawił kapelusz i mocno czymś poruszony, spojrzał na zabezpieczającego teren milicjanta. - Wezwijcie ambulans i pogrzebówkę. I poproście tu do mnie jeszcze raz lekarza. - Wesoły autobus już jedzie, panie poruczniku - zażartował milicjant. Zubek popatrzył na niego surowo.
- Wykonać - mruknął. Z jednokołowym wózkiem mierniczym podszedł do niego funkcjonariusz drogówki. - Obywatelu poruczniku, kurwa, żadnych śladów hamowania ani śladów opon na ciele ofiary. Nic. Zubek ze zdziwieniem uniósł brwi. Obszedł volkswagen dookoła. Spojrzał na kierowcę. Mężczyzna był bardzo zdenerwowany tym, co się wokół niego działo. - Nawet nie próbował pan hamować, panie Wereda? Sam pan prowadził? - Sam. Wracałem od znajomych, z przyjęcia u profesora Zielińskiego, Górnośląska pięćdziesiąt osiem, mieszkania czterdzieści trzy. To taka profesorska dzielnica... - Dobra, dobra - przerwał Zubek. - O tym porozmawiamy później. W tej sytuacji będzie pan odpowiadał za niezachowanie bezpiecznej szybkości. - Bezpieczna szybkość! - wybuchł mężczyzna. - Idiotyczne pojęcie, wymyślone przez ludzi nienawidzących motoryzacji. Facet wyskakuje metr przed samochodem, to nawet gdybym jechał trzydzieści na godzinę, i tak kretyna przejadę. Zubek słuchał ze zniecierpliwieniem, co chwila zerkając na pobliskie krzaki. - Proszę poczekać - przerwał. - Zaraz pana jeszcze poproszę. Utrzymuje pan, że jechał sam? - Tak. Z całą pewnością. - I nikt inny nie uległ wypadkowi? - Nie - stanowczo potwierdził Wereda. - A o co chodzi? - A to ciekawe - mruknął Zubek, zastanawiając się nad czymś głęboko. - Pan pozwoli ze mną. - Wskazał głową kierunek. Ruszyli przez krzaki. Wereda szedł za Zubkiem, nie rozglądając się. - Tędy, proszę - Zubek poświecił latarką. Zatrzymali się. - Co to za dziewczyna? Zna ją pan? - zapytał ostro. Wereda stał się zaskoczony. Na trawie leżała młoda dziewczyna. Twarz miała zakrwawioną. Martwymi oczyma patrzyła prosto na Weredę. Rozrzucone na boki ręce były zaciśnięte w pięści. Zadarta spódnica wysoko odsłaniała nogi. Wereda spojrzał z przerażeniem na Zubka. - Nie. Nie znam - odparł. Jeszcze raz spojrzał na dziewczynę.
- Pierwszy raz ją widzę. Nie ma dokumentów? - A no nie ma, panie Wereda. Jeden trup przy pana samochodzie, drugi odciągnięty tuż obok w krzaki. Układ ciała zamordowanej może wskazywać na gwałt. Jak na bywalca profesorskich domów to ciekawe zakończenie wieczoru - zakpił Zubek. - Idziemy. - Wskazał drogę światłem latarki. - Zostańcie - polecił funkcjonariuszowi - żeby się tu nikt nie kręcił. Ani od nas, ani nawet z Akademii Nauk - dodał drwiąco. Zubek z Weredą wrócili na miejsce wypadku. Przy volkswagenie stał Borewicz. Drzwi od wozu były otwarte. Sławek zapalał właśnie papierosa. - Nic pan tu nie zauważył? - Zubek oparł się o drzwiczki samochodu i badawczo popatrzył na Weredę. - Nic nie zwróciło pana uwagi? Dwa trupy w pobliżu, środek nocy... Wereda pokręcił przecząco głową. Borewicz nie spuszczał z niego wzroku, jakby oczekując odpowiedzi. Wyjął paczkę papierosów i zachęcająco wyciągnął w jego stronę. Mężczyzna pokręcił przecząco głową. - Nie palę. Dziękuję - powiedział odruchowo. - Chodźmy do radiowozu - zaproponował Zubek. Borewicz rozejrzał się, wsiadł do volkswagena i się zamyślił. Otworzył popielniczkę. Wewnątrz leżały dwa niedopałki pobrudzone szminką. Zamknął popielniczkę. - Niech technik zrobi mi wnętrze tego volksa - rzucił do kręcącego się w pobliżu milicjanta. Wysiadł z samochodu i przez chwilę stał obok. Sanitariusze nieśli na noszach zwłoki kobiety. - Zaczekajcie. - Borewicz zatrzymał ich gestem ręki. Podszedł i odkrył prześcieradło. Wziął na palec białe płótno i delikatnie przeciągnął nim po ustach zmarłej. Obejrzał dokładnie materiał i przykrył zwłoki. - Dziękuję. - Skinął głową w kierunku sanitariuszy. - Niech ją zaraz zdaktyloskopują... 'i niech pobiorą ślinę i krew. Wereda czekał na uboczu. - Podobno twierdzi pan, że jechał sam? - zapytał Borewicz. - Tak - skinął głową Wereda, ale już bez poprzedniej pewności siebie. - Ciekawe - mruknął porucznik.
Mężczyzna spojrzał na niego speszony. Borewicz ponownie podszedł do volkswagena. Dwu techników dochodzeniowych dokładnie sprawdzało wóz. Jeden z nich opylał ślady linii papilarnych, drugi szczypcami wyjmował z popielniczki niedopałki. - I co? - spojrzał pytająco Borewicz. - Dwa niedopałki papierosów marki Piast - powiedział technik - ubrudzone szminką. Schował je do koperty i włożył do walizki. - A co z przodu? - zainteresował się Sławek. - Żadnych śladów uderzenia. Błotniki ubłocone, nawet kurz niestarty - odparł milicjant i dalej pisał w notesie. - Coś mi tu nie pasuje. - Pokręcił głową. Borewicz rozejrzał się po miejscu wypadku. Elementy układanki w ogóle do siebie nie pasowały. Nie wiedział, od czego zacząć. Dziewczyna leżała sztywno na stole sekcyjnym. Twarz miała pobrudzoną krwią i ziemią, oczy otwarte. Technik obmył jej policzki i dłonie. Pomazał palce tuszem i wziął do ręki folię. Po kolei pobierał odciski linii papilarnych ze wszystkich palców. Kiedy skończył, chwycił ją za ramiona i uniósł. Usiadła sztywno z odchyloną do tyłu głową. W tym momencie błysnął flesz. W gabinecie Wołczyka trwała narada. Major wskazał na gazetę. Ze zdjęcia patrzyła dziewczyna i dalej pisał w notesie. - Coś mi tu nie pasuje. - Pokręcił głową. Borewicz rozejrzał się po miejscu wypadku. Elementy układanki w ogóle do siebie nie pasowały. Nie wiedział, od czego zacząć. Dziewczyna leżała sztywno na stole sekcyjnym. Twarz miała pobrudzoną krwią i ziemią, oczy otwarte. Technik obmył jej policzki i dłonie. Pomazał palce tuszem i wziął do ręki folię. Po kolei pobierał odciski linii papilarnych ze wszystkich palców. Kiedy skończył, chwycił ją za ramiona i uniósł. Usiadła sztywno z odchyloną do tyłu głową. W tym momencie błysnął flesz. W gabinecie Wołczyka trwała narada. Major wskazał na gazetę. Ze zdjęcia patrzyła dziewczyna z wypadku. Nad fotografią umieszczony był napis: Komunikat MO. - Co z tym? - zapytał. - Nikt się nie zgłosił - pokręcił głową Zubek - i nie ma żadnego zgłoszenia o
zaginięciu takiej dziewczyny. Pobraliśmy odciski. Nie-notowana. Żadnych śladów gwałtu. Nie była w ciąży. Na chwilę zamilkł. - Dla mnie istota sprawy leży w osobie docenta Weredy. Sam zgłosił o wypadku. Na karoserii nie ma najmniejszych śladów uderzenia. Na zwłokach żadnych śladów opon. Wszystko wskazuje na to, że on nawet zabitego nie potrącił. A z drugiej strony nie potrafi się wyliczyć z trzydziestu minut od chwili wypadku do zawiadomienia milicji, do domu jedzie o drugiej w nocy w inną stronę, niż mieszka. W tym momencie odezwał się interkom. - Dzień dobry, panie majorze, porucznik Borewicz. - Chodź, Sławek. Borewicz wszedł do gabinetu. W ręku trzymał plik papierów. Major wskazał mu krzesło. - No to mamy niezłą zabawę. Siady krwi wskazują, że dziewczyna najprawdopodobniej uległa wypadkowi w rozbitym oplu. Kierowca tego wozu nie żył już, kiedy przyjechaliśmy. - Borewicz skrzywił się, zrezygnowany. - Natomiast z całą pewnością - Sławek rozłożył materiały na stole - w volkswagenie docenta Were-dy stwierdzono świeże ślady linii papilarnych tej dziewczyny. Major uniósł lekko brwi. - Czyli jednak wychodzi na moje - pokiwał głową Zubek. - Pan docent kłamie, że jej nie zna - stwierdził prawie z zadowoleniem. - A zeznania tego Zielińskiego? - Major miał wątpliwości. - W końcu profesor uniwersytetu, członek PAN-u. Przecież zeznał, że Wereda odjechał od niego piętnaście minut wcześniej sam. Będzie się facet ładował w jakieś lewe alibi? - Dziwna sprawa - Borewicz rozłożył ręce. - Dwa trupy, nienaruszony jeden samochód... - Na chwilę zamilkł, zastanawiając się, jak naj-precyzyjniej wyrazić myśli. - Na mnie ten Wereda osobiście nie robi wrażenia mordercy. - Tu nie chodzi o wrażenia - przerwał Zubek. Był pewny swoich racji. - Miał Wereda dziewczynę w samochodzie? Miał. Co? Ze pan docent plus zeznania pana
profesora? Mogli ją razem wykończyć. Zorientował się, że akurat obok jest wypadek i po prostu podrzucili dziewczynę. - Może jeszcze raz przesłuchać tego Zielińskiego? - Major spojrzał pytająco. - Ja go wczoraj trochę postraszyłem! - powiedział niemal z satysfakcją Zubek. - Dzwonił już do mnie dziś rano, mówił, że o trzeciej przyniesie jakąś paczkę dla Weredy. Adiunkta - dodał z niechęcią. Major spojrzał na zegarek. - To już powinien być - stwierdził. Nacisnął przycisk interkomu. - Czy zgłosił się ktoś do porucznika Zubka? - Tak, jakaś kobieta - powiedziała sekretarka. - Mówi, że jest umówiona na trzecią. - Kobieta? - Major był zaskoczony. - No, no - zaśmiał się pod nosem Borewicz. - Porucznik Zubek zaczyna żyć jak człowiek. Zubek przerażonym wzrokiem popatrzył na Sławka i nerwowo poprawił marynarkę. - Niech wejdzie - powiedział major do sekretarki. Oczy wszystkich skierowały się na drzwi. Kiedy się otworzyły, stanęła w nich elegancka trzydziestokilkuletnia blondynka. Była bardzo atrakcyjna. Uśmiechnęła się speszona wrażeniem, jakie wywarła na obecnych. W rękach nerwowo ściskała rękawiczki. - Dzień dobry - powiedziała nieśmiało. - Czy mogę mówić z porucznikiem Zubkiem? - dodała, widząc w pokoju kilku funkcjonariuszy. - Proszę, niech pani siada - zachęcił ją major. Kobieta podeszła do krzesła. - Nazywam się Joanna Wolińska - powiedziała cicho. - Jestem pracownikiem naukowym uniwersytetu. - Proszę, niech pani spocznie - powtórzył Wołczyk. Dopiero teraz usiadła. Nie zdjęła jednak płaszcza. - Przyszłam, ponieważ... - była zdenerwowana. - Przepraszam, czy mogę zapalić? - sięgnęła do torebki. Starała się zachować spokój i mówić normalnie.
- Ponieważ profesor Zieliński przekonał mnie - kontynuowała - że panowie i tak się wszystkiego domyślają... i nic nie da się ukryć. Była speszona wyznaniem. Trzęsącą się ręką wyjęła papierosa i położyła paczkę na stole. Borewicz podał jej ogień. Nie mylił się. To były papierosy tej samej marki, których niedopałki znaleziono w volkswagenie Weredy. - To naprawdę nie była wina docenta Weredy - powiedziała cicho i popatrzyła na zebranych. - To pani jechała w nocy z docentem Weredą? - zapytał niespodziewanie Borewicz. - Tak - odparła Wolińska z determinacją, nerwowo trąc ręce. Major Wołczyk wcisnął guzik magnetofonu. Zaczął nagrywać. Zubek zaskoczony pytaniem Borewicza patrzył bez słowa na Wolińską. - Proszę opowiedzieć przebieg tego wieczoru - poprosił Borewicz. Wolińska zaciągnęła się papierosem. - Po południu byłam u Jacka... to znaczy u docenta Weredy. Siedziałam tam chyba do jedenastej... W mieszkaniu panował nieład. Z magnetofonu sączyła się nastrojowa muzyka. Joanna leżała na tapczanie. Podciągnęła wysoko koc. Stanął nad nią Wereda. Kobieta spojrzała na niego z uśmiechem. Wyciągnęła rękę. Wereda chwycił ją i pocałował z czułością. Usiadł obok bez słowa. - Nie gniewaj się na mnie, że powiedziałam ci prawdę - poprosiła Joanna. - Nie odejdziesz od Anny. Jesteś na to za uczciwy. Gardziłbyś sobą, że ją zostawiłeś. Poza tym romans z Wolińską, rozwód z chorą żoną. Pomyśl, co działoby się w instytucie. .. Joanna uśmiechnęła się smutno. Wereda przytulił ją. - Oj, Joaśka, przestań, proszę cię... Przecież życie ma jakieś prawa... - Rozumiecie panowie - powiedziała cicho Wolińska - nie będę opowiadała szczegółów. Zostałam u docenta Weredy. Potem docent zaproponował, żebyśmy poszli gdzieś na kawę. Było już późno, ale poszliśmy do Bristolu... Znów zaciągnęła się papierosem. Przed wejściem do Bristolu panował ruch. Z dużego czerwonego opla zaparkowanego przednimi kołami na chodniku wysiadł elegancki starszy mężczyzna. Zamknął go. Obejrzał się za przechodzącymi dziewczynami. Obok wjechał na chodnik
volkswagen Weredy. Wereda trzasnął drzwiczkami, włączył blokadę i razem z Wolińską weszli do lokalu. Przez chwilę przyglądali się tańczącej na parkiecie dziewczynie. - Armata i miotacze płomieni to chyba to, czego nie ma jeszcze w naszych zespołach bigbitowych - powiedział z uśmiechem. Wolińska przytuliła się do niego. - Kocham cię - uśmiechnęła się ciepło. - Nie martw się o nic. Niech tak będzie, jak jest. Nie zmuszaj się do żadnych decyzji. Skręcili w kierunku parkietu. Po drodze minęli ładną blondynkę stojącą z wysokim, barczystym chłopakiem. Chłopak miał na sobie kurtkę z charakterystyczną aplikacją z kolorowych pasów. Wereda i Wolińska przez chwilę tańczyli. - Chodźmy może do baru - zaproponowała nagle Wolińska. - A samochód? - spytał Wereda. - W takim razie tylko ja się napiję - uśmiechnęła się i pociągnęła go za rękaw. Po paru kwadransach opuścili lokal. Dochodziła druga w nocy. Szosa do Wilanowa była pusta. W rowie, niewidoczny z drogi, leżał duży czerwony opel. Drzwi od strony kierowcy były niedomknięte. Tylne prawe - otwarte. Oparty głową o przednie zagłówki leżał mężczyzna. 2 rany na głowie sączyła mu się krew, zlepiając siwe włosy. Mężczyzna z trudem uniósł się z siedzenia i wydostał z samochodu. Twarz miał bladą, kredową, wyglądał upiornie w jasnym świetle księżyca. Ostatkiem sił wyczołgał się z rowu. Stanął niepewnie na nogach i zrobił kilka kroków. Zachwiał się i upadł na ziemię. W oddali zamigotały reflektory skręcającego samochodu. Szum silnika narastał. Mężczyzna ocknął się. Uniósł się z trudem i ręką zrobił gest, jakby chciał go zatrzymać. Ostatkiem sil wczołgał się na jezdnię. Po chwili ręka opadła mu bezwładnie. Kierowca nadjeżdżającego volkswagena w ostatnim momencie zauważył jakiś' kształt na drodze. Zwolnił i stanął tuż przy nim. Zapanowała cisza. Przez chwilę nic się nie działo. Wreszcie otworzyły się drzwi i wyskoczył Wereda. Spojrzał na leżącego. Wstrząśnięty, cofnął się kilka kroków, nie odrywając od niego wzroku.
Przerażony sytuacją, rzucił się do samochodu. Z wozu wysiadła Wolińska. - Uciekaj! Nie było cię tu! - zaczął krzyczeć. - Ale... - zaprotestowała, stając niezdecydowana. - Nie widzieliśmy się dzisiaj! Zadzwoń do Zielińskiego, niech powie, że byłem u niego sam. Leć, ja poczekam... I zawiadomię pogotowie i milicję. Ciebie tu nie było - powtórzył stanowczo. Wolińska rozpłakała się. - Chodziło mu tylko o mnie. Nie chciał, żebym była w to wszystko wmieszana - wytarła oczy chusteczką. - Zieliński się wściekł, ale potem się zgodził. To naprawdę nie była Jacka wina. Borewicz słuchał w milczeniu W końcu odezwał się, nie patrząc na kobietę. - Pani jest mężatką - stwierdził. - Tak - odparła Wolińska. - Pracujecie państwo razem. - Tak. - Skinęła głową. - A kim jest pani mąż? - Spojrzał pytająco. - Dyrektorem naszego instytutu, oboje tu pracujemy, ale to naprawdę nie ma znaczenia... - Kobieta była bliska histerii. - Razem z panem Weredą? - przerwał Zubek. - A czy Wereda porzucił dla pani jakąś kobietę? Wolińska zażenowana pytaniem umilkła. - Czy to ta kobieta? - Zubek wyciągnął w jej kierunku zdjęcie dziewczyny z wypadku. - Ależ nie, to nie jest Weredowa. Panowie, o co nas posądzacie? - Wolińska z przerażeniem patrzyła na milicjantów. - Wereda ma kandydować do Akademii Nauk. Od lat wykłada na uniwersytecie. Nie jest trywialnym mordercą. - Czyli stwierdza pani, że nikogo poza państwem w samochodzie wówczas nie było, tak? - zapytał Wołczyk. - Nie bardzo rozumiem pytanie. - Patrzyła na majora szeroko otwartymi oczyma. - Ale tak - odpowiedziała. - Mogę to stwierdzić z całą pewnością.
Borewicz w milczeniu patrzył na Wolińską. - Proszę pani, Terlecki, ten przejechany - wyjaśnił - nie żył już w chwili wypadku. My docenta Weredy nie podejrzewamy, że go przejechał - zaakcentował ostatnie słowa. - Chodzi o to, czy w chwili wypadku... - Borewicz zawiesił głos, zastanawiając się, jak najlepiej wyrazić to, co mu chodziło po głowie. W tym momencie odezwał się interkom. - Tak? - major nacisnął przycisk. - Zgłosił się ktoś z rodziny tej dziewczyny - usłyszeli głos sekretarki. Wołczyk spojrzał pytająco na Zubka. - Wyślijcie go do kostnicy - powiedział porucznik bez zainteresowania. Major skarcił go wzrokiem. - Niech zaczeka - powiedział do sekretarki i wyłączył interkom. - Tak nie można. Weźcie go na górę... - spojrzał na Borewicza. - Trzeba go przygotować... Przecież to może być jej ojciec - dodał wyjaśniająco. - Ktoś bliski. Przy biurku w pokoju Borewicza siedział stary zniszczony mężczyzna. Borewicz postawił przed nim szklankę herbaty i zaczął się przechadzać. Staruszek trzęsącą się ręką wziął do ust kostkę cukru i popił herbatę „na prykusku". - Przepraszam, ale to zwyczaj jeszcze z dzieciństwa. - Dobrze, że nie musi pan „na prigladku" - uśmiechnął się Borewicz. - A jej rodzice? - zapytał w końcu. - Już osiem lat, jak poszli do piachu - odpowiedział mężczyzna, trzymając cukier w zębach. Z uwagą przypatrywał się szklance herbaty. Wziął ją w dłonie i grzał się. - A proszę mi powiedzieć, gdzie ona ostatnio pracowała? - Nigdzie, proszę pana. - Mężczyzna nie przestawał siorbać herbaty. Borewicz zatrzymał się. Przysiadł na biurku obok. - Ona nie żyje, proszę pana - powiedział. Staruszek odstawił szklankę. - Nie żyje, mówi pan? - zainteresował się w końcu. - A odszkodowanie dostanę? Borewicz uniósł brwi. Zaskoczyło go to pytanie. W tej sytuacji zimne, wyrachowane. - Myślę, że tak - odparł. - Musimy zidentyfikować zwłoki - dodał. - Zabierzemy
pana do kostnicy. To taka formalność - wyjaśnił. Patrzył na staruszka bardziej ze zdziwieniem niż ze współczuciem. Wsiedli obaj do samochodu i ruszyli. - Ostatnio to przychodził taki jeden. Z początku to go Jolka nawet pędziła, ale potem jakoś się ułożyło... - opowiadał staruszek. - Na moje nieszczęście - dodał szczerze zmartwiony. Zamyślił się nad czymś. Borewicz spojrzał na niego z boku. Milczeli do końca drogi. Pracownik kostnicy odsłonił prześcieradło. Na prostym wózku leżała młoda dziewczyna o jasnych włosach. Staruszek patrzył przez długą chwilę. Na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia. - Ona, proszę pana - powiedział do Borewicza, kiwając głową. Nie mógł oderwać wzroku od zmarłej. - Niech mi pan powie, czy ona miała prawo jazdy? Staruszek sięgnął po laskę, którą oparł o ścianę, jakby chciał zyskać na czasie. Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. - Miała, panie, coś takiego - powiedział, nie patrząc na Borewicza, i pospiesznie wyszedł z prosektorium. Porucznika zaskoczyło jego zachowanie. Popatrzył za mężczyzną. Wszystko to budziło w nim niezrozumienie. Widok śmierci i reakcji na nią nie były mu obce. Zawsze wiązały się z nimi jakieś emocje. Ale taki zimny spokój? - Siadajcie. - Zubek wskazał miejsce Weredzie. - Dzień dobry. Pan mieszka na Żoliborzu? - zapytał od razu. - Tak - odparł niepewnie Wereda. - O drugiej w nocy jechał pan w stronę Wilanowa... - zawiesił głos. - Chciałem się trochę przewietrzyć. - Wereda wzruszył ramionami. Wyglądał na człowieka, którego coś mocno trapi. Niewyspany, z dwudniowym zarostem. Myślami błądził gdzieś daleko. - Uhm - mruknął Zubek bez przekonania. - Wolno panu. Pan twierdzi, że pan nie zna tej dziewczyny... - Nie. - Docent ledwie rzucił okiem na fotografię, którą podsunął mu porucznik. Widać było, że odnosi się z niechęcią do funkcjonariusza, choć starał się tego nie
okazywać. - Najpierw zawiadamia pan milicję, że przejechał pan człowieka - zaczął Zubek. - My ustalamy, że pan go nie przejechał, ale za to znajdujemy obok ciało dziewczyny, która jechała u pana w samochodzie. - Wyciągnął w jego stronę oskarżycielskim gestem ołówek. - Jeśli chodzi o odciski palców, to nasi technicy mylą się bardzo rzadko. Więc wszystko wskazuje na to, że pan jednak będzie odpowiadał za zamordowanie Jolki Helsztyńskiej. Mamy dowód, że była w pana samochodzie. Wereda sprawiał wrażenie, że nie słucha, co mówi milicjant. Rozejrzał się po gabinecie, jakby czegoś szukając. - Czy mógłbym stąd zatelefonować? - zapytał. - Do pani Joanny Wolińskiej? - wypalił Zubek. Wereda podniósł gwałtownie głowę. - Wiecie już? Zubek patrzył na niego z satysfakcją. - No, no, wiecie, panie Wereda - powiedział z przekąsem. - Coraz więcej wiemy. - Hm. - Panie Wereda... - Zubek potarł z satysfakcją twarz. - Najpierw profesor Zieliński chciał pana ratować, stwarzając fałszywe alibi, teraz pani Wolińska chce to robić... Jak na niewinnego to trochę za dużo tego. Może pan wreszcie zacznie mówić prawdę....? - pochylił się konfidencjonalnie w jego stronę. - Skąd pan zna tę dziewczynę? - Jeszcze raz pokazał zdjęcie. Wereda wziął fotografię do ręki i uważnie się przyglądał. Zasłonił ręką padające z boku światło i przybliżył zdjęcie do oczu. Na jego twarzy malowało się zmęczenie. - Przyznajcie się w końcu! - huknął Zubek, mocno przechylając się przez biurko. - Zabiliście ją! Wereda gwałtownym ruchem wyciągnął w jego stronę rękę ze zdjęciem. - Ale ja jej nie znam! Naprawdę! - krzyknął. - Pierwszy raz widzę nawet to zdjęcie. Rzucił fotografię w stronę Zubka. Odwrócił twarz w stronę okna. Irytowało go to przesłuchanie. - I tego rzekomo przejechanego też nie znacie? - zapytał ironicznie Zubek. - Nie znam! - uniósł się Wereda. - Tego mi też pan nie wmówi!
Porucznik ciężko westchnął. - Do celi - powiedział z rezygnacją do funkcjonariusza stojącego przy drzwiach. Za trumną Jolki Helsztyńskiej szło kilkanaście osób. Dziadek, kilka starszych kobiet w chustkach na głowie, dwie dziewczynki z matką, dwóch mężczyzn w podeszłym wieku. Borewicz i milicjantka stanęli w pewnej odległości i przyglądali się konduktowi. Oboje ubrani jakby byli uczestnikami pogrzebu. Nikt nie zwracał na nich uwagi. - Zobacz - powiedziała milicjantka do Borewicza. - Za kim ona się tak rozgląda? Borewicz wychylił się zza grobowca, żeby lepiej móc się przyjrzeć. Między żałobnikami szła dziewczyna w czarnym płaszczu i fioletowym berecie. Niezbyt ładna, w ostrym makijażu, który tylko ją szpecił. Rozglądała się uważnie, jakby kogoś szukała. Wreszcie zniecierpliwiona przepchnęła się bliżej dziadka. Chwyciła go za ramię i o coś zapytała. Staruszek pokręcił przecząco głową. - Szuka pewnie tego, który według niej powinien tu być - odparł Borewicz. Porucznik nie czekał na koniec pogrzebu. Opuścił cmentarz i dyskretnie się rozglądając, wsiadł do samochodu. Obserwował rozchodzących się uczestników uroczystości. Wreszcie dostrzegł dziewczynę w fioletowym berecie. Zapalił silnik i wolno za nią ruszył. Zajęta swoimi myślami, nie zauważyła śledzącego ją samochodu. Było zimno. Dziewczyna postawiła kołnierz płaszcza i przyspieszyła kroku. Nie rozglądała się, więc Borewicz podjechał bliżej. Minęła kilka kamienic i skręciła w podwórze. Kamienica była stara jak cała ulica Próżna. Ze ścian odłaziły tynki. Sławek szybko wyskoczył z wozu i pobiegł za nią. Dziewczyna weszła na pierwsze piętro. Chwyciła ręką za klamkę, szarpnęła, ale drzwi były zamknięte. Przez chwilę nasłuchiwała. Wreszcie wyjęła z torebki karteczkę, coś na niej zapisała, zwinęła ją w rulonik i wsunęła w dziurkę od klucza. Odwróciła się i szybko ruszyła schodami na dół. Po drodze minęła Borewicza, który obserwował ją, wchodząc powoli na górę. Kiedy ucichły jej kroki, cicho podszedł do drzwi i delikatnie wyjął kartkę. Rozwinął. „Dlaczego nie byłeś na pogrzebie Jolki? Zadzwoń. Kazia", przeczytał. Zwinął z powrotem rulonik i włożył do zamka. Przez chwilę stał, zastanawiając się, co zrobić. Spojrzał na wizytówkę na drzwiach. Odręcznym pismem ktoś napisał na niej: „Jan Wolniak".
W tym momencie usłyszał hałas. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że z przeciwka ktoś szybko wyjrzał. Podbiegł i chwycił za klamkę. Starsza kobieta nie zdążyła zatrzasnąć drzwi. - Dzień dobry! - powiedział. - Chwileczkę. Szukam pana Wolniaka. Kobieta cofnęła się do mieszkania, jeszcze raz próbując zatrzasnąć drzwi. - Nie utrzymuję znajomości z tym panem - powiedziała stanowczo - a więc i nie mam zamiaru z jego przyjaciółmi. Borewicz zrobił przepraszający gest. Uśmiechnął się. Starsza pani sprawiała wrażenie damy z poprzedniej epoki. - Rozumiem. Przepraszam. Ale ja nie jestem żadnym z jego przyjaciół - zaczął się plątać. - Jestem po prostu z komitetu blokowego i chciałem się czegoś dowiedzieć, ale jakoś nie mam szczęścia go zastać. Kobieta otworzyła szerzej drzwi i stanęła w progu. - Nie proszę pana głębiej, bo jest pies - powiedziała. - A tu powinna raczej zjawić się milicja, a nie ktoś z komitetu blokowego. - A czemuż to? - zainteresował się Borewicz. - Jestem do dyspozycji szanownej pani. - On mieszka tu niemeldowany, bez żony - powiedziała oburzona. - Proszę pana, wynajmuje to mieszkanie, w dzień śpi, wieczorem gra ustawicznie na gramofonie. Przychodzą do niego jakieś kobietki. Ciągle inne. I rozumie pan - zrobiła znaczący ruch ręką - do tego różne. - Rozumiem. - Pokiwał głową ze zrozumieniem. - A kiedy go pani widziała ostatni raz? - Cztery dni temu. W niedzielę szłam na pry-marię, to wychodził z walizką. - Czyli to było przed szóstą rano. Kobieta popatrzyła na niego z uznaniem. - Nie wygląda mi pan na praktykującego katolika i to do tego o szóstej rano - prawie się roześmiała. - Widzi pani, jak to pozory mylą - uśmiechnął się Borewicz. - I od tego czasu już go pani nie widziała? - No, usłyszałabym! - powiedziała drwiąco. - Ten pan raczej nie liczy się, że
mieszka wśród ludzi. Borewicz poszperał w kieszeni i wyciągnął zdjęcie Jolki. - A czy ta dziewczyna, ta panienka, tu bywała? - zapytał. Kobieta wzięła zdjęcie, odsunęła je z daleka od oczu, popatrzyła uważnie. Kiwnęła głową potakująco. - Nawet wychodziła od niego parę razy rano - powiedziała zniesmaczona. - Ja wiem, co sobie pan teraz myśli - spojrzała na niego zaczepnie - że zaraz powiem: w moich czasach... Ale nieślubne dzieci to nie wyście wymyślili. - Poklepała go protekcjonalnie po ramieniu. - A ja się łudziłem - uśmiechnął się Borewicz. - Ale wie pan, oni się z nikim i z niczym nie liczą - wróciła do poprzedniego tonu. - Noc nie noc. Wrzaski, wyzwiska od kobiet lekkich obyczajów. - Cóż, mogę pani obiecać, że dołożę starań i w komitecie blokowym się tą sprawą zajmiemy. Do widzenia. - Do widzenia. - Starsza pani popatrzyła za nim badawczo. W Biurze Ewidencji Ludności Borewicz czekał, aż urzędniczka znajdzie właściwą kartotekę. Obserwował, jak długimi, zgrabnymi palcami zręcznie przerzuca fiszki w szufladzie. Kobieta poprawiła opadające na twarz włosy. Była bardzo ładna. - Wszystko się zgadza - powiedziała oschłym tonem - ale nie ten adres. Plac Konstytucji. I Wolniak Jan jest żonaty. Borewicz oparł się o regał. Dziewczyna głos miała nieprzyjemny, nie dodawał jej uroku. - A gdzie pracuje jego żona? - spytał. Urzędniczka wsunęła z powrotem szufladę. - Ostatnio w telewizji. - Ostatnio, to znaczy do dziś? - zniecierpliwił się. - Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Dozorca wam poda. Oni zawsze mają aktualne dane, zwłaszcza o żonach, i cudzych. Wszystko? - zapytała oschle, kierując się do sąsiedniego pokoju. - A tak prywatnie to rozumiem, że jest pani rozwódką? - krzyknął za nią Sławek. - Może jeszcze delikatnie zada pan pytanie, w jakiej pozycji uprawiam seks? - rzuciła
w jego stronę i z impetem trzasnęła drzwiami. W studiu spikerskim siedziało kilka osób. - Przepraszam - Borewicz uchylił lekko drzwi - czy mogę mówić z panią Wolniakową? Jestem z milicji. Wolniakowa odwróciła głowę. Była to raczej pospolita dziewczyna, choć bardzo elegancka. Pospiesznie wstała od stołu i wyszła na korytarz. Starannie zamknęła za sobą drzwi. - Ja rozumiem, że panowie macie prawo... - zaczęła niepewnie - pytać się o wszystko, ale... to są moje osobiste sprawy... i... nie widzę powodu... Była zdenerwowana. Ledwie powstrzymywała płacz. - Pani daruje, ale czasami są takie powody - przerwał Borewicz. - Pani nie mieszka już z mężem? - Nie, wyprowadził się. Jutro miną dwa tygodnie. - A czy mogłaby mi pani pożyczyć zdjęcie męża? - poprosił. - Za dwa dni oddamy. Jakiekolwiek - ponaglił, widząc jej zdenerwowanie. - To służbowa prośba. Dziewczyna bez słowa wróciła do studia po torebkę. Po chwili podała mu zdjęcie szczupłego mężczyzny w okularach. W mieszkaniu Borewicza panował bałagan. Krzesła odsunięte od stołu, na nim dwa kieliszki, dwie filiżanki z niedopitą kawą, talerzyki z resztkami kolacji. O pustą butelkę szampana stała oparta kartka: „Jak na stróża bezpieczeństwa to sen masz twardy!!! Małgosia". Sławek spał z twarzą w poduszce. Nagle zadzwonił telefon. Porucznik, nie podnosząc głowy, sięgnął ręką obok, jakby chciał kogoś objąć. Chwycił za słuchawkę i krzyknął w stronę łazienki. - Małgosiu! - Niestety Antoni Zubek - usłyszał. Natychmiast oprzytomniał. - Tak? - Rano zjawił się w mieszkaniu Wolniak. Był potem w jakimś zakładzie mechanicznym na Bor-suczej. Jadą teraz za nim do miasta. Przyjedźcie zaraz do komendy. Jeśli możecie... - zawahał się na chwilę. - No, nie przeszkadzam - starał się być
delikatny, choć w jego głosie można było wyczuć drwinę. Borewicz przetarł oczy. - Już jadę - rzucił w słuchawkę. W sali nadzoru telewizyjnego siedziało kilku milicjantów, wśród nich Borewicz z Zubkiem. Uważnie obserwowali, co dzieje się na monitorach. „Jest na skrzyżowaniu", usłyszeli z radiotelefonu. Borewicz podszedł do monitora. Patrzył, jak grupa przechodniów wchodzi na pasy. Wśród idących widać mężczyznę ubranego w kurtkę w pasy. Obejrzał się za ładną dziewczyną. Borewicz sięgnął po mikrofon. - Ja 07. Określ, który to? „W takiej głupiej kurtce. Wysoki". Borewicz uważnie się przyglądał. - Zdjąć i przesłuchamy! - zaproponował Zubek. Borewicz nie był przekonany. Podszedł do monitora i nacisnął guzik. Przeszedł do urządzenia obok, nacisnął przycisk i na małym ekranie ukazała się nieruchoma twarz Wolniaka. Sławek sięgnął do suwaka i wyciągnął fotografię. Przyjrzał się jej sceptycznie. Podszedł do pulpitu i rzucił ją na blat. Wyjął z kieszeni inną i położył obok. Przedstawiały dwu zupełnie różnych ludzi. Jeden był mocno zbudowanym, młodym chłopakiem, natomiast drugi łysy, w okularach, typ młodego naukowca, był mężem realizatorki z telewizji. Borewicz odwrócił się do Zubka. - Wie pan już, dlaczego go nie zdejmujemy? Teraz pytanie, który się podszywa, a który jest prawdziwy. Zubek zamilkł zaskoczony. Borewicz, nie zwracając na niego więcej uwagi, sięgnął po mikrofon. - Przejmij obserwację bezpośrednią - polecił dziewczynie - i jak najszybciej zdobądź odciski palców. Ale przytomnie - dodał. „Panie poruczniku, ale jak?", rozległo się z głośnika. Borewicz ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami. - Idziesz za nim. Wstąpi na piwo, będzie telefonował, podaj mu gładką kartkę z