dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 180
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 857

12. Ścigany przez samego siebie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

12. Ścigany przez samego siebie.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 48 stron)

07 zgłoś się Kolekcja książek poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Ścigany przez samego siebie

Maria spojrzała na zegarek. Było już późno. Pospiesznie wyszła ze sklepu, zasunęła za sobą kratę, sprawdziła, czy zatrzasnął się zamek. Zdążyła jeszcze do delikatesów. Z torbami pełnymi zakupów dotarła do malucha. Upchnęła siatki w samochodzie i ruszyła. Podjechała pod starą kamienicę. Zaczynało już szarzeć. Wysiadła, wzięła siatki i ruszyła do domu. Uginała się pod ich ciężarem. Była szczupła, drobna, miała czterdzieści parę lat. Przedwcześnie się postarzała. Z gładko zaczesanymi włosami, w szarej bluzce, luźnej spódnicy i półbutach na płaskim obcasie wyglądała nijako, blado, nieatrakcyjnie. ' Winda długo nie zjeżdżała. Maria westchnęła i ruszyła piechotą na górę. Schody były szerokie z ozdobnymi poręczami, typowymi dla secesyjnych kamienic warszawskiego Śródmieścia. Stanęła na półpiętrze, z trudem łapiąc oddech. Ból nie ustępował. Powiesiła siatkę na wystającym ornamencie i złapała się ręką za serce. Z góry schodziła sąsiadka. Minęła Marię i zatrzymała się parę stopni niżej. Popatrzyła z troską. - Oj, pani Mario - powiedziała z naganą w głosie - ciągle pani o siebie nie dba, a jak pani zabraknie, to co mąż wtedy zrobi? - Pokręciła głową. Maria uśmiechnęła się smutno, niepewnie. - Wiem - rozpięła guzik bluzki i otarła spocone czoło - ale wolę o tym nie myśleć. Jest taki - szukała odpowiedniego słowa - coraz bardziej nieporadny... Nie mam nawet co myśleć na razie o pójściu do szpitala. - Oj, pani Mario. - Kobieta pokiwała głową. W geście więcej było niezrozumienia racji Marii niż współczucia. Winda długo nie zjeżdżała. Maria westchnęła i ruszyła piechotą na górę. Schody były szerokie z ozdobnymi poręczami, typowymi dla secesyjnych kamienic warszawskiego Śródmieścia. Stanęła na półpiętrze, z trudem łapiąc oddech. Ból nie ustępował. Powiesiła siatkę na wystającym ornamencie i złapała się ręką za serce. Z góry schodziła sąsiadka. Minęła Marię i zatrzymała się parę stopni niżej. Popatrzyła z troską. - Oj, pani Mario - powiedziała z naganą w głosie - ciągle pani o siebie nie dba, a jak pani zabraknie, to co mąż wtedy zrobi? - Pokręciła głową. Maria uśmiechnęła się smutno, niepewnie. - Wiem - rozpięła guzik bluzki i otarła spocone czoło - ale wolę o tym nie myśleć. Jest taki - szukała odpowiedniego słowa - coraz bardziej nieporadny... Nie mam nawet co

myśleć na razie o pójściu do szpitala. - Oj, pani Mario. - Kobieta pokiwała głową. W geście więcej było niezrozumienia racji Marii niż współczucia. Maria sięgnęła z wysiłkiem po siatkę i ruszyła schodami w górę. Weszła do mieszkania i postawiła zakupy na stole w kuchni. Z trudem rozprostowała plecy i natychmiast zaczęła wypakowywać torby. Włączyła niewielki telewizor, który stał na kuchennym blacie. - Gdzieś ty się podziewała? - z wnętrza mieszkania dobiegł ją niezadowolony głos. Zajrzała do pokoju. Henryk siedział przed telewizorem. Ubrany w pidżamę i pasiasty szlafrok z łatami na łokciach, papucie na nogach. Miał może sześćdziesiąt lat. Postawny, ledwie mieścił się na wózku inwalidzkim. Siwe zmierzwione włosy okalały interesującą twarz w okularach. - Pytam się - ponaglił ją poirytowany. Maria westchnęła i bezradna wobec pytania, nie odpowiedziała. Wycofała się do kuchni. Henryk zamilkł. Odwrócił się w stronę telewizora i dalej oglądał program. Nie zwracał uwagi na żonę. Nagle coś go zaintrygowało. Podjechał do telewizora. Rozzłoszczony wyłączył go przyciskiem. Ekran zgasł. Maria krzątała się po kuchni. Do jej uszu dobiegł sygnał końca dziennika telewizyjnego. Kobieta z zainteresowaniem przysiadła na stołku. Na ekranie pojawiła się prezenterka. W tym momencie do kuchni z impetem wjechał Henryk. Był czymś poirytowany. - Kupiłaś coś słodkiego? - spytał zaczepnie. - Kolejka była - zaczęła usprawiedliwiająco. - Nie zdążyłam, ale udało mi się kupić kawałek szynki - uśmiechnęła się. - Miałaś po drodze Bliklego - burknął. - Wszystko ci muszę mówić. Od tego czekania to i jeść mi się odechciało. - To nie robić ci kanapek? - zapytała. Na jej twarzy malowało się zmęczenie i prawie niewolnicza uległość pomieszana z upokarzającą kobiecą miłością. - Robić. Gazety kupiłaś? Pokręciła przecząco głową. - Przepraszam - powiedziała niepewnie. - Jutro ci kupię.

- Jutro to nie dziś - mruknął niezadowolony. - Sam zjadę do kiosku - dodał ugodowo, widząc jej minę. Maria uśmiechnęła się z ulgą. - Henryczku... - powiedziała z czułością. Mężczyzna machnął ręką z lekceważeniem, ale odwzajemnił uśmiech. Zakręcił wózkiem i wyjechał z kuchni. Maria skończyła zakręcać na głowie papiloty i na chwilę przycupnęła przy stole w kuchni. Zdążyła się już przebrać w podomkę, wciągała jeszcze na stopy ciepłe skarpety. Po chwili podniosła się, nalała wody do miski i zaczęła szukać ścierki. Westchnęła, wzięła miskę i postawiła na parapecie wysokiego okna. Odsunęła firankę i wyjrzała na dwór. Z frzeciego piętra kamienicy widziała tylko wybetonowane podwórko. Cofnęła się i energicznie zaczęła myć szybę. Nie mogła sięgnąć górnego skrzydła, więc wspięła się na parapet. Powoli zapadał zmierzch. W kamienicy zapalały się światła. Z otwartych okien słychać było zapowiedź następnego programu. Na parterze płakało dziecko. Gdzieś grało radio. Nagły przerażający krzyk wypełnił na chwilę podwórze. Echo studziennej zabudowy spotęgowało głuche uderzenie ciała spadającego na beton. Głos spikera i dalekie granie radia słychać było nadal. Jedynie w oknie na trzecim piętrze zgasło na moment światło. Sławek wszedł do pokoju. Powiesił płaszcz na wieszaku i usiadł za biurkiem. Ewa i Zubek przerwali pracę i przyglądali mu się wyczekująco. Ewa znacząco spojrzała na Zubka. Zubek spuścił oczy. Zajął się przeglądaniem akt, ale po pewnym czasie znowu spojrzał ukradkiem na Borewicza. Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Oboje jednak, Ewa i Zubek, nie spuszczali z niego oczu. Sławek wyciągnął akta i zauważył to dziwne zainteresowanie swoją osobą. Ewa spuściła oczy i zaczęła coś pisać. Po chwili jednak, nie podnosząc głowy, spytała: - Dla kogo kupowałeś ten tort wczoraj u Bliklego? - Mam taką babcię staruszkę. A wczoraj miała urodziny - powiedział, udając, że nie przywiązuje do tego wagi. - To twoja jedyna rodzina? - Wychowała mnie. Ma osiemdziesiąt trzy lata, pije dwie kawy dziennie, pali

papierosy i ostatnio chciała pobić panią Thatcher. Ewa spojrzała uważnie. - A kiedyś mówiłeś coś o domu dziecka. - Bo tam wylądowałem po śmierci rodziców. W czterdziestym siódmym babcia wróciła do Polski. Rąbała drzewo za kręgiem polarnym. Odnalazła mnie... - Sławek uśmiechnął się. - Podobno nigdy nie uznawała mojego ojca. On był w PPS-ie, a ona w KPP. Wyobraź sobie elegancką damę mówiącą do mojego ojca: „Ty zdrajco klasy robotniczej". Z tym że do dziś uważa, że takich porządnych materiałów, jak robiono za cara, to już nigdy nie będzie. - Czyli to jest jedyna twoja rodzina. Sławek spojrzał uważnie. - Tak. A w ogóle to co cię tak wzięło na rodzinne przepytanki? - spytał nagle. - Dział personalny? Ewa milczała przez chwilę. Zubek lekko speszony kręcił się za biurkiem. Sławka zastanowiło ich zachowanie. Przyjrzał się im uważnie. Milczeli. Wreszcie Ewa wymieniła spojrzenie z Zubkiem i zebrała się na odwagę. - Dzwoniła wczoraj twoja żona - wypaliła z determinacją. Sławek, pokrywając zaskoczenie, uśmiechnął się nieznacznie. Spuścił głowę i zajął się przeszukiwaniem biurka. W pokoju przez chwilę panowała krępująca cisza. - Przedstawiła się jako Joanna Borewicz - dodała Ewa. - No to jak? - nie dawała za wygraną. - Tak, zachowała moje nazwisko. Rozeszliśmy się w Londynie. Wyjechała do Kuwejtu - zamyślił się. - Czy zostawiła jakąś wiadomość? - Powiedziała, że jeszcze zadzwoni. Zubek patrzył na Borewicza z niepokojem. Wymienił z Ewą spojrzenie. - Stary wie, że twoja żona została na Zachodzie? Sławek pokiwał twierdząco głową. - Kuwejt to arabskie, ale jednak państwo kapitalistyczne - odezwał się Zubek niezwykle poważnie. - Myślę, że zawsze lepiej, gdy sypia z Arabem, niż miałaby to robić z Izraelitą - zadrwił Sławek.

- Gruby, stary Arab? - zapytała Ewa. - Nie - zaprzeczył gorliwie. - Takiej pociechy też nie mam. Szczupły, młody, smagły brunet o niebieskich oczach. Skończony Oksford, pełny wdzięk osobisty. Poznałem go - przyznał się. - Zapłacił tyle za obiad, ile ja zarabiałem wtedy miesięcznie. Po kolacji ofiarował jej pierścionek z brylantem, a rano przysłał srebrne gronostaje i bilet do Kuwejtu. Ale był elegancki. Bo powrotny też. Joannę d'Arc by uwiódł, nie tylko Joannę Borewicz. I to już w drodze do Kuwejtu - powiedział z goryczą. Przez chwilę siedział zamyślony. Zubek trochę speszony gestem nakazał Ewie przerwanie rozmowy. Zamilkli. Wszyscy troje siedzieli bez ruchu. Nagle Sławek powiedział jakby do siebie: - „W żałobnym chłodzie znanych ust szukamy pocieszenia, słuchamy, jak nam stygnie puls i mylą się znaczenia...". Zubek zachichotał głupkowato, nie rozumiejąc, o co chodzi. Ewa siedziała bez ruchu, zaskoczona reakcją Borewicza. - Tyle lat cię znam, a okazuje się, że nic o tobie nie wiem. To jednak w tobie siedzi - powiedziała ze współczuciem. Sławek uśmiechnął się i cytował-dalej. - „Dopóki demon smutku śpi, niech żyją młode żądze...". Ewa patrzyła zafascynowana. - Dalej też pamiętasz? - Moja żona lubiła tę piosenkę. Jakby rozczulony wspomnieniem, którego nie potrafił ukryć, recytował dalej: - „Dopóki życie w nas się tli, dopóki są pieniądze...". Szczerze rozżalony Zubek aż wstał zza biurka. - Strasznie dużo w tym „dopóki" - był prawie oburzony. - O czym wy mówicie? Ja tego nie rozumiem - patrzył wyczekująco to na Ewę, to na Borewicza. - No dobra - Sławek otworzył szufladę. - Koniec szmalcu na duszę, bierzmy się do roboty - powiedział ostro, jakby chcąc wyzwolić się ze złego nastroju. W tym momencie zadzwonił telefon. Ewa podniosła słuchawkę. - Sierżant Olszańska. Przez chwilę słuchała uważnie.

- Tak, towarzyszu majorze. Zaraz mu powiem - odłożyła słuchawkę. - Szef cię wzywa. I pieszczotliwego głosu nie miał - dodała ostrzegawczo. Borewicz odłożył akta i wyszedł z pokoju. - Cześć - powiedział, wchodząc do sekretariatu. Sekretarka podniosła oczy znad papierów. Przez chwilę patrzyła bez słów. Wreszcie wskazała drzwi gabinetu majora. - Miły głos ma twoja żona przez telefon - powiedziała. - Zosiu! - Zatrzymał się w pół kroku. - Nie ma sprawy. Nie jestem parafialną mora-listką, ale po prostu nie lubię być oszukiwana. Wiesz, co ci powiem? Jak w sklepie mięsnym wepchną resztki pod mięso, to nie dlatego mnie szlag trafia, że wyjmują mi z kieszeni dwa złote, ale dlatego że myślą, że jestem ślepą niedojdą, którą można w prymitywny sposób oszukać. A tyś to właśnie chciał zrobić. - Co chciałem zrobić? W tym momencie w drzwiach stanął major. Usłyszał ostatnie zdanie. - Widzę, że bruderszaft już macie za sobą? - powiedział zgryźliwie. - Szybko. - Wskazał Sławkowi gestem drzwi do gabinetu. - Ostatnio coś jesteś za szybki w ogóle - mruknął. Usiadł za biurkiem. - Zajmij się tym jeszcze raz - sięgnął do akt. - Mam wątpliwości. Coś mi tu nie gra. Nieszczęśliwy wypadek? „Można dopuścić elementy podświadomego samobójstwa. Dwoje schorowanych ludzi. Ona: udręczona przez obłożnie chorego męża, zdanego całkowicie na jej opiekę..." - przerwał czytanie. - Sprawdź to. W tym momencie zadzwonił telefon. Wołczyk odebrał. - Tak jest - Borewicz przyjął postawę zasadniczą. Major gestem pokazał, że rozmowa skończona. Kiedy Sławek wrócił do sekretariatu, stanął i przez chwilę nad czymś się zastanawiał. Sekretarka spojrzała na niego, ale szybko odwróciła wzrok i zaczęła z uwagą wpisywać pocztę do dziennika wysyłkowego.

- Te resztki za dwa złote to ma być moja była żona? - zapytał złośliwie. - Była czy nie była, nie wiem. - Teraz wiesz. Nikt z nas się nie spowiadał z przeszłości. - Dyskutować z tobą nie będę. A ty, jeśli jesteś taki, za jakiego cię miałam, to sam powinieneś mi to powiedzieć i jest mi przykro. Dla ciebie to może nic, ale dla mnie to coś znaczyło. - Chciała ukryć twarz. Była bliska płaczu. - Belmondo dla ubogich panienek. Zostaw mnie - poprosiła. Sławek chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział ani co, ani jak. Zrobił bezradny gest rękami i wyszedł bez słowa. - Kurwa, piegowaty poniedziałek - mruknął ze złością. - Jutro pewnie będą wiedzieć kelnerki w stołówce. Borewicz przeglądał zdjęcia. Fragmenty podwórza. Zwłoki leżące na betonie. Okno, z którego wypadła kobieta. Twarz. Zbliżenie rąk. Grupka gapiów, a wśród nich mężczyzna o kulach. - Te puste dłonie... - zaczął z namysłem Borewicz. - Co? - zdziwił się Zubek. - Nie zacisnęły się na niczym? Nie próbowała się niczego uchwycić? Ratować? To działa instynkt. Nie na próżno mówi się o brzytwie i tonącym. Chyba że... - zamyślił się znowu Borewicz - była czymś zaskoczona? Zamiast strachu działało zaskoczenie. Jak ona stała w oknie? - Nie wiem. Nie było mnie przy tym. Co się pan czepia? Myła biedaczka szybę, zakręciło się jej w głowie i upadła. - Przypadek? Żadnego odruchu? Myła okna i nagła decyzja o samobójstwie? Mało znam kobiety i nie mogę sobie wyobrazić, że ktoś chce się rozstać z życiem, ale przedtem myje okna. - Myślę, że od strony mycia okien to na pewno - zgryźliwie zauważyła Ewa. - Mamy zeznanie jej męża, Henryka Jagodzińskiego. Sławek przewrócił kilka kartek. Znalazł odpowiedni fragment. „Moja żona miała myć szyby. Zjechałem na chwilę do kiosku. Kiedy wróciłem, mojej żony już nie było..." - przeczytał wyraźnie. - „Tylko otwarte okno...". - Gdyby ona uklękła na parapecie, nie doszłoby do żadnego wypadku - zastanawiał

się głośno Borewicz. - Mogą być wąskie parapety - zaoponował Zubek. - Nie. To stare budownictwo. I te puste dłonie... To mi... - zasępił się - nie daje spokoju. - Sądzi pan, że to nie samobójstwo? Sławek zamyślił się. Ewa podeszła do biurka i z zainteresowaniem wzięła do ręki zdjęcia. - Zastanówcie się! - rzekła, wskazując na zbliżenie twarzy. - Kobieta najpierw zakręca sobie papiloty, a potem rzuca się z trzeciego piętra? Nonsens. - Ewa ma rację. Tu coś nie gra - powiedział Zubek. - Stary też ma rację. - No - jakby to spostrzeżenie ucieszyło Borewicza. - a gdzie jest wynik sekcji? - Zaczął przeszukiwać teczkę z dokumentami. - Jest tylko notatka, że przekazano telefonicznie - wykrzywił się, po czym rozmyślając nad czymś, powoli zamknął akta. - Przejedziemy się tam. - Do męża? - domyślił się Zubek. Sławek siedział nadal pogrążony w myślach. - Nie. Zaczniemy od osoby, która wezwała pogotowie. Zaraz, jak ona się nazywa... Hanyszowa. A ty ściągnij szybko wynik sekcji - spojrzał na Ewę. - Doktor Florczak, nawet gdyby go jeszcze nie miał, to dla ciebie napisze od ręki. Nawet po godzinach. Kobieta była otyła, niechlujnie ubrana. Zaniedbana. W pokoju, w którym ich przyjęła, chyba od dawna nie sprzątano. Zubek stał, rozglądając się z niesmakiem. Borewicz usiadł naprzeciwko. Uśmiechnęła się prawie zalotnie, odsłaniając pożółkłe, niepełne uzębienie. - Wszyscy ją znali. Biedna kobieta - pokiwała głową Hanyszowa. Bez przerwy się uśmiechała, podekscytowana wizytą. - Dlaczego biedna? - zapytał Borewicz. - Przez męża. On zawsze siedział w domu, a ona zawsze pracowała. Musiała się dobrze narobić - powiedziała ze współczuciem. - Rano do pracy, a potem ciągle koło niego. On jakiś niedołężny... Podobno ciężko chory. Ja bym takiego chłopa nie zniosła. - Wie pan, chłop może nie mieć ręki, może nie mieć nogi, byle by nie był kaleka - zaśmiała się rechotliwie. Zubek patrzył na nią bardziej z obrzydzeniem niż oburzony.

- Pani widziała wypadek? - Nie. - A dlaczego pani wezwała pogotowie? - Bo usłyszałam krzyk. - Słyszała pani jej krzyk? - No, chyba jej. Nikt inny nie krzyczał. Ale nie zwróciłam uwagi. Dopiero potem coś upadło. - A co ona krzyczała? Na pomoc? Ratunku? - Nie. Tak jakby... - namyślała się przez chwilę - zaskowyczała. Podbiegłam do okna, ale nic nie zobaczyłam. Pomyślałam, że mi się coś przywidziało. Ale byłam jakaś taka przestraszona. Za chwilę znowu wyjrzałam i patrzę, człowiek leży. Zbiegłam na dół, no i ona tam leżała, znaczy się Jagodzińska. Więc pobiegłam do Gołębiewskich pod szóstkę zatelefonować. Sławek słuchał uważnie. - Kiedy pani wyglądała pierwszy raz, a potem drugi, zauważyła pani może coś w oknie u państwa Jagodzińskich? - Ja wtedy nie wiedziałam, że to Jagodzińska. - Rozumiem, ale czy widziała pani męża pani Jagodzińskiej w oknie ich mieszkania? - Jego to chyba nikt nigdy dobrze nie widział. On nie wychodzi z domu. - Słyszała pani jej krzyk? - No, chyba jej. Nikt inny nie krzyczał. Ale nie zwróciłam uwagi. Dopiero potem coś upadło. - A co ona krzyczała? Na pomoc? Ratunku? - Nie. Tak jakby... - namyślała się przez chwilę - zaskowyczała. Podbiegłam do okna, ale nic nie zobaczyłam. Pomyślałam, że mi się coś. przywidziało. Ale byłam jakaś taka przestraszona. Za chwilę znowu wyjrzałam i patrzę, człowiek leży. Zbiegłam na dół, no i ona tam leżała, znaczy się Jagodzińska. Więc pobiegłam do Gołębiewskich pod szóstkę zatelefonować. Sławek słuchał uważnie. - Kiedy pani wyglądała pierwszy raz, a potem drugi, zauważyła pani może coś w

oknie u państwa Jagodzińskich? - Ja wtedy nie wiedziałam, że to Jagodzińska. - Rozumiem, ale czy widziała pani męża pani Jagodzińskiej w oknie ich mieszkania? - Jego to chyba nikt nigdy dobrze nie widział. On nie wychodzi z domu. - Niech pani spróbuje sobie przypomnieć. Czy pan Jagodziński pojawił się w oknie, kiedy pani pierwszy raz wyglądała, czy nie. - Nie - odpowiedziała z przekonaniem. - A kiedy pani drugi raz wyjrzała? - To pamiętam. Bo się rozejrzałam po oknach. - I w oknie Jagodzińskich dalej nic się nie działo? - Tak... Nie... - usiłowała sobie coś przypomnieć. - Tak. Zgasło światło. - Zgasło światło? - z niedowierzaniem powtórzył Borewicz. - Tak. A potem się zapaliło. - Ile potem? - Ze dwie minuty. - A jak się zapaliło, pan Jagodziński wychylił się z okna, wołał coś? Krzyczał? - Nie. Nie widziałam go w oknie. On zszedł do żony na podwórze, jak przyjechało pogotowie. Borewicz zamyślił się. Zubek sapał swoim zwyczajem i spoglądał na Borewicza zniesmaczony całą tą rozmową. Z okna na pierwszym piętrze ktoś obserwował podwórze. Różowa zasłona odchyliła się mocniej, gdy Borewicz z Zubkiem wyszli z klatki na podwórze. W momencie, kiedy stanęli i zaczęli rozglądać się po oknach, zasłona opadła, ale cień stojącej w oknie osoby był wyraźny. Borewicz opuścił głowę i ruszając wolno w stronę wejścia do klatki schodowej, powiedział do Zubka. - No i co pan powie na to zgaszenie światła? Nie pojawił się w oknie. Nie wzywał pomocy. W tym pustym, ciemnym oknie jest coś dla mnie zagadkowego. - E, tam - machnął ręką Zubek. - Zdawało się babie. Pretensjonalny brudas. Weszli w ciemną klatkę w rogu podwórza. Kiedy dotarli do drzwi na pierwszym

piętrze i Borewicz miał już nacisnąć dzwonek, drzwi nagle się otworzyły. Stała w nich wysoka szczupła kobieta. Popatrzyła na nich z godnością. - Właśnie szłam szukać panów. Proszę. Nazywam się Eliza Hoffman. Przed dwa „f” - Porucznik Borewicz i porucznik Zubek. Przez „u" zwykłe - przedstawił ich Borewicz. Była ubrana trochę cudacznie, może staromodnie. Miała na sobie powłóczysty różowy szlafrok, siwe włosy upięte w kok, przewiązane różową wstążką. Przeszli przez zagracony ciemny przedpokój i znaleźli się w dużym salonie. Wszystko było tu różowe. Firanki, dywan, obicia mebli, narzuta na stole, nawet ściany. Sławek rozejrzał się wokół. Zubek skulił się, poczuł się nieswojo w tym pomieszczeniu. - Ładnie tu - odezwał się Borewicz, trochę dwuznacznie akcentując. - Kocham różowy kolor - uśmiechnęła się przepraszająco. - Może go za dużo, ale każdy z nas grzeszy jakimiś słabostkami. A poza tym - nachyliła się w stronę Zubka - jest to kolor ochronny przeciwko pająkom. Boją się go podobno. Zubek odsunął się od niej odruchowo, nie kryjąc niepokoju. - Panowie spoczną - uśmiechnęła się. - I proszę się nie obawiać. Ja nie jestem wariatką - powiedziała wprost. - No tak - mruknął Zubek, odwracając twarz. Był wyraźnie speszony. - Ależ skąd, proszę pani... - uprzejmie zaprotestował Sławek, nieudolnie kryjąc brak przekonania. Kobieta spojrzała uważnie. Uśmiechnęła się dyskretnie. - Pan jest jeszcze młody i nie posiadł pan dotąd sztuki obłudy. A to się w życiu niezwykle przydaje. I szybko się pan tego nauczy. O wiele trudniej jest myśleć, a mówić nieprawdę. Musi pan jeszcze popracować nad swoją twarzą. Ma pan ją jeszcze za uczciwą. Zdradza pańskie myśli. Dlaczego panowie nie siadają? - Pani pozwoli, że... - zaczął niezdarnie Zubek. - Chciałabym złożyć zeznanie - łagodnie, ale stanowczo przerwała kobieta. - Szanowna pani wybaczy - Zubek był zdeterminowany. - Nie mamy za wiele czasu, a chcemy rozmawiać ze wszystkimi lokatorami po kolei, więc z pewnością i pani

będzie mogła przedstawić swój niewątpliwie interesujący punkt widzenia. - No to nie zrobi różnicy, jeśli zaczniecie ode mnie - odparła. - Proszę usiąść. - Wskazała fotele i sama przycupnęła na krześle. - A pan - zwróciła się uprzejmie do Zubka - sztukę obłudy opanował doskonale. Gratuluję. Chciałabym też wyjaśnić - spojrzała na Borewicza - że nie zamierzam przedstawiać swojego punktu widzenia, ale podać panom kilka faktów. Otóż on był w butach, proszę panów - powiedziała niezwykle poważnie, jak doniosłą informację. - No tak - powtórzył Zubek. - Gdyby pani była uprzejma sprecyzować jaśniej, o co chodzi. - Silił się na kurtuazję ze źle skrywaną pobłażliwością. - Sprecyzowałam niejasno? - zdziwiła się. - Pan też tak uważa? - zwróciła się do Borewicza. - Pani wybaczy... - Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wyraźnie jednak zaczynało go interesować, co kobieta ma do powiedzenia. - W takim razie przepraszam. Myślałam, że prowadzicie panowie w tej sprawie śledztwo i fakt, jaki podałam, będzie miał istotne znaczenie - usiadła wygodniej na krześle, trochę urażona. Borewicz przez chwilę nie odpowiadał. Patrzył na nią uważnie. Zubek spojrzeniem szukał u Borewicza ratunku, cały czas miętosząc kapelusz. Wreszcie włożył go na głowę. Sławek jednak nie podnosił się z fotela. Przez chwilę wszyscy milczeli. - Dlaczego pani uważa, że to ważne? - zapytał w końcu Sławek. - Pan tam jeszcze nie był? - Nie. - Tam są lśniące, wychuchane posadzki. Jagodzińska była do przesady pedantką. A on zszedł na podwórze do ciała żony w butach. Do tego przysięgnę, że były nowe, nienoszone. - Dlaczego? - Bo skrzypiały. A on od lat nie wychodził z domu. Sławek patrzył na kobietę coraz bardziej zaintrygowany. Zubek zdjął kapelusz i usiadł z powrotem w fotelu. Był wyraźnie zrezygnowany. - O co go pani podejrzewa? - zapytał nagle Borewicz. - O co? Pan chyba lepiej wie ode mnie. Inaczej nie prowadziłby pan śledztwa -

złośliwie zaintonowała. - To jeszcze nie śledztwo. Wyjaśniamy pewne wątpliwości. - Ale jeśli ich pan nie wyjaśni, to śledztwo przeciwko Jagodzińskiemu zostanie wdrożone - stwierdziła z przekonaniem. - Pani widziała upadek ciała? - Nie. Zbiegłam na dół tak jak wszyscy. Pani Hanyszowa zaczęła krzyczeć. Wybiegłam, tak jak stałam, w szlafroku. Ludzie wskazywali na okno, z którego wypadła Jagodzińska. Ktoś pobiegł do telefonu. A ja stałam tam i byłam... zdumiona - podkreśliła ostatnie słowo. - Czym? - Przy ciele Marii Jagodzińskiej zabrakło jej męża. - Pytano o niego? - Nie. O nim ludzie zapomnieli już dawno. - A kiedy pani o nim pomyślała? - Od razu. Spojrzałam w puste okno. Przecież nie mogła wypaść tak sobie. Niepostrzeżenie. Tym bardziej że w ich mieszkaniu zgasło światło. Zszedł dopiero, gdy przyjechało pogotowie. Był w szlafroku i w butach. Wniosek: schodząc do ciała żony, założył buty. Dziwne. Nie uważa pan? - Jaki to był szlafrok? - W kolorowe paski, ze skórzanymi łatami na łokciach. - Jak się zachowywał Jagodziński? - Rozpacz przyjmuje różne postacie. Nie ośmielam się go osądzać. - Lekcja obłudy? - zapytał drwiąco Borewicz. - Może tylko resztki kobiecej przekory. Ja też kiedyś byłam młodą dziewczyną. Chociaż tak wysoką, że to dla kobiety prawie kalectwo. I chciałabym jeszcze coś dodać. W twarzy Jagodzińskiego spostrzegłam pewien brak. Nie umiem tego określić, ale czegoś mu brakowało... - Bezradnie rozłożyła ręce. Wstała, dając znak, że rozmowa skończona. Zubek patrzył na nią, nie mogąc ukryć zdumienia. - Wychodząc, proszę uważać. To ja - ściszyła głos - specjalnie popsułam kontakt. Kiedy jest ciemno, nie widać pajęczyn i nie płoszy się pająków. A pająki są groźne i

wszędzie jest ich bardzo dużo. Wszędzie. - Kobietę ogarnął nastrój graniczący z uniesieniem. Wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia. - Są wszędzie. Ale boją się koloru różowego. Całe życie nienawidziłam mężczyzn i pająków. Kiedy podawała rękę Sławkowi, górowała nad nim, wysoka, niesamowita. - W przypadku kobiet niech pan nie stosuje moich lęków. Obrączki na ręku nie widzę, więc niech się pająków pan nie boi. A różowy bywa interesujący - dodała zalotnie. - No tak - znowu bez sensu odezwał się Zubek, uciekając spojrzeniem. - Oczywiście, proszę pana. W pewnym sensie tak - powiedziała, jakby zgadując jego myśli. - Ale nie oznacza to, że jestem szkodliwa. Być trochę nienormalnym to nie takie straszne ani niebezpieczne. Borewicz i Zubek skłonili się. Kobieta przez chwilę patrzyła za nimi z zagadkowym uśmiechem. Kiedy wyszli na schody, Zubek odruchowo wytarł szyję, jakby opędzając się od robactwa. - Normalna wariatka - mruknął z obrzydzeniem. - Niezupełnie - zaoponował Borewicz. - Co. - No... nie taka do końca wariatka. Zubek wzruszył ramionami. Nie był pewien, co Borewicz ma na myśli. - Wierzy pan w te... jej? Sherlock Holmes w różowym peniuarze... Tfu - parsknął. - Zaraz sprawdzimy jej spostrzegawczość. Zobaczymy, jaki Jagodziński ma szlafrok i czy chodzi po mieszkaniu w butach. Skierowali się do frontowej klatki. Drzwi mieszkania Jagodzińskich wyraźnie odbijały od całości klatki schodowej. Były starannie wymalowane, klamka i tabliczka mosiężne, lśniły czystością. Obok stała skrzynka z kwiatami, a przed drzwiami leżał obrębiony dywanik. Borewicz nacisnął dzwonek. Nie było odpowiedzi. Nacisnął drugi raz. - Wyszedł - stwierdził jak zwykle pewnym siebie głosem Zubek. - Teraz pewnie na bosaka. Dowiemy się jutro od tej różowej wariatki. Sławek mocno zastukał.

- Kto tam? - usłyszeli nagle. - Milicja. - W jakiej sprawie? - Zaraz się pan dowie. Drzwi uchyliły się wolno. W progu siedział na wózku inwalidzkim wysoki, dobrze zbudowany, przystojny mężczyzna. Ubrany był w szlafrok w kolorowe pasy z naszywanymi skórzanymi łatami na łokciach. - Słucham? - Obywatel Henryk Jagodziński? - zapytał Zubek. - Tak. - Mąż Marii Jagodzińskiej? - Tak. - No to chyba jasne w jakiej sprawie? - wtrącił Borewicz lekko zniecierpliwiony. - A co, nie mam prawa się zapytać? - burknął Jagodziński. - Oczywiście. Pan ma prawo się zapytać, a ja obowiązek odpowiedzieć. Tyle że te uprawnienia są obustronne - wyjaśnił dobrotliwie. - A skąd mam mieć pewność, że panowie jesteście z milicji? - Proszę - Borewicz wyjął legitymację i pokazał Jagodzińskiemu. Mężczyzna wziął ją do ręki i długo się w nią wpatrywał. - W porządku - powiedział. Zakręcił wózkiem i zostawiając drzwi otwarte, przejechał do salonu. W pokoju lśniło czystością. Parkiet odbijał światło padające z okna. Porządek zwracał uwagę. - Nie rozumiem celu? - zaczął Jagodziński. - Przecież wszystko już zeznałem... Opowiedziałem - głos mu się łamał. - Ja miałem nawet zamiar się sam dzisiaj zgłosić do panów na dzielnicę... - Gdzie? - No... tu na komisariat. Chodzi mi o pogrzeb. Sławek przyjrzał mu się uważnie. - Mówi pan: do nas na dzielnicę. - Tak - potwierdził Jagodziński. Borewicz nadal przyglądał mu się uważnie.

- Wydawało mi się, że na tyle długo studiował pan moją legitymację, żeby zauważyć duży nadruk Komenda Stołeczna, a nie komisariat. - Przepraszam... - Uwaga Sławka go speszyła. - Zrozumcie, panowie... Wszystko mi się miesza, plącze... Może za kilka dni, jak wrócę do równowagi... Zona była jedynym najbliższym mi człowiekiem. - Przed chwilą w drzwiach wykazał pan całkowity spokój i opanowanie. - Przepraszam. Zrozumcie, panowie... Jestem ciężko chory... - Jagodziński wydawał się bardzo zmęczony. - Pan nie pracuje? Dlaczego? - Jestem na rencie. - A na co właściwie pan jest chory? - Sclerosis multiplex. Trzy lata temu jeszcze chodziłem. A teraz to... - Jak długo byliście państwo małżeństwem? - Dwa lata. Maria wiedziała o mojej chorobie, kiedy się poznaliśmy. - W jakich okolicznościach poznał pan żonę? - To moja sprawa osobista - obruszył się. - Co to? Przesłuchanie? Dlaczego jestem traktowany jak przestępca? Co to ma wspólnego ze śmiercią mojej żony, jak i kiedy poszedłem z nią do łóżka? - Widocznie ma, jeśli o to pytam. - Narzuca pan szczególny sposób prowadzenia rozmowy. Znam się na tym. - Skąd? Jagodziński zorientował się, że przesadził. - Wszyscy wiedzą, jacy jesteście - próbował się wycofać. - Ale przed chwilą mówił pan o sobie, a nie o wszystkich - przyparł go do muru Borewicz. - Pan mnie łapie za słówka. A ja nie wiem, czy pan ma do tego uprawnienia. - Pan jest prawnikiem? - Nie. - Jakie ma pan wykształcenie? - Niepełne średnie. - To dlaczego poucza pan mnie, oficera milicji, o zakresie uprawnień

przysługujących mi podczas badania okoliczności na wypadek śmierci, w dodatku śmierci pańskiej żony? - Przecież to był nieszczęśliwy wypadek - jęknął Jagodziński. - Dlaczego grzebiecie się w cudzym nieszczęściu. Macie premie za to? - Tak, od każdego denata. Niechże pan wreszcie porzuci ten ton, który zaczyna być uciążliwy - Borewicz lekko podniósł głos, ledwie panując nad ogarniającym go zniecierpliwieniem. - Ja niczego panu nie zarzucam, ale pan - podkreślił to słowo - zachowuje się tak, jakby czuł się pan oskarżonym. Ma pan jakąś rodzinę? - Poza Marią nie mam nikogo. - Żadnych krewnych? - Żadnych. Cała moja rodzina zginęła podczas wojny, którą pan zna pewnie tylko z literatury - wypalił Jagodziński. Sławek przez chwilę milczał. Starał się opanować. - Cieszę się ogromnie, że zna pan mój życiorys - powiedział dobitnie. - A czy żona miała jakąś rodzinę? - Tylko siostrę. Ale nie utrzymywała z nią kontaktów - w tonie Jagodzińskiego dało się wyczuć niechęć. - Pan nie lubi swojej szwagierki? - Tak się czasami zdarza. - Więc i ona pana nie darzyła sympatią? Na twarzy mężczyzny przemknął ledwie zauważalny uśmiech. Wzruszył ramionami. - Tak czy nie? - Borewicz podniósł głos. - Są takie pytania, na które trudno jest odpowiedzieć „tak" lub „nie". - Proszę pana, nie ma takich pytań - wtrącił się Zubek. - Na każde można odpowiedzieć „tak" , „nie" lub „nie wiem". - Tak? - zdziwił się Jagodziński. - A jeżeli spytam pana, czy pan przestał już brać łapówki, to co pan na to odpowie: „tak", „nie" czy „nie wiem"? Borewicz i Zubek jednocześnie na siebie spojrzeli. Zubkowi zrobiło się głupio. Borewicz uśmiechem pokrył zakłopotanie Zubka. - Czyli pan zjechał na chwilę do kiosku, żona szykowała się do mycia okien, pan wrócił i...

- Borewicz zawiesił głos, oczekując odpowiedzi. - Nie było już mojej żony... Ja nie mogłem pojąć, co się stało - Jagodzińskiemu zadrżał głos. - Nie czułem nic poza rozpaczą. Niechże pan to wreszcie zrozumie. - Doskonale rozumiem lub przynajmniej staram się zrozumieć. Jak długo znajdował się pan w stanie otępienia? - Nie wiem... - Jagodziński spojrzał w okno. - W pokoju wszystko było jak dawniej, jakby nic nie zaszło... Tylko to okno otwarte... Wie pan, mam wrażenie, że zaczyna mi się to wszystko w głowie plątać... - dodał udręczonym głosem. Borewicz patrzył na Jagodzińskiego, próbując ocenić to, co usłyszał. Nie do końca mu wierzył. - A podobno chwilę później u państwa w mieszkaniu zgasło światło - powiedział Zubek. Jagodziński nie spodziewał się, że padnie takie pytanie. Speszył się. - Przepraszam, czy może mi pan wskazać związek między śmiercią mojej żony a tym, że zgasło światło? - zapytał, aby zyskać na czasie. - Właśnie chciałbym to ustalić. - Ale to są jakieś głupoty - zaprotestował. - Ktoś panu jakichś plotek nagadał, a pan w to wierzy. - Kolega nie twierdzi, że uwierzył - odezwał się Borewicz, patrząc badawczo na Jagodzińskiego. - Użył zwrotu „podobno", dlatego pytamy. Zaprzecza pan? - Zaprzeczam - kategorycznie stwierdził Jagodziński. - Tak - Borewicz powiedział do siebie. - I co potem? - Ja nie mogłem podbiec do okna, wychylić się i krzyczeć: „na pomoc, ratunku"... Wtedy właśnie przyszedł ktoś z sąsiadów i powiedział, że Maria wypadła przez okno. Zjechałem na podwórze. Tam na dole to leżała już nie moja Maria. Najchętniej wcale bym tam nie zjeżdżał. Zaraz pan zapyta „dlaczego", „proszę to wyjaśnić" - Jagodziński przedrzeźniał ton przesłuchania, ale jego głos był spokojny. - Uprzedzę pana pytanie. Boję się widoku śmierci. - Jeszcze dwie sprawy. Czy wtedy na podwórzu był pan w szlafroku? - zapytał Borewicz.

Jagodziński skinął głową. - W tym? - Tak - potwierdził. - W domu pan nosi miękkie obuwie? - Jak pan widzi - Jagodziński podniósł do góry nogawkę, odsłaniając stopę w filcowym pantoflu. Zza różowej story widać było twarz wyglądającej na podwórko pani Elizy Hoffmanowej. Kiedy Zubek z Borewiczem stanęli w drzwiach klatki schodowej, cofnęła się głębiej, aby jej nie zauważyli. - To w końcu jak było z tym światłem? - mruknął zamyślony Borewicz. - To chyba ważne? - A daj pan spokój - Zubek wcisnął na głowę kapelusz - przecież ta różowa od pająków to wariatka - powiedział z przekonaniem. - Zakładając jednak - nie ustępował Sławek - że nie on, to kto? Trzeba sprawdzić, czy ktoś z sąsiadów jeszcze potwierdzi to zgaszenie światła. Chodźmy. Borewicz i Zubek siedzieli w pokoju. Pracowali, nie odzywając się do siebie. Nagle ktoś nacisnął klamkę i gwałtownie otworzył drzwi. Do gabinetu energicznie wkroczyła Ewa Olszańska. Mężczyźni podnieśli głowy znad biurek. - Mam wyniki sekcji - oświadczyła zadowolona z siebie. - O, i co? - zapytali jednocześnie. - Udar serca. - Ewa wręczyła Sławkowi dokumenty. Zubek spojrzał na Borewicza prawie z triumfem. - No właśnie - mruknął. - Może przestaniecie szukać dziury w całym. - Dlatego niczego nie próbowała uchwycić. Masz wytłumaczenie tych twoich pustych dłoni - dodała Ewa. Sławek siedział zamyślony. Nie odzywał się. - Mało ci? - Ewa spojrzała z satysfakcją. - Nie wiem, zastanawiam się. Są pytania, na które nawet współczesna medycyna nie potrafi precyzyjnie odpowiedzieć. - O co chodzi? - zapytał znużonym głosem Zubek. - Przynajmniej teoretycznie można postawić pytanie - powiedział przekornie

Sławek - czy dostała udaru i dlatego wypadła przez okno, czy wypadła przez okno i dlatego dostała udaru. Na skutek szoku, emocji, przerażenia - zaczął wyjaśniać. - Jakie to teraz ma znaczenie, Sławek? - powiedziała Ewa z dziwnym wyrazem twarzy. - Przestań dzielić włos na czworo. Rozejdzie się po kamienicy, że chodzimy, pytamy... Ludzie zaczną gadać. - Ma rację - poparł Ewę Zubek. W zamyśleniu obracał w palcach żółty ołówek. - Jej życia nie zwrócimy, a człowiekowi możemy - zawiesił głos - życie zasmrodzić. - Fakt. - Sławek pokiwał głową. - Było coś bardzo ładnego w tym ich układzie. Ona wiedziała od początku o tej jego postępującej chorobie, a mimo to... Wzruszające. - Zamyślił się. - Znam wiele takich małżeństw, znudzonych sobą, skłóconych... „W żałobnym chłodzie znanych ust - powtórnie zaczął recytować - szukamy pocieszenia, słuchamy, jak nam stygnie puls i mylą się znaczenia...". Ewa patrzyła na niego ze zrozumieniem. - O czym wy mówicie? - obruszył się Zubek. Patrzył na nich, nic nie rozumiejąc. - Chcę wiedzieć jedno. Wnioskujemy do umorzenia, czy nie? - Ja bym chciał jeszcze wcześniej porozmawiać z siostrą Jagodzińskiej, panią... - Borewicz wziął do ręki dokumenty - panią Klementyną Nawrocką - przeczytał. Borewicz wszedł do salonu „Pollena". Rozejrzał się z zainteresowaniem. Nigdy wcześniej nie był w tym miejscu. Podszedł do wysokiego kontuaru, za którym siedziała bardzo atrakcyjnie wyglądająca recepcjonistka. Oparł się zamyślony. Nagle uchyliła się kotara. Z gabinetu wyszła kobieta w turbanie na głowie i z zieloną maseczką na twarzy. Usiadła obok Sławka. Recepcjonistka podała jej słuchawkę telefonu. Poczuł się trochę nieswojo w tym miejscu. Z zamyślenia wyrwało go pytanie postawione dosyć ostrym tonem. - Pan do mnie? Proszę. Stała przed nim wysoka elegancka kobieta w białym fartuchu. Sławek spojrzał zaskoczony. Jej uroda była uderzająca. W niczym nie przypominała siostry. Nie potrafił ukryć zaskoczenia. - Czy pani Klementyna Nawrocka? - zapytał z niedowierzaniem.

- Tak. - Porucznik Borewicz z Komendy Miasta. Chciałbym z panią porozmawiać. Nawrocka bez słowa wskazała mu drzwi. Zgrabna, starannie uczesana, mogła mieć czterdzieści lat. Ogromne oczy patrzyły na Sławka uważnie. Twarz miała bardzo spokojną, opanowaną. Była atrakcyjną dziewczyną. - Spodziewałam się panów wizyty - powiedziała. Mocny głos nie pasował do jej urody. Sławek przyglądał jej się przez chwilę badawczo. Ona też patrzyła na Sławka uważnie. Milczenie zaczynało być krępujące; - Czyżby pan nie wiedział, od czego zacząć? - zapytała sucho. W jej sposobie bycia i mówienia był jakiś rodzaj dumy, odnosiła się do Sławka z dystansem. - Widzi pani... - zaczął niepewnie. - Mam propozycję - przerwała ostro. - Odpowiem panu szczerze na wszystkie pytania, jakie tylko mi pan postawi, nawet na najbardziej intymne, ale pod jednym warunkiem, że pan odpowie mi przedtem na jedno moje pytanie. - Słucham? - powiedział zaintrygowany. - Pan podejrzewa, że ktoś zabił Marię? - Pani wie, że mi nie wolno odpowiedzieć na takie pytanie. - Spodziewałam się. Trudno. Proszę pytać. Sławek przez chwilę patrzył uważnie na Nawrocką. Ona, niespeszona, patrzyła mu uważnie w oczy, wyczekująco. - Jak pani poznała Henryka Jagodzińskiego? - Maria spotkała go w sklepie. Stał za nią w ogonku. To było w zimę stulecia. Przyprowadziła go do domu. I został. Maria nie miała nigdy szczególnego powodzenia u mężczyzn. - Myślę, że w przeciwieństwie do pani. - To już pana opinia - chłodno zareagowała na komplement. - Czy kiedy poznała pani Jagodzińskiego, był chory? - Tak. Chodził o kulach. - Co mu było? - Stwardnienie rozsiane - wzruszyła ramionami. Borewicz popatrzył na nią badawczo.

- Czy panią coś łączyło z Jagodzińskim? - Tak. - Pierwszy raz Nawrocka opuściła oczy. Po chwili podniosła je i powiedziała dobitnie z samookrucieństwem bolesnego wyznania: - Kochałam go. I raz się z nim przespałam. - To jak to się stało, że ożenił się z pani siostrą? - Do dziś nie wiem. Wybrał moją siostrę. Jednego dnia straciłam dwie osoby, które kochałam. Następnego dnia się wyprowadziłam. - Utrzymywała pani z nimi kontakty? - Nie. W parę miesięcy później Henryk przyszedł do mnie i powiedział, żebym nie widywała się z Marią, bo to źle wpływa na ich pożycie. - I już więcej nie widziała się pani z siostrą? - Następnego dnia poszłam do niej do pracy i spytałam, czy to prawda. - Potwierdziła? Nawrocka uśmiechnęła się smutno. - Powiedziała: „Zrozum mnie, Klementyno, zawsze mnie potrafiłaś zrozumieć". Postarałam się ją zrozumieć. Nawet Wigilie spędzałyśmy oddzielnie. - Interesowała się pani siostrą? - Wpadała czasami do mnie w tygodniu. Czasami zostawiała mi coś do zjedzenia. Dowiadywałam się o nią u znajomych. Ale Maria zerwała ze wszystkimi. Ostatnio coraz mniej o niej wiedziałam. - A teraz? - Teraz moja siostra nie żyje - powiedziała ostro Nawrocka. - Przepraszam. - Nie potrafiła opanować łez. - Jak pani dowiedziała się o jej śmierci? - Henryk do mnie zadzwonił. Przez chwilę milczeli oboje. Nawrocka wytarła oczy. Schowała chusteczkę. - Dlaczego Jagodziński nie nosi okularów? - zapytał. - Nie nosi? - zdziwiła się. - Ma szalenie silną krótkowzroczność. Sama załatwiłam mu okulary. Bez szkieł jest prawie kaleką. Ma osiem dioptrii. - Czy mogłaby pani powiedzieć nazwisko okulisty, do którego chodził? Pytanie speszyło Nawrocką.

- Wolałabym nie. To już staruszek. Robił to wtedy na moją wielką prośbę. Tak trochę na opowiadanego. A nie wolno tego robić. - Ale stwierdza pani z całą stanowczością, że nosi okulary i że ma słaby wzrok? - Tak. - Czy pani ma jakieś zdjęcie z tamtych czasów? - Niewiele. Jedno, ich ślubne. - Czy mógłbym je zobaczyć? Na przykład jutro przyszedłbym do pani? - Oczywiście. - W takim razie dziękuję. - Sławek podniósł się. Nawrocka podała mu rękę. Jakby przez moment ociągał się z odejściem. - Pani nie wyszła za mąż? - zapytał. - Nie. - I tak piękna kobieta jak pani jest sama? - Myślę, że pytanie to nie ma związku ze śledztwem w sprawie śmierci mojej siostry, ale panu odpowiem. Cenię sobie wolność. A zawsze traktowano mnie tylko jako przystojną kobietę. A jeśli pan chce wiedzieć więcej, to nie zawsze jestem sama - powiedziała twardo. - Do widzenia - ucięła rozmowę. - Niech pani na siebie uważa - rzekł miękko. - To moja prywatna uwaga. Kiedy drzwi za Sławkiem się zamknęły, przez moment siedziała bez ruchu. Wreszcie wolno opuściła głowę i zaczęła cicho, bezradnie płakać. W tym momencie zadzwonił telefon. - Nawrocka. Słucham? Tak - potwierdziła czyjeś pytanie. - Będę po dziesiątej. Telefon wytrącił ją z równowagi. Odłożyła słuchawkę i próbowała opanować płacz. W pokoju leżał przygotowany do włożenia ciemny garnitur, koszula, obok stały wyczyszczone czarne buty. Do wanny lała się woda. Sławek dokładnie golił policzki. Połowę twarzy miał jeszcze w pianie. Kiedy zadzwonił telefon, sięgnął po słuchawkę, przykładając ją do ucha od nienamydlonej strony. Odruchowo wcisnął klawisz magnetofonu. - Słucham? - Ewa. Cieszę się, że zastałam cię jeszcze w domu. Nie przeszkadzam? - Nie. Słucham.