dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony82 875
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 665

11. Wagon pocztowy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

11. Wagon pocztowy.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 42 stron)

Wagon pocztowy 07 zgłoś się Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Wagon pocztowy

Dzień był upalny. Na odkrytym basenie opalały się tłumy ludzi. Borewicz szedł niespiesznie, rozglądając się wokoło. Spojrzał za siebie. Pod prysznicem w strugach wody stały dwie dziewczyny. Jedna z nich odchyliła głowę tak, że w ostrych promieniach słońca wyglądały jak reklama coca-coli. Borewicz skierował się w stronę wysokiej wieży do skoków. Zręcznie wspiął się na górę i stanął na krawędzi pomostu. Odbił się mocno z przysiadu i wyrzucając przed siebie ramiona, skoczył. Po chwili wypłynął. Szybkim ruchem wspiął się na krawędź basenu. Wytarł oczy i ruszył w kierunku trawnika zastawionego leżakami. Podniósł kolorowy ręcznik frotte i z przyjemnością wyciągnął się na leżaku. Przy sąsiednim leżaku stała duża torba z napisem LOT. Sławek przymknął oczy. W przejściu, między szatnią a bufetem, przez automat telefoniczny rozmawiała zgrabna szatynka w czerwonym bikini, stewardesa, z którą niedawno wracał z Krakowa. - W przyszłym miesiącu byłoby już sakramencko gorąco. A teraz... - nie dokończyła pełna zachwytu. - No i mam człowieka. Dwa wieczory biorę na siebie. Do jutra. Odłożyła słuchawkę i wróciła na leżak. Stanęła nad leżącym Sławkiem, zasłaniając mu słońce. Borewicz otworzył oczy. - Przełożyli mi lot. Jutro jem kolację z pewnym milionerem w Bangkoku. Wiem - dodała znacząco - że mu się podobam. - No to jest głupi - powiedział Sławek, nie podnosząc głowy. - Dlaczego? - zapytała napastliwie. - Bo jeśli chłop dopuszcza do tego - przekręcił się na wznak, by spojrzeć na stojącą nad nim Małgosię Czarnecką - że taka baba jak ty wie, że on się w niej kocha, to jest dupa, a nie podrywacz. Przecież ty i tak jesteś chodzącym trzecim stopniem samouwielbienia i trzeba cię raczej utrzymywać w przekonaniu, że masz pryszcz na nosie. - A ty jesteś głupi gliniarz. Milionerzy nie muszą stosować sztuczek nędznych warszawskich podrywaczy. I nawet nie jest stary, nie ma brzucha i nie jest łysy. - Jak wrócisz, to ja też zabiorę cię na kolację do milionera. Tu, na miejscu. Też nie ma brzucha, nie jest łysy i nie jest stary. Chodziliśmy razem na prawo. Ma willę, konie pod wierzch, kryty basen, kort tenisowy i saunę. - I pewnie wizytę zaczniemy od tej sauny.

- Nie. - O - zdziwiła się. - A to dlaczego? - Bo jest ciasno, twardo i gorąco - wyjaśnił rzeczowo. - A milioner co wytwarza z plastiku? Obcasy czy długopisy? - Ma dwa fakultety i wymyślił parę mądrych rzeczy, z których kraj ma duże pieniądze i to w dolarach. - Żonaty? - zainteresowała się. - Tak. I nawet bardzo lubi swoją żonę. Małgosia machnęła lekceważąco ręką. - To do gazu. Odwróciła się w stronę żywopłotu i zaczęła się przebierać. - Idziemy? - zapytał Sławek. - Tak - powiedziała zdecydowanie. - Tu mnie zaprosisz na piwo, a potem obiecałeś wspólny obiad. Sławek westchnął. Podniósł się i wciągnął podkoszulek. Stwierdził niezwykle serio: - Zdaje się, że ciągle robię lekkomyślne obietnice. No to co: ślimaki, bażant pod beszamelem i białe wino. Przed Bangkokiem... niżej zejść nie mogę. - Zabrzmiało to przesadnie poważnie. Małgosia zainteresowała się. - Oblatany, widzę, jesteś powiedziała z uznaniem. - To w konsumach milicyjnych tak jadacie? - Tak, i to na co dzień - potwierdził. - Z tym że na przystawkę radziecki kawior. - A deser? - zapytała. Sławek uśmiechnął się rozmarzony. - Jadłem kiedyś deser. Gdy bawiłem się jeszcze w handel zagraniczny, konsul zabrał mnie w Londynie na lunch. Wyobraź sobie - Sławek aż uniósł się na łokciu - na głębokim talerzu gorące konfitury z wiśni. W tym dwa grube plastry świeżego ananasa, na tym porcja lodów z kremem i to wszystko w momencie podania oblane gorącą czekoladą. Małgosia słuchała bez słowa, głęboko nad czymś zamyślona. Po chwili zapytała z udawanym niepokojem.

- Ty, czy ty w ogóle jesteś chłop? - Zapamiętaj. Każdy mężczyzna lubi słodycze. Ale tylko prawdziwi mają odwagę się do tego przyznać - uśmiechnął się rozbawiony. Małgosia zarzuciła na ramię torbę. - Może kiedyś sprawdzę - powiedziała z obiecującym wiele namysłem. , - To może dziś jeszcze, przed tym Bangkokiem. Żebyś miała co wspominać przy kolacji z milionerem. - Taki pewny jesteś siebie? - Na ciebie też trochę liczę. Czy znowu coś lekkomyślnie wymyśliłem? - Głupi glina - parsknęła ze śmiechem. Z głośnika nad szatnią sączyła się zniekształcona pogłosem smętna melodia. Sławek z Małgosią stali przy bufecie i pili z butelek piwo. Sławek obejrzał butelkę, wstawił ją do kosza i oboje skierowali się do wyjścia. Pociąg stał na niewielkiej stacji. Zaciekawieni pasażerowie wyglądali przez pootwierane okna wagonów. Zaczynali się niepokoić, dlaczego nie jadą dalej. Niektórzy wychodzili na peron. - Upał też widocznie jest już klęską żywiołową dla kolei - zgryźliwie skomentował starszy mężczyzna, wychylając się mocniej. W przedziale wagonu sypialnego ktoś odsłonił roletę. Ukrywając negliż, pasażerowie wyglądali w stronę lokomotywy. Na peronie stali skonfundowani czymś pracownicy kolei. Pod drzwi wagonu pocztowego podjechał wózek. Pocztowcy zaglądali przez okna do środka. Jeden walił z całej siły pięścią w ścianę ambulansu. Z budynku stacyjnego, pośpiesznie dopinając ciasnawy mundur, wyszedł zawiadowca. Tuż obok dreptał kierownik pociągu. Nerwowo wyłamywał palce. Zawiadowca starał się uspokoić kolejarza. - Niech pan się zastanowi - perswadował pobłażliwie. - Napad na wagon pocztowy? Panie Wasilewski, a może i na hrankard. I zrabowali wam te truskawki, co je codziennie wozicie do Wiednia. Przeskoczyli przez tory i podeszli do wagonu pocztowego. Zebrał się tu już spory tłum pasażerów i kolejarzy. Niektórzy usiłowali zaglądać przez okna. Inni, manewrując

wózkiem pocztowym, próbowali znaleźć dogodniejsze miejsce, aby zajrzeć do środka. Kiedy zawiadowca z kierownikiem pociągu podeszli bliżej, kolejarze rozstąpili się z szacunkiem. Zawiadowca rozejrzał się, wspiął na wózek stojący przy oknie i zajrzał do środka. Przez zakurzone szyby niewiele było widać. Mężczyzna przesunął czapkę na tył głowy i przysłonił oczy ręką. Przy stole siedziało dwóch ludzi. Głowy mieli oparte bezwładnie na blacie. Usta rozgniecione siłą bezwładu zniekształcały rysy twarzy. Pół- przymknięte oczy robiły wrażenie martwych. Ręce jednego z pocztowców zwisały ku ziemi. Tuż za nimi leżał rozciągnięty na podłodze mężczyzna ubrany w mundur pracownika poczty. Wysoki worek zasłaniał mu twarz. Obok leżała butelka po piwie. - Popili się, do kurwy nędzy? - zastanowił się zawiadowca, zeskakując z wózka. - Próbowaliście otwierać? - Od wewnątrz zamknięte na sztabę. - Zgodnie z regulaminem - wtrącił ktoś. - Panie zawiadowco - odezwał się maszynista. - Mamy już dwadzieścia minut spóźnienia. Zawiadomcie Kaliską i puszczaj pan pociąg. I tak już do Łodzi nie dojadę według rozkładu. - Przecież nie odprawię pociągu z trzema trupami w środku - zaoponował zawiadowca. - Wyważyć kraty w oknie? - Tylko milicja może wchodzić na miejsce przestępstwa - wtrącił się funkcjonariusz SOK-u. - Trzeba zabezpieczyć ślady. Tu chodzi o mienie państwowe i dobro śledztwa. - A jak oni jeszcze żyją? W dupie mam rozkład jazdy i zabezpieczanie śladów. Wyważać okna i ratować ludzi - zarządził kierownik pociągu. - To ważniejsze niż zasrany złodziej razem z waszymi śladami. Odczepić wagon. Na bocznicę i puścimy pociąg bez poczty. - Trzeba sprawdzić, czy przypadkiem boczne drzwi nie są otwarte - rzucił któryś z bagażowych. Ktoś wszedł między wagony i zaczął rozpinać łączenia. Konduktor skierował się do sąsiedniego wagonu. - Otwarte - krzyknął zdziwiony.

W tym momencie między dyskutującymi przecisnęła się elegancka kobieta po pięćdziesiątce. Poprawiła okulary. - Czy coś się stało? Jestem lekarzem. - Tak, pani doktor - ucieszył się zawiadowca - mamy chyba morderstwo. Zaskoczona, spojrzała na kolejarza i bez słowa, opierając się na jego ramieniu, zręcznie wspięła się na wózek. Zajrzała przez okno. - No to macie trzy żywe trupy. Ten leżący na podłodze żyje na pewno, a i ci dwaj przy stole chyba także. Na co czekacie? Pogotowie i otwierajcie drzwi. - Zeskoczyła z wózka. - Tędy, bokiem, pani doktor - wskazał kolejarz. Lekarka szybkim krokiem podeszła do końca wagonu. Jeden z kolejarzy podał jej rękę, aby mogła wygodnie wejść po schodkach. - Sama wejdę. Pogotowie zawiadomione? - Tak. Podobno już jadą. - To niech się pan upewni. Z nimi ostatnio nic nie wiadomo. To nie wygląda najlepiej. Energicznie pchnęła drzwi i weszła do środka. Tuż za nią stanął zawiadowca. - Niech pan dalej nie wchodzi. Podeszła do leżącego. Wzięła go za puls. - Żyje, tętno normalne. - Odchyliła mu powiekę. Kolejno zbadała dwu pozostałych. Podeszła do stołu, na którym stały trzy butelki po piwie. Przyjrzała im się dokładnie. Na podłodze zauważyła jeszcze jedną. Z daleka narastał ryk syreny. - Bierzcie ich - machnęła ręką do kolejarzy - ale na wszelki wypadek niczego nie ruszać. Kiedy wynoszono ostatniego z pocztowców, na peronie zjawili się milicjanci w towarzystwie dwóch sokistów. Wjeżdżała właśnie karetka pogotowia. - Panie zawiadowco - zwrócił się do kolejarza sierżant - proszę wagon zaplombować i na razie niech nikt tam nie wchodzi. Na peronie rozłożono koce i na nich ułożono nieprzytomnych pocztowców. Lekarka uklękła obok i zaczęła dokładniejsze badanie. Najpierw puls, a potem stetoskopem

słuchała pracy serca. - Czy grozi im jakieś niebezpieczeństwo? - Nachylił się nad nią zawiadowca. Kobieta, nie przerywając badania, zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie, ale to nie robi wrażenia zatrucia alkoholowego. Wygląda mi na działanie jakiegoś środka usypiającego. - Jak długo mogą być nieprzytomni? - Trudno powiedzieć. W każdym razie jak najszybciej muszą trafić do szpitala. W tym momencie na peronie rozległ się ryk syren. Radiowóz, a za nim dwie karetki wjechały na stację. Tymczasem na peron wysiadła większość pasażerów. Samochody przebijały się z trudem przez rozgorączkowany, plotkujący tłum. Liczba zamordowanych urosła już do pięciu, łącznie z maszynistą i zgwałconą konduktorką. - Chciałbym nazwiska tych ludzi - zwrócił się do zawiadowcy milicjant. - Dwóch będą w dokumentach wagonu - oznajmił zawiadowca. - Dwóch? - zastanowił się i powtórzył. - Ale co tam robił ten trzeci? Załogę wagonu stanowi tylko dwóch pocztowców. Kim jest ten trzeci? - A wiecie, który jest „ten trzeci"? - zapytała lekarka, akcentując ostatnie słowa. Zmieszany zawiadowca milczał przez chwilę. - Trzeba natychmiast ustalić, czy nie zginęło coś z wagonu. Coś tu, kurwa, jest nie w porządku. - Z tym poczekamy, aż przyjadą od nas - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu milicjant. Biały polonez pędził szosą, wyprzedzając wlokące się jedna za drugą furmanki. Prowadziła sierżant Olszańska. Obok siedział Borewicz. Kiedy furmanki zaczęły jechać też z naprzeciwka, uniemożliwiając wyprzedzanie, Ewa wykonała energiczny manewr w prawo i zjechała na pobocze, wzbijając tumany kurzu. Samochód na moment ostro przechylił się na bok, a koła zabuksowały na miękkim podłożu. Na chwilę ustawiło ich skosem. Ewa była jednak wytrawnym kierowcą. Wystarczyło parę metrów. Wyprowadziła samochód z powrotem na asfalt. Borewicz złapał się odruchowo ręką za uchwyt nad oknem. - Dopilnuj, żeby w szpitalu umieścili każdego w osobnym pokoju - wydawał polecenia przez radiotelefon. - Dopóki ich nie przesłucham, nie mogą się kontaktować.

Za ile będą wyniki przeszukania ambulansu? Odbiór. - Już ci podaję - głos oficera ze stanowiska dowodzenia był lekko zniekształcony. - Zginęły dwa listy wartościowe. Jeden dwieście pięćdziesiąt tysięcy i drugi sto sześćdziesiąt oraz jeden list dworcowy z Politechniki Warszawskiej do jakichś zakładów na Śląsku. Polonez, nie wyhamowując, przeleciał wąskimi uliczkami Sochaczewa. Sławek wsunął słuchawkę w zaciski. Spojrzał na licznik. Strzałka wskazywała 120. - Kotek, ja jadę do szpitala na przesłuchanie, nie na ostry dyżur. Odpiął klamrę i przepasał się pasem bezpieczeństwa. Ewa się roześmiała. - Starzejesz się. Jeszcze trochę, a kupisz sobie kapelusz i będziesz siadał z tyłu jak porucznik Zubek. - Baba kamikadze to gorsze niż wojna. - Podobno ostatnio widują cię na lotnisku - zadrwiła. - Czy to aby na pewno wtedy leciał steward? - A ty skąd wiesz? - Poznałam chłopaka, który lata jako nawigator. Też cholera jakby z milicji. Wiecznie czasu nie ma. Ale zna - zaakcentowała - twoją Małgosię Czarnecką. Sławek westchnął i usadowił się wygodniej. - Z tym stanem posiadania to jeszcze nic pewnego. Ale wiesz co, moja babcia twierdziła, że gdyby było więcej dyskretnych mężczyzn, byłoby mniej cnotliwych kobiet. I chyba miała rację. Chociaż ostatnio wydawało mi się, że jest zupełnie na odwrót. Biały polonez wjechał na puste już perony i gwałtownie się zatrzymał. W oddali widać było ambulans pocztowy, przy którym stały samochody i kręciło się kilka osób. Borewicz z ostentacyjną ulgą wysiadł i podszedł do grupki kolejarzy i milicjantów. - Obsada wagonu to dwie osoby: Kazimierz Bagiński i Aleksander Olszak. Tak wynika z dokumentów. Ale ten trzeci...? - relacjonował z całą powagą i trochę niepewny tego, co mówi, zawiadowca stacji. - Skąd ten trzeci, niewcho-dzący w skład obsługi ambulansu? Z wagonu błyskało co chwila światło flesza. Ekipa kryminalistyczna skończyła zabezpieczać ślady i opuszczała wagon. Jeden z ludzi podał Borewiczo-wi szkic sytuacyjny z wyrysowanymi postaciami pocztowców. Obok umieszczone były ich

nazwiska. Jeden z laborantów przywitał się z Borewiczem. Kiedy Sławek wszedł do wagonu, laborant szepnął do kolegi: - To jeden z lepszych wśród młodszej generacji. Ale kariery to on u nas nie zrobi. Milicjant pakujący sprzęt spojrzał pytająco. - Za dużo pyskuje. I to nie w tą stronę, co akurat trzeba. Borewicz tymczasem rozglądał się uważnie po wagonie. Na stole ciągle jeszcze stały trzy butelki po piwie z nalepkami browaru w Żywcu. W jednej było jeszcze trochę płynu. Czwarta nadal leżała na podłodze. Na półce zauważył bańkę z kawą i zapakowane w papier kanapki. Sławek podszedł do zwężenia przy końcu wagonu. Tuż przy drzwiach leżał na ziemi ledwie nadpalony papieros. Porucznik schylił się i delikatnie go podniósł. Spojrzał na nadruk. Był to pall mail. Cofnął się do drzwi. - Na badanie śliny - powiedział, podając go laborantom. - Sfotografowaliście całą podłogę? - Tak. - Gdzie były te listy wartościowe? - pytał dalej. Jeden z kolejarzy wszedł do wagonu. - Tu. - Wskazał schowek. W otwartych metalowych drzwiczkach tkwiły klucze. - Wyście otwierali? - spytał Borewicz. - Nie. Były otwarte, a nie powinny. Stare zasoby jeszcze od sanacji. Porucznik uniósł pytająco brwi. - Poczta ma od dziesiątków lat wypracowane pewne święte przepisy. Klucze do schowka musi mieć przy sobie kierownik ambulansu. Otwiera schowek w momencie przyjazdu na daną stację. Po wyjęciu odpowiedniego listu z powrotem zamyka schowek i klucz nadal zostaje u niego. - Święte przez PRL od sanacji - mruknął Borewicz. - Lubię tradycje. Czy wiecie, co zawierał ten trzeci list z politechniki? - Dokładnie nie, ale jeśli nadawcą jest placówka naukowa, a odbiorcą fabryka silników lotniczych, to jakieś tam pewnie coś naukowe albo plany. Chyba zaraz zjawią

się ci z SB. Borewicz zamyślił się. Ewa spojrzała na niego pytająco. Przez chwilę milczeli. - Zastanawiam się, co tu było naprawdę grane? Sławek kiwnął potakująco głową. - Od tego zaczniemy. Jutro rano muszę wiedzieć, co tam było w środku. Natomiast jeśli chodzi o wagon, cofnijcie go do Warszawy. Rozładujcie i zostawcie do naszej dyspozycji na parę dni. Zawiadom komisariat dworcowy - zwrócił się do Ewy - żeby mieli na niego oko. Polonez ruszył z piskiem opon. Przycięta w drzwiach sukienka zafurkotała. Nie zwracając na to uwagi, Ewa wykonała dwie ewolucje i niebezpiecznie szybko weszła w zakręt. - Ewka, my do szpitala jedziemy na rozmowę - Sławek ponownie zapiął pasy. - Mnie zostawisz pod szpitalem, a ty pojedziesz do komendy i połączysz się z Warszawą, podasz Zubkowi namiary na politechnikę i musicie na jutro umówić się z kimś od nich. To może być ważne nie tylko kryminalnie. Bagiński był starszym mężczyzną, dobrze po pięćdziesiątce. Włosy już dawno mu posiwiały. Wyglądał na chorego. Leżał płasko na metalowym łóżku. Biała szpitalna pościel pamiętała zapewne lepsze czasy, była jednak czysta i wyprasowana. Mówił wolno, jakby z trudem dobierał słowa. - W Warszawie normalnie. Zamknęliśmy... drzwi i... pociąg ruszył. - Kto zamknął drzwi? - Ja. Na zasuwy... Zgodnie z procedurą. - Wszystkie drzwi pan zamknął? - No... wszystkie - odpowiedział. Ale w tym potwierdzeniu zabrzmiała niepewność. Porucznik spojrzał uważnie na Bagińskiego. - Co dalej? Kto był w wagonie oprócz pana? - No, jak zwykle... Załoga ambulansu. Borewicz patrzył przez chwilę bez słowa. - Dlaczego pan kłamie? Bagiński przymknął oczy i milczał przez chwilę. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Zbierał siły.

- No więc jak było z tym trzecim według świętych zasad? - Powiem prawdę. Mazurek pracuje... w naszym urzędzie pocztowym. Jechał na urlop. Pracujemy chyba z piętnaście lat razem. Pojechał z nami na lewo. Zawsze to parę złotych... na bilecie. - Co potem? - Nic. Pociąg jechał normalnie. Gadaliśmy. Potem nic nie pamiętam. Obudziłem się dopiero w szpitalu. - Nie piliście wódki? - Poruczniku, ja pracuję na poczcie trzydzieści pięć lat. - A piwo? - Piwo piliśmy. Po jednej butelce. Ale to by i dziecku nie zaszkodziło - zaczął mówić szybciej. - A inni? - Każdy z nas wypił po butelce. - I zaraz usnęliście? Bagiński namyślał się przez chwilę. - Nie. Będzie z jakieś pół godziny. - Który z was pierwszy zasnął? - Nie wiem. - Co działo się z kluczami od przesyłek wartościowych? - Umieściłem paczki. Zamknąłem i klucze schowałem do kieszeni. - Na pewno? - Na pewno. Od dwudziestu lat to robię. A dlaczego pan pyta? Czy coś zginęło? - zaniepokoił się. - Tak - odpowiedział po chwili Borewicz - brakuje dwóch przesyłek wartościowych. Prawie pół miliona, panie Bagiński. A pan miał klucze. Bagiński aż uniósł się z wrażenia. - Ja nie wziąłem. Przysięgam. - Uderzył się pięścią w piersi. - Skąd się wzięło to piwo? - Mazurek przyniósł. Wypadało za grzeczność... - Piliście wszyscy razem?

- Kiedy pociąg ruszył, Mazurek zaproponował, żeby wypić, bo za bardzo się ociepli. Strasznie pić się chciało. Upał taki był. Ja miałem jeszcze bańkę z kawą. - Co działo się z kluczami od przesyłek wartościowych? - Umieściłem paczki. Zamknąłem i klucze schowałem do kieszeni. - Na pewno? - Na pewno. Od dwudziestu lat to robię. A dlaczego pan pyta? Czy coś zginęło? - zaniepokoił się. - Tak - odpowiedział po chwili Borewicz - brakuje dwóch przesyłek wartościowych. Prawie pół miliona, panie Bagiński. A pan miał klucze. Bagiński aż uniósł się z wrażenia. - Ja nie wziąłem. Przysięgam. - Uderzył się pięścią w piersi. - Skąd się wzięło to piwo? - Mazurek przyniósł. Wypadało za grzeczność... - Piliście wszyscy razem? - Kiedy pociąg ruszył, Mazurek zaproponował, żeby wypić, bo za bardzo się ociepli. Strasznie pić się chciało. Upał taki był. Ja miałem jeszcze bańkę z kawą. - To kawę też piliście? - Nie. - Czy Olszak miał coś do picia? - Nie. On kawaler. To nowy pracownik. - Kto w Warszawie wchodził do wagonu? Bagiński namyślał się chwilę. - Zaglądał zawiadowca i potem był elektryk. - Po co? - Żarówki się przepaliły. - Czy elektryk miał jakąś torbę? - Tak, z narzędziami. - Czy piwo już wtedy było? - Tak, stało na stole. - Kto jeszcze wchodził? - Steward z wagonu sypialnego. - Po co?

- Przyszedł się przywitać i jeszcze przyniósł piwo. Mazurek go prosił. Miał więcej, ale obiecał tym z bagażowego. Wie pan, jak trudno z piwem w taki upał. W tym momencie do pokoju zajrzała młoda lekarka. - Przepraszam pana bardzo, ale trochę za długo. Chory jest jeszcze bardzo osłabiony. Mówił pan o pięciu minutach - powiedziała ostro. Chyba nie darzyła sympatią milicjantów. - Przepraszam. - A zwracając się do Bagińskiego dodał: - Po wyjściu ze szpitala proszę skontaktować się ze mną. - Wręczył mu wizytówkę. - Będzie pan oficjalnie przesłuchany. Kiedy wyszli na korytarz, Borewicz stanął zamyślony. Lekarka patrzyła na niego w milczeniu. - Kiedy wróci do zdrowia, jeśli mogę spytać. Odpowiedź nie zajmie pani więcej jak pięć minut. - Patrzył na lekarkę z niechęcią. - Ten zniósł to najciężej. Najstarszy i z sercem nieszczególnie. Ten najmłodszy, Olszak, czuje się najlepiej. Jego za dwa dni będziemy mogli wypisać. Obudził się dużo wcześniej. A trzeci - próbowała przypomnieć sobie nazwisko - Mazurek... też szybko pójdzie do domu. - Co to było, pani doktor? - zapytał. - Dokładnie powiemy panu jutro. Jeszcze nie mam wyników badania treści żołądka. Ale wygląda na silne zatrucie zwykłymi środkami nasennymi. Najprawdopodobniej luminal. - Czy to rozpuszcza się w piwie? - Z łatwością i nawet nie zmienia smaku. - Czy można wykluczyć symulację? Lekarka roześmiała się drwiąco. - Tego nawet Fronczewski nie umiałby zagrać. Trzeba być naprawdę nieprzytomnym, żeby nie reagować na sondę żołądka. Poza tym mamy też pewne doświadczenie. W tym momencie z pokoju lekarskiego w głębi korytarza rozległ się ostry dzwonek. Lekarka przeprosiła Sławka i pobiegła w stronę schodów. Borewicz rozejrzał się niepewnie i pchnął następne drzwi.

Olszak siedział podparty na łóżku w pasiastej szpitalnej pidżamie. Był młodym człowiekiem, miał najwyżej dwadzieścia parę lat. Bujna, lekko potargana czupryna i drobne rysy twarzy nadawały mu sympatyczny wygląd. Nie sprawiał wrażenia chorego. - Słyszałem rozmowę Bagińskiego z Mazurkiem - opowiadał chętnie - na temat piwa, że za przejażdżkę trzeba coś postawić. Mazurek poszedł po piwo, ale wrócił z pustymi rękami. Mówił, że ani w bufecie, ani na wózku peronowym nie ma nic do picia. Wie pan, o napoje najłatwiej w styczniu - rzucił sarkastycznie - a tego dnia było gorąco jak nagła cholera. Mazurek tłumaczył się, że wózkarz obiecał, że postara się skądś piwa i że ma zaraz przynieść. I rzeczywiście za parę minut przyniósł dwie butelki. - Dwie? Nie myli się pan? - podchwycił Borewicz. - Na pewno. Mazurek się nawet zezłościł. I wtedy chłopak powiedział Mazurkowi, żeby postarał się u stewardów w sypialnym. Mazurek poszedł i przed odjazdem przyniósł jeszcze piwo. - Jakie to było piwo? - Nie pamiętam. Przyniósł je tak jakoś chyłkiem w papierze. - Czy tylne drzwi po ruszeniu pociągu były zamknięte? - Tak. - Czy można je otworzyć z zewnątrz kluczem kolejowym? - Tak. Uniwersalnym. - Co pan ostatniego pamięta przed zaśnięciem? Olszak zamyślił się. Potarł zmarszczone czoło. - Najpierw głowa mi się zrobiła taka ciężka i że ktoś coś do mnie mówi... - Co mówił? - Chyba „nie śpij", a potem „on już jest gotów". Ale czy to było na jawie, czy mi się śniło, nie wiem... - Czy to był głos Mazurka, czy Bagińskiego? - Chyba żadnego z nich... Olszak każde zdanie wypowiadał teraz z namysłem, jakby nie był pewny tego, co mówi. - Kiedy był w wagonie elektryk? - Przed samym odjazdem.

- Miał jechać tym pociągiem? - Mówił, że w wielu wagonach brakuje żarówek, i miał do nas później jeszcze przyjść. Coś tam było uszkodzone. Mówił, że na trasie to najlepiej wszystko sprawdzać. - Przyszedł? - Nie. - Czy klucz od pomieszczenia przesyłek wartościowych był w zamku? - Nie. Zawsze przy sobie ma go kierownik. Znaczy się Bagiński. - Jaką torbę miał elektryk? - Taką dużą... na pasku. - Zmieściłyby się tam cztery butelki piwa? - Nawet dziesięć. - Jakie to było piwo? - Żywiec. - A przed chwilą pan mówił, że nie pamięta. Lekarka zmierzała powoli korytarzem w stronę pokoju lekarskiego. Sławek wyszedł z sali, w której leżał Olszak. - Już jestem, przepraszam - powiedziała dziwnie zasmucona. - Co to był za alarm? - zapytał Sławek. - Na intensywnej terapii, gdy sytuacja staje się groźna, dyżurna pielęgniarka włącza sygnał i wtedy dyżurni internista, anestezjolog i starsza pielęgniarka wiedzą, że dzieje się coś niedobrego. Właśnie przed chwilą mieliśmy zgon. Czy rozmawiał pan ze wszystkimi? - zmieniła temat. - Jeszcze mi został ten trzeci, Mazurek. - Będę w pokoju lekarskim. - Wskazała drzwi i odeszła. - To był pani pacjent? - zapytał miękko. Nie odwracając głowy, skinęła potakująco. Borewicz nadal stał, zamyślony. Po chwili ocknął się i wszedł do następnej sali. Mazurek wyglądał najzdrowiej. Ciemne włosy, wąsy, okrągła twarz. Siedział na łóżku, nogi spuścił na podłogę. Lewą rękę miał w gipsie. Był starszy od Olszaka, ale młodszy od Bagińskiego. Nie robił wrażenia zmartwionego tym, co się stało. - A co ja mam się przejmować? Wdepnąłem paskudnie, ale co mi mogą ostatecznie

zrobić? Zapłacę karę za jazdę bez biletu. Ze wlazłem do ambulansu? Po dwudziestu latach pracy? Wyrzucą mnie? Panie poruczniku, to nauczę się glazurę kłaść i dwa patyki dziennie będę kosić. To nie sanacja. Teraz robota szuka głupiego. Borewicz patrzył na niego uważnie. - Wyklucza pan możliwość odpowiedzialności karnej za udział w kradzieży pieniędzy? - Panie poruczniku, jeśli ukradłem, to gdzie je mam? - uśmiechnął się. Sławek pominął milczeniem pytanie. - Jak to było z tym piwem? - Jak wzięli do wagonu, no to jak, tak na sucho? Poszedłem do wózkarza. Mówi, że nie ma. Ale obiecał skoczyć do bufetowej i coś załatwić. Za kwadrans przyniósł, ale tylko dwie butelki. No tom poszedł do sypialnego i konwojent obiecał, że doniesie jeszcze, jak się z pasażerami obleci. - Kiedy zaczęliście pić to piwo? - Jak tylko ruszył pociąg. - Kto otwierał? - Olszak. - Jakie to było piwo? Mazurek przez chwilę usiłował sobie przypomnieć. - Okocim. - A jakie przyniósł wózkarz? Mazurek spojrzał zdziwiony. - Jakie miał, to takie przyniósł. - I co potem? - Potem głowa zrobiła mi się jak z ołowiu i klap. Nic więcej nie pamiętam. - Dlaczego nie był pan w mundurze? - W mundurze? - zdziwił się pocztowiec. - Na taki upał? Wszyscy byliśmy bez mundurów. - Co pan jeszcze pamięta? - W pewnej chwili poczułem, że się przewracam i nic na to nie mogłem poradzić. Potem na moment jakbym się ocknął. Słyszałem jakieś kroki... jakby trzask drzwi... Ale

tak na pewno to nie pamiętam. Ale chyba to były drzwi. Major Wołczyk wezwał na odprawę Zubka, Ewę i Borewicza. Siedzieli przy dużym stole pośrodku gabinetu. Major spacerował za biurkiem, jakby ułatwiało mu to myślenie. Na stole stały szklanki po kawie. W popielniczce leżało pełno niedopałków. Powietrze przesycone było dymem tytoniowym. - O tym, żeby nadawać sprawie charakter napadu szpiegowskiego, nie ma mowy - referował rzeczowo Borewicz. - Plany wynalazku, o którym mowa, mogą zmniejszyć nasze opóźnienia w rozwoju motoryzacji, ale na pewno nie stanowią rewelacji i powodu do ryzykownego napadu. Natomiast dlaczego spośród stu listów dworcowych zginął ten jeden, na razie nie potrafimy dać odpowiedzi. - Czyli kolejna hipoteza bierze w łeb - skomentował major. - Tak. Wołczyk usiadł za biurkiem, oparł ręce o blat. Major Wołczyk wezwał na odprawę Zubka, Ewę i Borewicza. Siedzieli przy dużym stole pośrodku gabinetu. Major spacerował za biurkiem, jakby ułatwiało mu to myślenie. Na stole stały szklanki po kawie. W popielniczce leżało pełno niedopałków. Powietrze przesycone było dymem tytoniowym. - O tym, żeby nadawać sprawie charakter napadu szpiegowskiego, nie ma mowy - referował rzeczowo Borewicz. - Plany wynalazku, o którym mowa, mogą zmniejszyć nasze opóźnienia w rozwoju motoryzacji, ale na pewno nie stanowią rewelacji i powodu do ryzykownego napadu. Natomiast dlaczego spośród stu listów dworcowych zginął ten jeden, na razie nie potrafimy dać odpowiedzi. - Czyli kolejna hipoteza bierze w łeb - skomentował major. - Tak. Wołczyk usiadł za biurkiem, oparł ręce o blat. - Proponuję taki plan - przechylił się w stronę podwładnych. - Przesłuchać -konwojenta z sypialnego. Jest jednym z dwóch ludzi, którzy dostarczyli piwo. Odszukać elektryka i czekać na analizy chemiczne. - Papierosy mogły być zatrute - wtrącił podekscytowany Zubek. - We Francji zlikwidowano niedawno gang, który okradał pasażerów, częstując ich usypiającymi papierosami. Podobno przed wojną porywano tak młode dziewczęta do domów

publicznych w Ameryce Południowej. - Znam parę, których nie trzeba by było usypiać - mruknął pod nosem Borewicz. - Wasz cynizm i brak szacunku dla kobiet staje się już obrzydliwy - odburknął Zubek i nerwowo poluzował krawat. - Spokój - uciął major. - Papierosy wykluczam. Olszak nie pali. Ale też oddałem do analizy. Interesujący jest zwłaszcza jeden. Ledwie nadpalony, który leżał przy drzwiach. Zagraniczny. Ślady śliny nikłe, ale ustalą mi grupę krwi. Jeśli chodzi o jadących w sąsiednim wagonie cudzoziemców, kontrwywiad wyklucza możliwość napadu terrorystycznego. To też było rozważane - wyjaśnił. - W takim razie należy zastanowić się, czy wózkarz i steward nie byli w zmowie. Wózkarz dostarczył piwo i został na peronie. Steward jechał obok i w nocy wszedł do wagonu. Ma klucze. Mazurek zeznał - wskazał na akta - że słyszał hałas otwieranych drzwi. - Konwojent slipingu również dostarczył pocz-ciarzom piwo. A jak wynika z zeznań wszystkich trzech, wózkarz dostarczył tylko dwie butelki - wtrąciła trzeźwo Ewa. - Dlaczego robili to na raty? Borewicz skrzywił się. - To proste - zaoponował. - Wózkarz wiedział, że ambulans obsługiwany jest przez dwóch ludzi. Przyniósł więc dwie butelki spreparowanego piwa. Kiedy zorientował się, że jedzie trzech, uprzedził stewarda i ten dostarczył piwo dla trzeciej osoby. - Ale dostarczył je również bagażowym. - Ma w ten sposób wspaniałe alibi. A przy okazji wizytę w wagonie. Jeszcze się rozejrzał. - Ale można to wszystko przekreślić inną hipotezą - powiedział major. Spojrzeli zainteresowani. - Piwo dostarczone przez wózkarza i stewarda jest najzwyklejszym piwem. Przychodzi elektryk. Zamienia piwo. Wsiada do pociągu. Odczekuje godzinę. Dostaje się do wagonu, nie budząc niczyich podejrzeń. Zabiera forsę. Wysiada na najbliższej stacji i wraca do Warszawy. Gra? Zubek z nieukrywanym uznaniem patrzył na szefa. - Widzę w oczach porucznika Zubka pełną aprobatę dla przenikliwości pana majora - stwierdził z przekąsem Borewicz.

Wszyscy parsknęli śmiechem. W tym momencie odezwał się interkom. „Obywatelu majorze, zgłosił się na przesłuchanie obywatel Kalata". Major spojrzał pytająco na Sławka. - To ten wózkarz, który dostarczył piwo. Szukali go wczoraj. - Jesteś wolny. - Major kiwnął głową w stronę drzwi. Wstał i otworzył okno. Przy stole siedział, rozpierając się na krześle, młody mężczyzna. Zamszowa marynarka, rozpięta koszula, apaszka. Złoty sygnet na palcu. Gładko zaczesane na brylantynę włosy. Szyk i elegancja z kół zbliżonych do ulicy Chmielnej. - Wie pan, dostanę lepszy towar, to im mówię, że trafiła się okazja. Jakoś trzeba żyć - stwierdził z miną człowieka interesu. - Obieg spod lady - rzucił Borewicz. - Tłumaczyłem, że nie ma. Pełna posucha. A on: Jędruś musisz mi wykombinować. Bardzo mi zależy - naśladował głos. - No i załatwiłem. - Oddaliście to piwo Mazurkowi? - Nie, sam odniosłem do wagonu. - Jakiej marki było to piwo? - Jubileuszowe. Browar Warszawski. - Na pewno? - Na pewno. Innego nie dostajemy. - Czy widział pan kogoś obcego w wagonie? - Nie. - Dziękuję panu. Sławek podstemplował Kalacie przepustkę i nie patrząc na niego, zamyślony, zwolnił chłopaka. - Dać za nim kogoś? - spytał Zubek, ocierając twarz mało estetyczną kraciastą chustką. - Piwo dostarczone przez wózkarza było w porządku. - Dlaczego? - Bo przyniósł Jubileuszowe. A w wagonie znaleźliśmy Żywiec. A czy mówił prawdę, to się przekonamy. Trzeba sprawdzić, jakie tego dnia było na dworcu w

sprzedaży. O Żywiec trudno w Warszawie. Ewa musi to zaraz załatwić. - W takim razie tylko steward mógł zamienić butelki. - Mógł. Miał u siebie piwo - zastanawiał się głośno Sławek - ale musimy poczekać do jutra. - Spojrzał w notatki. - Wraca o ósmej trzydzieści sześć rano. W tym momencie odezwał się interkom. Sławek przycisnął włącznik. - Borewicz. Słucham. „Łączę komisariat dworcowy" - rozległo się z głośnika. Po chwili zameldował się sierżant Kulicki. „Obywatelu poruczniku, przed chwilą nieznany sprawca usiłował włamać się do ambulansu pocztowego, tego odstawionego na bocznicę - wyjaśnił. - Patrol za bardzo się pośpieszył z interwencją i facet uciekł. Nawet nie potrafią go opisać. Wsiąkł im między wagonami". - No, szkoda. - Borewicz był zawiedziony. - Postawcie posterunek. Rano się z wami porozumiem. Wyłączył interkom. - Kto przeszukiwał wagon? - zwrócił się do Ewy. - Komisja pocztowców. Robili to bardzo dokładnie. Sprawdzali, czy nie ma jakichś uszkodzeń. Był od nas technik. Sławek zamyślił się. - Bał się, że coś zgubił? - powiedział po chwili. Pociąg wolno przesuwał się między dwiema wirującymi pionowo ustawionymi szczotkami. Tryskając strumieniami wody, równocześnie spłukiwały ściany wagonów. Borewicz i Zubek szli szybko korytarzem slipingu. W głębi pracownice kolei zbierały pościel z przedziałów. Na końcu krzątał się steward. - Pan Jakubowski? - zapytał Sławek, stając w drzwiach. Steward odwrócił się i spojrzał ze zdziwieniem. Był to starszy szczupły mężczyzna. - Tak - powiedział powoli. - Milicja, porucznik Borewicz. - Sławek wyciągnął legitymację. - Domyśla się pan celu naszej wizyty? Jakubowski przyjrzał się Borewiczowi uważnie. - Posądzacie mnie, że to ja okradłem wagon pocztowy.

- Tego zarzutu nikt panu nie stawia. - Wiem, że mnie posądzacie. Jechałem obok i mogłem w każdej chwili wejść i wziąć paczkę. Piwo im przedtem nosiłem. Wszystko się zgadza, myślałem o tym w drodze. Sławek wszedł głębiej i usiadł na ławeczce. - Ma pan rację. - Orientuję się w moim położeniu. Nawet zdziwiłem się, że nie zabraliście mnie już od razu na Warszawie Centralnej. - Przyznaje się pan do winy? - spytał Zubek, tarasując sobą całe drzwi. - Nie - powiedział zdecydowanie. - A co pan ma na swoją obronę? - agresywnie zapytał Zubek. - Nic. Ja się nie muszę bronić. To pan musi mi udowodnić winę, chyba że się od wczoraj kodeks karny zmienił. Borewicz wyciągnął do stewarda papierosy. Jakubowski wykonał ręką gest odmowy. - Dziękuję, nie palę. Panie, po co ja miałbym to zrobić? Dwadzieścia trzy lata jeżdżę jako steward. Dwa razy w tygodniu. Diety w dewizach. Jedzenie biorę z Warszawy. Tak że grosza nie wydam. Dorobiłem się domu w Aninie. W tym roku odbieram malucha. Syna mam na studiach. I ja miałbym ryzykować taką posadę dla paruset tysięcy? Trzeba mieć wodę pod sufitem, żeby wymyślić... - Zdał sobie sprawę, że zbytnio się zagalopował. Szukał słów - żeby wpaść na pomysł takiego skoku. W przedziale zapanowała cisza. Pierwszy odezwał się Borewicz. - Czy pan był w nocy w wagonie pocztowym? - Byłem. Mazurek prosił mnie o piwo. - A dlaczego nie dał mu go pan od razu, jak poprosił? - Przyjmowałem pasażerów. Musiałem rozlokować. Klient nasz pan. Jechało wielu cudzoziemców. Dopiero po odjeździe zaniosłem im do ambulansu. - Mógł pan podać przez drzwi. Steward wzruszył ramionami. Nie odpowiedział. - Pan postawił piwo przy oknie na stole? - zapytał Sławek. - Tak. Obok innych butelek. - Pamięta pan, jakie to były butelki?

- Jubileuszowe. Ja przyniosłem Okocim. - A Bagiński mówi, że to był Żywiec. - Coś mu się pokręciło. Żywca od paru miesięcy nie mieliśmy w dostawach. Żywiec prawie w ogóle do Warszawy nie trafia. Może pan sprawdzić - Jakubowski nie starał się być grzeczny. - Sprawdziłem - przytaknął Sławek. - Ma pan rację - przyznał szczerze. - Czy do wagonu potem nikt nie przychodził? Jakubowski myślał przez chwilę. - Elektryk. - Kiedy i co robił? - A tak gdzieś chyba koło Pruszkowa. Wymienił parę żarówek, pokręcił się po wagonie. - Jak długo był? - Z piętnaście minut. - Był pan przy nim cały czas? - Nie. Swoją robotę miałem. - Skąd przyszedł? - Z wagonu obok. - Czy wysiadł w Koluszkach? - Nie. Dużo wcześniej, chyba przed Milanówkiem. - - Czy widział pan, jak elektryk wchodził do ambulansu? - Był w tamtej stronie, ale czy wchodził do wozu pocztowego, czy nie, to nie wiem. - A mógł to zrobić? - Wystarczy zdjąć łańcuszek i nacisnąć klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Sprzątanie składu dobiegało końca. Kobiety wnosiły do pociągu sterty świeżej pościeli. Roznosiły rolki papieru toaletowego. Szczotkami na długich kijach wycierały szyby w oknach. Z drzwi wagonu sypialnego zręcznie wyskoczył Borewicz. Tuż za nim, z lekka posapując, wydostał się Zubek. Ruszyli między wagonami. Zubek z trudem nadążał za młodszym kolegą. - Teoretycznie możliwe jest, że dostał wcześniej Żywiec, trzymał go na taką okazję,

ale to mało prawdopodobne - wykrzywił się Sławek. - Najbardziej do mnie przemawia argument, że mu się to po prostu nie opłacało. Ten domek w Aninie jak na legalne oszczędności trochę mu za szybko wyrósł i w abominacje do lewych interesików pana stewarda też nie wierzę, ale jeśli zarabia więcej, niż przyznaje, to tym bardziej by mu się nie opłacało - stwierdził. - To pozostał nam - westchnął - pan elektryk. Już w radiowozie Sławek wywołał stanowisko dowodzenia. - Ja 07 zgłaszam się. Czy nie było nic do nas? - Jest - odezwał się dyżurny. - Zaraz ci podam - szukał przez chwilę. - Porozum się z oficerem dyżurnym w Skierniewicach. Mają tam coś dla ciebie. Biały polonez jechał szybko szosą w stronę Sochaczewa. - Zawiadowca w Skierniewicach zawiadomił DOKP, że jeden z torowych odebrał dzieciom jakieś porwane kolorowe plany i rysunki, które znalazły przy torach - z radiostacji płynął głos oficera dyżurnego. - A jak się domyślasz, mówi się już na kolei o zrabowanych milionach w pociągu i ukradzeniu planów supertajnej rakiety, więc wiadomość poszła wyżej i sprawa dotarła do nas. Czekają na ciebie u zawiadowcy stacji. Jak mnie zrozumiałeś? Borewicz potwierdził wiadomość. Postawił pulsującą lampę przy przedniej szybie. Od czasu do czasu torował sobie przejazd krótkim sygnałem syreny. Pojedynczy tor biegł łagodnym łukiem i ginął w lesie. Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Borewicz i Zubek w towarzystwie kolejarzy podążali za dwojgiem dzieci. Zatrzymali się przed krzakami rosnącymi przy torach. - Tutaj, proszę pana. - Wskazała rezolutna dziewczynka mająca nie więcej niż pięć, sześć lat. Sławek podszedł bliżej. Na trawie walały się jeszcze strzępki papieru. Podniósł dwa z nich. Otworzył teczkę. Kawałki planów i resztki koperty. Jeden ze skrawków z fragmentem czerwonego nadruku idealnie pasował do koperty listu dworcowego. - No - powiedział, rozglądając się po okolicy - to sprawę wywiadu mamy ewidentnie z głowy. Ale jest to ważna sprawa... Zubek spojrzał z zainteresowaniem. - A dlaczego? - spytał zaczepnie. - Wiemy teraz mniej więcej, o której godzinie złodziej działał w ambulansie. Który

to jest kilometr od Warszawy? - zwrócił się do kolejarzy. - Pięćdziesiąty ósmy. - Mamy więc godzinę drogi od Warszawy. Czyli nie mógł to być również elektryk, który opuścił sliping koło Milanówka, jakieś dwadzieścia trzydzieści minut po odjeździe z Warszawy. Wracamy. Skierowali się w stronę torów. Obok stała mała, ręczna drezyna. Zawiadowca wywołał przez radio dyżurnego ruchu. Tymczasem Sławek pomagał kolejarzom ustawić ją na torach. Usadowili się i ruszyli. - Ale z panem elektrykiem porozmawiamy - mruknął Borewicz, przypieczętowując swoje rozważania. - Kiedy go pan już wykluczył - stęknął Zubek. Sławek zasępił się. Myślał przez chwilę, coś kalkulując. - Mogę się mylić. Mógł się mylić steward. A może elektryk był dłużej. Może właśnie... właśnie wyszedł po godzinie, a nie po dwudziestu minutach. Trzeba to sprawdzić. No - zwrócił się do kolejarzy - teraz ja trochę i porucznik Zubek mógłby dla linii... - przesiadł się do wahadła. Zubek, sapiąc, złapał za drugi koniec. Zaczęli równomiernie przepychać wahadło. - I szybko, i bez kłopotu, i trochę dla zdrowia - zażartował zawiadowca. - A już ją chcieli zezłomować. Spisałem na straty, a po cichu zostawiłem. Kłopoty energetyczne. Elektryk Piotr Gałecki wyglądał na sympatycznego człowieka. Siwy, schludnie ubrany, odpowiadał spokojnie. Jedynie nieznaczne drgnięcia palców zdradzały niepokój. Był dobrze po pięćdziesiątce. Borewicz siedział z boku, przeglądając akta. Przesłuchanie prowadził Zubek. - Powiedzcie nam teraz, jak to było z naprawą elektryczności w ambulansie. - Miałem dyżur na dworcu. Przychodzą kontrolerzy i skarżą się, że prawie w każdym wagonie coś nawalone. Albo żarówka wykręcona, albo gniazdko wyrwane. Kradną strasznie. Nic nie będzie z tego... ale weźmie drań. - Sprzeda na bazarze - mruknął Zubek. - Element asocjalistyczny. - Gdyby były w sklepach, to by nie kradli - mruknął Borewicz. - Wy jesteście cyniczni nie tylko wobec kobiet - zauważył Zubek. - Ale na razie rozróżniam kobiety od socjalizmu - mruknął prawie do siebie