dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

15. Skok śmierci

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

15. Skok śmierci.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 56 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 55 stron)

Krzysztof Szmagier 07 zgłoś się Skok śmierci cykl książek o poruczniku Borewiczu

Borewicz pospiesznie wszedł do sekretariatu majora Wołczyka. Przy biurku siedziała ładna brunetka. - Cześć, Magda - zagadnął konfidencjonalnie. - Są już? - Tak. Pułkownik Sobkowiak przyprowadził tego nowego. - Powiedz kogo. - Szybko się pozabijacie. Wzór cnót, wiedzy i zapału do pracy - powiedziała ironicznie. Borewicz uchylił lekko drzwi i zajrzał do gabinetu. Po chwili cofnął się skrzywiony. - Ten z tym nosem? - zapytał. Sekretarka sięgnęła po kartę. - Porucznik Waldemar Jaszczuk - przeczytała bardzo wyraźnie. - Ludzie, jak można przyjmować faceta z takim nosem do mojego nosa? - zakpił Sławek. - No przecież my się razem nigdzie nie będziemy mogli pokazać! - Ale za to w szkole był prymusem - powiedziała z naciskiem, lekko się przy tym uśmiechając. - Czyli jak żeśmy się pozbyli jednego starego sieczkobrzęka, to teraz będziemy mieli młodego prymusa. A powiedz mi - pochylił się nad biurkiem, zniżając głos - czy on nie jest przypadkiem czyimś protegowanym? Dziewczyna przechyliła się w stronę Sławka. - Siostrzeniec porucznika Zubka - powiedziała półgłosem i spojrzała na niego porozumiewawczo. - Teraz wszystko rozumiem. - Sławek pokiwał głową. - To fantastycznie - powiedział już głośno. Nacisnął klamkę i wszedł do gabinetu Wołczyka. Przy stole siedziało kilka osób. Wszyscy w cywilnych ubraniach, tylko Jaszczuk "W mundurze. W milczeniu przysłuchiwali się majorowi. - Dzień dobry! - powiedział głośno Sławek i usiadł. Major podniósł wzrok i z niezadowoleniem popatrzył na obecnych. - Zrobiłem wszystko, co w naszej mocy - zacytował sarkastycznie. - O dupę potłuc te wasze moce! - powiedział z pasją. - Trzy urzędy wojewódzkie. Twój nadzór. - Spojrzał na Sławka. - I co? - Wstał zza biurka i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. -

Popatrz na cyfry! Jedenaście napadów w dziesięć miesięcy, jedno ciężkie uszkodzenie ciała, jeden zgon w wyniku ran zadanych nożem. Wartość zrabowanych przedmiotów przekracza siedemnaście milionów. Muszą... Muszą - podkreślił - mieć jakieś rozeznanie. Nie pudłują. Ktoś im nadaje te roboty. - Tak - odezwał się Sławek - ale nie puszczają w obieg zrabowanych przedmiotów. To jest zresztą ich kolejny sukces. - Rozłożył bezradnie ręce. - Przypuszczam jednak, że nie mają wspólników. Panie majorze, żeby się dowiedzieć, komu w miasteczku dobrze się powodzi, wystarczy wypić w miejscowej knajpie dwie pięćdziesiątki. Nasi rodacy, oprócz bezinteresownego podkładania sobie świni, uwielbiają również obrabiać sąsiadów. Przy tym faceci działają z głową: skok i giną jak kamfora. Brutalni, sprawni, inteligentni. - To, że są zdolni, widać z efektów dotychczasowego śledztwa - przerwał major. - Teraz od was chciałbym coś usłyszeć. - Popatrzył na pozostałych. Jaszczuk już od jakiegoś czasu przyglądał się Sławkowi z niechęcią. - Porucznik Borewicz nie jest, zdaje się, najlepszego zdania o naszym społeczeństwie - zaczął. - Ton entuzjazmu wyczułem tylko w odniesieniu do elementu przestępczego - zacisnął usta. - Przyznam się, że jestem zaskoczony. - Ciekawa uwaga - mruknął Sławek z niechęcią. - Od ostatniego skoku minęły trzy tygodnie. Częstotliwość, mniej więcej raz na miesiąc. W trzech województwach, w których były napady, zarządzone jest przez najbliższe dziesięć dni pogotowie. Dodatkowe patrole, penetracja miasta... Wszystko od godziny dwudziestej drugiej do czwartej rano... - Czyli metoda czekaj tatka latka, a kobyłę wilcy zjedzą - przerwał Jaszczuk. - Dosyć kosztowna metoda, a ludzie przecież tracą wszystko. - Spojrzał na majora, pewny jego poparcia. - Ale ja ciągle nie mam żadnego punktu zaczepienia - uniósł się Borewicz. - Nawet portrety pamięciowe, nic... Proszę, niech pan major popatrzy. - Podsunął Wołczykowi kilka kartek. - Każdy inny. Kompletnie nic! Major z zainteresowaniem zaczął je oglądać. - A ten pistolet? - zapytała milcząca do tej pory Ewa.

- Są podejrzenia, że skradziony naszemu funkcjonariuszowi. I to bez amunicji. Ale napadani o tym niestety nie wiedzą. - To może opublikować to w środkach masowego przekazu - zaproponował Jaszczuk. - Nasze społeczeństwo jest odważne - dodał z przekonaniem. - Wie pan - nie wytrzymał Sławek - do tej pory to staramy się, żeby to społeczeństwo na nas mogło liczyć, a nie odwrotnie. Po to między innymi ludzie płacą podatki. - Słowo „podatki" obce jest socjalistycznej formacji społecznej - wypalił Jaszczuk. - Niech pan nie mówi tylko o tym ministrowi Nieckarzowi - odparł sarkastycznie Sławek. - Skończcie już tę dyskusję - odezwał się major. - Pojutrze spotykamy się tu znowu. Tylko punktualnie. - Tak jest, obywatelu majorze. - Jaszczuk poderwał się z krzesła i przyjął postawę zasadniczą. Obecni spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Czerwony neon z napisem „Grand Hotel" palił się ostrym światłem. Szum fal głuszył dobiegającą z sali dancingowej muzykę. Ulice Sopotu były o tej porze puste. Sezon dopiero miał się zacząć. Ulica Abrahama zabudowana była pojedynczymi willami. Nigdzie w oknach nie paliło się światło. Nieliczne latarnie oświetlały fragmenty żywopłotów i niewielkie odcinki chodnika. Pies leżał przy klombie. Rzucony z ulicy kamień upadł tuż obok. Pies nie zareagował. Drugi kamień uderzył go w brzuch. To też nie wywołało żadnej reakcji. Był martwy. Po chwili zaskrzypiała siatka ogrodzenia i na ziemię zeskoczyły dwie osoby. Mężczyźni ubrani jednakowo w płaszcze i berety przeszli przez trawnik. Mijając psa, jeden z nich kopnął go nogą. Podeszli pod drzwi wejściowe. Nasłuchiwali. W mroku nie widać było ich twarzy. Obeszli dom od tyłu. Parterowe okna były mocno okratowane. Obaj z niebywałą zręcznością zaczęli wspinać się po murze. Na piętrze w jednym z okien uchylony był lufcik. To ułatwiło otwarcie okna. Po chwili obaj byli w środku. W przestronnej sypialni z szerokim łóżkiem pośrodku było ciemno. Jedynie światło

ulicznej latarni wyławiało zarysy sprzętów. Mężczyzna śpiący po prawej stronie przekręcił się przez sen, szczelnie naciągając na siebie kołdrę. Obok spała kobieta. Nagle na twarzy mężczyzny pojawiło się ostre światło latarki i rozległ się bełkotliwy szept. - Leż spokojnie, jeśli chcesz żyć. Obudzony, otworzył oczy, nie rozumiejąc w pierwszej chwili, co się dzieje. Ponownie usłyszał ostrzeżenie. - Spokojnie. Jeśli chcesz żyć. Mężczyzna wolno odwrócił głowę. Po przeciwnej stronie łóżka nad śpiącą kobietą stał drugi napastnik. W ręku trzymał długi naostrzony z dwu stron nóż. Obaj bandyci mieli naciągnięte na twarz pończochy całkowicie zniekształcające rysy. Materiał był ciemny i gęsty. W ustach gumowe wkładki deformowały dodatkowo twarze, zmieniały głos mówiących. Mężczyzna usiadł na łóżku. - W domu nic nie mam. Forsę trzymam w PKO. Cała biżuteria jest w sklepie... - Gdzie jest sejf? - zapytał napastnik, wolno zbliżając światło latarki do twarzy leżącego. Mężczyzna zmrużył oczy. W tym momencie zobaczył tuż przy twarzy lufę pistoletu. - Nie mamy w domu żadnego sejfu - odezwała się kobieta. - Możecie przeszukać całe mieszkanie. Napastnik skierował na nią światło. Patrzył przez chwilę bez słowa. - Za spokojnie to mówisz. Czyli jesteś bardzo opanowana. Czyli wymyśliłaś to kłamstwo. - Mylicie się - zaczął jubiler. Nie zdążył dokończyć zdania. Bandyta uderzył go kolbą pistoletu w szczękę. Mężczyzna zakrztusił się krwią. Z rozbitych warg pociekła mu krew. Ból aż przygiął go do pościeli. - Bij - wyszeptał - i tak tu nic nie mam. Napastnik uderzył drugi raz i powiedział znowu spokojnie: - Mamy mało czasu. Daję ci dziesięć sekund. Albo otworzysz sejf, albo z nią koniec. - Wskazał głową na kobietę. Mówiąc to, znowu skierował światło latarki na leżącą.

Drugi z napastników przyłożył jej ostrze noża do twarzy. Mężczyzna patrzył przerażony. Z ust ciekła mu krew. Szybko oddychał. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale kobieta krzyknęła zduszonym szeptem. - Nie mamy nic w domu... Stojący nad nią napastnik złapał ją lewą ręką za włosy. - Zrób jej tak jak na tym filmie - zarechotał bandyta stojący nad jubilerem. Mężczyzna przeciął nożem koszulę. W dziurze ukazała się naga pierś. Przeciągnął ostrzem. Trysnęła krew. Kobieta krzyknęła przeraźliwie. - Ładnie sterczy. Mam teraz sutek - zarechotał. - Albo całą odetnę na pamiątkę. - Puść ją - jęknął jubiler. - Dostaniecie wszystko, co mam. Ale ją puść natychmiast, bo nic nie dam. - Dasz, dasz. I ona by dała - zarechotał rubasznie - żeby nam nic nie dać. Ale ty dasz... Bo ci żal tej pulardy. Jubiler odrzucił kołdrę i wstał z łóżka. Napastnik trzymał lufę pistoletu przy jego plecach. Mężczyzna podszedł do ściany. Zdjął obraz. W ścianie znajdowały się drzwiczki do niewielkiej metalowej skrzynki. Ustawił na tarczy hasło i otworzył. Napastnik odepchnął go od ściany. Wygarnął całą zawartość sejfu do niewielkiej torby. Zamknął sejf. - Kładź się - wskazał pistoletem łóżko. - Na brzuchu! Drugi kończył już wiązać w tym czasie kobietę. Odchodząc, klepnął ją po pośladkach. Pierwszy szybko związał jubilera. - Jeżeli przez najbliższe pół godziny piśniesz choćby słowo, jutro spalimy ci dom. - Sięgnął po słuchawkę stojącego obok telefonu. Zniszczył ją jednym uderzeniem o kant stołu. Zgasili latarki i szybko wyszli z pokoju. W ciemności rozległ się cichy płacz kobiety. - Zabrali i ten mamusi... z fałszywym brylantem - powiedziała z żalem. Kawalkada wozów cyrkowych jechała wzdłuż ulicy przy molo i sopockiego Grand Hotelu. Z jednego z nich podczas jazdy wyskoczyła drobna, szczupła blondynka i tuż za nią postawny mężczyzna. Zatrzasnęli drzwi i skierowali się w stronę plaży. Po chwili biegli ku morzu. Widok wody napawał ich radością. Roześmiani, trzymali się za ręce.

Wyglądali jak para zakochanych na plakacie. Usiedli w pustym koszu. Nikogo jeszcze nie było na plaży. Kasia wysoko podciągnęła spódnicę. Miała zgrabne smukłe uda. Nagle zerwała się, przewróciła kosz i wskoczyła na górę. - Nie wygłupiaj się - krzyknął przygnieciony koszem Adam. Kasia zaczęła tupać w wiklinową obudowę. - Puszczę cię, jak mi się zaraz oświadczysz. Kucnęła i zaczęła pięściami walić w kosz. - Dobra, ożenię się z tobą, ale najpierw muszę stąd wyjść, i to cały. Kasia zeskoczyła na piasek. Spod kosza, otrzepując ubranie i przecierając oczy podniósł się Adam. Rzuciła mu się na szyję i zaczęła go całować. Oboje wystawili twarze do słońca. Nie odwracając się do Adama, zapytała niby mimochodem. - Byłeś znowu ostatnio u Kostka? - Uhm - mruknął i spojrzał na nią uważnie, zaniepokojony pytaniem. - Nie musisz mieć żadnych wyrzutów. To w końcu ja wybrałam... - Wiem - mruknął niechętnie. - Ale z jego sercem jest coraz gorzej. Kasia otworzyła szeroko oczy, spojrzała na Adama, rozejrzała się po plaży i jednym ruchem zdjęła sweterek. Adam zachmurzył się. Nie miała nic pod spodem. Odchylając się głębiej, powiedział przez zaciśnięte zęby, rozdrażniony. - Nie zachowuj się jak dziwka. Ubierz się. Speszona, pospiesznie włożyła sweter. Spojrzała jak skarcona dziewczynka i cmoknąwszy Adama w policzek, wystawiła twarz do słońca. W zapadającym zmierzchu rozświetlone wejście do cyrku pełne było ludzi. Głośna muzyka, napisy ułożone z żarówek, wszystko to dawało specyficzny koloryt cyrku. Tusz orkiestry rozległ się stłumiony płótnem namiotu. Wyłowiony światłem na wysokiej galeryjce konferansjer zapowiadał kolejny numer programu. - A teraz... najwspanialszy numer z naszego repertuaru. Skok śmierci. Kobiety o słabych nerwach prosimy o zamknięcie oczu. Potrójne salto woltyżerki Katarzyny Melion, zwanej przez kolegów Kasią Balu. Występ bez zabezpieczenia. Prosimy nie klaskać podczas występu. Orkiestra zaczęła crescendo. Warkot perkusji wzmocniony miotełkami budował

napięcie. Artyści rozpoczęli występ. Stojący tuż za kurtyną oddzielającą arenę od zaplecza stary mężczyzna z potwornie pomarszczoną twarzą patrzył uważnie na ćwiczących artystów. - Setny numer dzisiaj - powiedział ktoś z tyłu. - No i chyba setna noc miłości narzeczonych - zachichotał damski głos. - Kasia coraz sprawniejsza... - Co masz na myśli? - dwuznacznie zawiesiła głos kobieta. Starzec obejrzał się niechętnie za siebie. - Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie nie- szczęście. W cyrku Staniewskich zginęła woltyżerka... - zaczął opowieść. - Jabłuszko, Jabłuszko - powiedziała jedna z czekających na występ dziewcząt. - Ty ciągle tylko o śmierci albo o Piłsudskim. Mężczyzna uśmiechnął się smutno i przytrzymując kurtynę, by lepiej widzieć występ Kasi, powiedział bardziej do siebie: - Bo jak się raz zacznie myśleć o śmierci, to potem nigdy nie można przestać. Orkiestra przestała nagle grać. Na widowni zapanowała kompletna cisza. Woltyżerka oderwała się od trapezu i spadała w dół. W ostatnim momencie, kiedy wydawało się, że nic jej już nie uratuje, z ciemności pojawił się na rozkołysanym trapezie partner. Chwycił ją prawie nad samą ziemią i zabrał z powrotem w górę. Burza oklasków wypełniła cyrk. Stary człowiek odetchnął z ulgą i cofnął się na zaplecze. - Powinni to jednak robić nad siatką - mruknął - ale tłum lubi to nasze igranie ze śmiercią. Za to płacą... A Kasia coraz piękniejsza. Kasia wolno zmywała szminkę z twarzy. Była jeszcze w błyszczącym kostiumie. Adam stanął w drzwiach wozu. Uśmiechnął się. - Postanowiłem ci kupić prezent - powiedział uroczyście, siadając na wersalce. Zrzuciła kostium i sięgnęła po szlafrok. Naga wyglądała jeszcze atrakcyjniej. - Z jakiej okazji? - zapytała, wyglądając zza parawanu. - Z okazji naszych zaręczyn. - Adam - powiedziała zdziwiona, stojąc przed nim. - Napraw. - Tak - pokiwał głową, uśmiechając się do niej. - A zgodzisz się, żebym miała dziecko?

Adam przez chwilę nie odpowiadał. Wreszcie bez entuzjazmu kiwnął potakująco głową. Jubiler rozłożył bezradnie ręce. - Przykro mi, kilka dni temu zostałem obrabowany. Nic państwu nie mogę zaoferować. Może w przyszłym tygodniu. - To szkoda - uśmiechnęła się smutno Kasia. - Bo to miał być prezent zaręczynowy. Pech. - Byle tylko w tej sprawie - uśmiechnął się jubiler. - Kaziu, w takiej sytuacji nie możesz tak państwa wypuścić - z zaplecza wyszła żona jubilera. - Może skierujesz państwa do doktora Marczewskiego. Jubiler kiwnął głową. - Nasz znajomy wrócił niedawno z zagranicy i ma do sprzedania trochę znakomitej starojapońskiej biżuterii. Gdyby państwa to interesowało, mogę zadzwonić. Ale to bardzo drogie rzeczy -uprzedził. Kasia spojrzała przymilnie na Adama. - Nikt by nie miał nic podobnego. Nawet Żula konferansjerka. - Chodzi ci przede wszystkim" o to, żeby żadna nie miała - uśmiechnął się Adam. - Pan będzie uprzejmy zadzwonić. - Kogo mam zapowiedzieć? - Inżynier Turczyn - powiedział Adam. Kasia zaskoczona spojrzała na Adama. Kiedy wyszli na ulicę, starając się mówić najła-godniej, zapytała: - Wstydzisz się tego, co robisz? Własnego nazwiska? Adam odwrócił wzrok i dopiero po chwili odpowiedział: - Brzmi to lepiej, a poza tym po co obcy mają wiedzieć, kto kupuje. Będą się zastanawiać, skąd cyrkowiec ma na to pieniądze. Wiesz, wydziały finansowe... Po co mu moje prawdziwe nazwisko? Kasia spojrzała na Adama w milczeniu. Po chwili wzięła go pod rękę i skierowali się ulicą w dół, w stronę molo. W drzwiach niewykończonej jeszcze willi powitał ich starszy korpulentny mężczyzna. Przeszli do saloniku pełnego japońskich bibelotów. Ściany zdobiły obrazy i

makaty. Gospodarz z zainteresowaniem przyglądał się Kasi. Chociaż ubrana w nie najlepszym guście, trochę wyzywająco, wyglądała jednak atrakcyjnie. Lekarz usadowił ich w głębokich fotelach i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Z ozdobnej serwantki stanowiącej zarazem mały sejf wyjął czarne pudełeczko. - Proszę. - Podał Kasi, podnosząc wieczko. - Rubiny oprawione w złoto. Unikat. To wspaniała lokata pieniędzy. Na ciemnym aksamicie etui leżały dwa ozdobne kolczyki przedstawiające głowy węża trzymające w paszczach kolorowe krople krwi. - Niebrzydkie cacko - powiedział powściągliwie Adam. - Będzie pani w nich nadzwyczaj do twarzy, proszę - uniósł lekko włosy Kasi, przymierzając kolczyk do ucha. - Przymierz sama, Kasiu - burknął Adam. Kasia wyjęła drugi z pudełka i przymierzyła oba. Podeszła do dużego lustra w złoconych ramach. Obracając głowę, przyglądała się zadowolona. Odwróciła się do Adama, oczekując decyzji. - Ile to ma kosztować? - spytał, nie patrząc. - W stosunku do ich rzeczywistej wartości mało. Teraz raczej nikt nic nie sprzedaje, ale... potrzebuję szybko gotówki, dwieście pięćdziesiąt tysięcy. I dzisiaj chcę to sprzedać. - Dwieście trzydzieści - zaproponował Adam. - Niestety, muszę mieć jutro rano dwieście pięćdziesiąt. Kończę budowę. Kasia rozczarowana zdjęła kolczyki i odłożyła je do pudełeczka. Patrzyła na Adama wyczekująco. ' - Niech będzie. Przy sobie mam sto tysięcy. Resztę wpłacę panu wieczorem, powiedzmy, w Grand Hotelu. Trzeba oblać taką transakcję - uśmiechnął się. Lekarz spojrzał trochę zaskoczony. Kasia ponownie wzięła kolczyki, oglądając je z rozradowaniem. - Naturalnie kolczyki zostaną u pana - dodał Adam. Mówiąc to, wyjął z kieszeni plik tysiąc-złotowych banknotów. Doktor odetchnął ze źle skrywaną ulgą. - Może ja panu pokwituję? - sięgnął po długopis.

- Panie doktorze, Jesteśmy dżentelmenami - powiedział Adam, źle akcentując to słowo i unosząc ręce gestem protestu. - Jesteśmy więc umówieni o dziesiątej w Grandzie. Tak? Wszyscy wstali. Siedzieli przy stoliku w głębi sali. Doktor Marczewski schował kopertę z pieniędzmi. - Niech pani zaraz je założy - powiedział do Kasi. - Nawet się już przeczesałam - uśmiechnęła się i założyła kolczyki. Upięte do góry włosy odsłaniały uszy. - Wspaniale - ucałował rękę Kasi. - Czy mogę dostąpić zaszczytu i zatańczyć z panią w tych kolczykach jako pierwszy? Adam kiwnął głową. Kasia wstała i skierowała się w stronę parkietu. - Cieszę się - powiedziała Kasia, kiedy zaczęli tańczyć - że mam coś, czego nikt nie ma. - To mogę pani zagwarantować. - Doktor objął Kasię mocno. Był od niej trochę niższy. Kasia chciała zachować pewien dystans, ale doktor był zbyt natarczywy. Patrzyła na niego z góry, trochę z politowaniem. Obejrzała się w stronę Adama. Nie było go przy stoliku. Mocno roznegliżowana piosenkarka zaczęła śpiewać refren. Po chwili obok orkiestry pojawiła się striptizerka. Powitały ją oklaski. Doktor co rusz zerkał na Kasię, a może bardziej w jej dekolt. Rozbawiony opowiadał o Japonii: - Ich precyzja jest czasami przerażająca. Na przykład fabrykę lakieru zbudowali na morzu, żeby uniknąć zapylenia, a pociągi to, jak mówi mój siostrzeniec, mózg staje. Marzenia o zbudowaniu Japonii w Polsce są tak śmieszne, jak tworzenie u nas agencji astronautycznych. No, ale na mnie czas. Jutro mam dyżur... - Doktor wstał, chcąc się pożegnać. - To jeszcze pożegnalne tango z nową właścicielką kolczyków. Kasiu... - Adam zdążył powrócić do stolika i gestem wskazał na doktora Marczewskiego. Kasia ze źle skrywanym brakiem entuzjazmu poszła na parkiet. W willi doktora Marczewskiego we wszystkich oknach paliło się światło. W przejściu między kuchnią a przedpokojem leżała na ziemi młoda dziewczyna.

Ubrana była w szlafrok. W głębi obszernego hallu doktor Marczewski rozmawiał przez telefon. - Żyje, ale pełna utrata przytomności. Ciężki uraz czaszki. Słuchał chwilę. - Tak, rozumiem. Czekam. Leżąca na ziemi poruszyła się. Z nosa ciekła jej krew. Doktor położył słuchawkę i podbiegł do gosposi. Wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko. Dziewczyna jęczała. - Mów. Co się stało? - Skończyłam zmywać, wyjęłam pranie i słyszałam... żeś przyszedł... ale nie zapalił światła - mówiła z trudem, łapiąc się za głowę. - Zapytałam, czy ziółka... Nic nie odpowiedziałeś... więc wstałam... zapaliłam światło... i wtedy... Miał czarną twarz, był w berecie i walnął mnie... Oj... - Znowu przymknęła oczy z bólu i straciła przytomność. - Zaraz będzie pogotowie. I przy lekarzu mów mi „panie doktorze". Wstał i przeszedł do saloniku. Serwantka była otwarta. Widać było pusty sejf. Z sąsiedniego okna wyglądali zaciekawieni sąsiedzi. Przed domem do karetki wsuwano nosze z ranną gospodynią doktora. Obok stał radiowóz. W saloniku Marczewski relacjonował dwóm funkcjonariuszom przebieg wieczoru. - Nic poza tą biżuterią - rozłożył bezradnie ręce. - To była lokata. Wszystko, co zarobiłem przez sześć lat w Japonii. - Czy podejrzewa pan kogoś? - Nie. Z nikim nie utrzymuję kontaktów. Za gosposię ręczę. Gdyby była w zmowie, nie pobiliby jej tak okropnie. Milicjant skrzywił się z powątpiewaniem. - Czy wiedziała, gdzie przechowuje pan biżuterię? - Nie. - Zamki przy serwantce i przy drzwiach nie zostały uszkodzone? - Nie. To wspaniałe japońskie... patentowe z gwarancją. - Klucze miał pan cały czas przy sobie? - Tak.

- Jak pan spędził wieczór? - Ze znajomymi. Byliśmy na kolacji w Grandzie. - Czy wychodzi pan często wieczorami? - Bardzo rzadko. - Co to za znajomi, doktorze? - Inżynierostwo... Niedawno ich poznałem. Ot, luźna znajomość. - Nazwisko? Skąd pan ich zna? - Oni nie mogą mieć z tym nic wspólnego, panie poruczniku. Oboje byli ze mną przez cały wieczór. Sympatyczne małżeństwo. - Chciałbym jednak wiedzieć, skąd pan ich zna i jak się nazywają. - Zawarłem z nimi znajomość za pośrednictwem jubilera. Inżynier chciał sprawić żonie jakiś oryginalny upominek. Kupił ode mnie kolczyki. Wieczorem w Grandzie oblewaliśmy transakcję. - Ich nazwisko, doktorze. Jakieś bliższe dane. - Inżynier Turczyn. Zona Katarzyna. - Czy ktoś z nich nie opuszcza lokalu? - Byliśmy razem przez cały wieczór. - Gdzie mieszkają? - Nie wiem. - Gdzie pracują? - Też nie wiem. - Lekarz bezradnie rozłożył ręce. - To takie japońskie... zwyczaje? - powiedział przysłuchujący się dotychczas rozmowie cywil. Nie ukrywał w głosie drwiny. - No, wie pan - lekarz zrozumiał ironię - ludzie w pewnych sferach już przestają robić ceregiele - powiedział śmiesznie wyniosłym tonem. Milicjant oglądając coś na ścianie, powiedział z udawaną skromnością: - Nie wiem, o jakich pan sferach mówi. Mnie się raczej zawsze wydawało, że właśnie w pewnych sferach zachowuje się pewne formy. Bo na mój niuch po prostu pił pan z łobuzami. Wie pan, na przykład mój wuj był prostym człowiekiem, a nie mogę sobie wyobrazić, żeby pił wódkę z człowiekiem, o którym nie wiedział, gdzie mieszka, co robi i na dobrą sprawę, jak ma na imię.

Zegar wydzwonił godzinę jedenastą. Księżyc ginął chwilami za ciężkimi zwałami chmur. Budynek plebanii, biały z czerwoną dachówką, położony był poza miasteczkiem, tuż obok niewielkiego cmentarza. Dzwonnicę i wieżę kościoła otaczały rusztowania. Obok, przy stercie cegieł stała betoniarka. Tuż przy wjeździe na teren plebanii znajdował się słup telefoniczny. Ksiądz Łazaryk odłożył książkę do nabożeństwa, zgasił światło i ułożył się do snu. W przestronnej wyłożonej cegłami kuchni krzątała się jeszcze przy robocie starsza kobieta. Starła ścierką blat stołu i zajrzała do sąsiadującego z kuchnią pokoju. Na tapczanie spała czteroletnia dziewczynka. Dziecko było niespokojne. Oddychało nierytmicznie. Nerwowo ruszało rączkami. Gospodyni podeszła bliżej i poprawiła kołdrę. Z czułością patrzyła na małą. Obok stał bucik ortopedyczny z metalowymi prętami do usztywniania nogi. Kobieta wolno przymknęła drzwi i wyszła z pokoju. Z daleka dochodziło szczekanie psa. Nagle tuż przy plebanii pojawiła się postać w płaszczu i berecie. Mężczyzna szybko wspiął się po słupie i dwoma ruchami kombinerek przeciął druty biegnące w stronę plebanii. Równie szybko zsunął się na dół i znikł w cieniu bramy prowadzącej na teren ogrodu. Wpadające z kuchni światło rozpraszało mrok w pokoju, gdzie spała dziewczynka. W tym momencie za oknem ukazała się zdeformowana naciągniętą pończochą twarz. Wykrzywione wkładką kauczukową usta w świetle padającym z kuchni czyniły z twarzy przerażające monstrum. Po chwili tuż obok pojawiła się druga postać. Dziewczynka rzuciła się przez sen. Obudziła się i ciężko oddychając, usiadła na łóżku, tyłem do okna. Tymczasem w kuchni kobieta rozłożyła papier i zabierała się do pisania listu. Kiedy rozległ się przeraźliwy krzyk dziecka, zerwała się, przewracając krzesło, i pobiegła do pokoju. Chwyciła dziecko na ręce, próbując je uspokoić. - Babciu, babciu - powtarzała rozpaczliwie mała. Spazmatyczny krzyk ucichł na moment. Wtedy rozległo się ostre pukanie do drzwi wejściowych. Kobieta położyła dziecko na tapczanie, zapaliła światło i wyszła do

przedpokoju. - Kto tam? - zapytała. - Czy zastałem księdza Łazaryka? - usłyszała dziwnie zniekształcony, aż trudny do zrozumienia głos. - Ksiądz jest chory i już śpi - powiedziała kobieta i cofnęła się do mieszkania. - Nazywam się Nowak. Ksiądz mnie dobrze zna. Wyszedłem ze szpitala, nawet ciężko mi jest mówić... Bardzo proszę... Muszę zobaczyć się z przewielebnym księdzem. Kobieta sięgnęła do zasuwy, ale nie otworzyła drzwi. Z pokoju znowu rozległ się płacz dziecka. Stojący za drzwiami znowu ostro zastukał. - Potrzebuję pomocy księdza, proszę mnie wysłuchać. Kobieta spojrzała w górę w stronę drzwi na piętrze, prowadzących do sypialni. Nie wiedziała, co robić. - Nie może pan przyjść jutro rano? Jest już późno. - Jestem przejazdem. Jestem chory. Zaraz sobie pójdę. - Pani Leokadio, niech pani otworzy - usłyszała z góry głos księdza. - Nie można tak z ludźmi. Już wstaję. Ksiądz Łazaryk zapalił nocną lampkę i z trudem usiadł na łóżku. Sięgnął po leżący w nogach szlafrok i zaczął się ubierać. Postawny, siwy, ruchy miał jeszcze energiczne. Nie wyglądał na swoje siedemdziesiąt dwa lata. W tym momencie drzwi otworzyły się z impetem. Do pokoju księdza wpadł zamaskowany bandyta, trzymając za włosy przerażoną gospodynię. - Spokojnie. Żadnych hałasów. Gdzie są pieniądze i dolary? - Nie mam żadnych dolarów i nie będę spokojny. Ksiądz wstał i sięgnął po stojący obok ciężki, ozdobny krucyfiks. Napastnik milczał przez chwilę. Speszyło go zachowanie proboszcza. - Daję księdzu dziesięć sekund. My nie mamy czasu. Gdzie są dolary? - Nie bałem się w czasie wojny, nie zastraszyło mnie UB, to i ty mnie, gnojku, nie wystraszysz. Puść ją! To biedna, nieszczęśliwa kobieta. Ksiądz zamachnął się, jakby szykując do ataku, i zrobił krok do przodu. Napastnik strzelił nagle ostrzem noża sprężynowego i przyłożył go do szyi gospodyni.

- Najpierw ona, a potem ta mała na dole. Ma chyba słabe nóżki!? Łatwo je połamać. Co z małą? - zawołał głośniej, nie odwracając wzroku od księdza. Z dołu rozległ się przeraźliwy krzyk dziecka. - Zostały trzy sekundy. Gdzie pieniądze? Dostałeś dolary na remont kościoła. Ksiądz nie odpowiadał. Z dołu znowu rozległ się spazmatyczny krzyk dziecka. Wśród szlochu słychać było wołanie. - Babciu, babciu, boli!... Ksiądz stał bez ruchu. Po chwili powiedział wolno, zrezygnowany, a zarazem rozzłoszczony własną bezsilnością. - Stoisz na nich, skurwysynie. Ksiądz zrobił krucyfiksem znak krzyża i powiedział cicho: - Odpuść mi, Panie, to przekleństwo. Napastnik pchnął gospodynię tak, że upadła aż pod nogi księdza. - Tylko bez kawałów. Kolega jest na dole - dodał znacząco. - Poprawił szybkim ruchem wysuwającą mu się z ust gumową wkładkę. Pod nogą zastukała luźna klepka. Schylił się i nie spuszczając wzroku z księdza, macał po podłodze. Na rękach miał czarne rękawiczki. Wreszcie ostrzem podważył deseczkę. We wgłębieniu leżały pieniądze. Napastnik szybko przeliczył banknoty. Były równo złożone i owinięte wstążeczką. W gabinecie Wołczyka trwała narada. - No to mamy kolejny. - Major rzucił na stół dalekopis. - Okrutnie obeszli się z dzieckiem, wnuczką gospodyni. Myślę, że po następnym, moje orły, zmienią wam szefa. Sprawa była dyskutowana już na kierownictwie. Przez chwilę w pokoju panowała denerwująca cisza. - Chyba że może sami przestaną... W sumie mają już w biżuterii i gotówce przeszło pięć milionów. Nie mówiąc o dolarach, ludzie z zasady zaniżają kwoty podczas zeznania. Weźcie się za to ostro. Tą plebanią zajmij się, Sławek, osobiście, żeby nie było gadania. - Penetrowaliśmy środowisko paserów. Mam takie małe zahaczenie od TW. Konstanty Szczerbie zwany Kostkiem. - Sławek położył na stole zdjęcie. - Od pięciu lat nieczynny, a żyje jak król.

- Ma po prostu dostawców, o których nie wiecie - major stwierdził to jak rzecz oczywistą. - A jak widzicie sprawę tego lekarza z Japonii? Skąd wzięli klucze do mieszkania? - Może współdziałał z nimi ktoś z personelu szpitala. Może ktoś z kolegów doktora Marczewskiego - z ogromną pewnością siebie powiedział Jaszczuk. - Siostra przełożona razem z ordynatorem - mruknął Sławek pod nosem. - Dlaczego wykluczasz szpital? - Major uniósł brwi. - Bo to by świadczyło, że akcja była przygotowywana wcześniej. A doktor twierdzi, że tych dwoje poznał przypadkowo tego samego dnia. - No tak - Jaszczuk od razu zmienił front. - Zwłaszcza pewny jest fakt, że nie mogli zdobyć kluczy. Doktor miał je cały czas przy sobie. - Zaraz, a gdzie je miał? - zainteresował się major. - W płaszczu. A płaszcz był w szatni. Przestępca... miał dość czasu, żeby je zabrać, dokonać rabunku i oddać - powiedział Borewicz. - Niemożliwe - stwierdził autorytatywnie Jaszczuk. - Sprawdzałem. Oboje podejrzani nie wychodzili z lokalu cały czas. Siedzieli z nim razem. - No dobrze, ale jeśli byli wspólnicy? - upierał się Borewicz. - Gosposia przed śmiercią zeznała, że był jeden. Drugi może pilnował doktora, dając czas kompanowi na robotę. Nie mogło tak być? - A skąd klucz? Szatniarz? Skąd mógł wiedzieć? - Jak wisiały płaszcze? Na jednym numerku? - zapytał Sławek. - Tego nie wiemy. - Jaszczuk popatrzył na Sławka bezradnie. - Nie pomyślałem o tym - mruknął Sławek. - „Inżynier" bierze z szatni płaszcz - zaczął rozważać na głos - nie swój. Wiadomo, że kluczy nikt nie nosi w spodniach. Daje je wspólnikowi, za godzinę odbiera... Fakt. Robi to wtedy, kiedy na przykład doktor tańczy z tą babą. Podobno ładna. Jak wisiały płaszcze? - Sławek poderwał się od stołu. - To może być klucz do sprawy. Za moment wrócę. W pokoju obok sali operacyjnej ktoś odebrał dzwoniący długo telefon. Operacja dobiegała końca.

- Skończysz sama? - zapytał doktor Marczewski asystującą mu lekarkę. Kiwnęła potakująco głową. Marczewski ściągnął maskę i skierował się do pokoju obok. - Do pana. - Pielęgniarka podała mu słuchawkę. - Marczewski. Słucham? - powiedział i podszedł do biurka. - Dzień dobry, panu, doktorze. Porucznik Borewicz z Warszawy. Mam pytanie. Czy może pan pamięta, jak wisiały płaszcze w szatni tamtego wieczoru? W Grandzie. - To ważne? - Tak. Lekarz przez chwilę usiłował sobie przypomnieć. - Przyszedłem pierwszy... Inżynier wziął ode mnie numerek... Powiedział, że nie ma wolnych i jeśli pozwolę, powieszą swoje płaszcze na moim. - Czy oddał panu numerek po powrocie z szatni? - Nie. Wychodziliśmy razem. On odebrał płaszcze. - A klucze od mieszkania i sejfu miał pan w kieszeni płaszcza? - Tak. Nie rozumiem jednakże... - Dziękuję, doktorze. To wszystko, co chciałem wiedzieć. Do widzenia. Marczewski odłożył słuchawkę, uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Spojrzał na siedzącą obok pielęgniarkę. - Zna pani najkrótszy dowcip o milicjancie? - Nie. - Milicjant idzie po ulicy i myśli - uśmiechnął się. Dziewczyna popatrzyła na lekarza w milczeniu. - Nie śmieszne? - zdziwił się doktor. - Mój mąż jest dzielnicowym - powiedziała lodowato. Zakrystia urządzona była bardzo skromnie. Przez gotyckie okna w grubych murach wpadało niewiele światła. Borewicz siedział w płaszczu przy szerokim stole. Ksiądz Łazaryk oparty o szafę z księgami nie krył niechęci. - Z trudem szło mu spisanie moich zeznań... Tydzień minął. A wy, jakby komu kurę ukradli... No cóż! To przecież tylko plebanię okradli. To nie KW...

Sławek słuchał księdza, przeglądając leżące na stole papiery. Wziął do ręki egzemplarz ankiety opatrzonej nagłówkiem „Protokół przesłuchania przedślubnego". Spojrzał na tytuł. Zrobił zdziwioną minę i odłożył papiery na biurko. Zaskoczyło go to sformułowanie. - Cóż towarzysza milicjanta tak dziwi? - ksiądz zauważył jego zainteresowanie. - Nie wiem jak ksiądz, ale ja w partii nie jestem, więc po co te złośliwości. Ze ksiądz za naszym resortem nie przepada, to już wiem. A po prostu zaskakujące są słowa „protokół przesłuchania" w połączeniu z miłością, z którą kojarzy się ślub. Albo chociaż powinien się kojarzyć. Zwłaszcza jeśli chodzi o przesłuchanie przed. - Pan żonaty? - ksiądz jakby na chwilę zrezygnował z uszczypliwości. - Byłem. - Czyli rozwodnik. A i ślub pewnie tylko w magistracie. - Nie. Kościelny. - Wolno wam? - szczerze zdziwił się ksiądz. - Orderów za to nie rozdają, ale żyjemy w kraju w końcu katolickim... Nie chciałbym stwarzać wrażenia, że co drugi z nas był ministrantem i że przy każdej komendzie wojewódzkiej mamy kółko różańcowe... Chociaż znam jednego, co by się nadawał. Są i tacy. Ja po prostu nie lubię robić z siebie wariata. Napisałem do episkopatu. Moja żona była wierząca - Sławek uśmiechnął się smętnie - i dostała ze mną ślub kościelny oficjalnie jako z niewierzącym. Byłem osobą towarzyszącą, tak to się nażywa. Po prostu nie lubię oszukiwać. Nawet nie swojego Pana Boga. Tak że może i ksiądz odłoży na bok swoje animozje i porozmawia ze mną szczerze o tych dolarach. Nie pracuję w wydziale finansowym. Mam złapać złodzieja i tylko to mnie w tej chwili obchodzi. Ilu ich było? Ksiądz przez chwilę milczał. - Przecież i tak ich nie znajdziecie - burknął znowu opryskliwie. Sławek z trudem opanował ogarniające go zniecierpliwienie. W tym momencie uchyliły się drzwi i gospodyni wniosła na tacy szklanki z herbatą, konfitury i ciasto. Ksiądz spojrzał zdziwiony. Gosposia niezra-żona reakcją proboszcza powiedziała karcąco: - Z Warszawy aż jechał. A to domowe, smo-rodina - wyjaśniła Sławkowi. Po

chwili spojrzała znowu na księdza i dodała strofującym tonem: - A o dolarach to każde dziecko we wsi wie. Wystarczyło, że do knajpy poszedł, to ta szcze-żuja za ladą wszystko mu wyklepała. - Znowu pani podsłuchiwała - powiedział ksiądz z wymówką. Wzruszyła ramionami. - Niech pan sobie nie bierze do serca tego, co ksiądz mówi. W pięćdziesiątym pierwszym miał wyrok śmierci. Cztery lata się przesiedział - tłumaczyła łagodnie. - Po prostu was nie lubi. - Uuu - Sławek z podziwem popatrzył na księdza. - To nieźle ksiądz musiał podziałać. Księży rzadko wsadzali nawet wtedy. - Na baczność byś przede mną stawał. Majorem byłem. Ale nie tym waszym - znowu wpadł w swój ton. - No... domyślam się - uśmiechnął się Sławek. - I dopiero w pięćdziesiątym pierwszym księdza dopadli? - zapytał zdziwiony. - Dobry byłem. Z Młotem chodziłem. Więcej ci powiem. W czterdziestym czwartym trzech enkawudzistów tu u mnie spało i takie same smorodiny z czajem na prykusku pili. Tyle że ona była młodsza. Ale zawsze taka wścibska baba. Tylko później się tak wszystko porobiło. - Popatrzył przez chwilę na Sławka. - Ale z tym ślubem toś mnie chłopcze zaskoczył. To ty i chrzczony jesteś - prawie oburzony stwierdził ksiądz. - A jestem - przyznał się rozbawiony Sławek. - A co ksiądz myśli. A żona naszego komendanta to nie woziła dziecka aż pod Lublin do chrztu? - powiedziała już w drzwiach gospodyni. - A ten sekretarz, co go jeszcze przed Jaruzelskim zdjęli, to gdzie dziecko do komunii wywoził? Do dziadków aż pod Kazuń. - No i co ty na to? - Ksiądz z satysfakcją popatrzył na Sławka. Borewicz bezradnie rozłożył ręce. - Farbowane lisy trafiają się wszędzie. Po prostu firma, w której ksiądz pracuje, ma dwa tysiące lat, a nasza dopiero czterdzieści. Ale co my się tu mamy licytować. Ważne jest jedno. Musimy złapać tych dwóch. To tak szczerze, proszę księdza, jak partyzant z czekistą. Ile było tych dolarów i jakie.

Ksiądz namyślał się nad czymś. - A załatwisz, żeby mi telefon wreszcie zreperowali? - Załatwię. - Dużo. Dwadzieścia sześć tysięcy w banknotach studolarowych. Wszystko od byłych parafian z Ameryki. Na remont. I wiesz co? Nie chciałeś Pana Boga oszukiwać, to ci pomogę. - No i sobie też - wtrąciła gosposia. - Nie wtrącaj się. Pomogę wam. To były nowe banknoty, po kolei z jednej serii. Z portretami Franklina. A seria - zajrzał do księgi metrykalnej - B siedem jeden sześć zero zero siedem zero jeden A. Sławek szybko zanotował. - To ważne - powiedział z uznaniem. - Gdybyście częściej z nami współpracowali, byłoby mniej kłopotów. - Ma ksiądz na myśli złodziei czy polityków? - I jedno, i drugie - powiedział ksiądz rozbawiony. - A co do tych formularzy, to - machnął ręką - ona podsłuchuje, wy podsłuchujecie, ja przesłuchuję... Wszyscy się nawzajem szpiclują. Zdejmij ten płaszcz, zostaniesz na obiedzie. Może sobie jeszcze coś przypomnę - z rezygnacją powiedział staruszek. - I spróbujemy - uśmiechnął się - tegorocznej smorodinówki. - No i słusznie - rozległ się zza drzwi głos gosposi. - Nie ma na nią rady. - Ksiądz z oburzeniem walnął pięścią w stół. Sławek zostawił płaszcz w szatni. Obejrzał się za wychodzącym Andrzejem Kopiczyńskim, którego lubił i cenił. Wszedł na salę restauracji Klub Aktora. Ledwo zdążył zamówić obiad, kiedy stanął nad nim pijany Kazio Olbromski. - O - ucieszył się - Sławek nas przygarnie. - Pan - zawahał się - Borewicz - przedstawił go stojącej obok aż nieprzyzwoicie zgrabnej blondynce w nazbyt obcisłym sweterku, obcisłych spodniach i wysokich butach. - Lilka - bąknęła. Nie czekając na zgodę, Olbromski posadził ją przy stoliku. Sławek wstał i elegancko przywitał się z dziewczyną.

- Byliśmy razem na prawie. Tyle że on do końca, a ja bardzo krótko - wyjaśnił Olbromski, siadając. On wolał morderców, ja zgrabne dziewczy-ny - zarechotał z własnego dowcipu. Ale tylko on. Dziewczyna siedziała wyprostowana. Milcząca. Jakby nieobecna. - My szybko, Sławku. Bo zaraz mam koncert, o siedemnastej w Gwardii. Do niej możesz nic nie mówić. Niewiele kojarzy. Seks w najczystszej postaci. A może pójdziesz z nami? - Będziesz w tym stanie prowadzić imprezę? - zapytał Sławek. Sala Gwardii wypełniona była po brzegi. Nagły ryk ogarnął widownię. Na estradę w migającym świetle wszedł zespół. Olbromski stał z Lilką i Sławkiem przy wejściu. - Jak chcesz, to ją bierz - prawie zabełkotał. - Ja tu muszę dwa razy po dwie godziny odpierdolić. Ciao! - zabrał się i prawie się nie zataczając, stanął przy mikrofonie. Sławek spojrzał na dziewczynę. Miała ten sam niezmieniony wyraz twarzy człowieka nieobecnego. Rozejrzał się po widowni. Brudne, niechlujne nastolatki już wpadały w sztuczny trans podrygiwania. Na estradzie niechlujny solista ryczał coś do mikrofonu. Miał długie aż do ramion, rzadkie włosy. Wyglądał ohydnie. Sławek spojrzał na dziewczynę. Lilka pierwszy raz spojrzała na niego, jakby go dopiero teraz zauważyła. - Ma pan wyjątkowo chamowatego kolegę - powiedziała wolno jak najoczywistsze, mało znaczące stwierdzenie. Sławek przyjrzał się jej uważnie. Dziewczyna rozglądała się po sali. Patrzyła na występ z niesmakiem. - Myślę, że jeśli powstanie zespół, który będzie się krótko strzygł i cicho grał, będzie rewelacja. Sławek spojrzał zaintrygowany. Odwzajemniła spojrzenie. - No to jak, „bierze" mnie pan? - zapytała z jakąś okrutną bezczelnością. Spojrzała na estradę i skierowała się do wyjścia. Za nimi huczał wzmacniaczami zespół zagłuszany rykiem widowni. Po chwili szli wolno wzdłuż budynku hali Gwardii. Na jezdni stały milicyjne pojazdy i gęste szeregi milicjantów. Przechodzący funkcjonariusz zasalutował na widok Sławka. -

Cześć - odpowiedział Sławek i spojrzał na dziewczynę. Nie zareagowała na to, jakby nie zauważyła. Szli chwilę w milczeniu. - Niech się pan nie krępuje, wiem, że jest pan gliną. Wsadził pan mojego narzeczonego. Dostał piętnaście lat. I tak mało, to wyjątkowa kanalia. Sławek patrzył na dziewczynę coraz bardziej zaintrygowany. - No to co? - zapytała. - Do siebie mnie pan boi się zaprosić, bo nie wiadomo, kiedy sobie pójdzie, lepiej do niej, będzie wtedy można wyjść, kiedy się zechce. No? - patrzyła na Sławka, gdy zatrzymali się pod światłami. Sławek uśmiechem usiłował pokryć speszenie. Dziewczyna patrzyła wyzywająco. - Mam w domu rosół z domowym makaronem. Zapraszam. Ale o dwudziestej drugiej będzie pan musiał sobie pójść. Jestem umówiona. - Bawiło ją speszenie Sławka. - Lubię rosół - powiedział niezwykle serio. - Zwłaszcza z domowym makaronem. Tylko mam jedną prośbę. Muszę obejrzeć Dziennik. Mieszkanie urządzone było z niezwykłym smakiem. Bardzo nowocześnie, ale wygodnie i przytulnie. Sławek oglądał stojące na półkach bibeloty. - No to mam się rozebrać, czy tylko zje pan rosół? - zapytała, stając w drzwiach. - Czy możemy poprzestać na rosole? Naturalnie z makaronem. Dziś - dodał znacząco. Uśmiechnęła się, odczytując aluzję. - Telewizor ma pan w sypialni. A jednak się pan wystraszył. Ale rozumiem pana - dodała ze zrozumieniem. Na niewielkim ekranie telewizora marki Sony Ciszewski kończył wiadomości sportowe. Na ekranie pojawiła się Marta Przybora. - Odczytam teraz komunikat. - Zaczęła. - „Poszukuje się mężczyzny, który przedstawia się jako inżynier Turczyn. Wiek około pięćdziesięciu lat, wzrost średni, włosy ciemne. Krępej budowy. Towarzyszy mu kobieta o imieniu Katarzyna. Wiek około trzydziestu lat. Włosy czarne, twarz pociągła, uzębienie pełne. Wzrost około metra sześćdziesięciu. Wymienieni w dniu jedenastym czerwca wieczorem przebywali w restauracji Grand w Sopocie. Komenda Stołeczna MO w Warszawie prosi osoby, które

się z nimi zetknęły, o nawiązanie kontaktu z nią lub z najbliższą jednostką Milicji Obywatelskiej. A teraz zapoznam państwa z pozycjami dzisiejszego wieczoru". Sławek wstał i zgasił telewizor. - Sprawa, którą pan prowadzi? - zapytała Lilka. Sławek nie wiedział, co odpowiedzieć. - Rozumiem. Pytania nie było. Rosół na stole - powiedziała już innym tonem. Olejowa lampka z poruszającymi się monotonnie podświetlanymi złotymi płatkami dawała niewiele światła. Lilka wstała. Naga była jeszcze zgrabniejsza. Włożyła szlafrok. Patrzyła na Sławka z ciepłym uśmiechem. Stanęła nad nim, poprawiła mu włosy. - Fajny jesteś - powiedziała jakoś dziwnie melancholijnie - ale teraz muszę wyjść. Po prostu do dziesiątej mała jest u znajomych. - Masz dziecko? - Tak. Sławek przez chwilę patrzył na nią w milczeniu. - Masz się ochotę zapytać, czy jestem mężatką? Nie. I nie byłam. - Sprawa, którą pan prowadzi? - zapytała Lilka. Sławek nie wiedział, co odpowiedzieć. - Rozumiem. Pytania nie było. Rosół na stole - powiedziała już innym tonem. Olejowa lampka z poruszającymi się monotonnie podświetlanymi złotymi płatkami dawała niewiele światła. Lilka wstała. Naga była jeszcze zgrabniejsza. Włożyła szlafrok. Patrzyła na Sławka z ciepłym uśmiechem. Stanęła nad nim, poprawiła mu włosy. - Fajny jesteś - powiedziała jakoś dziwnie melancholijnie - ale teraz muszę wyjść. Po prostu do dziesiątej mała jest u znajomych. - Masz dziecko? - Tak. ' Sławek przez chwilę patrzył na nią w milczeniu. - Masz się ochotę zapytać, czy jestem mężatką? Nie. I nie byłam. - Dlaczego mi to mówisz? - zapytał ostrzej, niż powinien. Wzruszyła ramionami i wyszła do łazienki. Sławek wstał. Zaczął się ubierać. Zamyślony, pchnął drzwi do sąsiedniego pokoju. Wnętrze mogłoby spełnić najśmielsze marzenia każdego dziecka. Wspaniale urządzony