07 zgłoś się
cykl książek o
poruczniku Borewiczu
Krzysztof Szmagier
Ślad rękawiczki
Na obrzeżach miasta stała duża willa. Nad drzwiami mimo środka dnia świecił
neonowy napis: „Pensjonat Pod Glicynią. Kolacje. Noclegi". Parking przed budynkiem
był pusty. Ogród pełen kwiatów i starannie przystrzyżonej zieleni sprawiał wrażenie
zadbanego. Brama wjazdowa była otwarta.
Na pierwszym piętrze szczupły wysoki mężczyzna wyjrzał na taras i zamknął drzwi.
W pokoju inny, drobny i dużo młodszy, w pośpiechu pakował walizki. Wtem na
korytarzu rozległy się kroki. Ktoś wchodził po schodach na górę. Jeden z mężczyzn oparł
się o drzwi i przytrzymał ręką klamkę. Nie zareagował na pukanie.
- Pani kierowniczko - rozległ się damski głos - dzwonił pan inżynier. Będzie po
dziewiątej.
Po chwili usłyszeli, jak kobieta schodzi po schodach. Młodszy z mężczyzn domknął
walizkę, robił to w pośpiechu, wyraźnie podenerwowany. Niespokojnie rozejrzał się po
pokoju.
Starszy kiwnął głową w stronę drzwi. Jego towarzysz postawił walizki w pobliżu.
- Spokojnie - szepnął i zaczął wycierać chustką sprzęty.
Kiedy skończył, podszedł do adapteru. Delikatnie uruchomił aparat i ustawił ramię w
przypadkowym miejscu na płycie. Po chwili rozległo się Tango Milonga. Mężczyzna
obrzucił pokój uważnym spojrzeniem. Obok stołu, na podłodze, leżała kobieta. Wokół
głowy rozlała się połyskliwa plama krwi.
Stojący przy drzwiach chłopak nie potrafił zapanować nad ogarniającym go dygotem.
Był bliski histerii. Mężczyzna pogroził mu palcem i wskazując na walizki, pokazał drzwi.
- Spokój, kurwa, Mały, bo zostaniesz tu razem z nią - rozkazał szeptem. - Bierz
walizki i cicho, wolno... do garażu - wyskandował.
Podszedł do leżącej i kopnięciem wsunął jej nogi pod stojącą w pobliżu kanapę.
Zabrali walizki, delikatnie zamknęli drzwi i starając się nie hałasować, ruszyli w stronę
schodów.
Kiedy mijali pokój znajdujący się przy schodach, dotarły do nich spazmatyczne jęki
dziewczyny. Mały zatrzymał się na chwilę zaintrygowany. Jęki stawały się coraz
głośniejsze.
- Jeszcze, jeszcze... Nie ruszaj... O tak - westchnęła głośno dziewczyna.
- Na dół - warknął towarzysz Małego.
Szybko zeszli po schodach.
W pokoju, z którego wyszli, dobiegały ostatnie akordy tanga. Po chwili muzyka
ucichła. Słychać było tylko jednostajny szum obracającej się płyty. Leżąca na podłodze
kobieta sprawiała wrażenie martwej. W ostatnim skurczu agonii drgnęły jej nogi,
chrapliwie westchnęła i znieruchomiała. Pokój wypełniał jedynie chrobot membrany na
obracającej się płycie.
Nastał wieczór. Deszcz padał równomiernie. Wycieraczki miarowo zgarniały wodę z
szyby. Z radia płynęła muzyka. Mężczyzna prowadzący samochód zmienił falę. Przez
moment szukał innej radiostacji. Zabrzmiał koncert fortepianowy Chopina.
- Raf, zgaś, do cholery, to rzępolenie - mruknął Mały.
Mężczyzna spojrzał na niego i wyłączył radio. W tym spojrzeniu było
zniecierpliwienie.
- Daleko jeszcze? - spytał podenerwowanym głosem Mały.
- Do kurwy nędzy, uspokój się wreszcie! - warknął kierowca. - Już niedaleko.
Wszystko w porządku.
W świetle reflektorów w ścianie drzew mignęła przecinka. Raf zatrzymał wóz, cofnął
i skręcił w prowadzącą przez las wyboistą, pełną głębokich kałuży, wąską drogę.
Samochód z trudem pokonywał trasę. Po chwili stanął. Zgasły reflektory. W świetle
maleńkiej żarówki palącej się przy przedniej szybie Raf szukał ręcznej latarki. Rozejrzał
się, nasłuchując. Otworzył kufer. Wyjął dwie walizki. Jedną podał chłopakowi. Mały, też
rozglądając się i nasłuchując, zrobił parę kroków, potknął się o korzeń i upuścił walizkę.
- Do cholery, weź się wreszcie w garść - syknął z wściekłością Raf.
Przyświecając sobie latarką, ruszyli z powrotem w stronę szosy. Na szybie
samochodu z impetem rozbijały się krople deszczu.
Po chwili zgasili latarki. Przed sobą mieli szosę. Deszcz padał coraz mocniej. Daleko
w dole widać było światła miasteczka. Podnieśli kołnierze i szybko ruszyli w tamtą
stronę. Przy szosie stał drogowskaz „Kosów 6 km".
W świetle reflektorów w ścianie drzew mignęła przecinka. Raf zatrzymał wóz, cofnął
i skręcił w prowadzącą przez las wyboistą, pełną głębokich kałuży, wąską drogę.
Samochód z trudem pokonywał trasę. Po chwili stanął. Zgasły reflektory. W świetle
maleńkiej żarówki palącej się przy przedniej szybie Raf szukał ręcznej latarki. Rozejrzał
się, nasłuchując. Otworzył kufer. Wyjął dwie walizki. Jedną podał chłopakowi. Mały, też
rozglądając się i nasłuchując, zrobił parę kroków, potknął się o korzeń i upuścił walizkę.
- Do cholery, weź się wreszcie w garść - syknął z wściekłością Raf.
Przyświecając sobie latarką, ruszyli z powrotem w stronę szosy. Na szybie
samochodu z impetem rozbijały się krople deszczu.
Po chwili zgasili latarki. Przed sobą mieli szosę. Deszcz padał coraz mocniej. Daleko
w dole widać było światła miasteczka. Podnieśli kołnierze i szybko ruszyli w tamtą
stronę. Przy szosie stał drogowskaz „Kosów 6 km".
Kiedy podeszli bliżej, z mroku zaczęły się wyłaniać zabudowania i magazyny
kolejowe. W oknach budynku stacji paliły się światła. Wokół panowała cisza. Zatrzymali
się w cieniu drzew okalających budynek dworca.
- Poczekaj tu i nie ruszaj się. I papierosów też nie pal - rozkazał Raf.
Postawił pod drzewem walizkę i ruszył w kierunku stacji.
W źle oświetlonej poczekalni siedziało kilka osób. Raf podszedł do kasy.
- Dwa do Krakowa. Pierwsza klasa. - Podał banknot przez małe zakratowane
okienko.
Kasjerka nie mogła widzieć jego twarzy.
- Zero dwadzieścia - powiedziała dziewczyna, wydając resztę. - Ma niewielkie
spóźnienie.
Mały nerwowo przechadzał się na zewnątrz, w końcu wyciągnął papierosa i zapalił. Z
ulgą się zaciągnął. Słysząc łomot drzwi prowadzących do poczekalni, rzucił niedopałek
na ziemię i przydeptał.
- Teraz ty. - Raf stanął w cieniu drzewa. Chłopak nie ruszał się przez chwilę.
- Czy to konieczne? - zapytał płaczliwie. - Żebym ja też?
Raf bez słowa pchnął go w stronę stacji.
Mały wszedł niepewnie do poczekalni. Rzucił okiem dookoła i podszedł do kasy.
Słysząc głośny płacz dziecka, niespokojnie obejrzał się za siebie. Siedząca pod ścianą
kobieta uspokajała niemowlę. Wreszcie odwróciła się do ściany, rozpinając bluzkę. Płacz
dziecka ścichł.
Chłopak podał kasjerce banknot.
- Dwa do Wrocławia. Pierwsza klasa.
Czekający pod drzwiami Raf wziął obie walizki.
- Idziemy - prychnął kroplami wody zwisającymi mu na wardze i nosie.
- Dokąd znowu chcesz iść? - Mały z niepokojem patrzył na Rafa.
- Musi być tu jakaś knajpa na tym zadupiu. Nie możemy tak sterczeć, to jeszcze
gorzej niż tam. - Wskazał na stację. - Trzeba wejść pod jakiś dach.
Czworokątny rynek miasteczka był pusty i ciemny. Z uchylonych okien restauracji
sączyła się muzyka. Szyby były zaparowane.
Kiedy weszli do środka, na parkiecie tańczyło kilka par. Pomieszczenie było małe,
większość stolików zajęta. Przy oknie w przejściu do drugiej sali zwolniło się miejsce.
Usiedli. Po chwili podeszła do nich kelnerka ubrana w bliżej nieokreślony strój
regionalny i przyjęła zamówienie.
Przy stoliku obok siedziało czterech mężczyzn i kobieta. Mieli już dobrze w czubie.
Kobieta głośno perorowała do siedzącego naprzeciwko mężczyzny, mocno przechylając
się w jego stronę. Nagle siedzący obok w milczeniu chłopak złapał mężczyznę za klapy.
Zaatakowany chwycił kufel, stłukł go o kant stołu i sterczącymi ostrzami zadał cios,
celując prosto w twarz. Chłopak krzyknął przeraźliwie. Zalany krwią przewrócił się na
stół. Mężczyzna z całej siły rzucił pozostałością kufla w okno, rozbijając szybę w drobny
mak. Złapał chłopaka za ramiona i pchnął wprost na Małego, który akurat wstawał od
stolika. Mały przewrócił się. Orkiestra przestała grać. Na sali zrobiło się przeraźliwie
cicho.
Raf doskoczył do Małego i pomógł mu wstać. Rozejrzał się wokół, by przywołać
kelnerkę. Jak najszybciej chciał wyjść z restauracji. Dziewczyna pobiegła jednak na
zaplecze, nie zwracając na nich uwagi. Raf rzucił pieniądze na stolik, złapał Małego za
łokieć, drugą ręką próbował zabrać walizki i ruszyli do wyjścia. W drzwiach lokalu
stanął milicjant. Funkcjonariusz wstrzymał go ręką.
- Nikt na razie nie opuszcza lokalu - powiedział stanowczo.
Szatniarz zamknął drzwi.
Ranny leżał na podłodze. Z pokiereszowanej twarzy lała się krew.
- Dzwońcie do szpitala - polecił szatniarzowi milicjant. - Jego na razie nie ruszać.
Proszę nie wychodzić. - Spojrzał groźnie na Małego i Rafa. - Złożycie, obywatele,
zeznania.
- Spieszymy się na pociąg - zaprotestował Raf.
- Na który?
- Na... połączenie z Wrocławiem.
- Godzina do odjazdu. Zdążycie.
- Myśmy nic nie widzieli - upierał się Raf.
- Proszę nie utrudniać. Wszyscy - milicjant popatrzył na dwóch podróżnych i gości
przy sąsiednim stoliku - proszę na zaplecze. Ty zostań tu przy nim - polecił kelnerce,
wskazując rannego. - Proszę za mną. Niech nikt na razie nie opuszcza lokalu - powtórzył
surowo do gości restauracji.
Mały był przerażony, rozglądał się bezradnie. Wreszcie wyczekująco wbił wzrok w
Rafa.
- To może my najpierw? - zaproponował Raf. Milicjant kiwnął potakująco głową.
Przeszli korytarzem łączącym salę z zapleczem.
Mały, bliski histerii, spojrzał na drzwi prowadzące na podwórze. Zdecydował się
błyskawicznie. Uderzeniem neseseru przewrócił milicjanta. Przeskoczył nad leżącym i
wypadł na zewnątrz. Zdezorientowany, nie wiedział, gdzie uciekać. To wystarczyło
powalonemu. Rzucił się w pościg. Dogonił Małego w bramie. Pchnął chłopaka i
przewrócił na ziemię. Trzasnęły kajdanki. Podniósł zbiega za kołnierz i popchnął w
stronę restauracji. Otrzepał mundur.
W sali ranny siedział już na krześle. Kelnerka i przygodni goście tamowali mu krew
obrusami. Miał pokaleczone czoło i policzki. Na szczęście oczy były całe.
- Jego szczęście, że Rogoziński był już nieźle przyprawiony - ktoś skomentował. -
Bo tak, to... zabiłby.
Milicjant popchnął skutego kajdankami Małego w stronę kancelarii i cofnął się do
szatni.
Kątem oka zauważył, że zwalisty portier siedzi okrakiem na Rafie. Mężczyzna
przyduszony do posadzki leżał nieruchomo. Szatnia pełna była rozgorączkowanych ludzi.
- Chciał prysnąć - wyjaśnił flegmatycznie pan Franuś. - Załóż mu pan bransolety.
Szarpliwy jest - dodał.
Milicjant patrzył zakłopotany.
- Mam jedne. - Speszony wskazał głową na Małego.
Po chwili zaświtała mu w głowie myśl.
- Puść go - powiedział do portiera.
Rozpiął jeden uchwyt na prawej ręce Małego i skuł go razem z Rafem. Kluczyk
schował do kieszeni.
- Mam prośbę - Raf zwrócił się uprzejmie do milicjanta. - Niedawno złamałem
prawą rękę, boli mnie jeszcze, czy mógłby pan przekuć mi na lewą? - wyciągnął prosząco
rękę. Funkcjonariusz spojrzał niezdecydowany.
- Tydzień temu zdjęli mi gips - "dodał Raf.
- No, dobra. - Funkcjonariusz zdjął mu kajdanki z prawej ręki i skuł lewą rękę z
prawą ręką Małego. - Dokumenty. - Spojrzał wyczekująco.
Mały i Raf bez słowa podali dowody osobiste. Milicjant schował je do raportówki.
- Przypilnuj ich - polecił portierowi i cofnął się na zaplecze.
W biurze siedział na krześle, przysypiając, Rogoziński. Funkcjonariusz sięgnął po
słuchawkę telefonu.
Przed restauracją zebrał się tłum gapiów. Sanitariusz wyprowadzał rannego do
karetki. Obok zatrzymał się milicyjny gazik. Siedzący koło kierowcy funkcjonariusz
wszedł do lokalu.
Rogoziński spał nadal w pokoju kierowniczki restauracji. Sierżant rozmawiał z
milicjantem z gazika.
- Rogozińskiego do domu. I rano niech się zgłosi. Tym razem nie ujdzie mu to na
sucho.
Po chwili spojrzał groźnie na Rafa i Małego.
- Bierzcie bagaże. W komendzie ustalimy, dlaczego wy tacy płochliwi. Nie lubimy
władzy ludowej? - zapytał takim tonem, że nie wiadomo było, czy żartuje, czy mówi
poważnie.
Po odjeździe karetki tłum przed restauracją powoli się rozchodził. Sierżant podszedł
do gazika. Otworzył drzwi z tyłu i kiwnął ręką. Mężczyźni nieporadnie wgramolili się na
tylne siedzenie. Sierżant usiadł z przodu.
- Na komendę - polecił kierowcy. Odwrócił głowę i otaksował wzrokiem
zatrzymanych.
- Nie do nas? - zdziwił się kierowca.
- Nie. Nerwowi coś za bardzo. - Sierżant sięgnął po papierosa. Ruszyli.
Po kilku minutach wyjechali z miasteczka na prosty odcinek drogi prowadzący do
szosy. W palcach sierżanta żarzył się papieros. Z szumiącego głośnika słychać było
zniekształcone rozmowy patroli. Padały kryptonimy.
Znowu zaczęło padać. Kierowca włączył wycieraczki.
Raf patrzył uważnie na sierżanta. Profil funkcjonariusza wyraźnie rysował się na tle
szyby. Nagle, jakby coś sobie przypomniał, bo wściekły spojrzał na siedzącego obok
Małego. Dał mu znak. Mały pobladł z przerażenia, ale skinął głową. Raf zacisnął usta i
znowu uważnie obserwował siedzących z przodu. Na poboczu mignął znak
sygnalizujący, że zbliżają się do szosy.
Raf powoli nieznacznie zaczął wsuwać z tyłu za pasek wolną od kajdanek rękę. W
pewnym momencie znieruchomiał. Sierżant strzepnął do popielniczki popiół, popatrzył
na nich badawczo i dalej wpatrywał się w drogę przed sobą. Raf nie przestawał
manewrować ręką. Milicjanci niczego nie podejrzewali.
Samochód zwolnił i skręcił w lewo na asfaltową szosę obramowaną krzakami. W tym
momencie Raf wyszarpnął pistolet. Lewą ręką zarepetował.
Dwa strzały buchnęły jeden po drugim. Samochodem zarzuciło na mokrym asfalcie.
Przez chwilę leciał bokiem. Raf przechylił się przez przednie oparcie. Szarpnął za ręczny
hamulec. Ciało kierowcy opadło na kierownicę. Sierżant poleciał głową do przodu. Gazik
zwolnił z piskiem opon, obrócił się prawie o sto osiemdziesiąt stopni, pochylony
przekoziołkował na dachu i znieruchomiał na boku z kołami do góry.
W samochodzie zapadła cisza. Mały, rozdygotany, z trudem opanowując wstrząsające
nim dreszcze, siedział z dziwacznie podkulonymi nogami. Raf otworzył drzwiczki i
skoczył na zewnątrz. Skuta ręka przytrzymała go jednak w wozie.
- Uciekajmy! - krzyknął.
- Nie... - Małego ogarnęła histeria, zaczął się trząść.
Raf skierował w jego stronę lufę pistoletu.
- Jużeś dziś dosyć, kretynie, narozrabiał - przełożył pistolet do ręki, którą był skuty
z Małym, i wolną walnął go z całej siły w twarz.
Mały na moment się uspokoił.
- Bierz walizki - wysyczał Raf i przechylił się przez oparcie. Złapał raportówkę za
pasek i szarpnął, by wyciągnąć ją spod leżącego bezwładnie ciała milicjanta. Zaskoczony
Mały upuścił walizki.
- Uważaj chociaż trochę, co ja robię. Pilnuj walizek, nic od ciebie więcej nie chcę.
Odpowiadasz za to tym swoim zasranym łbem. Weź się w garść, bo nie wyjdziemy nigdy
z tej pieprzonej trumny.
W końcu Rafowi udało się wyszarpnąć raportówkę.
- Pistolet - szepnął błagalnie Mały. - Weź dla mnie. Chcę go. - Wyciągnął rękę.
Raf uderzył go po ręku raportówką.
- Nie dotykaj. Nie widzisz, że wszędzie pełno farby? Mało ci śladów?
Z trudem wyskoczyli z wozu. Rozpadało się na dobre. Mały, tracąc równowagę, oparł
się na moment o szybę samochodu. Poderwał się jednak szybko i wybiegli na szosę. Było
cicho i ciemno. Raf nagle sobie o czymś przypomniał. Cofnął się, ciągnąc za sobą
Małego, i dopadł do samochodu. Wyłączył światła. Przez szybę, na której rozmazywały
się krople deszczu, prawie nie było widać leżących milicjantów. Kierowcę dopchnął niżej
pod kierownicę.
Szczepieni kajdankami bandyci biegli nieporadnie brzegiem szosy. Znienacka przed
nimi pojawiła się łuna reflektorów. Skręcili w las i przypadli do ziemi. Poczekali, aż
autobus ich minie. Raf nastawił uszu. Odetchnął z ulgą, kiedy warkot silnika się oddalił.
- Przejechał - ucieszył się Mały.
- Ale musiał zauważyć - mruknął Raf.
Wygramolili się z powrotem na szosę. Raf
przyspieszył, zmuszając Małego do truchtu. Po chwili dobiegli do drogowskazu. Raf
na moment oświetlił go latarką.
- „Kosów 6 km" - odczytał na głos. - Mijaliśmy go dwie godziny temu.
Raf odetchnął z ulgą i przyspieszył kroku. Po kilku minutach dotarli do polnej drogi,
na której porzucili samochód. Nagle Mały potknął się w głębokiej kałuży, ciągnąc za
sobą Rafa. Mężczyzna przytrzymał go. Ulewa przybierała na sile. Raf obejrzał się za
siebie i wyciągnął latarkę. Zaczął obszukiwać raportówkę. Znalazł oba dowody osobiste i
schował do kieszeni. Szukał dalej. Wreszcie wytrząsnął całą zawartość teczki na ziemię.
- Nie ma! - krzyknął.
- Czego?
- Kluczyków, palancie.
- Schował do kieszeni w spodniach - powiedział spokojnie Mały.
Raf popatrzył na niego z nienawiścią.
- Boże, cóż za kretyn. Nie mogłeś wcześniej powiedzieć?
- Co zrobimy? - płaczliwie zapytał Mały.
Raf nabrał powietrza głęboko do płuc, nerwowo otarł mokrą twarz.
- Musimy się przede wszystkim rozkuć. Wyrwać się stąd, zanim zacznie się
obława. Co cię podkusiło w tej knajpie - szarpnął Małego za ramię. - Trzeba być
skończonym idiotą.
Mały opuścił głowę. Milczał. Raf poderwał się i ze złością szarpnął Małego. Chłopak
upadł, Raf zaczął go wściekle kopać. W końcu opanował się i podał mu dłoń. Potykając
się, pobiegli w głąb lasu.
Na ziemi, wdeptana w błoto, leżała raportówka.
Dopadli do samochodu. Raf otworzył kufer. Zaczął przerzucać leżące tam rzeczy.
Znalazł podnośnik. Ustawił go na ziemi, oparł o kant obudowy ogniwo łączące oba
uchwyty kajdanek i z furią zamachnął się ciężkim francuskim kluczem. Po paru
uderzeniach ogniwo pękło.
Raf schował pod mankietem metalową obręcz. Usiadł za kierownicą i włączył silnik.
Mały wrzucił walizki na tylne siedzenie. Nie zapalając świateł, ruszyli w stronę szosy.
Koła głęboko zapadały się w rozmiękłym gruncie.
Deszcz nie przestawał padać. Leżący ma boku milicyjny gazik nieznacznie drgnął.
Na ramie otwartego okna pojawiła się zakrwawiona ręka. Kierowca uniósł się z trudem.
Usiłował otworzyć drzwi. Za drugim razem próba się powiodła. Przez uchylone drzwi
wypadł na zewnątrz.
Upadek kierowcy naruszył równowagę gazika. Drzwi wróciły do poprzedniej pozycji,
blokując nogi kierowcy w samochodzie. Leżącego do połowy na zewnątrz zasłaniał od
strony szosy samochód. Milicjant ponownie spróbował wydostać się na zewnątrz. Nie dał
jednak rady. Dwukrotnie zajęczał. Z ust wyciekł mu strumień krwi.
Uciekinierzy dotarli do szosy i zatrzymali się przy wyjeździe z lasu. Raf rozejrzał się
uważnie. Włączył światła i ostro ruszył w lewo.
Ujechali kilkaset metrów, gdy zza zakrętu nadjechała cysterna z mlekiem. Minęli ją.
Raf obejrzał się zaniepokojony. W lusterku zobaczył, jak zapalają się światła hamowania
cysterny.
Kierowca ciężarówki wysiadł. Podszedł do stojącego na poboczu radiowozu. Zajrzał
do środka przez przednią szybę i cofnął się, przerażony. Biegiem wrócił do wozu i ostro
ruszył w kierunku miasteczka. Pędził jak oszalały. Włączył światła szosowe i migające
światła alarmowe. Przy zjeździe z szosy w boczną drogę wpadł w poślizg. Przeleciał
bokiem kilkanaście metrów. Z trudem wyprowadził samochód z poślizgu.
Kiedy wjechał na rynek, usłyszał ostry gwizd. Nie zwolnił. Omal nie wywracając się,
okrążył rynek. W poprzek skweru biegł za nim milicjant.
Uciekinierzy dotarli do szosy i zatrzymali się przy wyjeździe z lasu. Raf rozejrzał się
uważnie. Włączył światła i ostro ruszył w lewo.
Ujechali kilkaset metrów, gdy zza zakrętu nadjechała cysterna z mlekiem. Minęli ją.
Raf obejrzał się zaniepokojony. W lusterku zobaczył, jak zapalają się światła hamowania
cysterny.
Kierowca ciężarówki wysiadł. Podszedł do stojącego na poboczu radiowozu. Zajrzał
do środka przez przednią szybę i cofnął się, przerażony. Biegiem wrócił do wozu i ostro
ruszył w kierunku miasteczka. Pędził jak oszalały. Włączył światła szosowe i migające
światła alarmowe. Przy zjeździe z szosy w boczną drogę wpadł w poślizg. Przeleciał
bokiem kilkanaście metrów. Z trudem wyprowadził samochód z poślizgu.
Kiedy wjechał na rynek, usłyszał ostry gwizd. Nie zwolnił. Omal nie wywracając się,
okrążył rynek. W poprzek skweru biegł za nim milicjant.
Cysterna stanęła przed komisariatem. Kierowca wyskoczył z szoferki. Dopadł do
drzwi i zaczął szarpać za klamkę. Były zamknięte, odwrócił się bezradny i dostrzegł
biegnącego w jego kierunku funkcjonariusza.
- Kurwa, pogięło cię? Dokumenty!
- Panie Zieliński, tam na szosie...
- Dokumenty - przerwał mu ostro milicjant.
- Tam na szosie... leżą zabici od was, kierowca i sierżant Zapała... zamordowani.
Milicjant zamilkł. Powoli docierała do niego groza informacji.
- Jak to, zabici? Wypadek? - Starał się zrozumieć to, co usłyszał.
- Mówię przecież! - krzyczał kierowca. - Zabici! Samochód pełen krwi! Mundur
cały we krwi!
- A tamci dwaj? - zapytał milicjant.
- Jacy tamci? - Kierowca nie zrozumiał, o co chodzi.
- Nie ma ich? - zdziwił się milicjant. - Przecież byli aresztowani... Uciekli? Skuci?
- Otwieraj firmę! Trzeba, kurwa, dzwonić! Zawiadomić szefa i pogotowie! Obudź
się, człowieku, do cholery!
- Jak są trupy, to wojewódzką... - Milicjant czuł się bezradny. - A może to jednak
wypadek? Rany Boskie - jęknął. - To ja miałem z nimi jechać.
Sięgnął po klucze i trzęsącą się ręką próbował otworzyć drzwi.
Nad horyzontem ukazała się czerwona półkula słońca. Szosę tarasował ustawiony w
poprzek radiowóz. Milicjant kierował samochody z powrotem, nie przepuszczając nikogo
w stronę Kosowa. Mocno trąbiąc klaksonem, przejechał funkcjonariusz na motocyklu.
Kilkaset metrów dalej na poboczu stały karetka pogotowia, gazik i radiowóz. Dwóch
milicjantów wycierało z błota dyszące psy. Przy stojącym nadal w rowie gaziku uwijali
się technicy. Błyskał flesz. Przez otwarte drzwi karetki lekarz podawał siedzącej w
środku kobiecie krople. Jej płacz przechodził w przejmujący szloch.
Nad lasem rozległ się warkot helikoptera. Po chwili podmuch powietrza szarpnął
gałęziami. Na otwartym odcinku szosy wylądował śmigłowiec. Daleko na polu
gromadzili się gapie.
Listonosz zeskoczył z roweru i wszedł na teren posesji. Na płocie wisiał duży napis:
„Pensjonat Pod Glicynią".
Recepcja mieściła się w niewielkim hallu. Siedząca za kontuarem dziewczyna
bezradnie przeglądała listy. Listonosz nie wiedział, co robić.
- No przecież trzeci raz nie będę przychodził. Pani pokwituje i już - podrapał się w
głowę.
Recepcjonistka podpisała się z pewną starannością typową dla ludzi niezbyt obytych
z pisaniem i schowała korespondencję do szuflady. Listonosz pożegnał się i wyszedł.
Recepcjonistka zamyśliła się. Po chwili podniosła słuchawkę wewnętrznego telefonu
bez tarczy i parę razy uderzyła w widełki. Nikt nie odebrał telefonu. Odłożyła słuchawkę.
Namyślała się, co robić, kiedy w drzwiach stanął Zelest. Był to wysoki przystojny
mężczyzna dobrze po czterdziestce. Uśmiechnął się do dziewczyny.
- Jest pani Gołębiewska? - zapytał.
- No właśnie gdzieś szefową poniosło. Nie ma jej od wczoraj.
- Tak nagle? - zdziwił się. - Wozem pojechała?
- Przecież mówię wyraźnie, że nie wiem dokąd. To i nie wiem czym. Nawet
dzwoniłam do tych drzwi od ogrodu, choć ona tego nie lubi.
Mężczyzna spojrzał na zegarek.
- Umówiła się ze mną.
- Nie z panem jednym - skomentowała.
W tym momencie zaterkotał brzęczyk przy tablicy z numerami pokoi. Recepcjonistka
wygasiła światełko i wyszła zza kontuaru.
- Niech pan wieczorem zajrzy.
Zelest z ociąganiem wyszedł na zewnątrz.
Recepcjonistka zapukała do pokoju numer pięć i po chwili weszła do środka.
Na dole trzasnęły drzwi i rozległy się szybkie kroki po schodach. Zelest wbiegł na
pierwsze piętro.
- Pani Marylko! - zawołał nerwowo.
Z łazienki wyszła naga, owinięta tylko w ręcznik, młoda dziewczyna.
- A czy Mariola może być? - uśmiechnęła się kokieteryjnie.
- Nie widziała pani recepcjonistki? - zapytał.
- Chyba jest u nas w pokoju - wskazała drzwi.
W tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich tęgi mężczyzna we wzorzystym
japońskim szlafroku. W głębi pokoju widać było recepcjonistkę.
- Ty, nawet jak pójdziesz zęby umyć, to musisz zawierać znajomości - burknął.
Dziewczyna roześmiała się i weszła do pokoju.
- Nie denerwuj się. Pan szuka recepcjonistki.
- Pani Gołębiewska chyba nie żyje! - rzucił Zelest w pośpiechu. - Dzwoń na
milicję!
Nie czekając, co zrobi recepcjonistka, zbiegł na dół. Mężczyzna w szlafroku
wystraszył się.
- Ubieraj się, wyjeżdżamy - szepnął do dziewczyny. - Proszę zaraz rachunek -
zwrócił się do recepcjonistki.
Nie zważając na kobiety, zaczął się ubierać. Recepcjonistka w pośpiechu wyszła z
pokoju. Drzwi zostawiła otwarte.
- Pospiesz się - pokrzykiwał mężczyzna.
- Nie mam ochoty być przesłuchiwany... Być świadkiem... Spisywanie dowodów...
- Chodzi ci o milicję czy o twoją żonę?
- Nie wygłupiaj się. Jeśli się pospieszysz, to jeszcze przed wyjazdem do Lublina
pojedziemy po tę kurtkę z lisów. Ale już. - Klepnął ją w pośladek.
Dziewczyna zaczęła się błyskawicznie ubierać.
- Jesteś kochany. Jeszcze się nigdy w życiu tak szybko nie rozebrałam, jak się teraz
ubiorę - roześmiała się. - To jeszcze spróbuję załatwić z recepcjonistką, jeżeli jeszcze nie
spisała dowodów, żeby nas nie meldowała. - Przez chwilę patrzyła na jego reakcję. - A
dokupisz mi te botki?
Uśmiechnął się, rozbawiony jej pazernością.
- Dokupię.
Przez okno słychać było warkot odjeżdżającego samochodu.
Przed pensjonatem Pod Glicynią zaparkowały dwa radiowozy i karetka pogotowia.
Na korytarzu pracowała ekipa kryminalistyczna. Sławek stał w pokoju i rozglądał się
uważnie. Widać było, że właścicielka nie żałowała pieniędzy na urządzanie wnętrza.
Pokój pełnił rolę i saloniku, i sypialni. Na dywanie leżały szczątki porcelanowego
popiersia. Sławek włożył rękawiczkę i podniósł kilka fragmentów. Dopasowane,
tworzyły twarz. Znowu się pochylił, nie zwracając uwagi na leżącą na podłodze kobietę.
- Niezła literatura, panie poruczniku - wchodząc do pokoju, powiedział technik i
podał Sławkowi list. - Leżał przy stoliku.
Sławek spojrzał na datę i tekst. List był pisany ósmego kwietnia. Przeczytał na głos:
„Ty stara rajfuro! Jeśli nie przestaniesz stręczyć prostytutek ludziom na
stanowiskach, damy znać milicji, jaki uprawiasz proceder. Ty sutenerko, ty stara
wypacykowana pulardo. Abyś wiedziała, że nie jesteśmy gołosłowni i wszystko wiemy,
wymieniamy nazwisko jednej z twoich panienek. Ruda Zawadzka. Strzeż się. Grono
życzliwych".
Skończył czytać i spojrzał na zwłoki. Gołębiewska leżała obok stolika. Była w
szlafroku. Na twarzy widniał wyraźny mocny ślad po uderzeniu. W uszach i w nosie
czerniały resztki zakrzepłej krwi. Kobieta była starannie umalowana i uczesana. Na łóżku
i krzesełku leżały sukienka, bielizna i buty. Wyraźnie szykowała się do wyjścia.
- Oszczędna była - odezwał się znowu z głębi pokoju technik. Potrząsnął
porcelanową dużą skarbonką. W środku zabrzęczały monety. - Bilon zbierała? - mruknął
zdziwiony.
Sławek z rozmachem uderzył skarbonką o blat stołu. Wśród białych odłamków
rozsypały się dwudziestodolarówki. Sławek, delikatnie biorąc dwoma palcami za brzeg,
oglądał monety.
- Rok tysiąc dziewięćset czwarty, a wygląda jak nowa.
- Ta też. Też... tysiąc dziewięćset czwarty - powiedział technik. - Wszystkie z tego
okresu. - Rozgarnął je na stoliku.
- Spisz dokładnie i zabezpiecz ślady. Jeśli są - polecił Borewicz.
Stojąca w drzwiach recepcjonistka przyglądała się im uważnie. Sądząc po minie i
mimowolnym ruchu ust, można się było domyślać, że żałuje, że sama najpierw nie
przeszukała pokoju.
Sławek popatrzył przez chwilę na zabitą. Wreszcie podniósł wzrok i spojrzał na
recepcjonistkę.
- Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. Może zejdziemy do recepcji. - Przejrzyj
całą chałupę - rzucił do technika i wyszedł z pokoju.
Dziewczyna z żalem spojrzała na monety i wyszła. Technik delikatnie opylał grafitem
szklany blat ozdobnego stolika.
- Dziwne - krzyknął za odchodzącymi. - Bardzo wyraźny ślad, chyba rękawiczki.
W pokoju? - dodał zdziwiony. - W lecie? I jakby otarcie czymś krwawym o kant stołu.
Sławek stał w recepcji, przeglądając książki meldunkowe. Recepcjonistka siedziała
za kontuarem.
- Nie zaniepokoiła się pani? - zapytał.
- Nie. Myślałam, że ją znowu poniosło. Jak ją nachodziło, to i dwie noce balowała.
Od lat tu jestem. Wiedziała, że interes będzie szedł.
- Nawet nie zajrzała pani do niej?
- Widzi pan, szefowa nie lubiła tego. Jeśli sama mnie nie wzywała - wskazała
głową na wewnętrzny telefon - to ja robiłam swoje. Miała osobne wejście. A szefowa
mówiła, że tak jak w Anglii: my home is my, że to... mój dom to moje królestwo. Po
swojej części mnie szwendać się nie pozwalała. A już wieczorami to w ogóle... - urwała
zawstydzona. - Nawet te wewnętrzne drzwi były zaryglowane.
- Bała się czegoś?
Kobieta zamilkła, nie wiedząc, co powiedzieć, a może wiedziała, tylko chciała być
dyskretna.
- Jest pani oficjalnie przesłuchiwana. Proszę mówić prawdę - surowo powiedział
Sławek.
Recepcjonistka zaczęła niepewnie.
- Widzi pan, ona całe życie harowała, żeby z tej budy zrobić pensjonat. Dwa lata w
Anglii była. Rano w hotelu, u Polaków przy śniadaniach, potem sprzątała pokoje, w
obiad w restauracji za kelnerkę robiła, potem przy dziecku siedziała, a wieczorem to
jeszcze w innej knajpie zmywała. Chociaż ostatnio to z forsą było krucho. Jakieś kredyty
musiała spłacić. Wszystko wsadziła w ten dom. Ale jak już wszystko było, to się okazało,
że życie przeleciało i najlepszy pensjonat z glicyniami szczęścia nie da, jak się samej w
łóżko idzie. Zaczęła się bawić, stroić, od kosmetyczki do kosmetyczki... Co tydzień u
fryzjera. Ale znowu co chłop, to się bała, że na jej pieniądze leci. Paru to ona by chciała,
ale ci to jej nie chcieli. Pan doktor Miłosz, dyrektor szpitala na przykład. Ale on żonaty i
jeszcze w takiej modelce zakochany... Też lepszy latawiec. Ale oni to na pokojach
bywali. Taki jeden redaktor bywał. Widziałam go parę razy w telewizji. Do czegoś
chłopów namawiał, ale nie pamiętam dokładnie... Pan Zelest - wyliczała dalej. - Ten
znowu od niej młodszy o siedem lat. Wie pan, jak to jest. Kobieta dwa razy szaleje, jak
dojrzewa i jak siwieje. Ostatnio coś się pokłócili.
- A kto tu przyjeżdża?
- Przeważnie na miłość przyjeżdżają. Czasami trafi się małżeństwo. Ale to zaraz
widać, bo się w nocy kłócą. Samotni rzadko. Wczoraj to jedna młoda przyjechała takim
czerwonym samochodem, jak ma doktor Miłosz, ale jak się dowiedziała, że szefowej nie
ma, to nie chciała zostać. Takt cudak.
Kiedy rozmawiali, przed pensjonat zajechała czarna nysa. Do hallu weszło dwóch
pracowników zakładu pogrzebowego. Byli nietrzeźwi. Z trudem wnieśli do hallu nosze.
- Dzień dobry. Gdzie nieboszczyk?
Sławek westchnął. Głową wskazał schody prowadzące na piętro.
- Kierowca też taki nabuzowany? - zapytał.
Patrzył na nich z niechęcią.
- Kto tu jest nabuzowany? - szczerze oburzył się grabarz, z trudem dobierając
słowa.
- No, fakt - zadrwił Sławek - widocznie ta pani i ja.
- Pewnie pan władza, przepraszamy - domyślił się grabarz. - Dziś podobno świeży,
ale jak gliny wzywają, to różnie bywa - dodał usprawiedliwiająco. - Bierzesz pan takiego
po dwóch tygodniach z sadzawki, to i sam komendant główny by sobie strzelił sztamajzę.
Ale - uniósł ręce obronnym gestem - motorniczy trzeźwy. On kofciej wiary, tylko jodyną
nasmarowany. No... gdzie ten do Abrahama? - zwrócił się do dziewczyny.
Recepcjonistka wskazała schody.
- Co to znaczy kociej wiary? - zapytał Sławek recepcjonistkę, kiedy karawaniarze
ruszyli na schody.
- Tak tu nazywają świadków Jehowy. Oni nie piją.
Z trudem, trzymając się poręczy, grabarze wspinali się po schodach.
- Tego nigdy pani Beata nie robiła. Nie piła i nie paliła. Mówiła, że na cerę i na
takie żyłki na policzkach szkodzi, co to jej elektrycznością zamykali. A i po alkoholu
trudniej... no szczytowała. Tak to nazywała.
- Dosyć dokładnie jest pani zorientowana. - Borewicz nie potrafił ukryć
zaskoczenia.
- Osiem lat tu pracuję. I nieźle mi było. Jak miała dobry humor, to mi i takie
świństewka pokazywała... Mówiła na to świerszczyki. I o mężczyznach mówiła. A miała
co opowiadać. - Recepcjonistka nagle spojrzała na Sławka. - A pan żonaty?
- Nie.
- O, to może ja nie powinnam. Pan się może zgorszy. Bo w telewizji na filmach to
wszyscy z MO tacy porządni. Ani wódki, ani kobiet. Co pan sobie o mnie pomyśli... A ja
jeszcze panienka jestem.
- Tak przypuszczałem. Ale niech pani nie przeciąga. - Sławek miał już dosyć tego
gadania.
- Pokój zaplombujemy. Pensjonat na razie pani zamknie. I chciałbym wszystkie
książki meldunkowe. - Wstał zmęczony przesłuchaniem.
- I adresy tych, o których pani mówiła.
- Nie znam.
- A meldunki?
- Oni nie jako goście tu bywali. Tych, co na miłość brała, to przecież nie
meldowała. Co pan? Z urzędu skarbowego albo z telewizji, czy co? - szczerze się
oburzyła.
- No, na razie nie - powiedział serio.
Sławek poprawił się na siedzeniu, zapalił papierosa i słuchał dalej. Z głośnika
radiostacji słychać było gwar i rozmowę Ewy z kobietą. Na siedzeniu stał mały
magnetofon.
„Kiedyś to na trzy tygodnie ją wyniosło. Jak ją potem czesałam, to blizny za uszami
jeszcze miała. Podbródek jak nowy. Ani jednej zmarszczki... Teraz to tylko żeby mieć za
co... Wszystko zrobią. Brzuch zmniejszą. Biust poprawią. Śladu nie ma, a pierś jak u
Bardotki. Mój ojciec to miał rację, że w każdym ustroju da się żyć, jak się ma pieniądze.
A najbardziej to się jej ten Miłosz podobał. Raz to ją podobno nawet przeleciał... po
Bułgarii była. Dwa lata temu to się jeszcze nieźle prezentowała. Wie pani, jak głowa
siwieje, to dupa szaleje," roześmiała się, udając wstydliwość. „Wyklepana,
wypomadowana, taki niewidomy masażysta to taksówką co trzy dni przyjeżdżał...".
Sławek sięgnął do notesu i szybko coś zapisał. Kobiecy głos urwał się na chwilę.
„Skąd pani to wszystko wie?", zapytała Ewa szczerze zainteresowana.
- Proszę pani - fryzjerka przeszła na drugą stronę fotela i z lewej strony rozczesywała
Ewie włosy. - Jak się kobietę czesze, to kobieta mówi. A jeszcze samotna! Ona powie
trochę. Inne trochę. Fryzjerka w małym osiedlu to wie więcej niż ksiądz i ginekolog
razem wzięci. Podtapirować troszkę? - zapytała.
Ewa zaprzeczyła gorliwie.
W klapie kostiumu miała wpięty jak broszkę prawie niewidoczny maleńki mikrofon.
- A ostatnio to chyba znowu z tym Zelestem się coś wznowiło. Podobno chce się
nawet z żoną dla niej rozejść...
Sławek wyłączył magnetofon. Sięgnął do mikrofonu. - Ja 07, odbiór.
Po chwili zgłosił się oficer dyżurny.
- Przekażcie porucznikowi Jaszczukowi: ustalić listę niewidomych masażystów z
Warszawy i okolicy i ile się da o doktorze Miłoszu z tutejszego szpitala. Ale delikatnie.
Niech go Jaszczuk przypadkiem nie zamknie. Inteligent, zdradza żonę, pije wódkę, śpi z
modelką, ale nie morderca. Odbiór.
Zapalił silnik i ruszył uliczką w stronę peryferii.
Zelest stał niezdecydowany w furtce pensjonatu Pod Glicynią. Kiedy polonez
Borewicza wyjechał zza zakrętu, nagle się zdecydował. Zatrzasnął szybko furtkę,
obejrzał się za siebie i prawie biegiem ruszył w przeciwną stronę. Sławek przyspieszył,
wyminął uciekającego i zajechał mu drogę.
Zelest stanął, zaskoczony zachowaniem Borewicza.
- Czego pan chce? Kim pan jest?
- Chyba pan wie, kim jestem, skoro na mój widok wolał pan stąd zniknąć -
spokojnie odpowiedział Borewicz.
- Co mi pan zarzuca?
- Na razie nic. Ale po prostu lubię porozmawiać z ludźmi, którzy na widok
milicyjnego samochodu uciekają z domu, w którym leży trup. Nie jestem chyba zbyt
oryginalny jak na policjanta.
Sławek zatrzasnął drzwiczki i oparł się o maskę.
- Jak pan się nazywa? - zapytał.
- Jan Żelest.
- O siedem lat młodszy, jeden z narzeczonych świętej pamięci pani Gołębiewskiej.
- Sławek z drwiną skłonił głowę.
- Wypraszam sobie takie uwagi. Mogę pana zaskarżyć za obrazę. Nie ma pan
prawa...
- Ma pan rację. Nie mam. Ale pan nie ma świadków, a ja mam... Co pan tu robił?
- Miałem pożyczyć samochód. Umówiłem się z panią Beatą.'
- A ja słyszałem, że miał pan skontrolować gaźnik - rzucił Sławek od niechcenia. -
Proszę o dokumenty.
Zelest sięgnął do portfela. Ze środka wysunęła się koperta. Mężczyzna niezręcznie
próbował ją schować.
- To bym też chciał zobaczyć. - Borewicz błyskawicznie sięgnął ręką i zabrał mu
kopertę.
- To jest już rewizja - oburzył się Zelest.
- Nie - zadrwił porucznik. - Sam pan mi to dał do przeczytania. - Rozejrzał się, czy
nikt ich nie widzi.
„Ty stary capie, może wreszcie przestaniesz bywać w tym burdelu. Gołębiewska i
całe jej towarzystwo niedługo znajdzie się pod kluczem. Na czele z Miłoszem i tą jego
dziwką. Przestań się tam pokazywać. Grono życzliwych", przeczytał na głos.
- Ma pan jakiegoś miłego korespondenta. Czy to prawda? - spytał, wskazując list.
- Bzdury - oburzył się szczerze Zelest. - Jacyś maniacy. Pani Beata też
otrzymywała takie listy.
- Proszę tego nie zgubić. - Sławek oddał list. Obejrzał pobieżnie dowód osobisty
Zelesta.
- No to chodźmy zobaczyć ten gaźnik, który miał pan podobno reperować.
Przy wejściu do garażu stali Sławek, Zelest i recepcjonistka. Borewicz pchnął
uchylone drzwi. Garaż był pusty. Spojrzał ze zdziwieniem na Zelesta.
- No to jak, panie Zelest. Coś tu się nie zgadza. - Sławka zastanowił ten pusty
garaż. - Pani Gołębiewska miała prawo jazdy?
- Tak. Bardzo dobrze jeździła, chociaż ryzykancko.
- Jaki to był samochód? - zapytał.
- Fiat sto dwadzieści siedem - odezwał się Zelest.
- Rejestracja?
- W AA pięćdziesiąt siedem szesnaście.
Sławek badawczo popatrzył na Zelesta.
- Jakiego rodzaju stosunki łączyły pana z Gołębiewską?
- Stosunki to może za dużo powiedziane. Kiedy uruchomiono tu szpital, ogromna
ilość aparatury zagranicznej wymagała specjalistów. W okresie początkowym i ja, i
dyrektor mieliśmy tu wynajęte pokoje. Pani Beata zapraszała często na brydża, na
kolację. Rewanżowałem się jakimś teatrem albo zaproszeniem na dancing.
- Pan jest żonaty, prawda?
- To pan już też wie? O co panu chodzi? Przecież nie zamordowałem pani Beaty.
Moja żona też nie.
- A skąd pan wie, że ją zamordowano? A może to był tylko atak serca?
Zelest speszył się.
- Czy o tych, jak się domyślam - Sławek ewidentnie drwił - czysto niewinnych
towarzyskich spotkaniach powiadamiana była pańska żona?
- Wie pan, mogłaby zrozumieć to tak, jak pan to interpretuje. Zony mają w sobie
coś z milicji.
- Albo odwrotnie - mruknął Sławek.
Zelest zdziwił się reakcją Borewicza.
- Kim jest dziewczyna, w towarzystwie której bywał tu doktor Miłosz?
- Iza Zawadzka, modelka. Dziś - Zelest spojrzał na zegarek - ma pokaz. Wiem, bo
doktor Miłosz się wybierał. Jakiś ogromny pokaz bułgarskich futer. Pani Zawadzka
będzie je tam prezentować.
W tym momencie podszedł do nich technik.
- Mogę na chwilę? - zwrócił się do Borewicza.
Sławek odszedł na bok.
- Jakaś taka dziwna jest ta piwnica - technik był pełen podejrzeń. - Jakby jakiś
warsztat. Ale nic nie ma. Parę starych mebli porozrzucanych, ale tak jakby ktoś
naumyślnie... Niby posprzątane. Wziąłem próbki z ziemi. Bo tak tam dziwnie jest czysto,
a niby zagracone. Resztki żużlu, koks, a pieca nie ma.
Podest ustawiony był wzdłuż sali. Konferansjer zapowiadał z emfazą kolejne modele.
Dziewczyny, kołysząc się na wysokich obcasach, spacerowały otulone wspaniałymi
futrami. Pokaz był niezwykle efektowny. Cicha muzyka tworzyła niepowtarzalny nastrój.
Sławek z Ewą stali za filarem.
Iza Zawadzka chodziła spokojniej niż inne modelki. Robiła to lepiej, bez tandetnej
kokieterii, z wdziękiem, ale i godnością.
- Pan dyrektor Miłosz ma niezły gust - mruknął Sławek, wskazując oczami
modelkę.
Ewa zapatrzona w futra nie zwracała uwagi na to, co mówił.
- Mówię, że niezła jest ta Zawadzka - powtórzył głośniej.
Ewa machnęła ręką. Była pochłonięta oglądaniem futer.
- Taki pokaz to okrucieństwo... Żebym dziesięć lat oszczędzała, to kupię sobie
może jeden rękaw i sześć guzików.
- To samo odczuwam, kiedy oglądam obrazki z salonów dorocznych pokazów
samochodowych.
W milczeniu obserwowali pokaz.
- Gdy sobie pomyślę, że baby w innych krajach... - zaczęła Ewa.
- To nie szerokość geograficzna - zaczął Sławek - to nasz parszywy zawód. Znam
w Warszawie panienki, które pracują niekoniecznie głową i noszą takie futra... I mogę cię
zapewnić, że ani policjantki Metropolitan Police w Londynie, ani Gosudarstwiennoj
Automobilnoj Inspekcyi w Moskwie nie chodzą tak ubrane. Z kryminologii przerzuć się
na dobrą mężologię... Dwa hektary goździków pod szkłem i będziesz chodzić tak ubrana.
Kolejna modelka prezentowała długie futro z białych lisów.
- To dlaczego ty się tym nie zajmiesz?
Sławek się skrzywił.
- Bo po prostu lubię robić to, co robię - uśmiechnął się. - A poza tym wiem, że jak
któraś mówi rano, że mnie lubi, to mnie, a nie kuśnierza na Chmielnej.
- Męska próżność. Dlaczego lubienie za urodę ma być szlachetniejsze od lubienia
za to, co facet w życiu osiągnął? - oburzyła się Ewa. - Jedne latają za sławnymi ludźmi,
inne za smukłymi blondynami, a jeszcze inne za facetami, którzy potrafią im zapewnić
luksusowy byt. Sławek zamyślił się.
- Może masz i rację - przyznał po chwili; nie potrafił jednak ukryć smutku w
głosie.
Na estradzie znowu pojawiła się Zawadzka, tym razem w futerku z ogromnym
kapturem.
- Znałem taką jedną, co mi powiedziała rano: „Nie jesteś bogaty, ale dobrze, że
chociaż jesteś bogaty duchowo". Bardzo mnie to pocieszyło. Ale więcej już się ze mną
nie umówiła.
- No widzisz - z satysfakcją powiedziała Ewa.
Oklaski zakończyły pokaz. Sławek rozglądał się po sali.
- Chodź. - Ewa ruszyła do wyjścia.
- Poczekajmy. One tędy muszą wychodzić. Nie chciałbym spłoszyć doktora
Miłosza. Pewnie jest na pokazie.
Modelki przebierały się w garderobie, szykując do wyjścia. Rekwizytorzy starannie
składali futra.
Iza Zawadzka, dopinając bluzkę, w pośpiechu zbierała swoje rzeczy.
- Podrzucę ci wieczorem forsę do domu - krzyknęła któraś z dziewczyn.
- Chyba mnie nie będzie...
- Co? Dalej pan ordynator?
- Cześć. - Iza nie odpowiedziała i szybko wybiegła z garderoby.
Sławek uważnie obserwował drzwi na zaplecze. Kiedy zobaczył Izę Zawadzką,
kiwnął na Ewę i wolno za nią ruszyli. Na zewnątrz Zawadzkiej już nie było. W ostatnim
momencie zobaczyli odjeżdżającego czerwonego volkswagena. Siedziała obok kierowcy.
Podbiegli do poloneza. Sławek zapalił i ostro ruszyli za odjeżdżającymi.
Volkswagen jechał szybko. Przelecieli Trasę Łazienkowską i skręcili w stronę
Mińska.
- Czyżby jechali do pani Gołębiewskiej? - spytała Ewa.
- Albo nie wiedzą, albo wiedzą i dlatego jadą.
Po paru minutach znaleźli się przed pensjonatem. Sławek zgasił światła, wyłączył
silnik i przez chwilę wolno cicho toczyli się po wyboistej drodze. Volkswagen zatrzymał
się przed furtką. Zawadzka i Miłosz wysiedli. Dziewczyna była ubrana w biało-czarne
poncho i kapelusz z szerokim rondem, również dwukolorowy. Blond włosy z jednej
strony zasłaniała chusta będąca częścią kapelusza. Zawadzka wyglądała ekstrawagancko,
ale i atrakcyjnie. Weszli do ogrodu. Przodem szedł doktor Miłosz. Minęli główne wejście
i skierowali się do bocznych drzwi. Mężczyzna wyciągnął klucze i próbował otworzyć
drzwi. Zamek nie ustępował, więc zaczął ze zniecierpliwieniem szarpać za klamkę. W
końcu zapukał. Przez chwilę czekali.
- Chodź - powiedział wreszcie doktor Miłosz. Otoczył dziewczynę ramieniem,
delikatnie pocałował i ruszyli w stronę furtki.
Sławek obserwował ich z wnętrza samochodu. Kiedy volkswagen odjechał, powoli za
nim ruszyli.
Doktor zaparkował samochód przed szpitalem i razem z Zawadzką wszedł do środka.
Borewicz spojrzał na Ewę.
- Zaczekaj. Sam wejdę.
Na korytarzu leżeli chorzy. Przy jednym z łóżek siedziała zapłakana kobieta. Światła
były już wygaszone.
Sławek zatrzymał się przed drzwiami, na których wisiała tabliczka z napisem
„Ordynator", i nie pukając, wszedł do środka.
Miłosz gwałtownie odsunął się od Zawadzkiej. Siedziała mu na kolanach. Spojrzał
gniewnie. Dziewczyna wstała i odwróciła się do okna, poprawiając włosy. Speszyło ją
wtargnięcie nieznajomego mężczyzny.
- Pan nie zna zwyczaju pukania? - zapytał ostro Miłosz.
- Znam. Tylko bardzo długo pukałem i nie słyszałem odpowiedzi - skłamał
Borewicz.
- Widocznie byłem zajęty - powiedział Miłosz.
- Domyślam się. - Sławek spojrzał znacząco w stronę Zawadzkiej.
- Proszę wyjść i zaczekać na korytarzu. - Dyrektor był wściekły.
Sławek stał przez chwilę bez ruchu, patrząc bezczelnie na Miłosza. Kątem oka na
biurku dostrzegł otwarty list pisany na maszynie. Anonim jak dwa poprzednie.
- Czy mam zawołać portiera? - zapytał dyrektor.
- Myślę, że ze względu na obecność tej damy, która nie jest, jak się domyślam,
siostrą przełożoną, nie zrobi pan tego.
- Myli się pan. - Miłosz sięgnął po słuchawkę.
- Oszczędzę panu niezręcznej sytuacji. Milicja. - Pokazał legitymację.
Miłosz wolno odłożył słuchawkę. Wskazał Borewiczowi fotel.
- Dziwne macie maniery. A potem się dziwicie, że ludzie was nie lubią. Słucham
pana?
- My nie jesteśmy od lubienia. Może liczymy, powiedzmy... na trochę niechętnego
szacunku. Ale to też tylko optymiści. Wracając do sprawy. Czy miał pan zamiar włamać
się do willi pani Gołębiewskiej?
Miłosz nie wiedział, co odpowiedzieć. Milczał przez chwilę. Stracił pewność siebie.
- Słucham - ponaglił go Sławek.
- Po prostu czasami tam nocuję.
- Kiedy ostatni raz widział pan Gołębiewską?
- Nie pamiętam.
07 zgłoś się cykl książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Ślad rękawiczki
Na obrzeżach miasta stała duża willa. Nad drzwiami mimo środka dnia świecił neonowy napis: „Pensjonat Pod Glicynią. Kolacje. Noclegi". Parking przed budynkiem był pusty. Ogród pełen kwiatów i starannie przystrzyżonej zieleni sprawiał wrażenie zadbanego. Brama wjazdowa była otwarta. Na pierwszym piętrze szczupły wysoki mężczyzna wyjrzał na taras i zamknął drzwi. W pokoju inny, drobny i dużo młodszy, w pośpiechu pakował walizki. Wtem na korytarzu rozległy się kroki. Ktoś wchodził po schodach na górę. Jeden z mężczyzn oparł się o drzwi i przytrzymał ręką klamkę. Nie zareagował na pukanie. - Pani kierowniczko - rozległ się damski głos - dzwonił pan inżynier. Będzie po dziewiątej. Po chwili usłyszeli, jak kobieta schodzi po schodach. Młodszy z mężczyzn domknął walizkę, robił to w pośpiechu, wyraźnie podenerwowany. Niespokojnie rozejrzał się po pokoju. Starszy kiwnął głową w stronę drzwi. Jego towarzysz postawił walizki w pobliżu. - Spokojnie - szepnął i zaczął wycierać chustką sprzęty. Kiedy skończył, podszedł do adapteru. Delikatnie uruchomił aparat i ustawił ramię w przypadkowym miejscu na płycie. Po chwili rozległo się Tango Milonga. Mężczyzna obrzucił pokój uważnym spojrzeniem. Obok stołu, na podłodze, leżała kobieta. Wokół głowy rozlała się połyskliwa plama krwi. Stojący przy drzwiach chłopak nie potrafił zapanować nad ogarniającym go dygotem. Był bliski histerii. Mężczyzna pogroził mu palcem i wskazując na walizki, pokazał drzwi. - Spokój, kurwa, Mały, bo zostaniesz tu razem z nią - rozkazał szeptem. - Bierz walizki i cicho, wolno... do garażu - wyskandował. Podszedł do leżącej i kopnięciem wsunął jej nogi pod stojącą w pobliżu kanapę. Zabrali walizki, delikatnie zamknęli drzwi i starając się nie hałasować, ruszyli w stronę schodów. Kiedy mijali pokój znajdujący się przy schodach, dotarły do nich spazmatyczne jęki dziewczyny. Mały zatrzymał się na chwilę zaintrygowany. Jęki stawały się coraz głośniejsze. - Jeszcze, jeszcze... Nie ruszaj... O tak - westchnęła głośno dziewczyna. - Na dół - warknął towarzysz Małego.
Szybko zeszli po schodach. W pokoju, z którego wyszli, dobiegały ostatnie akordy tanga. Po chwili muzyka ucichła. Słychać było tylko jednostajny szum obracającej się płyty. Leżąca na podłodze kobieta sprawiała wrażenie martwej. W ostatnim skurczu agonii drgnęły jej nogi, chrapliwie westchnęła i znieruchomiała. Pokój wypełniał jedynie chrobot membrany na obracającej się płycie. Nastał wieczór. Deszcz padał równomiernie. Wycieraczki miarowo zgarniały wodę z szyby. Z radia płynęła muzyka. Mężczyzna prowadzący samochód zmienił falę. Przez moment szukał innej radiostacji. Zabrzmiał koncert fortepianowy Chopina. - Raf, zgaś, do cholery, to rzępolenie - mruknął Mały. Mężczyzna spojrzał na niego i wyłączył radio. W tym spojrzeniu było zniecierpliwienie. - Daleko jeszcze? - spytał podenerwowanym głosem Mały. - Do kurwy nędzy, uspokój się wreszcie! - warknął kierowca. - Już niedaleko. Wszystko w porządku. W świetle reflektorów w ścianie drzew mignęła przecinka. Raf zatrzymał wóz, cofnął i skręcił w prowadzącą przez las wyboistą, pełną głębokich kałuży, wąską drogę. Samochód z trudem pokonywał trasę. Po chwili stanął. Zgasły reflektory. W świetle maleńkiej żarówki palącej się przy przedniej szybie Raf szukał ręcznej latarki. Rozejrzał się, nasłuchując. Otworzył kufer. Wyjął dwie walizki. Jedną podał chłopakowi. Mały, też rozglądając się i nasłuchując, zrobił parę kroków, potknął się o korzeń i upuścił walizkę. - Do cholery, weź się wreszcie w garść - syknął z wściekłością Raf. Przyświecając sobie latarką, ruszyli z powrotem w stronę szosy. Na szybie samochodu z impetem rozbijały się krople deszczu. Po chwili zgasili latarki. Przed sobą mieli szosę. Deszcz padał coraz mocniej. Daleko w dole widać było światła miasteczka. Podnieśli kołnierze i szybko ruszyli w tamtą stronę. Przy szosie stał drogowskaz „Kosów 6 km". W świetle reflektorów w ścianie drzew mignęła przecinka. Raf zatrzymał wóz, cofnął i skręcił w prowadzącą przez las wyboistą, pełną głębokich kałuży, wąską drogę. Samochód z trudem pokonywał trasę. Po chwili stanął. Zgasły reflektory. W świetle maleńkiej żarówki palącej się przy przedniej szybie Raf szukał ręcznej latarki. Rozejrzał
się, nasłuchując. Otworzył kufer. Wyjął dwie walizki. Jedną podał chłopakowi. Mały, też rozglądając się i nasłuchując, zrobił parę kroków, potknął się o korzeń i upuścił walizkę. - Do cholery, weź się wreszcie w garść - syknął z wściekłością Raf. Przyświecając sobie latarką, ruszyli z powrotem w stronę szosy. Na szybie samochodu z impetem rozbijały się krople deszczu. Po chwili zgasili latarki. Przed sobą mieli szosę. Deszcz padał coraz mocniej. Daleko w dole widać było światła miasteczka. Podnieśli kołnierze i szybko ruszyli w tamtą stronę. Przy szosie stał drogowskaz „Kosów 6 km". Kiedy podeszli bliżej, z mroku zaczęły się wyłaniać zabudowania i magazyny kolejowe. W oknach budynku stacji paliły się światła. Wokół panowała cisza. Zatrzymali się w cieniu drzew okalających budynek dworca. - Poczekaj tu i nie ruszaj się. I papierosów też nie pal - rozkazał Raf. Postawił pod drzewem walizkę i ruszył w kierunku stacji. W źle oświetlonej poczekalni siedziało kilka osób. Raf podszedł do kasy. - Dwa do Krakowa. Pierwsza klasa. - Podał banknot przez małe zakratowane okienko. Kasjerka nie mogła widzieć jego twarzy. - Zero dwadzieścia - powiedziała dziewczyna, wydając resztę. - Ma niewielkie spóźnienie. Mały nerwowo przechadzał się na zewnątrz, w końcu wyciągnął papierosa i zapalił. Z ulgą się zaciągnął. Słysząc łomot drzwi prowadzących do poczekalni, rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał. - Teraz ty. - Raf stanął w cieniu drzewa. Chłopak nie ruszał się przez chwilę. - Czy to konieczne? - zapytał płaczliwie. - Żebym ja też? Raf bez słowa pchnął go w stronę stacji. Mały wszedł niepewnie do poczekalni. Rzucił okiem dookoła i podszedł do kasy. Słysząc głośny płacz dziecka, niespokojnie obejrzał się za siebie. Siedząca pod ścianą kobieta uspokajała niemowlę. Wreszcie odwróciła się do ściany, rozpinając bluzkę. Płacz dziecka ścichł. Chłopak podał kasjerce banknot. - Dwa do Wrocławia. Pierwsza klasa.
Czekający pod drzwiami Raf wziął obie walizki. - Idziemy - prychnął kroplami wody zwisającymi mu na wardze i nosie. - Dokąd znowu chcesz iść? - Mały z niepokojem patrzył na Rafa. - Musi być tu jakaś knajpa na tym zadupiu. Nie możemy tak sterczeć, to jeszcze gorzej niż tam. - Wskazał na stację. - Trzeba wejść pod jakiś dach. Czworokątny rynek miasteczka był pusty i ciemny. Z uchylonych okien restauracji sączyła się muzyka. Szyby były zaparowane. Kiedy weszli do środka, na parkiecie tańczyło kilka par. Pomieszczenie było małe, większość stolików zajęta. Przy oknie w przejściu do drugiej sali zwolniło się miejsce. Usiedli. Po chwili podeszła do nich kelnerka ubrana w bliżej nieokreślony strój regionalny i przyjęła zamówienie. Przy stoliku obok siedziało czterech mężczyzn i kobieta. Mieli już dobrze w czubie. Kobieta głośno perorowała do siedzącego naprzeciwko mężczyzny, mocno przechylając się w jego stronę. Nagle siedzący obok w milczeniu chłopak złapał mężczyznę za klapy. Zaatakowany chwycił kufel, stłukł go o kant stołu i sterczącymi ostrzami zadał cios, celując prosto w twarz. Chłopak krzyknął przeraźliwie. Zalany krwią przewrócił się na stół. Mężczyzna z całej siły rzucił pozostałością kufla w okno, rozbijając szybę w drobny mak. Złapał chłopaka za ramiona i pchnął wprost na Małego, który akurat wstawał od stolika. Mały przewrócił się. Orkiestra przestała grać. Na sali zrobiło się przeraźliwie cicho. Raf doskoczył do Małego i pomógł mu wstać. Rozejrzał się wokół, by przywołać kelnerkę. Jak najszybciej chciał wyjść z restauracji. Dziewczyna pobiegła jednak na zaplecze, nie zwracając na nich uwagi. Raf rzucił pieniądze na stolik, złapał Małego za łokieć, drugą ręką próbował zabrać walizki i ruszyli do wyjścia. W drzwiach lokalu stanął milicjant. Funkcjonariusz wstrzymał go ręką. - Nikt na razie nie opuszcza lokalu - powiedział stanowczo. Szatniarz zamknął drzwi. Ranny leżał na podłodze. Z pokiereszowanej twarzy lała się krew. - Dzwońcie do szpitala - polecił szatniarzowi milicjant. - Jego na razie nie ruszać. Proszę nie wychodzić. - Spojrzał groźnie na Małego i Rafa. - Złożycie, obywatele, zeznania.
- Spieszymy się na pociąg - zaprotestował Raf. - Na który? - Na... połączenie z Wrocławiem. - Godzina do odjazdu. Zdążycie. - Myśmy nic nie widzieli - upierał się Raf. - Proszę nie utrudniać. Wszyscy - milicjant popatrzył na dwóch podróżnych i gości przy sąsiednim stoliku - proszę na zaplecze. Ty zostań tu przy nim - polecił kelnerce, wskazując rannego. - Proszę za mną. Niech nikt na razie nie opuszcza lokalu - powtórzył surowo do gości restauracji. Mały był przerażony, rozglądał się bezradnie. Wreszcie wyczekująco wbił wzrok w Rafa. - To może my najpierw? - zaproponował Raf. Milicjant kiwnął potakująco głową. Przeszli korytarzem łączącym salę z zapleczem. Mały, bliski histerii, spojrzał na drzwi prowadzące na podwórze. Zdecydował się błyskawicznie. Uderzeniem neseseru przewrócił milicjanta. Przeskoczył nad leżącym i wypadł na zewnątrz. Zdezorientowany, nie wiedział, gdzie uciekać. To wystarczyło powalonemu. Rzucił się w pościg. Dogonił Małego w bramie. Pchnął chłopaka i przewrócił na ziemię. Trzasnęły kajdanki. Podniósł zbiega za kołnierz i popchnął w stronę restauracji. Otrzepał mundur. W sali ranny siedział już na krześle. Kelnerka i przygodni goście tamowali mu krew obrusami. Miał pokaleczone czoło i policzki. Na szczęście oczy były całe. - Jego szczęście, że Rogoziński był już nieźle przyprawiony - ktoś skomentował. - Bo tak, to... zabiłby. Milicjant popchnął skutego kajdankami Małego w stronę kancelarii i cofnął się do szatni. Kątem oka zauważył, że zwalisty portier siedzi okrakiem na Rafie. Mężczyzna przyduszony do posadzki leżał nieruchomo. Szatnia pełna była rozgorączkowanych ludzi. - Chciał prysnąć - wyjaśnił flegmatycznie pan Franuś. - Załóż mu pan bransolety. Szarpliwy jest - dodał. Milicjant patrzył zakłopotany. - Mam jedne. - Speszony wskazał głową na Małego.
Po chwili zaświtała mu w głowie myśl. - Puść go - powiedział do portiera. Rozpiął jeden uchwyt na prawej ręce Małego i skuł go razem z Rafem. Kluczyk schował do kieszeni. - Mam prośbę - Raf zwrócił się uprzejmie do milicjanta. - Niedawno złamałem prawą rękę, boli mnie jeszcze, czy mógłby pan przekuć mi na lewą? - wyciągnął prosząco rękę. Funkcjonariusz spojrzał niezdecydowany. - Tydzień temu zdjęli mi gips - "dodał Raf. - No, dobra. - Funkcjonariusz zdjął mu kajdanki z prawej ręki i skuł lewą rękę z prawą ręką Małego. - Dokumenty. - Spojrzał wyczekująco. Mały i Raf bez słowa podali dowody osobiste. Milicjant schował je do raportówki. - Przypilnuj ich - polecił portierowi i cofnął się na zaplecze. W biurze siedział na krześle, przysypiając, Rogoziński. Funkcjonariusz sięgnął po słuchawkę telefonu. Przed restauracją zebrał się tłum gapiów. Sanitariusz wyprowadzał rannego do karetki. Obok zatrzymał się milicyjny gazik. Siedzący koło kierowcy funkcjonariusz wszedł do lokalu. Rogoziński spał nadal w pokoju kierowniczki restauracji. Sierżant rozmawiał z milicjantem z gazika. - Rogozińskiego do domu. I rano niech się zgłosi. Tym razem nie ujdzie mu to na sucho. Po chwili spojrzał groźnie na Rafa i Małego. - Bierzcie bagaże. W komendzie ustalimy, dlaczego wy tacy płochliwi. Nie lubimy władzy ludowej? - zapytał takim tonem, że nie wiadomo było, czy żartuje, czy mówi poważnie. Po odjeździe karetki tłum przed restauracją powoli się rozchodził. Sierżant podszedł do gazika. Otworzył drzwi z tyłu i kiwnął ręką. Mężczyźni nieporadnie wgramolili się na tylne siedzenie. Sierżant usiadł z przodu. - Na komendę - polecił kierowcy. Odwrócił głowę i otaksował wzrokiem zatrzymanych. - Nie do nas? - zdziwił się kierowca.
- Nie. Nerwowi coś za bardzo. - Sierżant sięgnął po papierosa. Ruszyli. Po kilku minutach wyjechali z miasteczka na prosty odcinek drogi prowadzący do szosy. W palcach sierżanta żarzył się papieros. Z szumiącego głośnika słychać było zniekształcone rozmowy patroli. Padały kryptonimy. Znowu zaczęło padać. Kierowca włączył wycieraczki. Raf patrzył uważnie na sierżanta. Profil funkcjonariusza wyraźnie rysował się na tle szyby. Nagle, jakby coś sobie przypomniał, bo wściekły spojrzał na siedzącego obok Małego. Dał mu znak. Mały pobladł z przerażenia, ale skinął głową. Raf zacisnął usta i znowu uważnie obserwował siedzących z przodu. Na poboczu mignął znak sygnalizujący, że zbliżają się do szosy. Raf powoli nieznacznie zaczął wsuwać z tyłu za pasek wolną od kajdanek rękę. W pewnym momencie znieruchomiał. Sierżant strzepnął do popielniczki popiół, popatrzył na nich badawczo i dalej wpatrywał się w drogę przed sobą. Raf nie przestawał manewrować ręką. Milicjanci niczego nie podejrzewali. Samochód zwolnił i skręcił w lewo na asfaltową szosę obramowaną krzakami. W tym momencie Raf wyszarpnął pistolet. Lewą ręką zarepetował. Dwa strzały buchnęły jeden po drugim. Samochodem zarzuciło na mokrym asfalcie. Przez chwilę leciał bokiem. Raf przechylił się przez przednie oparcie. Szarpnął za ręczny hamulec. Ciało kierowcy opadło na kierownicę. Sierżant poleciał głową do przodu. Gazik zwolnił z piskiem opon, obrócił się prawie o sto osiemdziesiąt stopni, pochylony przekoziołkował na dachu i znieruchomiał na boku z kołami do góry. W samochodzie zapadła cisza. Mały, rozdygotany, z trudem opanowując wstrząsające nim dreszcze, siedział z dziwacznie podkulonymi nogami. Raf otworzył drzwiczki i skoczył na zewnątrz. Skuta ręka przytrzymała go jednak w wozie. - Uciekajmy! - krzyknął. - Nie... - Małego ogarnęła histeria, zaczął się trząść. Raf skierował w jego stronę lufę pistoletu. - Jużeś dziś dosyć, kretynie, narozrabiał - przełożył pistolet do ręki, którą był skuty z Małym, i wolną walnął go z całej siły w twarz. Mały na moment się uspokoił. - Bierz walizki - wysyczał Raf i przechylił się przez oparcie. Złapał raportówkę za
pasek i szarpnął, by wyciągnąć ją spod leżącego bezwładnie ciała milicjanta. Zaskoczony Mały upuścił walizki. - Uważaj chociaż trochę, co ja robię. Pilnuj walizek, nic od ciebie więcej nie chcę. Odpowiadasz za to tym swoim zasranym łbem. Weź się w garść, bo nie wyjdziemy nigdy z tej pieprzonej trumny. W końcu Rafowi udało się wyszarpnąć raportówkę. - Pistolet - szepnął błagalnie Mały. - Weź dla mnie. Chcę go. - Wyciągnął rękę. Raf uderzył go po ręku raportówką. - Nie dotykaj. Nie widzisz, że wszędzie pełno farby? Mało ci śladów? Z trudem wyskoczyli z wozu. Rozpadało się na dobre. Mały, tracąc równowagę, oparł się na moment o szybę samochodu. Poderwał się jednak szybko i wybiegli na szosę. Było cicho i ciemno. Raf nagle sobie o czymś przypomniał. Cofnął się, ciągnąc za sobą Małego, i dopadł do samochodu. Wyłączył światła. Przez szybę, na której rozmazywały się krople deszczu, prawie nie było widać leżących milicjantów. Kierowcę dopchnął niżej pod kierownicę. Szczepieni kajdankami bandyci biegli nieporadnie brzegiem szosy. Znienacka przed nimi pojawiła się łuna reflektorów. Skręcili w las i przypadli do ziemi. Poczekali, aż autobus ich minie. Raf nastawił uszu. Odetchnął z ulgą, kiedy warkot silnika się oddalił. - Przejechał - ucieszył się Mały. - Ale musiał zauważyć - mruknął Raf. Wygramolili się z powrotem na szosę. Raf przyspieszył, zmuszając Małego do truchtu. Po chwili dobiegli do drogowskazu. Raf na moment oświetlił go latarką. - „Kosów 6 km" - odczytał na głos. - Mijaliśmy go dwie godziny temu. Raf odetchnął z ulgą i przyspieszył kroku. Po kilku minutach dotarli do polnej drogi, na której porzucili samochód. Nagle Mały potknął się w głębokiej kałuży, ciągnąc za sobą Rafa. Mężczyzna przytrzymał go. Ulewa przybierała na sile. Raf obejrzał się za siebie i wyciągnął latarkę. Zaczął obszukiwać raportówkę. Znalazł oba dowody osobiste i schował do kieszeni. Szukał dalej. Wreszcie wytrząsnął całą zawartość teczki na ziemię. - Nie ma! - krzyknął. - Czego?
- Kluczyków, palancie. - Schował do kieszeni w spodniach - powiedział spokojnie Mały. Raf popatrzył na niego z nienawiścią. - Boże, cóż za kretyn. Nie mogłeś wcześniej powiedzieć? - Co zrobimy? - płaczliwie zapytał Mały. Raf nabrał powietrza głęboko do płuc, nerwowo otarł mokrą twarz. - Musimy się przede wszystkim rozkuć. Wyrwać się stąd, zanim zacznie się obława. Co cię podkusiło w tej knajpie - szarpnął Małego za ramię. - Trzeba być skończonym idiotą. Mały opuścił głowę. Milczał. Raf poderwał się i ze złością szarpnął Małego. Chłopak upadł, Raf zaczął go wściekle kopać. W końcu opanował się i podał mu dłoń. Potykając się, pobiegli w głąb lasu. Na ziemi, wdeptana w błoto, leżała raportówka. Dopadli do samochodu. Raf otworzył kufer. Zaczął przerzucać leżące tam rzeczy. Znalazł podnośnik. Ustawił go na ziemi, oparł o kant obudowy ogniwo łączące oba uchwyty kajdanek i z furią zamachnął się ciężkim francuskim kluczem. Po paru uderzeniach ogniwo pękło. Raf schował pod mankietem metalową obręcz. Usiadł za kierownicą i włączył silnik. Mały wrzucił walizki na tylne siedzenie. Nie zapalając świateł, ruszyli w stronę szosy. Koła głęboko zapadały się w rozmiękłym gruncie. Deszcz nie przestawał padać. Leżący ma boku milicyjny gazik nieznacznie drgnął. Na ramie otwartego okna pojawiła się zakrwawiona ręka. Kierowca uniósł się z trudem. Usiłował otworzyć drzwi. Za drugim razem próba się powiodła. Przez uchylone drzwi wypadł na zewnątrz. Upadek kierowcy naruszył równowagę gazika. Drzwi wróciły do poprzedniej pozycji, blokując nogi kierowcy w samochodzie. Leżącego do połowy na zewnątrz zasłaniał od strony szosy samochód. Milicjant ponownie spróbował wydostać się na zewnątrz. Nie dał jednak rady. Dwukrotnie zajęczał. Z ust wyciekł mu strumień krwi. Uciekinierzy dotarli do szosy i zatrzymali się przy wyjeździe z lasu. Raf rozejrzał się uważnie. Włączył światła i ostro ruszył w lewo. Ujechali kilkaset metrów, gdy zza zakrętu nadjechała cysterna z mlekiem. Minęli ją.
Raf obejrzał się zaniepokojony. W lusterku zobaczył, jak zapalają się światła hamowania cysterny. Kierowca ciężarówki wysiadł. Podszedł do stojącego na poboczu radiowozu. Zajrzał do środka przez przednią szybę i cofnął się, przerażony. Biegiem wrócił do wozu i ostro ruszył w kierunku miasteczka. Pędził jak oszalały. Włączył światła szosowe i migające światła alarmowe. Przy zjeździe z szosy w boczną drogę wpadł w poślizg. Przeleciał bokiem kilkanaście metrów. Z trudem wyprowadził samochód z poślizgu. Kiedy wjechał na rynek, usłyszał ostry gwizd. Nie zwolnił. Omal nie wywracając się, okrążył rynek. W poprzek skweru biegł za nim milicjant. Uciekinierzy dotarli do szosy i zatrzymali się przy wyjeździe z lasu. Raf rozejrzał się uważnie. Włączył światła i ostro ruszył w lewo. Ujechali kilkaset metrów, gdy zza zakrętu nadjechała cysterna z mlekiem. Minęli ją. Raf obejrzał się zaniepokojony. W lusterku zobaczył, jak zapalają się światła hamowania cysterny. Kierowca ciężarówki wysiadł. Podszedł do stojącego na poboczu radiowozu. Zajrzał do środka przez przednią szybę i cofnął się, przerażony. Biegiem wrócił do wozu i ostro ruszył w kierunku miasteczka. Pędził jak oszalały. Włączył światła szosowe i migające światła alarmowe. Przy zjeździe z szosy w boczną drogę wpadł w poślizg. Przeleciał bokiem kilkanaście metrów. Z trudem wyprowadził samochód z poślizgu. Kiedy wjechał na rynek, usłyszał ostry gwizd. Nie zwolnił. Omal nie wywracając się, okrążył rynek. W poprzek skweru biegł za nim milicjant. Cysterna stanęła przed komisariatem. Kierowca wyskoczył z szoferki. Dopadł do drzwi i zaczął szarpać za klamkę. Były zamknięte, odwrócił się bezradny i dostrzegł biegnącego w jego kierunku funkcjonariusza. - Kurwa, pogięło cię? Dokumenty! - Panie Zieliński, tam na szosie... - Dokumenty - przerwał mu ostro milicjant. - Tam na szosie... leżą zabici od was, kierowca i sierżant Zapała... zamordowani. Milicjant zamilkł. Powoli docierała do niego groza informacji. - Jak to, zabici? Wypadek? - Starał się zrozumieć to, co usłyszał. - Mówię przecież! - krzyczał kierowca. - Zabici! Samochód pełen krwi! Mundur
cały we krwi! - A tamci dwaj? - zapytał milicjant. - Jacy tamci? - Kierowca nie zrozumiał, o co chodzi. - Nie ma ich? - zdziwił się milicjant. - Przecież byli aresztowani... Uciekli? Skuci? - Otwieraj firmę! Trzeba, kurwa, dzwonić! Zawiadomić szefa i pogotowie! Obudź się, człowieku, do cholery! - Jak są trupy, to wojewódzką... - Milicjant czuł się bezradny. - A może to jednak wypadek? Rany Boskie - jęknął. - To ja miałem z nimi jechać. Sięgnął po klucze i trzęsącą się ręką próbował otworzyć drzwi. Nad horyzontem ukazała się czerwona półkula słońca. Szosę tarasował ustawiony w poprzek radiowóz. Milicjant kierował samochody z powrotem, nie przepuszczając nikogo w stronę Kosowa. Mocno trąbiąc klaksonem, przejechał funkcjonariusz na motocyklu. Kilkaset metrów dalej na poboczu stały karetka pogotowia, gazik i radiowóz. Dwóch milicjantów wycierało z błota dyszące psy. Przy stojącym nadal w rowie gaziku uwijali się technicy. Błyskał flesz. Przez otwarte drzwi karetki lekarz podawał siedzącej w środku kobiecie krople. Jej płacz przechodził w przejmujący szloch. Nad lasem rozległ się warkot helikoptera. Po chwili podmuch powietrza szarpnął gałęziami. Na otwartym odcinku szosy wylądował śmigłowiec. Daleko na polu gromadzili się gapie. Listonosz zeskoczył z roweru i wszedł na teren posesji. Na płocie wisiał duży napis: „Pensjonat Pod Glicynią". Recepcja mieściła się w niewielkim hallu. Siedząca za kontuarem dziewczyna bezradnie przeglądała listy. Listonosz nie wiedział, co robić. - No przecież trzeci raz nie będę przychodził. Pani pokwituje i już - podrapał się w głowę. Recepcjonistka podpisała się z pewną starannością typową dla ludzi niezbyt obytych z pisaniem i schowała korespondencję do szuflady. Listonosz pożegnał się i wyszedł. Recepcjonistka zamyśliła się. Po chwili podniosła słuchawkę wewnętrznego telefonu bez tarczy i parę razy uderzyła w widełki. Nikt nie odebrał telefonu. Odłożyła słuchawkę. Namyślała się, co robić, kiedy w drzwiach stanął Zelest. Był to wysoki przystojny mężczyzna dobrze po czterdziestce. Uśmiechnął się do dziewczyny.
- Jest pani Gołębiewska? - zapytał. - No właśnie gdzieś szefową poniosło. Nie ma jej od wczoraj. - Tak nagle? - zdziwił się. - Wozem pojechała? - Przecież mówię wyraźnie, że nie wiem dokąd. To i nie wiem czym. Nawet dzwoniłam do tych drzwi od ogrodu, choć ona tego nie lubi. Mężczyzna spojrzał na zegarek. - Umówiła się ze mną. - Nie z panem jednym - skomentowała. W tym momencie zaterkotał brzęczyk przy tablicy z numerami pokoi. Recepcjonistka wygasiła światełko i wyszła zza kontuaru. - Niech pan wieczorem zajrzy. Zelest z ociąganiem wyszedł na zewnątrz. Recepcjonistka zapukała do pokoju numer pięć i po chwili weszła do środka. Na dole trzasnęły drzwi i rozległy się szybkie kroki po schodach. Zelest wbiegł na pierwsze piętro. - Pani Marylko! - zawołał nerwowo. Z łazienki wyszła naga, owinięta tylko w ręcznik, młoda dziewczyna. - A czy Mariola może być? - uśmiechnęła się kokieteryjnie. - Nie widziała pani recepcjonistki? - zapytał. - Chyba jest u nas w pokoju - wskazała drzwi. W tym momencie drzwi się otworzyły i stanął w nich tęgi mężczyzna we wzorzystym japońskim szlafroku. W głębi pokoju widać było recepcjonistkę. - Ty, nawet jak pójdziesz zęby umyć, to musisz zawierać znajomości - burknął. Dziewczyna roześmiała się i weszła do pokoju. - Nie denerwuj się. Pan szuka recepcjonistki. - Pani Gołębiewska chyba nie żyje! - rzucił Zelest w pośpiechu. - Dzwoń na milicję! Nie czekając, co zrobi recepcjonistka, zbiegł na dół. Mężczyzna w szlafroku wystraszył się. - Ubieraj się, wyjeżdżamy - szepnął do dziewczyny. - Proszę zaraz rachunek - zwrócił się do recepcjonistki.
Nie zważając na kobiety, zaczął się ubierać. Recepcjonistka w pośpiechu wyszła z pokoju. Drzwi zostawiła otwarte. - Pospiesz się - pokrzykiwał mężczyzna. - Nie mam ochoty być przesłuchiwany... Być świadkiem... Spisywanie dowodów... - Chodzi ci o milicję czy o twoją żonę? - Nie wygłupiaj się. Jeśli się pospieszysz, to jeszcze przed wyjazdem do Lublina pojedziemy po tę kurtkę z lisów. Ale już. - Klepnął ją w pośladek. Dziewczyna zaczęła się błyskawicznie ubierać. - Jesteś kochany. Jeszcze się nigdy w życiu tak szybko nie rozebrałam, jak się teraz ubiorę - roześmiała się. - To jeszcze spróbuję załatwić z recepcjonistką, jeżeli jeszcze nie spisała dowodów, żeby nas nie meldowała. - Przez chwilę patrzyła na jego reakcję. - A dokupisz mi te botki? Uśmiechnął się, rozbawiony jej pazernością. - Dokupię. Przez okno słychać było warkot odjeżdżającego samochodu. Przed pensjonatem Pod Glicynią zaparkowały dwa radiowozy i karetka pogotowia. Na korytarzu pracowała ekipa kryminalistyczna. Sławek stał w pokoju i rozglądał się uważnie. Widać było, że właścicielka nie żałowała pieniędzy na urządzanie wnętrza. Pokój pełnił rolę i saloniku, i sypialni. Na dywanie leżały szczątki porcelanowego popiersia. Sławek włożył rękawiczkę i podniósł kilka fragmentów. Dopasowane, tworzyły twarz. Znowu się pochylił, nie zwracając uwagi na leżącą na podłodze kobietę. - Niezła literatura, panie poruczniku - wchodząc do pokoju, powiedział technik i podał Sławkowi list. - Leżał przy stoliku. Sławek spojrzał na datę i tekst. List był pisany ósmego kwietnia. Przeczytał na głos: „Ty stara rajfuro! Jeśli nie przestaniesz stręczyć prostytutek ludziom na stanowiskach, damy znać milicji, jaki uprawiasz proceder. Ty sutenerko, ty stara wypacykowana pulardo. Abyś wiedziała, że nie jesteśmy gołosłowni i wszystko wiemy, wymieniamy nazwisko jednej z twoich panienek. Ruda Zawadzka. Strzeż się. Grono życzliwych". Skończył czytać i spojrzał na zwłoki. Gołębiewska leżała obok stolika. Była w szlafroku. Na twarzy widniał wyraźny mocny ślad po uderzeniu. W uszach i w nosie
czerniały resztki zakrzepłej krwi. Kobieta była starannie umalowana i uczesana. Na łóżku i krzesełku leżały sukienka, bielizna i buty. Wyraźnie szykowała się do wyjścia. - Oszczędna była - odezwał się znowu z głębi pokoju technik. Potrząsnął porcelanową dużą skarbonką. W środku zabrzęczały monety. - Bilon zbierała? - mruknął zdziwiony. Sławek z rozmachem uderzył skarbonką o blat stołu. Wśród białych odłamków rozsypały się dwudziestodolarówki. Sławek, delikatnie biorąc dwoma palcami za brzeg, oglądał monety. - Rok tysiąc dziewięćset czwarty, a wygląda jak nowa. - Ta też. Też... tysiąc dziewięćset czwarty - powiedział technik. - Wszystkie z tego okresu. - Rozgarnął je na stoliku. - Spisz dokładnie i zabezpiecz ślady. Jeśli są - polecił Borewicz. Stojąca w drzwiach recepcjonistka przyglądała się im uważnie. Sądząc po minie i mimowolnym ruchu ust, można się było domyślać, że żałuje, że sama najpierw nie przeszukała pokoju. Sławek popatrzył przez chwilę na zabitą. Wreszcie podniósł wzrok i spojrzał na recepcjonistkę. - Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. Może zejdziemy do recepcji. - Przejrzyj całą chałupę - rzucił do technika i wyszedł z pokoju. Dziewczyna z żalem spojrzała na monety i wyszła. Technik delikatnie opylał grafitem szklany blat ozdobnego stolika. - Dziwne - krzyknął za odchodzącymi. - Bardzo wyraźny ślad, chyba rękawiczki. W pokoju? - dodał zdziwiony. - W lecie? I jakby otarcie czymś krwawym o kant stołu. Sławek stał w recepcji, przeglądając książki meldunkowe. Recepcjonistka siedziała za kontuarem. - Nie zaniepokoiła się pani? - zapytał. - Nie. Myślałam, że ją znowu poniosło. Jak ją nachodziło, to i dwie noce balowała. Od lat tu jestem. Wiedziała, że interes będzie szedł. - Nawet nie zajrzała pani do niej? - Widzi pan, szefowa nie lubiła tego. Jeśli sama mnie nie wzywała - wskazała głową na wewnętrzny telefon - to ja robiłam swoje. Miała osobne wejście. A szefowa
mówiła, że tak jak w Anglii: my home is my, że to... mój dom to moje królestwo. Po swojej części mnie szwendać się nie pozwalała. A już wieczorami to w ogóle... - urwała zawstydzona. - Nawet te wewnętrzne drzwi były zaryglowane. - Bała się czegoś? Kobieta zamilkła, nie wiedząc, co powiedzieć, a może wiedziała, tylko chciała być dyskretna. - Jest pani oficjalnie przesłuchiwana. Proszę mówić prawdę - surowo powiedział Sławek. Recepcjonistka zaczęła niepewnie. - Widzi pan, ona całe życie harowała, żeby z tej budy zrobić pensjonat. Dwa lata w Anglii była. Rano w hotelu, u Polaków przy śniadaniach, potem sprzątała pokoje, w obiad w restauracji za kelnerkę robiła, potem przy dziecku siedziała, a wieczorem to jeszcze w innej knajpie zmywała. Chociaż ostatnio to z forsą było krucho. Jakieś kredyty musiała spłacić. Wszystko wsadziła w ten dom. Ale jak już wszystko było, to się okazało, że życie przeleciało i najlepszy pensjonat z glicyniami szczęścia nie da, jak się samej w łóżko idzie. Zaczęła się bawić, stroić, od kosmetyczki do kosmetyczki... Co tydzień u fryzjera. Ale znowu co chłop, to się bała, że na jej pieniądze leci. Paru to ona by chciała, ale ci to jej nie chcieli. Pan doktor Miłosz, dyrektor szpitala na przykład. Ale on żonaty i jeszcze w takiej modelce zakochany... Też lepszy latawiec. Ale oni to na pokojach bywali. Taki jeden redaktor bywał. Widziałam go parę razy w telewizji. Do czegoś chłopów namawiał, ale nie pamiętam dokładnie... Pan Zelest - wyliczała dalej. - Ten znowu od niej młodszy o siedem lat. Wie pan, jak to jest. Kobieta dwa razy szaleje, jak dojrzewa i jak siwieje. Ostatnio coś się pokłócili. - A kto tu przyjeżdża? - Przeważnie na miłość przyjeżdżają. Czasami trafi się małżeństwo. Ale to zaraz widać, bo się w nocy kłócą. Samotni rzadko. Wczoraj to jedna młoda przyjechała takim czerwonym samochodem, jak ma doktor Miłosz, ale jak się dowiedziała, że szefowej nie ma, to nie chciała zostać. Takt cudak. Kiedy rozmawiali, przed pensjonat zajechała czarna nysa. Do hallu weszło dwóch pracowników zakładu pogrzebowego. Byli nietrzeźwi. Z trudem wnieśli do hallu nosze. - Dzień dobry. Gdzie nieboszczyk?
Sławek westchnął. Głową wskazał schody prowadzące na piętro. - Kierowca też taki nabuzowany? - zapytał. Patrzył na nich z niechęcią. - Kto tu jest nabuzowany? - szczerze oburzył się grabarz, z trudem dobierając słowa. - No, fakt - zadrwił Sławek - widocznie ta pani i ja. - Pewnie pan władza, przepraszamy - domyślił się grabarz. - Dziś podobno świeży, ale jak gliny wzywają, to różnie bywa - dodał usprawiedliwiająco. - Bierzesz pan takiego po dwóch tygodniach z sadzawki, to i sam komendant główny by sobie strzelił sztamajzę. Ale - uniósł ręce obronnym gestem - motorniczy trzeźwy. On kofciej wiary, tylko jodyną nasmarowany. No... gdzie ten do Abrahama? - zwrócił się do dziewczyny. Recepcjonistka wskazała schody. - Co to znaczy kociej wiary? - zapytał Sławek recepcjonistkę, kiedy karawaniarze ruszyli na schody. - Tak tu nazywają świadków Jehowy. Oni nie piją. Z trudem, trzymając się poręczy, grabarze wspinali się po schodach. - Tego nigdy pani Beata nie robiła. Nie piła i nie paliła. Mówiła, że na cerę i na takie żyłki na policzkach szkodzi, co to jej elektrycznością zamykali. A i po alkoholu trudniej... no szczytowała. Tak to nazywała. - Dosyć dokładnie jest pani zorientowana. - Borewicz nie potrafił ukryć zaskoczenia. - Osiem lat tu pracuję. I nieźle mi było. Jak miała dobry humor, to mi i takie świństewka pokazywała... Mówiła na to świerszczyki. I o mężczyznach mówiła. A miała co opowiadać. - Recepcjonistka nagle spojrzała na Sławka. - A pan żonaty? - Nie. - O, to może ja nie powinnam. Pan się może zgorszy. Bo w telewizji na filmach to wszyscy z MO tacy porządni. Ani wódki, ani kobiet. Co pan sobie o mnie pomyśli... A ja jeszcze panienka jestem. - Tak przypuszczałem. Ale niech pani nie przeciąga. - Sławek miał już dosyć tego gadania. - Pokój zaplombujemy. Pensjonat na razie pani zamknie. I chciałbym wszystkie
książki meldunkowe. - Wstał zmęczony przesłuchaniem. - I adresy tych, o których pani mówiła. - Nie znam. - A meldunki? - Oni nie jako goście tu bywali. Tych, co na miłość brała, to przecież nie meldowała. Co pan? Z urzędu skarbowego albo z telewizji, czy co? - szczerze się oburzyła. - No, na razie nie - powiedział serio. Sławek poprawił się na siedzeniu, zapalił papierosa i słuchał dalej. Z głośnika radiostacji słychać było gwar i rozmowę Ewy z kobietą. Na siedzeniu stał mały magnetofon. „Kiedyś to na trzy tygodnie ją wyniosło. Jak ją potem czesałam, to blizny za uszami jeszcze miała. Podbródek jak nowy. Ani jednej zmarszczki... Teraz to tylko żeby mieć za co... Wszystko zrobią. Brzuch zmniejszą. Biust poprawią. Śladu nie ma, a pierś jak u Bardotki. Mój ojciec to miał rację, że w każdym ustroju da się żyć, jak się ma pieniądze. A najbardziej to się jej ten Miłosz podobał. Raz to ją podobno nawet przeleciał... po Bułgarii była. Dwa lata temu to się jeszcze nieźle prezentowała. Wie pani, jak głowa siwieje, to dupa szaleje," roześmiała się, udając wstydliwość. „Wyklepana, wypomadowana, taki niewidomy masażysta to taksówką co trzy dni przyjeżdżał...". Sławek sięgnął do notesu i szybko coś zapisał. Kobiecy głos urwał się na chwilę. „Skąd pani to wszystko wie?", zapytała Ewa szczerze zainteresowana. - Proszę pani - fryzjerka przeszła na drugą stronę fotela i z lewej strony rozczesywała Ewie włosy. - Jak się kobietę czesze, to kobieta mówi. A jeszcze samotna! Ona powie trochę. Inne trochę. Fryzjerka w małym osiedlu to wie więcej niż ksiądz i ginekolog razem wzięci. Podtapirować troszkę? - zapytała. Ewa zaprzeczyła gorliwie. W klapie kostiumu miała wpięty jak broszkę prawie niewidoczny maleńki mikrofon. - A ostatnio to chyba znowu z tym Zelestem się coś wznowiło. Podobno chce się nawet z żoną dla niej rozejść... Sławek wyłączył magnetofon. Sięgnął do mikrofonu. - Ja 07, odbiór. Po chwili zgłosił się oficer dyżurny.
- Przekażcie porucznikowi Jaszczukowi: ustalić listę niewidomych masażystów z Warszawy i okolicy i ile się da o doktorze Miłoszu z tutejszego szpitala. Ale delikatnie. Niech go Jaszczuk przypadkiem nie zamknie. Inteligent, zdradza żonę, pije wódkę, śpi z modelką, ale nie morderca. Odbiór. Zapalił silnik i ruszył uliczką w stronę peryferii. Zelest stał niezdecydowany w furtce pensjonatu Pod Glicynią. Kiedy polonez Borewicza wyjechał zza zakrętu, nagle się zdecydował. Zatrzasnął szybko furtkę, obejrzał się za siebie i prawie biegiem ruszył w przeciwną stronę. Sławek przyspieszył, wyminął uciekającego i zajechał mu drogę. Zelest stanął, zaskoczony zachowaniem Borewicza. - Czego pan chce? Kim pan jest? - Chyba pan wie, kim jestem, skoro na mój widok wolał pan stąd zniknąć - spokojnie odpowiedział Borewicz. - Co mi pan zarzuca? - Na razie nic. Ale po prostu lubię porozmawiać z ludźmi, którzy na widok milicyjnego samochodu uciekają z domu, w którym leży trup. Nie jestem chyba zbyt oryginalny jak na policjanta. Sławek zatrzasnął drzwiczki i oparł się o maskę. - Jak pan się nazywa? - zapytał. - Jan Żelest. - O siedem lat młodszy, jeden z narzeczonych świętej pamięci pani Gołębiewskiej. - Sławek z drwiną skłonił głowę. - Wypraszam sobie takie uwagi. Mogę pana zaskarżyć za obrazę. Nie ma pan prawa... - Ma pan rację. Nie mam. Ale pan nie ma świadków, a ja mam... Co pan tu robił? - Miałem pożyczyć samochód. Umówiłem się z panią Beatą.' - A ja słyszałem, że miał pan skontrolować gaźnik - rzucił Sławek od niechcenia. - Proszę o dokumenty. Zelest sięgnął do portfela. Ze środka wysunęła się koperta. Mężczyzna niezręcznie próbował ją schować. - To bym też chciał zobaczyć. - Borewicz błyskawicznie sięgnął ręką i zabrał mu
kopertę. - To jest już rewizja - oburzył się Zelest. - Nie - zadrwił porucznik. - Sam pan mi to dał do przeczytania. - Rozejrzał się, czy nikt ich nie widzi. „Ty stary capie, może wreszcie przestaniesz bywać w tym burdelu. Gołębiewska i całe jej towarzystwo niedługo znajdzie się pod kluczem. Na czele z Miłoszem i tą jego dziwką. Przestań się tam pokazywać. Grono życzliwych", przeczytał na głos. - Ma pan jakiegoś miłego korespondenta. Czy to prawda? - spytał, wskazując list. - Bzdury - oburzył się szczerze Zelest. - Jacyś maniacy. Pani Beata też otrzymywała takie listy. - Proszę tego nie zgubić. - Sławek oddał list. Obejrzał pobieżnie dowód osobisty Zelesta. - No to chodźmy zobaczyć ten gaźnik, który miał pan podobno reperować. Przy wejściu do garażu stali Sławek, Zelest i recepcjonistka. Borewicz pchnął uchylone drzwi. Garaż był pusty. Spojrzał ze zdziwieniem na Zelesta. - No to jak, panie Zelest. Coś tu się nie zgadza. - Sławka zastanowił ten pusty garaż. - Pani Gołębiewska miała prawo jazdy? - Tak. Bardzo dobrze jeździła, chociaż ryzykancko. - Jaki to był samochód? - zapytał. - Fiat sto dwadzieści siedem - odezwał się Zelest. - Rejestracja? - W AA pięćdziesiąt siedem szesnaście. Sławek badawczo popatrzył na Zelesta. - Jakiego rodzaju stosunki łączyły pana z Gołębiewską? - Stosunki to może za dużo powiedziane. Kiedy uruchomiono tu szpital, ogromna ilość aparatury zagranicznej wymagała specjalistów. W okresie początkowym i ja, i dyrektor mieliśmy tu wynajęte pokoje. Pani Beata zapraszała często na brydża, na kolację. Rewanżowałem się jakimś teatrem albo zaproszeniem na dancing. - Pan jest żonaty, prawda? - To pan już też wie? O co panu chodzi? Przecież nie zamordowałem pani Beaty. Moja żona też nie.
- A skąd pan wie, że ją zamordowano? A może to był tylko atak serca? Zelest speszył się. - Czy o tych, jak się domyślam - Sławek ewidentnie drwił - czysto niewinnych towarzyskich spotkaniach powiadamiana była pańska żona? - Wie pan, mogłaby zrozumieć to tak, jak pan to interpretuje. Zony mają w sobie coś z milicji. - Albo odwrotnie - mruknął Sławek. Zelest zdziwił się reakcją Borewicza. - Kim jest dziewczyna, w towarzystwie której bywał tu doktor Miłosz? - Iza Zawadzka, modelka. Dziś - Zelest spojrzał na zegarek - ma pokaz. Wiem, bo doktor Miłosz się wybierał. Jakiś ogromny pokaz bułgarskich futer. Pani Zawadzka będzie je tam prezentować. W tym momencie podszedł do nich technik. - Mogę na chwilę? - zwrócił się do Borewicza. Sławek odszedł na bok. - Jakaś taka dziwna jest ta piwnica - technik był pełen podejrzeń. - Jakby jakiś warsztat. Ale nic nie ma. Parę starych mebli porozrzucanych, ale tak jakby ktoś naumyślnie... Niby posprzątane. Wziąłem próbki z ziemi. Bo tak tam dziwnie jest czysto, a niby zagracone. Resztki żużlu, koks, a pieca nie ma. Podest ustawiony był wzdłuż sali. Konferansjer zapowiadał z emfazą kolejne modele. Dziewczyny, kołysząc się na wysokich obcasach, spacerowały otulone wspaniałymi futrami. Pokaz był niezwykle efektowny. Cicha muzyka tworzyła niepowtarzalny nastrój. Sławek z Ewą stali za filarem. Iza Zawadzka chodziła spokojniej niż inne modelki. Robiła to lepiej, bez tandetnej kokieterii, z wdziękiem, ale i godnością. - Pan dyrektor Miłosz ma niezły gust - mruknął Sławek, wskazując oczami modelkę. Ewa zapatrzona w futra nie zwracała uwagi na to, co mówił. - Mówię, że niezła jest ta Zawadzka - powtórzył głośniej. Ewa machnęła ręką. Była pochłonięta oglądaniem futer. - Taki pokaz to okrucieństwo... Żebym dziesięć lat oszczędzała, to kupię sobie
może jeden rękaw i sześć guzików. - To samo odczuwam, kiedy oglądam obrazki z salonów dorocznych pokazów samochodowych. W milczeniu obserwowali pokaz. - Gdy sobie pomyślę, że baby w innych krajach... - zaczęła Ewa. - To nie szerokość geograficzna - zaczął Sławek - to nasz parszywy zawód. Znam w Warszawie panienki, które pracują niekoniecznie głową i noszą takie futra... I mogę cię zapewnić, że ani policjantki Metropolitan Police w Londynie, ani Gosudarstwiennoj Automobilnoj Inspekcyi w Moskwie nie chodzą tak ubrane. Z kryminologii przerzuć się na dobrą mężologię... Dwa hektary goździków pod szkłem i będziesz chodzić tak ubrana. Kolejna modelka prezentowała długie futro z białych lisów. - To dlaczego ty się tym nie zajmiesz? Sławek się skrzywił. - Bo po prostu lubię robić to, co robię - uśmiechnął się. - A poza tym wiem, że jak któraś mówi rano, że mnie lubi, to mnie, a nie kuśnierza na Chmielnej. - Męska próżność. Dlaczego lubienie za urodę ma być szlachetniejsze od lubienia za to, co facet w życiu osiągnął? - oburzyła się Ewa. - Jedne latają za sławnymi ludźmi, inne za smukłymi blondynami, a jeszcze inne za facetami, którzy potrafią im zapewnić luksusowy byt. Sławek zamyślił się. - Może masz i rację - przyznał po chwili; nie potrafił jednak ukryć smutku w głosie. Na estradzie znowu pojawiła się Zawadzka, tym razem w futerku z ogromnym kapturem. - Znałem taką jedną, co mi powiedziała rano: „Nie jesteś bogaty, ale dobrze, że chociaż jesteś bogaty duchowo". Bardzo mnie to pocieszyło. Ale więcej już się ze mną nie umówiła. - No widzisz - z satysfakcją powiedziała Ewa. Oklaski zakończyły pokaz. Sławek rozglądał się po sali. - Chodź. - Ewa ruszyła do wyjścia. - Poczekajmy. One tędy muszą wychodzić. Nie chciałbym spłoszyć doktora Miłosza. Pewnie jest na pokazie.
Modelki przebierały się w garderobie, szykując do wyjścia. Rekwizytorzy starannie składali futra. Iza Zawadzka, dopinając bluzkę, w pośpiechu zbierała swoje rzeczy. - Podrzucę ci wieczorem forsę do domu - krzyknęła któraś z dziewczyn. - Chyba mnie nie będzie... - Co? Dalej pan ordynator? - Cześć. - Iza nie odpowiedziała i szybko wybiegła z garderoby. Sławek uważnie obserwował drzwi na zaplecze. Kiedy zobaczył Izę Zawadzką, kiwnął na Ewę i wolno za nią ruszyli. Na zewnątrz Zawadzkiej już nie było. W ostatnim momencie zobaczyli odjeżdżającego czerwonego volkswagena. Siedziała obok kierowcy. Podbiegli do poloneza. Sławek zapalił i ostro ruszyli za odjeżdżającymi. Volkswagen jechał szybko. Przelecieli Trasę Łazienkowską i skręcili w stronę Mińska. - Czyżby jechali do pani Gołębiewskiej? - spytała Ewa. - Albo nie wiedzą, albo wiedzą i dlatego jadą. Po paru minutach znaleźli się przed pensjonatem. Sławek zgasił światła, wyłączył silnik i przez chwilę wolno cicho toczyli się po wyboistej drodze. Volkswagen zatrzymał się przed furtką. Zawadzka i Miłosz wysiedli. Dziewczyna była ubrana w biało-czarne poncho i kapelusz z szerokim rondem, również dwukolorowy. Blond włosy z jednej strony zasłaniała chusta będąca częścią kapelusza. Zawadzka wyglądała ekstrawagancko, ale i atrakcyjnie. Weszli do ogrodu. Przodem szedł doktor Miłosz. Minęli główne wejście i skierowali się do bocznych drzwi. Mężczyzna wyciągnął klucze i próbował otworzyć drzwi. Zamek nie ustępował, więc zaczął ze zniecierpliwieniem szarpać za klamkę. W końcu zapukał. Przez chwilę czekali. - Chodź - powiedział wreszcie doktor Miłosz. Otoczył dziewczynę ramieniem, delikatnie pocałował i ruszyli w stronę furtki. Sławek obserwował ich z wnętrza samochodu. Kiedy volkswagen odjechał, powoli za nim ruszyli. Doktor zaparkował samochód przed szpitalem i razem z Zawadzką wszedł do środka. Borewicz spojrzał na Ewę. - Zaczekaj. Sam wejdę.
Na korytarzu leżeli chorzy. Przy jednym z łóżek siedziała zapłakana kobieta. Światła były już wygaszone. Sławek zatrzymał się przed drzwiami, na których wisiała tabliczka z napisem „Ordynator", i nie pukając, wszedł do środka. Miłosz gwałtownie odsunął się od Zawadzkiej. Siedziała mu na kolanach. Spojrzał gniewnie. Dziewczyna wstała i odwróciła się do okna, poprawiając włosy. Speszyło ją wtargnięcie nieznajomego mężczyzny. - Pan nie zna zwyczaju pukania? - zapytał ostro Miłosz. - Znam. Tylko bardzo długo pukałem i nie słyszałem odpowiedzi - skłamał Borewicz. - Widocznie byłem zajęty - powiedział Miłosz. - Domyślam się. - Sławek spojrzał znacząco w stronę Zawadzkiej. - Proszę wyjść i zaczekać na korytarzu. - Dyrektor był wściekły. Sławek stał przez chwilę bez ruchu, patrząc bezczelnie na Miłosza. Kątem oka na biurku dostrzegł otwarty list pisany na maszynie. Anonim jak dwa poprzednie. - Czy mam zawołać portiera? - zapytał dyrektor. - Myślę, że ze względu na obecność tej damy, która nie jest, jak się domyślam, siostrą przełożoną, nie zrobi pan tego. - Myli się pan. - Miłosz sięgnął po słuchawkę. - Oszczędzę panu niezręcznej sytuacji. Milicja. - Pokazał legitymację. Miłosz wolno odłożył słuchawkę. Wskazał Borewiczowi fotel. - Dziwne macie maniery. A potem się dziwicie, że ludzie was nie lubią. Słucham pana? - My nie jesteśmy od lubienia. Może liczymy, powiedzmy... na trochę niechętnego szacunku. Ale to też tylko optymiści. Wracając do sprawy. Czy miał pan zamiar włamać się do willi pani Gołębiewskiej? Miłosz nie wiedział, co odpowiedzieć. Milczał przez chwilę. Stracił pewność siebie. - Słucham - ponaglił go Sławek. - Po prostu czasami tam nocuję. - Kiedy ostatni raz widział pan Gołębiewską? - Nie pamiętam.