dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

21. Przerwany urlop

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

21. Przerwany urlop.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 96 osób, 58 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 67 stron)

Przerwany urlop 07 zgłoś się Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Przerwany urlop

Nad jeziorem zachodziło słońce. Nawet najmniejszy wiatr nie poruszał gładkiej powierzchni wody. Jedynie kolory mieniące się na wodzie dodawały ruchu nieruchomemu krajobrazowi. Nagle w ciszę wdarł się głos kukułki, a potem ostry dźwięk silnika motorówki. Spokojną taflę wody rozbiła para nart wodnych. Dziewczyna świetnie manewrowała podczas zakrętów łodzi. Borewicz uwolnił się z objęć przystojnej brunetki i wstał z koca. Wciągnął szybko spodnie. Ze złością spoglądał na hałasującą motorówkę. - Strefa ciszy, psia krew! - krzyknął z oburzeniem. - To ci filmowcy. Mówiłam, że coś tu kręcą. Widziałam Stalińską - powiedziała niemal z dumą dziewczyna. Borewicz obejrzał się z uśmiechem, już spokojny. Jego towarzyszka, wkładając podkoszulek, spoglądała zalotnie spod rzęs. - Przyjdziesz na wieczorek zapoznawczy? Borewicz usiadł w rowerze wodnym i nie odpowiadał. Dziewczyna zwinęła koc i podeszła do brzegu. - Czy ty troszkę nie przesadzasz? - zapytał po chwili z przekąsem. Zerknęła na niego z zaciekawieniem. - Nie, dlaczego? Po zakolu rzeki płynęła łódź z baldachimem. W łodzi siedziała kobieta ubrana w staroświecką suknię z epoki, zakrywającą sylwetkę aż do ziemi, w ręku trzymała parasolkę. Słońce prześwietlało tiulowe koronki. - Czy ty słuchasz, co ja mówię? - krzyknął w jej stronę reżyser. Kobieta spojrzała na brzeg. - Mam dosyć - poskarżyła się. - Jestem cała przemoczona. Łódka przybiła do pomostu. - To co, jestem wolna? - zapytała. Reżyser spojrzał na nią z lekkim uśmiechem, ukrywając zniecierpliwienie. - Trzeba mieć do ciebie anielską cierpliwość - powiedział. - Tak, zrób sobie przerwę. - To idę się wykąpać. Po chwili kobieta zdjęła strój. Najpierw perukę, następnie suknię. Pod peruką miała

krótko ostrzyżone włosy. Została w kostiumie kąpielowym. Podeszła do brzegu, aby sprawdzić wodę. W tym samym czasie do pomostu podpłynął Bo-rewicz. Spojrzał z uśmiechem na gwiazdę. - Proszę uważać. "Woda jest zimna - ostrzegł ją. - Rzeczywiście, okropnie... - wstrząsnęła się, dotykając tafli stopami. - Nie boi się pan tak daleko wypływać? Borewicz uśmiechnął się szerzej. - To sprawa treningu. - Albo braku wyobraźni - wypaliła bez zastanowienia. - Do wszystkiego można się w życiu przyzwyczaić. - Ton Borewicza był dwuznaczny. - Ma pan na myśli pływanie czy życie? - I tu, i tam są zwolennicy płytkiej i głębokiej wody. Ale najlepiej zaczynać od strzałki. - Od czego? - spytała gwiazda, udając naiwność. - Od strzałki. - Borewicz z miną pedagoga wyciągnął ręce przed siebie. - Kładzie się pani... o tak na wodzie, nogi wyprostowane, kopią, ręce do przodu. Pokazać? Stalińska uśmiechnęła się lekko. - Tak. Z chęcią popatrzę. Borewicz rzucił się na wodę. Popłynął popisową strzałką, wybijając stopami strugi wody. Zatrzymał się. - Proszę, niech pani spróbuje. - Gestem zaprosił ją do wody. Aktorka stanęła na brzegu pomostu. Starała się wyglądać na nieśmiałą, przestraszoną. - Nie wiem, czy potrafię - krygowała się. Borewicz spojrzał na nią poważnie. - Ważna jest sprawa brania powietrza. Stalińska zdjęła sztuczne rzęsy i nieudolnie przymierzyła się do strzałki. Uśmiechnęła się, lekko zakłopotana, udając, że chce zrezygnować. - Chyba bym się bała. - Troszkę odwagi. Będę w pobliżu. Zrobiła krok do przodu. Uniosła wolno ręce. Nagle wskoczyła ostro do wody i popłynęła motylkiem szybko do przodu. Spojrzał ze zdumieniem i powoli ruszył za nią. Aktorka zawróciła i dopłynęła do

Borewicza, który wyraźnie się zmęczył. Z trudem łapał powietrze. Kobieta uśmiechnęła się lekko. - Ważna jest sprawa brania powietrza. Wyciągnęła rękę. - Stalińska. Borewicz podał jej rękę, lekko zmieszany. - Borewicz. - No to dalej... strzałką? - uśmiechnęła się przekornie. - Tak, jasne - odpowiedział Borewicz już całkiem swobodnie. Popłynęli spokojnie razem. Wokół nich pieniła się woda. Niedaleko przepływała dziewczyna na nartach wodnych, wzbijając falę, która z łomotem uderzała o pomost. Borewicz i Stalińska wyszli z wody. - No to co pan właściwie robi? - Widzi pani, pracuję w takim resorcie, w którym pani środowisko lubi mieć przyjaciół, ale niechętnie się z nimi pokazuje. Jestem gliniarzem. Milicjantem. Kobieta pokręciła głową z niedowierzaniem. - A to mnie pan zaskoczył. - Ze nie robię wrażenia faceta, który nie odróżnia kaloryfera od akordeonu? - Stare dowcipy. - Aktorka machnęła lekceważąco ręką. Sięgnęła po ręcznik i wytarła mokre włosy. - Pani Stalińska proszona na plan! - usłyszeli nagle głos z megafonu. Aktorka oddała Sławkowi ręcznik. - Muszę lecieć. Podobno macie dziś wieczorek zapoznawczy. Jestem zaproszona? Borewicz zakrztusił się ze śmiechu. - No... ciekawa propozycja. Gwiazda w ramionach milicjanta. - Niech pan nie przesadza. Mieszkam w domku numer dziewięć. Już idę! - krzyknęła w stronę ekipy filmowej i szybko ruszyła pomostem. Na tarasie ośrodka wypoczynkowego panowała cisza. Przy stolikach siedziało kilka osób. Stalińska w długiej sukni z parasolką w ręku podeszła do Borewicza. - Przyszłam się z panem pokazać - uśmiechnęła się zaczepnie. Borewicz wstał od stolika i poczekał, aż aktorka usiądzie.

- Ja naprawdę nie mam kompleksów - powiedział - ale jeśli mi to coś ułatwi, to zaraz mogę je mieć. - Napiłabym się wina - odpowiedziała Stalińska. - Zapraszam. Mam butelkę oryginalnego francuskiego. - Z milicyjnej kantyny? Nieźle - skomentowała uszczypliwie. - Nie. Prezent. Ale z Moskwy. - No, to pana ratuje. Na kiedy jestem zaproszona? Borewicz popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Natychmiast - rzucił. - Albo zaraz po zdjęciach. - Spojrzał na jej strój. Do Borewicza podeszła recepcjonistka. - Pan Borewicz? - upewniła się. Porucznik uniósł zdziwiony brwi. Obok recepcjonistki stał listonosz. - Tak - potwierdził. - Depesza do pana. Borewicz wziął depeszę. Pokwitował i dał listonoszowi napiwek. Stalińska spojrzała na niego z ironią. - Funkcjonariusz milicji ludowej daje napiwki? Nie kształtujemy nowej socjalistycznej moralności człowieka pracy? Borewicz rozerwał depeszę. - Będziemy się szczypać? - zapytał niezadowolony. Stalińska pokiwała głową z uśmiechem. - Trochę mnie korci - przyznała. - Pozwoli pani? - wskazał na depeszę. Szybko przebiegł wzrokiem kartkę. - Niech to szlag trafi - zaklął. Stalińska przyjrzała się minie Borewicza. - Zgadnę? - No...? - Rozkaz przerwania urlopu i polecenie stawienia się do zadań służbowych. - Zgadza się - westchnął. - Nie dość, że urlop we wrześniu, to mi go zabierają. Aktorka wyprostowała się jak struna.

- Dokonano zaboru mienia społecznego. Porzuca pan słońce, wodę i dziewczynę, goni pan łobuza, lekka rana, w nagrodę następna gwiazdka, szef ściska dłoń, kieliszek koniaku, naturalnie radzieckiego, i wyjazd do sanatorium MSW. Tak? - Mój szef woli czystą, to po pierwsze, nie ma zaboru mienia, tylko współpracownica poszła do szpitala, to po drugie, a szef ma stan przedzawałowy, to trzecie. I jutro rano mam być w robocie. - Po asa bezpieczeństwa przyleci helikopter? - zapytała ironicznie. - Powiedziałem wyraźnie: jestem szeregowy gliniarz. Czeka mnie pociąg. I to zaraz. Stalińska wstała i rozłożyła parasolkę. - A ja myślałam, że będę podrywana. - Myślę, że gwiazda polskiego filmu wymaga więcej niż godziny i kwadransa. - I słusznie pan uważa. Podrzucę pana na stację. - A dostanę pani telefon w Warszawie? - Niech się pan postara. Przy pana możliwościach... Do molo w Sopocie podjechało ferrari. Z samochodu wysiadł Moderski w płaszczu Burberry. Na szyi miał fantazyjnie zawiązaną apaszkę. Wokół fruwały mewy. Na molo było pusto. Niebo zachmurzone. Mężczyzna skierował się w stronę pięknej kobiety stojącej przy balustradzie. Obejrzał się niespokojnie kilka razy. Kobieta zauważyła go. Czekała z poważną miną, aż do niej podejdzie. Popatrzyli na siebie bez słowa. Wreszcie Moderski zapytał z wahaniem. - Ania? Kobieta milczała. - Niewiele się zmieniłaś. - Nie pocałujesz mnie? - odezwała się cicho. Moderski niezgrabnie ją objął i ucałował w policzek. - Dlaczego nie chciałeś przyjść do mnie? Jak mnie w ogóle znalazłeś? Bo dzwoniłeś z Warszawy - dodała zaniepokojona. - W książce telefonicznej - wyjaśnił. - Nie wyszłaś za mąż? Ania uśmiechnęła się ze smutkiem.

- Rozeszłam się i wróciłam do naszego nazwiska. - Masz dzieci? - Córkę. Pięcioletnią. - Chciałbym ją kiedyś zobaczyć - poprosił niepewnie Moderski. - Dlaczego kiedyś? - zdziwiła się. - I co, stajesz się rodzinny? Ty, który przez piętnaście lat nie dałeś znaku życia? Przez pierwsze dwa lata mama szalała z rozpaczy. Potem, jak się okazało, że żyjesz, ojciec cię znienawidził. Mama, umierając, powiedziała: „To ja już go nie zobaczę". A ukochany synek nie raczył nawet przysłać paru kwiatków na pogrzeb. Moderski jej nie słuchał. Rozglądał się niespokojnie, chociaż na plaży nie było żywego ducha. - Aniu. To wszystko nie jest takie proste - wziął ją za ręce. - Wiem, że nie jestem w porządku. Pomogę ci finansowo. Mam teraz z czego. - Dziękuję. Obejdzie się. - Wzruszyła ramionami. - Ty też masz mi za złe? - Spojrzał jej prosto w oczy. Ania popatrzyła pół drwiąco, pół smutno. - Miałam. Teraz już nie. - Odwróciła twarz. - Nie wiesz, ile ja przeszedłem --próbował się usprawiedliwić. - Nie musiałeś. Wyruszyłeś w świat, żeby zarobić miliony. Moderski spojrzał na siostrę z oburzeniem. - A co, miałem tu siedzieć i gnić na posadce? Do czegoście doszli? Do kartek, mieszkania po trzydziestu latach czekania i malucha po całym życiu wyrzeczeń? - Ale jesteśmy u siebie - odparła twardo. - Daj spokój. - Machnął lekceważąco ręką. -Jeszcze mi powiesz o dostępie do morza. Chociaż to też nie nasza zasługa. Ruscy nam dali. Ania, zniechęcona, nie za bardzo wiedziała, o czym dalej mówić. Zamilkła. - Kiedyś ty właściwie przyjechał? - odezwała się po chwili nieco cieplej. - Bo wszystko to jest takie jakieś... tajemnicze. Boisz się czegoś? - Spojrzała na niego badawczo. Moderski znowu się rozejrzał. - Chodź... - powiedział wreszcie i wziął siostrę pod ramię.

Ruszyli wzdłuż balustrady. - Nazywam się teraz inaczej. Robert Konecki. Zapamiętaj, twój brat Henryk Moderski nie istnieje. Zniknął. Nikt się nawet nie może domyślić, że przyjechałem. Ze tu jestem... Zaniepokojona Ania zajrzała mu w oczy. - Czego się boisz? Coś ci grozi? - Nie pytaj. Zrób to dla mnie - poprosił. - Lepiej, żebyś nic nie wiedziała. Przyrzeknij, że nigdy nikomu nie powiesz o moim powrocie. Zatrzymał się i patrzył na nią wyczekująco. - Jeżeli tak ci zależy... - zawahała się. - Czyli się ukrywasz? - Tak. - Przed naszymi władzami? Moderski był już lekko zniecierpliwiony pytaniami siostry. - Przed wszystkimi. - To po co afiszujesz się tym samochodem? - Skąd wiesz? - Czekałam przy wejściu. Chciałam cię zobaczyć. .. jak nie będziesz wiedział, że na ciebie patrzę. - Dziwny sposób. - Wzruszył ramionami. - Więcej można zobaczyć - uśmiechnęła się smutno. - Taki nawyk dziennikarski. - Na razie nie mogę się z nim rozstać. Będzie mi jeszcze potrzebny. Ania spojrzała na niego przenikliwie. - Zostawisz mi adres? - spytała. Brat pokręcił przecząco głową. - Na razie ja będę dzwonić. Potem ci prześlę. Przez chwilę Ania milczała, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. - Co przez to zyskasz? - Milion - powiedział po prostu. - Milion dolarów - dodał, widząc jej zdziwienie i niedowierzanie. - A potem wyjadę i tobie też nic nie będzie brakować. Tu sto dolarów robi z człowieka... pozwala żyć. Ania popatrzyła na brata z politowaniem.

- Dobrze. O niczym nie wiem. Ale nie chcę być w nic wciągnięta. Mam swoje życie. Zawód, dziecko, które kocham, i mam zamiar żyć w tym kraju... - Obiecuję ci. Nic ci nie grozi. To są wyłącznie moje sprawy. Ania nie wiedziała, czy mu wierzyć. - Zanocujesz? - zapytała. - Nie. Zaraz wracam do Warszawy. Lepiej, żeby nikt mnie u ciebie nie widział. - To na grób mamy też nie pojedziemy? - Jak przyjadę następnym razem... - po chwili milczenia odezwał się cichym głosem. Nad włoskim morzem świeciło południowe słońce. Fale rozbijały się o skalisty brzeg. Zza urwiska zjeżdżał luksusowy samochód. Za kierownicą siedział mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych. Spokojnie prowadził, rozglądając się po okolicy. Minął załadowany arbuzami wóz zaprzężony w osła. Na stercie owoców siedziała piękna młoda dziewczyna w szortach i kusej bluzeczce. Uśmiechnęła się szeroko i pomachała do niego kokieteryjnie ręką. Mężczyzna nie zareagował na zaczepkę. Dziewczyna nadąsana pokazała mu język. Samochód pokonał krętą drogę, zatrzymał się przed wjazdem do eleganckiej posiadłości. Nad ogrodzeniem mężczyzna dostrzegł kamerę. Nie przejmując się tym, czekał na otwarcie bramy. Wjechał do środka. Brama się zamknęła. Samochód podjechał pod stylowy pałacyk. Kurt Rolson włożył pistolet do schowka. Wyciągnął wodę kolońską i spryskał się nią. Przejrzał się w lusterku i wysiadł z auta. Wokół panowała cisza. Słychać było jedynie uderzenia fali morskiej o kamienie. Kurt swobodnym krokiem podszedł do drzwi. Te otworzyły się bezszelestnie i stanął w nich mężczyzna o urodzie południowca. - Pan Rolson? - zapytał spokojnie. - Tak. Chciałbym mówić z panem Marsano. - To ja, zapraszam. Rolson wszedł do pałacyku. Zaczekał, aż gospodarz zamknie drzwi i wskaże drogę. Marsano z uśmiechem wskazał mu kierunek. Po chwili wyszli na nasłoneczniony taras. Na stoliku ustawionym wśród zieleni stały różne alkohole i kieliszki. Marsano i Rolson minęli stolik i zajęli krzesła stojące nieco

dalej, w cieniu. Rozmawiali przyciszonymi głosami. - Mój ojciec był Niemcem - powiedział Rolson. - To tak jak mój dziad. - Marsano zerknął na Rolsona zaciekawiony. - Wiem o tym. - Domyślam się, że jest pan dobrze poinformowany. - Na twarzy Marsano pojawiła się namiastka uśmiechu. - Whisky, martini, dżin? - zaproponował. - Dziękuję. - Rolson pokręcił przecząco głową. - Nie piję. Czy mogę wiedzieć, od kogo dostał pan mój telefon? Marsano nalał sobie drinka. - Pan wybaczy... Ja nie pytam, od kogo pan się dowiedział, że mój dziad był Niemcem. - Przepraszam. - Pewnie się pan zdziwił, że sam otworzyłem - Marsano wypił łyk alkoholu - ale odprawiłem służbę, bo chyba lepiej, żeby tu pana nie widziano. Rolson spojrzał na rozmówcę z nieruchomą twarzą, był uprzejmy, ale chłodny, zdystansowany. - Z zasady niczemu się nie dziwię, a lubię mieć do czynienia z ludźmi doświadczonymi. No to pomówmy. Najbardziej odpowiadają mi rozmowy na konkretny temat. - Na jakie obywatelstwo posiada pan paszport? Marsano był bardzo ostrożny. - To nie stanowi żadnego problemu - odparł wymijająco. - Czy byłby pan skłonny pojechać do Polski? - Wszędzie można pojechać. - Wzruszył lekko ramionami. - Zależy tylko za ile? - Honorarium będzie wysokie. - Inaczej bym z panem nie rozmawiał. Czego pan oczekuje w zamian? Marsano oblizał nerwowo wargi. Spojrzał na morze. Milczał. Rolson odczekał chwilę, po czym chłodno się odezwał. - Jeśli nie ma pan do mnie zaufania, to może skończymy te niepotrzebne rozmowy. - Nie, nie - zaprzeczył Marsano. - To nie kwestia zaufania. Zaraz panu wszystko wyjaśnię.

- Myślę, że czas najwyższy - w głosie Rol-sona czuć było lekkie zniecierpliwienie. - Chodzi o zlikwidowanie kogoś, kto przebywa w Polsce. - Mężczyzna czy kobieta? - zapytał rzeczowo Rolson. - Mężczyzna. - Polak? - Tak. Obecnie ma obywatelstwo włoskie. - O co chodzi? - Posiada dokumenty, których ujawnienie byłoby dla mnie... niewygodne. Rolson spojrzał zimno na klienta. - Których ujawnienie mogłoby pana skompromitować - poprawił. - Rozumiem, że ukradł te dokumenty i teraz pana szantażuje - sprecyzował. - O właśnie... - ucieszył się gospodarz i zamilkł. Przez chwilę siedzieli bez słowa. Cisza stała się krępująca. Wreszcie Marsano przemówił: - Założył sobie konto w Szwajcarii i co miesiąc każe wpłacać forsę. Mniejsza o pieniądze... - machnął ręką - chociaż kwota jest niemała, ale... - zawahał się, nie wiedząc, czy może ufać swojemu gościowi - będę kandydował w tym roku... będę ubiegał się o pewne eksponowane stanowisko... Nie mogę żyć w nieustannym zagrożeniu. Znów wypił łyk alkoholu. - Czy miałbym go tylko zlikwidować, czy i odzyskać te dokumenty? - zapytał Rolson. - Ależ oczywiście chodzi również o te dokumenty - potwierdził Marsano. - W takim razie proszę mówić dokładnie. Jakie honorarium? - Sto tysięcy dolarów amerykańskich i pokrycie wszelkich kosztów. Rolson uśmiechnął się pogardliwie. Wstał z krzesła, jakby kończył wizytę. - Przykro mi, Herr Marsano, ale musi pan poszukać sobie kogoś tańszego - powiedział. - To ogromna suma... - zaprotestował Marsano. - Ja jestem bardzo drogi. - Więc ile? - Gospodarz popatrzył pytająco. - Dwieście pięćdziesiąt plus koszty.

- Przecież to majątek - oburzył się Marsano. Rolson pokiwał ze zrozumieniem głową. - Ja przecież pana nie namawiam. Może pan poszukać kogoś innego. - To nie takie proste. - Marsano wskazał mu z powrotem krzesło. - I do tego idzie o Polskę. To kraj pod okupacją sowiecką. - Przesadza pan. - W jakimkolwiek kraju Europy Zachodniej wziąłbym połowę - powiedział Rolson. - Jeśli to przekracza pańskie możliwości, nie mamy o czym mówić. Zegnam. - Odwrócił się tyłem do gospodarza. - Chwileczkę, zgadzam się - zatrzymał go Marsano. - Zapłacę. - Honorarium biorę zawsze po wykonaniu zadania - wyjaśnił Rolson. - Potem omówimy, jak to zostanie zabezpieczone. A teraz proszę o informacje. Dopiero teraz usiadł z powrotem. - Co pana interesuje? - zapytał Marsano. - Wszystko. Marsano przez chwilę się zastanawiał. Rolson patrzył na morze, ale go nie widział. Twarz miał skupioną, zimną. - Nazywa się Henryk Moderski - zaczął Marsano. - Adresu nie znam. Lat... ponad trzydzieści, na pewno. - Czy ma pan jego zdjęcie? - Tak. - Marsano podał mu nieco niewyraźną fotografię. - Kiedy wyjechał do Polski? - W zeszłym miesiącu. - Dokonał pan wpłaty? Marsano skrzywił się z niesmakiem. - Tak, już dwa razy. - Konto na własne nazwisko? - Nie. Na hasło. Rolson pokiwał z uznaniem głową. - Fachowiec - przyznał. - Niestety - westchnął Marsano. - Był przez wiele lat moim sekretarzem. Zaczął od

posady członka mojej ochrony osobistej. - No to zapewne wie, czego się może po panu spodziewać. Czy mogę zobaczyć wykaz tych dokumentów? Marsano podał rozmówcy kartkę papieru. Rolson przejrzał zapiski. - Myślę, że robi pan dobry interes, odzyskując te dokumenty za ćwierć miliona. One są warte dużo więcej. - Zapamięta pan? - zapytał Marsano, odbierając Rolsonowi kartkę. - Dobra pamięć jest ściśle związana z moim zawodem - uśmiechnął się Rolson. Marsano wyjął zapalniczkę i przyłożył ją do kartki. Obserwował, jak szybko płonie. - Poczucia własnej wartości panu nie brakuje - powiedział. Przez twarz Rolsona przemknął cień zarozumiałego uśmiechu i czegoś nieokreślonego, bezlitosnego. - Nie - odparł uprzejmie. - Czy Moderski lubi kobiety? - Tak. - Pije? - Umiarkowanie. - Inteligentny? - Bystry. - W takim razie liczy się pewnie z wizytą. Marsano nagle się zaniepokoił. - Co pan ma na myśli? Rolson nie odpowiedział. - Czy wie pan coś o jego rodzinie w Polsce? - pytał dalej. - Zupełnie nic. - Marsano pokręcił głową. - Czy posiada jakieś znaki szczególne? - Tak. Ma bliznę pod prawą łopatką. Po nożu. - Wreszcie coś konkretnego - uśmiechnął się ponuro Rolson. - Czeka pana trudne zadanie - powiedział Marsano. - Tym bardziej że nie ma pan co liczyć na współpracę z tamtejszą policją. O ile słyszałem, dojście z nimi do porozumienia jest prawie niemożliwe. Rolson wyraźnie miał inne zdanie. Wykrzywił usta w pogardliwym uśmiechu.

- Z każdym można dojść do porozumienia. To tylko kwestia za ile. Zresztą myślę, że pomogą mi bezinteresownie. Polacy to gościnny naród. Mój ojciec był szefem policji dystryktu w Generalnej Guberni. Stąd znam ten język. - Czy ma pan zamiar odbyć podróż pod własnym nazwiskiem? Rolson uśmiechnął się pod nosem. - Czy jest pan pewien, że obecnie występuję pod własnym nazwiskiem? - zapytał z lekką ironią. Marsano odwrócił wzrok. Przez chwilę patrzył na przepiękne kwiaty stojące w wazonie. - Przepraszam - uśmiechnął się. - Czym pan pojedzie do Polski? - Pojadę do Paryża, a stamtąd pociągiem do Warszawy. - Dlaczego przez Paryż? - zdziwił się Marsano. - Nie sądzi pan, że lepiej, żeby moja osoba nie kojarzyła się nikomu z Włochami? - odparł Rolson. - Oczywiście. Ma pan rację. W jednym z włoskich portów na jachcie siedzieli dwaj mężczyźni. Była piękna pogoda, na niebie ani jednej chmury. Wokół cisza, żadnego powiewu wiatru. Jeden z mężczyzn, wyraźnie starszy od swego towarzysza, sięgnął po filiżankę espresso i wolno podniósł ją do ust. Przez chwilę delektował się intensywnym smakiem kawy. Obok na stole stał magnetofon kasetowy. „Lepiej żeby moja osoba nie kojarzyła się z Włochami", z magnetofonu rozległ się głos Rolsona. „Oczywiście. Ma pan rację". Drugi z mężczyzn wyłączył magnetofon. - Mam nadzieję, że to nie mistyfikacja? - zapytał mężczyzna popijający espresso. - Gwarantuję za to nagranie, panie Antonelli. - W jaki sposób wszedł pan w posiadanie tej taśmy, Carboni? - Marsano ma lokaja, któremu ja... - drugi z mężczyzn nieznacznie się uśmiechnął - nieco lepiej płacę. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Antonelli przez chwilę myślał nad czymś intensywnie, popijając małymi łyczkami kawę.

- Łajdak. Ciekawe, o jakie to dokumenty chodzi? - powiedział w końcu. - Dla Marsano warte są ćwierć miliona. A jest bardzo skąpy. - Czyli warte są o wiele więcej. Mielibyśmy go w garści... A, gdyby wygrał wybory, byłoby to nawet dla nas bardziej korzystne,, niż gdyby zszedł z tego świata. Tylko czy to realne przedsięwzięcie? Nie lubię szastać pieniędzmi. Carboni poczuł się nieco urażony. - Możemy w ogóle zrezygnować z wysłania za nim kogoś do Polski i wtedy nic nas to nie będzie kosztować - mruknął. Antonelli pogardliwie zamachał rękami. - Kogo ma pan na myśli? - Tę Polkę, Zofię Gambetti. - Tę młodą wdowę? - zainteresował się Antonelli. - Tak. - Tylko żeby się nie zakochała. - Antonelli miał wątpliwości. - To obce jej uczucie. - Będzie lojalna? Carboni zrobił wiele mówiącą minę. - Tylko ja znam szczegóły tego „wypadku" jej męża i uzyskania naszego obywatelstwa - powiedział złowrogo. Antonelli uśmiechnął się szeroko. Pozbył się już wątpliwości. - To chyba dobry pomysł. A co wiemy o tym Rolsonie? - zapytał. - Wyjątkowa kanalia - odparł Carboni. - Jako czternastoletni chłopak zadźgał nożem ojczyma za to, że uderzył jego matkę. Potem uciekł z więzienia, terroryzując strażnika pistoletem zrobionym z chleba i poczernionym popiołem ze spalonej Biblii, której zażądał do celi. Dokładny w robocie. Bardzo drogi. - Cenię ludzi, którzy za swoje usługi żądają dużo pieniędzy... - Antonelli pokiwał głową z zadowoleniem. W luksusowym pokoju hotelu Forum Rolson robił pompki. Był spocony. Doliczył do stu i wstał. Wziął prysznic i zaczął się golić. Patrząc w lustro, analizował sytuację. Jeśli facet zdecydował się zadrzeć z Marsano, pomyślał, musi być albo kompletnym

idiotą, albo ostrym zawodnikiem. Na Zachodzie łatwo by go znaleźli. Wszędzie mają jakieś powiązania. Tu są bezradni. KGB nie przeskoczą. Chociaż to się tu inaczej nazywa. Od czego zacząć? Rolson postanowił wyjść na miasto. Nieskazitelnie ubrany wyszedł z Forum. Garnitur, biała koszula, krawat, błyszczące półbuty. Rozejrzał się z zaciekawieniem. Zauważył go cinkciarz. Podszedł wyluzowany. - Change money? - zapytał półgłosem. - Po ile? - zainteresował się Rolson. - Czterysta. - Cztery razy więcej niż w banku - zdziwił się mężczyzna. - Dziwnych macie tu ekonomistów. To kto w takim razie chodzi do banku? - Takie głupie gnojki jak ty, palancie - mruknął cinkciarz. Nagle zza rogu wyszedł patrol milicyjny. Na jego widok cinkciarz rozpłynął się w powietrzu. Na poczcie było pusto. Rolson podszedł do okienka. Młoda kobieta za szybą rozmawiała właśnie przez telefon. Było oczywiste, że prowadzi prywatne pogaduszki. - Przepraszam, gdzie mogę znaleźć spisy telefoniczne innych miast? - zapytał grzecznie Rolson. - Nie widzi pan, że rozmawiam? - mruknęła opryskliwie dziewczyna. Rolson zdziwił się, ale stał uparcie i czekał. Wreszcie kobieta ruchem głowy wskazała mu kierunek, nie przerywając rozmowy. Rolson podszedł do regału i wziął do ręki kilka książek. Wszystkie były bardzo zniszczone, bez okładek. - Czy oni tu jedzą te książki? - mruknął, ale nie pozwolił sobie na głębszą refleksję. Szukał nazwiska Moderski. Wodził palcem po porwanej stronie. Zatrzymał się przy nazwisku Moderska. Zapisał adres i telefon. Odłożył książkę i wziął do ręki następną. W eleganckiej restauracji siedziało tylko kilku gości. Rolson popijał przy stoliku kawę i myślał nad sprawą: Jeśli ta Moderska w Gdańsku albo Moderski w Szczecinie okażą się kimś z rodziny, to będzie to punkt zaczepienia. Dopóki nie wiem, czy jest w ogóle w Polsce, nie ruszę z miejsca. Rozejrzał się po lokalu, kontemplując urodę kobiet siedzących w restauracji. Domyślił się, że te samotne to prostytutki. Zauważył jedną - niebrzydka, elegancka

brunetka, zapisywała coś w notesie. Czy one muszą same szukać klientów? - pomyślał. Zauważył, że wychodząc, zostawiła na krześle „Vogue'a". Szybko podjął decyzję. Potrzebował kogoś do pomocy. Zapłacił za kawę i, nie czekając na resztę, ruszył za dziewczyną. W korytarzu niemal do niej podbiegł. - Przepraszam. To chyba pani gazeta? Dziewczyna spojrzała na niego wyniośle. Wyciągnęła rękę, czekając, aż Rolson poda jej magazyn. - Dziękuję - powiedziała oschle. Rolson przytrzymał numer. - Czy pani bardzo się spieszy? - zapytał. - Na tyle, żeby mi pan to oddał. - Jestem cudzoziemcem i czuję się tu bardzo samotny. - Nie dawał za wygraną. - Czy nie byłaby pani skłonna zjeść w moim towarzystwie obiad? - Proszę mi to oddać. - Kobieta zabrała czasopismo i odwróciła się. Zatrzymała się jednak w pół kroku. - O której? - uśmiechnęła się lekko. - O drugiej - zaproponował. - O trzeciej - zdecydowała. - Gdzie? - W Victorii, w Canaletto. - Nie wiem, gdzie to jest... - rozłożył bezradnie ręce. - To niech się pan dowie - mruknęła, odwracając się na pięcie. Rolson ze zdumieniem pokręcił głową. W tym kraju nawet kurwy są niegrzeczne, uśmiechnął się leciutko do swoich myśli. Do restauracji Canaletto weszła elegancka brunetka. Rozejrzała się uważnie. Kierownik sali powitał ją uprzejmie i poprowadził w stronę siedzącego przy stoliku pod ścianą Rolsona. Ten popatrzył na zegarek z uznaniem. Punktualna pracownica fachu pokrewnego miłości, pomyślał, a może się mylę?, przemknęło mu przez głowę. Niedaleko drzwi dwaj kelnerzy plotkowali o gościach. - Niezła ta lufa - mruknął jeden z nich.

- Biznes - pokiwał głową starszy kelner. - Chyba że nowa? Pierwszy raz ją widzę. - Ten frajer na bojka nie wygląda. W tym czasie kobieta i Rolson przyglądali się sobie z uwagą. Rolson był wyluzowany, ale ostrożny. Podszedł do nich kelner. - Co na deser dla pani? - Dziękuję, nic - odparła stanowczo. - Może melbę? - zaproponował kelner. - Nie, dziękuję. Kobieta odwróciła się w stronę Rolsona, lecz kelner znów ją zaczepił. - Mamy pyszne płonące naleśniki z czekoladą. Kobieta spojrzała na niego ostro. - Ja, zdaje się, mówię po polsku poprawnie - wycedziła lodowato. - Przepraszam. - Kelner ukłonił się i odszedł. Rolson patrzył na całą scenę z zainteresowaniem. - Jestem Amerykaninem - powiedział. - To chyba można poznać po moim akcencie? - Ameryka! - ożywiła się kobieta. - Kraj ludzi z gestem i inicjatywą. - Była pani w Stanach? - Nie. To zbyt kosztowne. I do tego w dolarach. - Dolary można zdobyć. - Co pan ma na myśli, panie...? - Spojrzała pytająco na Rolsona. - Proszę mówić do mnie po imieniu, po prostu Kurt - uśmiechnął się. - A jak ja mam mówić? - Pani Moniko - odparła. - Pani Monika. Ładne imię. - Cieszę się, że podoba się panu moje imię. To ważne - powiedziała poważnie. - Dlaczego? - Uniósł do góry brwi. - Bo dobrze, jak podobają się nam imiona naszych przyjaciół. Rolson przyjrzał się Monice zaintrygowany. - Ale wracając do tego, co pani mówiła o Polakach, to ja mam zupełnie inne doświadczenia. Zetknąłem się z nimi zaraz po wojnie we Włoszech. Mili, fajni. Może

zbyt często pijani i niepunktualni, ale z jednym nawet zaprzyjaźniłem się w Neapolu. Jest podobno teraz w Polsce. Chciałbym go odnaleźć... - Jak się nazywa? - zainteresowała się Monika. Rolson udał, że się zastanawia. - Nie mogę sobie przypomnieć - westchnął. - To jak ma pan zamiar go odnaleźć? - roześmiała się. - No właśnie nie wiem. - Wzruszył bezradnie ramionami. - Dałbym dużo, żeby mi ktoś pomógł. Monika patrzyła na niego przez chwilę uważnie, wreszcie zapytała delikatnie, chociaż rzeczowo: - Ile? - No... powiedzmy pięćset, a może tysiąc - odpowiedział Rolson, obrzuciwszy Monikę dziwnym spojrzeniem. Kobieta wyglądała na zadowoloną. - To widzę, że panu bardzo zależy, żeby odnaleźć tego znajomego. Bo, jak rozumiem, ma pan na myśli dolary. A jeśli by się ktoś tym zajął, to... - To co? - nadstawił uszu. - To jakich danych możesz dostarczyć? Rolson poczekał, aż kelner postawi przed nimi dania. - Jest obywatelem włoskim, przyjechał niedawno z Rzymu, możliwe, że samochodem Ferrari. Aha i nazywa się Henryk Moderski. Już sobie przypomniałem. Ma około trzydziestu lat. Przystojny brunet. - Znam kogoś, kto chętnie zarobi parę dolarów - powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Zamilkli na chwilę. No, ładnie. A może się jednak mylę? Żebym się tylko za bardzo nie pomylił, pomyślał. - Jak się zobaczymy? - zapytał. - Nie wiem. - Monika wzruszyła ramionami. - Może wieczorem? - zaproponował. - Może - odparła wymijająco.

- O której? - Jeszcze nie ustaliliśmy, czy dzisiaj wieczorem. - Wydęła wargi. Popatrzyli na siebie badawczo. - Zatrzymałem się u znajomych. Nie mogę pani zaprosić do siebie... Zaraz się okaże, czy się mylę, dodał w myślach. Monika upiła łyk wina. - Możesz wpaść do mnie - powiedziała. - A co ty właściwie robisz? - zapytał. - Skończyłam prawo, a teraz kończę szkołę języków obcych. Ciekawe, pomyślał Rolson, zabierając się znów do jedzenia, szykują się korepetycje. Tylko kto tu będzie płacił? Na plaży w Sopocie Anna Moderska z córką mimo wietrznej pogody karmiły mewy. Mała miała nogę w aparacie ortopedycznym. Kuśtykając w stronę ptaków, uśmiechała się do mamy. Uradowana rzucała im okruchy. Anna patrzyła na córkę z czułością. Pomogła jej rozdrobnić chleb. Obok kobiety i dziewczynki przeszedł Rolson. Spojrzał na Annę z uznaniem. - Musimy dobrze podzielić chleb - powiedziała Anna do córki - żeby wystarczyło dla wszystkich. Po powrocie z plaży Anna pomogła się córce rozebrać. Troskliwie przytrzymywała ją za ramię. Kiedy dziewczynka poszła do pokoju, Anna powiesiła płaszcze. Słysząc dzwonek, odwróciła się do drzwi. Uchyliła je ostrożnie. Na schodach stał Rolson. Miał doklejoną brodę i wąsy. - Dzień dobry - powiedział łamaną polszczyzną. - Nazywam się Christopher Thompson. Przyjechałem z Londynu. Czy mogę zająć trochę czasu? - Słucham pana - powiedziała uprzejmie Anna. - Otrzymałem ten adres... Henryk, widziałem się z nim w Londynie... mówił, że wybiera się do Polski i że będę go tutaj mógł zastać. Anna była zaskoczona. Zawahała się. Nie wiedziała, co powiedzieć. - Mój brat nie mieszka w Polsce - powiedziała szybko. - Nie ma go od wielu lat w kraju, nie wiem, gdzie jest.

Rolson przyglądał się Annie uważnie. Był przekonany, że kobieta kłamie. Niezbyt dobrze jej to wychodzi, pomyślał. - Miło mi poznać siostrę Henryka. Kiedyś wspomógł mnie pożyczką, drobiazg, pięćset dolarów, ale wtedy to było dla mnie bardzo wiele i chciałem je z procentem zwrócić. Okazał mi wtedy dużo serca. Anna stała zmieszana. - Nie widziałam brata od dawna - powiedziała, uciekając z oczyma na bok. - Czy pozwoli pani, abym tu zostawił swój dług? - spytał Rolson. - Przykro mi - pokręciła głową - ale nie mogę brać pieniędzy, których nie będę miała komu przekazać. Nie kontaktujemy się z bratem. - Co w takim razie mam zrobić? - zmartwił się mężczyzna. W tym momencie córka Anny zawołała z pokoju. - Mamo, gorąco mi! - Bardzo pana przepraszam, ale jestem zajęta - powiedziała szybko kobieta. - O, przepraszam. - Rolson ukłonił się grzecznie. Po zamknięciu drzwi Anna zamyśliła się. Zaniepokoiła się tą wizytą i podejrzanym wyglądem gościa. Po drugiej stronie drzwi Rolson zastanawiał się, dlaczego Anna kłamie: Na wszelki wypadek? A może wie, co robi? Po powrocie do pokoju hotelowego Rolson znalazł kartkę z informacją, że jest dla niego jakaś wiadomość w recepcji. Wykręcił numer. - Mówi Rolson z pokoju dziewięćset jeden - przedstawił się. Przez chwilę słuchał, co mówi recepcjonistka. - Dziękuję - powiedział i odłożył słuchawkę na widełki. Jak Monika mnie znalazła i skąd znała nazwisko? Czy ona nie jest za bystra? Skojarzyła obywatelstwo, hotel..., Rolson pokręcił głową w zadumie. Na klatce schodowej, pod drzwiami mieszkania Moniki, stal jakiś rudzielec. Mężczyzna rozejrzał się ostrożnie i lekko uchylił drzwi. Monika przebierała się właśnie w wytworną bieliznę. Po chwili sięgnęła po elegancki flakon i spryskała się perfumami. Nagle na schodach rozległy się kroki. Rudzielec odwrócił się i spojrzał na zegarek. Delikatnie przymknął drzwi i ruszył w dół. Po drodze minął Rolsona. Rolson zatrzymał się pod drzwiami Moniki i zadzwonił. Kobieta uchyliła drzwi i,

uśmiechając się zalotnie, wpuściła go do mieszkania. W pokoju Rolson bez słowa zdjął płaszcz i usiadł w fotelu. Popatrzył lekko rozbawiony na wyzywający strój Moniki. - Nie jest ci w tym za chłodno? - zapytał. Monika uśmiechnęła się, ale nie zareagowała na zaczepkę. - Kawa czy herbata? - zapytała. - Bo alkoholu ci nie proponuję - dodała. - Herbata. Lubię ludzi spostrzegawczych - dodał po chwili. Monika zatrzymała się i popatrzyła na niego uważnie, po czym wyszła do kuchni, zgrabnie kręcąc pupą. Rolson zajrzał do łazienki. Monika stanęła nagle w drzwiach kuchni z im-brykiem w ręku. Dostrzegła manewr Rolsona. - Chcesz umyć ręce, czy to... przezorność: - zainteresowała się. - Nie rozumiem? - uniósł do góry brwi. - Doskonale rozumiesz - odparła. - Lubię ludzi przezornych. Ale nikogo za klozetem nie schowałam - urwała. - Imponujesz mi. Rolson spojrzał na nią, zaintrygowany. - Czym? Monika weszła do kuchni. Rolson podążył za nią. Patrzył, jak kobieta parzy herbatę. Dopiero po paru minutach Monika zdecydowała się na odpowiedź. - Ponieważ nie dopytujesz się, jakie to wiadomości mam dla ciebie. A jak ktoś płaci tysiąc dolarów, to mu chyba zależy. - Czekam cierpliwie. - Doceniam. Nie lubię niecierpliwych mężczyzn. W żadnej sytuacji. Rolson nie skomentował tej dwuznaczności. - No więc znalazłam tego twojego „przyjaciela". Z tacą w ręku przeszła do pokoju. - Działasz błyskawicznie - powiedział trochę zdziwiony. - Chodź. - Gdzie mieszka? - nie wytrzymał z pytaniem. Monika opadła na łóżko z zachęcającym uśmiechem. - W Novotelu. Mogę cię tam jutro zaprowadzić. Rolson zastanowił się nad tym.

- A jak z moim honorarium? - przerwała mu zadumę Monika. Była uwodzicielska, kusząca. - Płacę po obejrzeniu towaru. Uniosła brew z niedowierzaniem. - Nie wierzysz mi? - Wypłacę ci je natychmiast po skontaktowaniu się z Moderskim. A gdzie mieszkam, zdołałaś już ustalić sama. I to szybko. - Patrzył na nią uważnie. - Mówisz? - uśmiechnęła się z wyższością. - Musiałam nadrobić pewne przeoczenie dżentelmena z Ameryki - powiedziała sarkastycznie. - Był tak roztargniony, że zapomniał się przedstawić i zostawić numer pokoju. Czy musimy pić tę herbatę? - zadała pytanie tonem rozkapryszonego dziecka. - Nie - pokręcił głową. - Wobec tego idź do łazienki, tym razem żeby wziąć prysznic, a ja tutaj poczekam - przeciągnęła się kusząco. Monika sięgnęła do obrotowego kontaktu i ściemniła światło na czerwone. Rolson siadł przy niej i w roztargnieniu głaskał jej stopę. Nagle zdecydowanym ruchem odsunął się od kobiety. - Pozwolisz, że najpierw skontaktuję się z moim przyjacielem. Za godzinę jestem z powrotem, z pieniędzmi. Wyszedł szybko, zamykając za sobą drzwi mieszkania. Monika zaskoczona usiadła. Rozczarowana, położyła się z powrotem. Przez chwilę leżała nieruchomo. Później ułożyła się wygodniej, zaczęła słuchać muzyki, rozkosznie się uśmiechając. Jej ręka powędrowała do dekoltu eleganckiego peniuaru. W holu Novotelu kręciło się kilku ludzi. Rolson, znów ucharakteryzowany, podszedł do recepcji. W ręku trzymał teczkę z szyfrowym zamkiem. - Dobry wieczór - powiedział. - W którym pokoju mieszka pan Henryk Moderski? Recepcjonistka zerknęła na niego z uśmiechem. - Dwieście dwa. Ale go nie ma. Powinien być za chwilę. - Dziękuję - skinął głową Rolson. Mężczyzna rozejrzał się po holu. Nie zwrócił uwagi na elegancką kobietę siedzącą w fotelu, która mu się dyskretnie przyglądała.

Wyciągnął gazetę i usiadł. Zaczął czytać. Przed Novotel podjechało w tym czasie ferrari z włoską rejestracją. Wysiedli z niego mężczyzna w płaszczu Burberry z fantazyjną apaszką wokół szyi oraz młoda seksowna blondynka. Oboje weszli objęci do hotelu. Rolson zauważył tych dwoje wchodzących do holu i spojrzał na recepcjonistkę, która dyskretnie potwierdziła, że to Moderski. Rolson natychmiast podszedł do pary. - Przepraszam. Pan Moderski, Jan Moderski? Mężczyzna, nieco speszony, nie odpowiedział. Jego towarzyszka parsknęła śmiechem. - To ty jesteś Jasiek? Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi. - To chyba jakaś pomyłka. Nazywam się Moderski, ale na imię mam Henryk. - Pan wybaczy jeszcze pytanie. Szukam Mo-derskiego, który miał przyjechać z Rzymu. - Trafił pan bankowo, przyjechałem z Włoch, ale ten Janek nie pasuje. A o co chodzi? - zainteresował się mężczyzna. Dziewczyna wtrąciła się ze śmiechem do rozmowy. - I wraca tam niedługo, ale już nie sam, prawda, Misiu? Przytuliła się do niego z radością. Rolson spojrzał na parę zdziwiony. - Ach, pan wraca... Przepraszam... widocznie to wyjątkowy zbieg nazwisk. Proszę mi wybaczyć, że państwa niepokoiłem. Mężczyzna objął za ramię dziewczynę i minąwszy Rolsona, skierował się w stronę schodów. Wygląd mniej więcej się zgadza, pomyślał Rolson. Może to być Moderski... ale... takie beztroskie zamieszkanie w hotelu, afiszowanie się włoskim samochodem... Jak sprawdzić tę bliznę? Trzeba to wyjaśnić. Może Monika? Po raz ostatni spojrzał w głąb holu i wszedł do toalety.. Elegancka kobieta obserwująca go z fotela stała teraz przy gablotce z reklamą biżuterii i z tajemniczym uśmiechem przyglądała się Rolsonowi. W toalecie Rolson zdjął charakteryzację, schował do teczki. Spuścił wodę. Odczekał i