dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

20. Złocisty

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

20. Złocisty.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 97 osób, 44 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

07 zgłoś się Cykl książek o poruczniku Borewiczu Złocisty Krzysztof Szmagier Złocisty

W zadymionym barze było tłoczno. Literat kończył jeść golonkę. Wierzchem dłoni otarł usta i rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu. Napotkał spojrzenie stojącego przy barze Coca-Coli. Gestem pokazał mu miejsce przy swoim stoliku. Chłopak odstawił kufel. Na wierzchu dłoni miał wytatuowany duży napis „Coca-Cola". - Pan Leon chciał się z tobą zobaczyć - powiedział Literat, kiedy Coca-Cola usiadł. - Zawsze chodzę w piątki. - Może premia - zaśmiał się głupkowato Literat. - Na boku nic nie brałeś? Coca-Cola nieszczerze zaprzeczył. Zaniepokoiło go to pytanie. - Wiesz, że Złocisty jest straszny na zdradę. - Zebrał z talerza jeszcze resztę tłuszczu. - Podobno jednej dziwce, co go kiedyś zdradziła, to kazał włożyć rurę między nogi, wpuścił szczura, a z tyłu podpalił gazetę - roześmiał się. Coca-Cola patrzył przerażony. - Co się z nią stało? - Resztki ryby zjadły w Wiśle. - Ale ja nie idę do Złocistego? - zaniepokoił się Coca-Cola. - Ty i do Złocistego? - Literata rozbawiła taka możliwość. Spojrzał na zegarek. - Pan Leon mówił, żebyś był o piątej, on nie lubi, jak ktoś jest niepunktualny. Literat patrzył prosto w oczy Coca-Coli i milczał. Coca-Cola odwrócił wzrok i odszedł od stolika. Kiedy Coca-Cola wszedł do przedpokoju, Portier odłożył komiks o Supermanie, leniwie się podniósł, aby dokładnie zrewidować mu kieszenie. Pchnął Coca-Colę w sąsiednie drzwi i wszedł za nim. Coca-Cola stanął i się obejrzał. - Łapy przy sobie - warknął. - Bo następnym razem przypierdolę. Portier przekręcił klucz w zamku i popatrzył na niego, jakby go w ogóle nie słyszał. Zamknięcie drzwi zaniepokoiło Coca-Colę. Pokój urządzony był antykami. Na ścianie wisiał ogromny obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę. - Co jest? - zapytał ostro. W tym momencie do pokoju wszedł Leon. Przystojny, lekko szpakowaty starszy mężczyzna. Elegancko ubrany, ujmujący w obejściu.

- Przywiozłeś pieniądze? - zapytał uprzejmie. - Oczywiście, proszę pana. - Sięgnął do kieszeni i położył na biurku pieniądze i kartkę. - Tu jest, ile wziąłem, i forsa. Leon przeliczył pieniądze, spojrzał na rachunek. - To wszystko? Przez moment Coca-Cola jakby się zawahał, obejrzał się na stojącego za nim mężczyznę i powiedział z lekko wyczuwalną nutką niepokoju: - Przecież zgadza się z rachunkiem. Leon kiwnął na Portiera. W tym momencie chłopak dostał pierwszy cios w szczękę. Drugi cios wymierzony dokładnie w żołądek zwalił Coca-Colę na podłogę. Teraz Leon dwa razy kopnął go, już nie celując. Chłopak, zalany krwią, zwinięty w kłębek, jęczał z bólu. - Wstań - powiedział Leon. Nie mógł. Muskularny Portier uśmiechnął się głupkowato. Wielki, zwalisty, robił wrażenie lekko niedorozwiniętego. Doskoczył do niego, złapał za ubranie i rzucił o ścianę. - Ile pieniędzy wziąłeś dla siebie? - zapytał Leon. Coca-Cola otarł zakrwawioną twarz. Poruszył ustami. Obolałe wargi uniemożliwiły mu odpowiedź. Sięgnął wolno ręką i jęknąwszy, wyjął wybity ząb. - Pytałem, ile wziąłeś dla siebie- Leon mówił z udawaną uprzejmością. Coca-Cola, dysząc, popatrzył spode łba. - Dwadzieścia. - Ile? - Leon pierwszy raz podniósł głos. - Dwadzieścia... dwieście sześć. - No, teraz się zgadza. Oddaj. - Nie mam... - Przeszukaj go. Portier bezceremonialnie obszukał mu kieszenie. Nic nie znalazł. - Zegarek - mruknął Leon. Mężczyzna rozpiął mu pasek i schował zegarek do kieszeni. - Zapłacisz mi za to, eunuchu - syknął Co-ca-Cola. - Ja o was też trochę wiem.

Wtedy dostał pięścią cios w głowę. Odleciał w róg pokoju, uderzając o stojącą tam pancerną szafę. Opadł na podłogę i znieruchomiał. - Idiota! - Leon spojrzał z naganą na Portiera. - Co z nim teraz zrobimy? Zajmij się tym - mruknął. Przy biurku siedział Emil i układał banknoty w pliki. - Zgadza się. Dwa miliony osiemset - powiedział do siebie zadowolony. - U mnie zawsze się zgadza - stwierdził, wchodząc, Leon. - Kudliński nie powiedział nam wtedy, że była u niego milicja. - I? - zaniepokoił się Emil. - Chyba wszystko w porządku. Co z pokostem? - Dwóch konwojentów i facet na bramie ugadani. Na magazyniera mamy haka. Do końca miesiąca wywiozą cztery tony. - Co z magazynierem? - Kobitka. Rok temu urodziła dziecko, które po cichu oddała. Bardzo - podkreślił to słowo -jej zależało na mojej dyskrecji. - Wszędzie ten seks - westchnął z rezygnacją Leon. - No, a przy pensji dwanaście miesięcznie - uśmiechnął się z politowaniem Emil - propozycja trzydziestu dodatkowo też zrobiła swoje. - Technika? - Do bilansu pełny spokój. A potem to nas już tu nie będzie. - Co poza tym? - Ten gówniarz Coca-Cola próbował nas przekręcić na parę złotych. - I? - Emil uniósł wzrok znad pieniędzy. - Portier się nim zajął. - No to czym się martwisz? Leon podszedł do stołu i odruchowo sięgnął po leżącą obok pieniędzy tabliczkę czekolady w kolorowym opakowaniu. - Ludzi nie mamy. A zostało tego towaru jeszcze od cholery. - Rozdarł opakowanie czekolady. - Ile? - spytał Emil. - Sześć ton. - Leon ugryzł kawałek czekolady i powoli zaczął go przeżuwać. Po

chwili wypluł na rękę i wrzucił do popielniczki. - Puść w teren Literata i niech zmontuje dwie nowe ekipy - powiedział Emil. - To jest tak obrzydliwe, że nawet może podnieść chłopakom prowizję. Nie mógł oderwać wzroku od paczek banknotów. - Tak trzeba będzie zrobić - zdecydował Leon. - Ależ to jednak jest straszne gówno! - powiedział z niesmakiem i wyszedł z pokoju. Mieszkanie urządzone było antykami. Goście ubrani wizytowo. Na pierwszy rzut oka widać było, że i gospodarze, i ci, co tu przyszli, coś w życiu osiągnęli. Sławek stał przy ogromnej półce z książkami, zajęty rozmową z redaktor Krystyną Romer, znaną z telewizji Mgiełką, i starszym szpakowatym mężczyzną w mundurze generalskim. - Nie tylko uważam, że macie prawo, ale powinniście krytykować. Jak młodzi nie krytykują starych, to kraj na psy zejdzie. Był kiedyś taki ksiądz u Świętej Anny, który, psubrat, mówił, że jak chłopak za młodu nie jest socjalistą, to na starość będzie łajdakiem. A mówił to sześćdziesiąt lat temu. Ale - tu spojrzał na Romer i potem na Sławka - patrzysz się na nią tak, że ja tu jestem na pewno niepotrzebny. - Poklepał ich po plecach i odszedł w głąb pokoju. Krystyna patrzyła na Sławka prowokacyjnie. - Moją koleżankę zaprosił pan podobno na earl greya. Co mnie pan zaproponuje? - Wdzięk osobisty - niezwykle serio powiedział Sławek. - Wielokrotnie parzony - skrzywiła się. - Po takiej recenzji pozostaje mi tylko odwieźć panią do domu. - Skłonił się z gracją. - A po drodze okaże się, że do pana mamy bliżej. Love w kolorze zomoblue. - Ja i takie tandetne podrywanie? - obruszył się szczerze. - Panie Sławku, Warszawa jest mała. - A dziewczyny mało dyskretne, jak słyszałem. - Ja po prostu nie lubię takich facetów jak pan - ciągnęła. - Coś tam musi być u pana nie tak. Ile było tych panienek? Dwieście, trzysta? Ja trzysta pierwszą nie będę. Niech pan się sam odwiezie. - Posłała mu pobłażliwy uśmiech i odeszła. Sławek patrzył

na nią zaskoczony. - Kurwa, udany wieczór - mruknął. Motorówka z dużymi literami MO przepłynęła szybko, podnosząc dużą falę na Wiśle. W krzakach, opodal mostu Pontonowego, siedziało dwóch mężczyzn i kobieta. Brudni, pijani, wyglądali odrażająco. Jeden z nich, kołysząc się, patrzył tępo w bok i wolno powiedział: - Napiłbym się coca-coli. - Skąd ci wezmę - jęknęła kobieta i opadła na trawę. - Tu jest - wymamrotał mężczyzna, uśmiechając się. - Pewnie pusta... - machnęła leniwie ręką. Pijackim gestem pokazał na kępę zarośli. Kobieta uniosła się i utrzymując z trudem równowagę, podeszła bliżej krzaków. Na ziemi widać było ludzką rękę z wytatułowanym napisem „Coca-Cola". Kobieta rozgarnęła gałęzie. Twarzą do ziemi leżał tu człowiek. Popatrzyła na niego i nie namyślając się wiele, odwróciła go na wznak. Był martwy. Przeżegnała się ze strachem i zabełkotała: - Zjeżdżamy! - A bo co? - Kostnica - wyjaśniła rzeczowo - zaraz będzie tu niebiesko. Nagle otworzyły się drzwi. Major Wołczyk zajrzał do pokoju. Borewicz przyjął postawę zasadniczą. - Jutro rano mnie nie będzie. Spokojnego dyżuru! Cześć - rzucił, zamykając drzwi. - Dobranoc - odpowiedział Borewicz i już miał usiąść, kiedy spojrzał w telewizor. Podszedł i gwałtownie wzmocnił głos. Oboje z Sikorą siedzieli na dyżurze. Za oknem zapadł już zmrok. Z cicho nastawionego telewizora słychać było końcowe fragmenty Dziennika. Sikora siedziała przy swoim biurku i porządkowała notatki. Borewicz z uwagą czytał książkę. Na ekranie Mgiełka zapowiadała pogodę. Sikora spojrzała i uśmiechnęła się drwiąco. - Nic? - zapytała z niewinną miną. Sławek zaprzeczył ruchem głowy i wrócił za biurko. - Dzisiaj piątek i trzynasty. Niech pan zadzwoni - powiedziała zachęcająco.

Sławek uśmiechnął się. Po chwili namysłu sięgnął po słuchawkę. Z telewizora rozległ się sygnał kończący Dziennik. - Czy mogę mówić z panią redaktor Romer? - Chwileczkę. Już idzie. Sławek, udając złość, pogroził Ani pięścią. - Romer, słucham - usłyszał w słuchawce. - Dzień dobry. Sławomir Borewicz. - Dzień dobry. Nie zrezygnował pan? - zdziwiła się. - Świat, proszę pani, należy nie. do odważnych, ale do cierpliwych. - I to mówi znany szczyt w Warszawie. Powiedziałam, że nie będę trzysta pierwszą. - To już nieaktualne. Teraz jest - udawał, że sobie coś przypomina - trzysta dwudziesta szósta. - Wydaje się to panu dowcipne? - Nie - przyznał szczerze. - No, to lepiej, ja mam narzeczonego, panie Sławku - powiedziała tonem pełnym cierpliwości. - To już też przerabiałem. - Nie lubię milicjantów. - O, to będzie romans ze znamionami wyższej użyteczności. Zmienię pani zdanie o resorcie. - Wątpię - burknęła. - No dobrze - westchnęła - jak się z panem raz prześpię, da mi pan spokój? Sławkowi twarz stężała. - Chapeau basi - powiedział z uznaniem. - Tego jeszcze nie przerabiałem. Życzę pani miłego wieczoru. Odłożył słuchawkę, nie oczekując odpowiedzi. Nie potrafił ukryć upokorzenia. - Coś i piątek, i trzynasty nie pomogły - skomentowała Sikora. Nie odpowiedział. Siedział jakby nieobecny. W tym momencie zadzwonił telefon. Borewicz po chwili dopiero sięgnął po słuchawkę i powiedział urzędowym tonem: - Dyżurny wydziału kryminalnego, porucznik Borewicz. Słucham?

- No to pierwszy punkt dla pana - usłyszał głos Mgiełki. Powiedziała to z sympatią i uznaniem. - Zaraz zjem z panem lody. Zaskoczony poprawił się na krześle. - Za godzinę. O dwudziestej pierwszej schodzę z dyżuru. - Dobrze - powiedziała z namysłem. - To ja sobie załatwię coś teraz na mieście i piętnaście po dziewiątej będę pod Nike. - Wspaniale. Cierpliwością i pracą ludzie się bogacą. - To do zobaczenia. - Do widzenia. - Uradowany odłożył słuchawkę. - Jednak piątek - roześmiała się Sikora. - Niech ci smakują... te lody - dodała z nutką zazdrości. - Zrobić herbaty? - poderwał się od biurka. - Nie, dziękuję. Borewicz włożył kurtkę i wychodząc, rzucił w pośpiechu: - Zaraz wracam. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, ponownie zadzwonił telefon. Ania podniosła słuchawkę. - Sierżant Sikora. Kryminalny. Przez chwilę notowała coś, słuchając w skupieniu. - Bliżej od mostu W-Z czy od Starzyńskiego? - Nad samą wodą? - Zaraz będziemy. Odłożyła słuchawkę i spojrzała na biurko Borewicza. - Dupa blada z twojego piątku - podsumowała. Nad Wisłą trwały rutynowe czynności ekipy dochodzeniowej. Trzy akumulatorowe reflektory rozświetlały teren. Borewicz stał zamyślony. - Co jest? - zapytała Ania, podchodząc bliżej. - Gdzieś, cholera, słyszałem o facecie... z tym kretyńskim tatuażem. Na pewno i to niedawno. - Usiłował sobie przypomnieć. Zrób mi zbliżenie tej ręki - zwrócił się do fotografa - i jak możesz, to na polaroidzie. Chcę to mieć zaraz.

Fotograf pstryknął zdjęcie i podał je Sławkowi. Ten czekał, aż fotografia nabierze pełnych barw. - Bazar - powiedziała Sikora. - Co bazar? - spytał Sławek. - Bazar Różyckiego, nie pamiętasz? Tydzień temu Janek z gospodarczego mówił coś o nim - pokazała w kierunku leżącego ciała. - Przy obiedzie? - Tak, w stołówce, to jeden z bazarowych cwaniaczków. Sławek uderzył fotografią w swoje czoło na znak, że kojarzy. Podszedł do pracujących laborantów. - Coś jest? - spytał. - Czyściutko. - Klucze, stary bilet, nic? - Dokładnie oczyszczony. Żadnego zahaczenia. - Zdaktyloskopujcie go zaraz i na komputer. Borewicz spojrzał na zegarek i zaklął. Sikora popatrzyła ze zrozumieniem. - Zrozumie to. A jak nie, to i tak nie ma czego żałować - powiedziała. - Zasrany zawód - mruknął. - No, przy pana usposobieniu... to fakt, że kłopotliwy. Widzisz, wyrozumiała żona... własna... - dodała kpiąco - czekałaby w domu, z gorącą zupą. - Zaczynasz pani jak Zubek. A poza tym znam wielu, na których zupy nie czekają. Jazgot i pytanie, czy to zawsze ty musisz... I co z tego masz? Kowalski to chociaż dostał przydział na malucha, a Pipsztycka to ma lisy. Aniu... - Machnął zrezygnowany ręką i wolno ruszył w stronę samochodu. - No to ja zapraszam na zupę - zawołała za nim Sikora. - A wiesz, że zjadłbym dobrej, gorącej zupy. Patrzyła na niego ciepło uśmiechnięta. - No i co te oczy tak pani wytrzeszcza? - zapytał. - Albo jest pani najlepsza koleżanka z pracy, albo nie. - Bo tak myślę, że gdybyś wreszcie znalazł to, czego szukasz... bo szukasz... to fajnie mogłoby być... przeżyć z tobą życie.

Borewicz popatrzył z niedowierzaniem. Nad miastem zapadła już noc. Pod pomnikiem Nike spacerowała Mgiełka. Rozejrzała się, spojrzała na zegarek i ruszyła w stronę Senatorskiej. Na bazarze Różyckiego jak zwykle o tej porze kręciło się mnóstwo ludzi. Było samo południe. Borewicz szedł, uważnie się rozglądając. Wokół kubła do śmieci stała grupka grająca w trzy kubki. Bankier z cwaniacką swadą zachęcał do gry. Wejście kosztowało dwa tysiące. Kiedy amator gry sięgnął do portfela, bankier błyskawicznym ruchem przesunął krążki. Grający odsłonił tekturkę. Była pusta. Bankier zainkasował banknot i odsłonił sąsiedni krążek ozdobiony gwiazdą. Borewicz stanął z tyłu i uważnie przez chwilę obserwował jego manewry. Uśmiechnął się i wskazał krążek. Przytrzymał go ręką i drugą położył banknot. Bankier spojrzał zaskoczony i niechętnie odwrócił tekturkę. Wygrana. Borewicz zainkasował pieniądze. W tym momencie ktoś szepnął „gliny". Bankier złapał krążki i tłum błyskawicznie się rozpierzchnął. Portier od Leona i dość pospolicie wyglądający opryszek ze smakiem jedli flaki z metalowych misek. - Potrzebuję klamkę - mruknął Portier między jednym kęsem a drugim. - Ciężko. - Ile? - Trzy i pół paczki. - Z głową masz coś nie w porządku. Przejdę od bramy do bramy i będę miał za dwie. - Tyle że nie dojdziesz do tej drugiej, bo cię za samo skrzyżowanie oddechów gliny zdejmą. Tu kapuś na kapusiu. Więcej niż w Mostowskim. - Trzy - mruknął Portier. - Ale pusta. - Trzysta dwadzieścia z pełnym magazynkiem. - Jutro przy bramie. Ale sto dwadzieścia w zielonych. Oddali miski i wmieszali się w tłum. - Lorneta z meduzą! - krzyknęła barmanka, stawiając na blacie zimne nóżki i dwie setki.

Sławek stanął przy barze i zamówił wódkę. Obok kiwało się dwóch pijanych mężczyzn. Wypił i odstawił kieliszek. - Szukam Coca-Coli. Parę rubli miał mieć dla mnie. Barmanka spojrzała na niego uważnie i wydając resztę, powiedziała zgryźliwie: - Trzy dni jak u was na sądówce w lodówce leży, a pan z tym swoim nosem niewidymka udaje. Dziwki dzieciom do snu o panu kawałki opowiadają. Paru facetów duże pieniądze by na wieniec dla pana dało, a pan mnie na spowiedź namawia. Kapitan Sowa na tropie - roześmiała się. - Chyba mnie pani z kimś pomyliła - mruknął speszony i wyszedł z baru. Pod budką z piwem nie było gdzie szpilki wetknąć. Cieszyła się dużą popularnością wśród bywalców bazaru. Sławek wziął butelkę i usiadł z boku na stercie desek. Niewidomy harmonista śpiewał z warszawskim akcentem. „Dwunasta wybiła na miejskim zegarze, więźniowie twardym śpią snem, lecz jednak nie wszyscy, bo jeden z nich marzy, on widzi wolność za mgłą. Choć noc taka krótka i kraty niesłabe, a pilnik cienki jak włos,..". W tym momencie jakiś pijany uderzył w akordeon z dwóch stron. Melodia urwała się nagłym skowytem. - Zamknij mordę. Tam pasuje takie śpiewanie, tu nie - splunął w bok i odszedł w stronę kiosku. Sławek dopił piwo i chciał odstawić butelkę, kiedy usłyszał obok siebie cicho wypowiedziane powitanie. - Dzień dobry. Obejrzał się. Obok pił piwo młody chłopak. - Znamy się? - spytał obojętnie Sławek. - Ja bym pana i w kosmosie poznał. - Serio? - Alka pozdrawia. I zawsze pamięta. Sławek przez moment usiłował sobie przypomnieć. Nie mógł. Udał, że pamięta. - Czego pan tu szuka? Może teraz ja... panu pomogę? Sławek zamyślił się. Postanowił zaryzykować.

- Szukam kogoś, kto znał Coca-Colę. - Tu - wskazał głową chłopak - o zmarłych się nie rozmawia. Ale spróbuję się czegoś dowiedzieć. Jutro tu o tej samej porze. I będziemy kwita? - zapytał serio. - Dług spłacony. Bo jak mnie jeszcze raz z panem zobaczą, to kiła mogiła. Trzeci raz i kwita. Sławek kiwnął potakująco głową. Chłopak, nie patrząc na niego, odszedł. Borewicz usiłował sobie przypomnieć, skąd go zna. Wreszcie po chwili sobie przypomniał. Dwa lata temu skreślił go z listy świadków oskarżenia w zamian za obietnicę współpracy. W gabinecie Wołczyka siedzieli Borewicz, Sikora i Jaszczuk. Sprawę referował Borewicz. - Wiem, że chłopak, którego zwłoki znaleziono nad Wisłą, pseudonim Coca-Cola, prawdziwe nazwisko Waldemar Kociński, sprzedawał czekoladę. Taki niebieski ptak z bazaru Różyckiego. Ale jest jedna wiadomość agenturalna najważniejsza. Był to bliski koleś Literata, o którym nie wiemy jeszcze nic konkretnego. Sekcja wykazała, że Coca- Cola miał gębę poobijaną, wybite zęby i dopiero potem uraz głowy powodujący zgon. Czyli albo zemsta, albo przypadkowy zgon w bójce. Równocześnie okazuje się, że PG miało na niego oko. Siedzą od roku nad sprawą, w której łapią na razie płotki. Coś niecoś wiedzą, a może bardziej podejrzewają. Ktoś rozprowadza produkowaną nielegalnie czekoladę. Dochodzi do tego handel walutą, a właściwie jej skup na dużą skalę. Wielki gang. Prawdopodobnie handel złotem. Sztabki. Złapali jedną - z ołowianym wlewem w środku - wspaniała robota, waga, dźwięk, wszystko gra. Każda próba powierzchniowa wykazuje doskonałą próbę. W każdym przypadku, kiedy udało się coś z zatrzymanych wydusić, padało nazwisko Złocisty. I to wymawiane z przestrachem. Mózg gangu. Podobno okrutny w porachunkach. Nikt z przesłuchiwanych go jednak nie widział. Mimo że mnie osobiście śmieszą te łapanki po bazarach za babami, co sprzedają państwowe majtki... - Daruj sobie te oceny - przerwał major. - ...to i tak nic nie da, dopóki majtek nie będzie pod dostatkiem. - Sławek nie dał się zbić z tropu. - Sławku - powtórzył major groźnie - bez polityki. - Tak jest, panie majorze - Sławek nie ukrywał, że pozostaje przy swoim zdaniu -

ale w tym wypadku natrafili na sprawę, która skończyła się trupem. - To może po tej ocenie naszych działań w zakresie damskiej bielizny usłyszymy jakieś konstruktywne propozycje - podsumował zgryźliwie major. - I chciałbym wiedzieć, skąd te wiadomości o Coca-Coli. - Kiedyś uwierzyłem jednemu chłopakowi, że chce zostać uczciwym człowiekiem. I rzeczywiście chciał. - Praga Północ i Mińsk muszą dostarczyć dokładne dossier o Coca-Coli. Ale wszystko - ojciec, matka, jakiego psa miał w budzie i czy ciotka nie była kulawa. Może pan major to załatwić? Wołczyk spojrzał uważnie na Sławka. - Marzę o dniu, kiedy jeden z nas pójdzie na emeryturę - odpowiedział powoli. Przy płocie grało w karty czterech mężczyzn. W pudełku leżały zmięte banknoty. Bank był duży. Najstarszy precyzyjnym ruchem wyjął z rękawa kartę i rzucił na stół. - A drugą gdzieś schował? - nachylił się nad nim siedzący obok. Mężczyzna złapał butelkę po piwie, uderzył nią o kant muru i przycisnął chłopakowi rękę do pudła. - Pytałem o coś? - uśmiechnął się, pokazując zęby. Siedzący obok niego Edek szczęknął nożem sprężynowym. - Zostaw go. I pieniądze też. - Kiwnął nożem. - W bocznej kieszeni masz kartę. Nie opuszczając noża, drugą ręką wyjął waleta kier. Mężczyzna rzucił butelkę i z powrotem włożył pieniądze do pudełka. - W porządku. Teraz możesz iść na piwo. - Edek złożył nóż. Mężczyzna wstał. Uśmiechnął się i powiedział wolno, prawie dobrotliwie: - Nie przychodź tu nigdy więcej. - Umiesz pływać? - zapytał Edek, chowając nóż do kieszeni. - No? Edek splunął i wskazując na ziemię, powiedział rozkazująco: - To spływaj. - Nie lubisz życia - skonstatował z udanym żalem mężczyzna. - Ale to w końcu twoja sprawa. Nie przestając się uśmiechać, wolno odszedł w stronę bramy.

Gracze odetchnęli z ulgą. W pewnym momencie jeden z nich spojrzał w bok i powiedział do Edka. - Masz go. Tam przy kapciach. Przy straganie stał Literat i uważnie obserwował scenę, która rozegrała się przed chwilą. Edek podniósł się i podszedł do Literata. Stanął obok i nie patrząc na niego, powiedział swobodnie: - Miałem się do pana zgłosić. Miesiąc temu, ale... nie wyszło. - Po co? - zapytał obojętnie Literat. - Po czekoladę. - Ja nie sprzedaję. - Wiem. To ja miałem to robić. - Ciekawe. Kto cię przysłał? - Kumpel. - No myślę, że nie ubecja. Familia?... - przyjrzał mu się uważnie. - Coca-Cola. Z jednego miasta jesteśmy. - Kiedy go widziałeś? - No, jeszcze przedtem. Chłopaki mówią, że się nad Wisłą przeziębił. Tyle że na śmierć... Literat przez chwilę milczał. Wreszcie westchnął i powiedział: - To chodź. Porozmawiać zawsze można. Największy tłok panował przy karuzeli. Muzyka zniekształcona źle zestrojonymi głośnikami była hałaśliwa, ale rytmiczna. Wieczorem w świetle kolorowych żarówek wesołe miasteczko zatracało swoją tandetność. Literat z Edkiem minęli krzywe zwierciadła i weszli na zaplecze. W niewielkim wozie cyrkowym urządzona była ni to sypialnia, ni pomieszczenie biurowe. Na rozrzuconych materacach gimnastycznych siedziały dwie mocno już pijane - No myślę, że nie ubecja. Familia?... - przyjrzał mu się uważnie. - Coca-Cola. Z jednego miasta jesteśmy. - Kiedy go widziałeś? - No, jeszcze przedtem. Chłopaki mówią, że się nad Wisłą przeziębił. Tyle że na śmierć...

Literat przez chwilę milczał. Wreszcie westchnął i powiedział: - To chodź. Porozmawiać zawsze można. Największy tłok panował przy karuzeli. Muzyka zniekształcona źle zestrojonymi głośnikami była hałaśliwa, ale rytmiczna. Wieczorem w świetle kolorowych żarówek wesołe miasteczko zatracało swoją tandetność. Literat z Edkiem minęli krzywe zwierciadła i weszli na zaplecze. W niewielkim wozie cyrkowym urządzona była ni to sypialnia, ni pomieszczenie biurowe. Na rozrzuconych materacach gimnastycznych siedziały dwie mocno już pijane dziewczyny. Miały może po dwadzieścia lat, ładne, dobrze ubrane, z wulgarnym makijażem. - Hej - ucieszyła się jedna z nich. Sięgnęła po butelkę i wyciągając ją w stronę przybyłych, zabełkotała: - Karnego spod gwinta. Co to za facio? - wskazała na Edka. - To koleś twojego Coca-Coli. Widziałaś go kiedy? - zapytał Literat, wyraźnie zainteresowany odpowiedzią. Dziewczyna przyglądała się im z uwagą. - Nie - wykrzywiła się z pijacką powagą. - Nigdy go nie widziałam. Literat uważnie obserwował scenę. - A może to kapuś? - podeszła bliżej. - Co tu węszysz? Ja bez majtek chodzę... to możesz zaraz wiedzieć - zadarła spódnicę i zawachlowała nią przed nosem Edka. Pod spodem rzeczywiście nie miała bielizny. Literat przyglądał się uważnie, nie spuszczając z nich oczu. Cofnął się tylko trochę i zamknął drzwi na zasuwę. Edek dostrzegł gest Literata. - Pani jest Beata - jakby powiedział lekko rozczarowany tym, co zobaczył. - Znasz mnie? - wykrzywiając twarz, przyjrzała mu się z bliska. - Czyś mnie po niej poznał? - zrobiła wulgarny gest, klepiąc się ręką między udami i wybuchła pijackim śmiechem. - Cola opowiadał trochę. Wtedy jak pani na święta przyjechała z nim do Mińska. Ale... - zawiesił głos.

- No, dobra - posmutniała nagle. - Było, przeszło... szmalcu mi tu na duszę nie rozmazuj. Jakie ten bachor miałby życie? W tym momencie zapukano do drzwi. - Who is who? - zabełkotała Beata. - S'il vous plaît, pażałsta. Wszyscy spojrzeli po sobie zaskoczeni. Literat cofnął się w róg wozu. Nawet dziewczyny zamilkły. - Literat - syknęła Beata - do wyra z Lidką, posuwasz ją. - Wskazała materac. Poprawiła włosy i podeszła do drzwi. Borewicz w towarzystwie funkcjonariusza w mundurze wszedł do środka. - Dokumenty państwa poproszę - powiedział powoli. Beata przyglądała mu się przez chwilę prowokacyjnie i sięgając po torebkę, powiedziała wolno: - Dzień dobry to nasza władza nie mówi, jak wchodzi... No ale jaki „dobry", jak się na te mordy patrzy? Sławek wziął dowód do ręki i przez chwilę nic nie mówił. Wreszcie zwrócił się do Literata. - Dla pana specjalnie zaproszenie? Kiedy Literat szukał dowodu, Borewicz odebrał dokumenty od dwojga pozostałych. - Znałeś Coca-Colę? - Ta amerykańska oranżada? - z niewinną miną zapytał Edek. - Ja ci dam zaraz oranżadę - mruknął złowrogo Borewicz. - Coca-Colę, mówię, waszego kolesia z bazaru? - Pierwsze słyszę - Edek wzruszył ramionami. - Pseudo tego w rogu - Borewicz wskazał na Literata. - Nie wiem... - Nie wiesz? Po czterdziestu ośmiu godzinach sobie pewnie przypomnisz. - Pani pewnie też nie wie? - zwrócił się do Beaty. - Panie to były za sanacji, a ja jestem obywatelka dla pana. - Co ty jesteś, to ja ci przy świadkach nie powiem, ale chyba się domyślasz. Nikt nie zna jego pseudo? - Rozejrzał się po wozie. - No? - zwrócił się znowu do Edka. - Po jakiemu mam mówić? W esperanto? - warknął Edek.

W tym momencie Borewicz wyprowadził szybki cios. Uderzony w twarz Edek poleciał na ziemię, z hukiem przewracając krzesło. - Ratunku! - zaczęła wrzeszczeć Beata. - Ratunku! Mordują! - próbowała wybiec z wozu. Literat jednym skokiem zagrodził jej drogę, złapał ręką za usta i stłumił krzyk. - Zamknij się - zasyczał. - Więcej świadków nie trzeba. Edek złoży skargę, a my będziemy zeznawać - wyjaśnił słodko i pchnął ją na krzesło. Sławek bawił się bez słowa dowodami. - Ciekawy pomysł - zastanowił się chwilę. - Dowody zabieram. Jutro o ósmej zgłosicie się wszyscy na Cyryla... Nazwa ulicy chyba znana. Do dyżurnego, i wtedy złożysz skargę. Mnie też możesz podać na świadka. Tych dwóch obywatelek - wskazał na dziewczyny - też pewnie w ogóle nie znasz? Edek rozcierając szczękę, wycedził wolno: - Gdzie mnie pan może pocałować, nie powiem przy świadkach, ale myślę, że się pan domyśla. Nie wiem tylko, jak u pana z higieną jamy ustnej. - Błyskotliwy jesteś - ze szczerym podziwem stwierdził Borewicz. - Szkoda. Bo skończysz tak jak oni. Te w rynsztoku, a on na haku. Skinął na funkcjonariusza i wyszli z wozu, zostawiając otwarte drzwi. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Muzyka na zewnątrz urwała się nagle i w wozie zrobiło się cicho. W tym momencie w drzwiach ukazał się znowu Borewicz i powiedział wolno: - Albo cię znajdą w krzakach nad Wisłą. Literat ci opowie szczegóły. - Jeszcze raz wyszedł i zamknął drzwi. Literat usiadł przy stole i nalał sobie wódki. - Skurwiel. Skąd mnie zna? - Musieli za wami przyfalować - bąknęła Beata. - Tylko za tobą czy za nim? Literat milczał przez chwilę. Siedział z pochyloną głową. - W porządku jesteś, Edek - mruknął z pochwałą w głosie. - A swoją drogą chciałabym dorwać tego co Colę załatwił - smętnie powiedziała Beata. - Matka mi mówiła, że strasznie był sflekowany. Brodzka szła wzdłuż straganów, rozglądając się, jakby kogoś szukała. Skręciła w przejście, gdzie z parujących garnków baby sprzedawały pyzy i flaki. Podeszła bliżej.

Pod murem, dmuchając na jedzenie, stało trzech mężczyzn. - Panie Literat, można? - powiedziała, stając obok. Wysoki mężczyzna odwrócił się i na widok Brodzkiej odłożył miskę z pyzami. Otarł usta rękawem i z uszanowaniem się przywitał. Obserwująca Brodzką kobieta ubrana w brązowy kożuszek zaczęła się nagle interesować dziecinnymi śpioszkami wiszącymi na sąsiednim straganie. Z tej odległości nie było słychać, o czym rozmawiają. Po chwili wyjęła maleńki aparat i prawie nie celując, zrobiła kilka zdjęć. Po kilku zdaniach Brodzka pożegnała się i odeszła w głąb targowiska. Kobieta w kożuszku podążyła za nią. Literat wrócił do jedzących. - Narzeczona? - zaśmiał się jeden z nich, łykając gorące pyzy. - Co ty! Przechodzona. - Skrzywił się z niesmakiem Edek. - Ty palancie - z politowaniem uśmiechnął się Literat. - Ona, jak chce, to w piecu pieniędzmi może napalić i po tygodniu się nie zorientuje, że ma jakieś braki. Ale wracając do sprawy... W czekoladzie, kolego, w czekoladzie - wyjaśnił, kontynuując przerwaną rozmowę. - Zobacz, ile leży tu Sucharda - obruszył się Edek. - Gdzieś ty był, jak na małpy polowali? Produkcja, palancie! - wyjaśnił rzeczowo. - Kto? - zapytał. - Zjadłeś? - zwrócił się Literat do młodego chłopaka, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie, nie odpowiadając na pytanie. - No - przytaknął. - To spierdalaj na palmę prostować banany. Kiedy chłopak odszedł, zabierając blaszane miski, Literat rozejrzał się ostrożnie i powiedział cicho, patrząc w przestrzeń: - Coca-Cola ci nie mówił? - Coś tam truł, ale powiedział, że jakiś Złocisty nie lubi tych, co za dużo chcą się dowiedzieć. - Siedziałeś? - Dwa lata. Zwolniony na przedterminowe.

- Idziesz na to, czy nie? Bo jak nie, to nie twoja broszka. - Nie znasz mnie, Literat, ale ja w ciemno nie idę. Mężczyzna odczekał chwilę i powiedział cicho: - No więc właśnie, Złocisty. - Ty i Złocisty? - bąknął z niedowierzaniem. - Cola mówił, że nigdy go nie widział. - My nie żadne bandyty. To jest biznes. Wall Street. - Na Brzeskiej - westchnął Edek z politowaniem. - Masz dojście do Złocistego? - zapytał znowu z niedowierzaniem. - Ja nie - przyznał skromnie Literat. - On ma pośredników. No i jeden z branży cukierniczej właśnie... - Co ten z branży cukierniczej? - Szuka ludzi. Już poręczyłem za ciebie. - Ja cukierków nadziewał nie będę. - Palancie, ajent do sprzedaży będziesz. Pięć kafli dziennie, jak się przyłożysz. - Kit ładują? - Jaki kit. Kupili łupki czekoladowe. Coś tam zamokło, ktoś nie odebrał. Ratowali wykonanie planu finansowego i sprzedali albo poszło na straty. I przerabiają. Gdzie, nie wiem i ty się też przypadkiem nie dopytuj - powiedział ostrzegawczo. - Zdobyli zagraniczne opakowania, kolorek prima, taki zomoblue i kręcą. - Jadłeś? - Na pierwszy smak ujdzie, potem trochę żygliwa, wiesz? Ale kto pomyśli, że to od zagranicznej czekolady? Po miasteczkach idzie jak woda. Coś tam do niej dodają... Chłopak przez chwilę wysysał resztki jedzenia z zębów. - Gdzie mam się zgłosić? - Dzisiaj o dziewiętnastej. - No to chodź. Stawiam. Nowa szprycha jest przy barze. - Nic tak życia nie upiększy, jak nowa dupa i jeden głębszy. - Kit ładują? - Jaki kit. Kupili łupki czekoladowe. Coś tam zamokło, ktoś nie odebrał. Ratowali wykonanie planu finansowego i sprzedali albo poszło na straty. I przerabiają. Gdzie, nie wiem i ty się też przypadkiem nie dopytuj - powiedział ostrzegawczo. - Zdobyli

zagraniczne opakowania, kolorek prima, taki zomoblue i kręcą. - Jadłeś? - Na pierwszy smak ujdzie, potem trochę żygliwa, wiesz? Ale kto pomyśli, że to od zagranicznej czekolady? Po miasteczkach idzie jak woda. Coś tam do niej dodają... Chłopak przez chwilę wysysał resztki jedzenia z zębów. - Gdzie mam się zgłosić? - Dzisiaj o dziewiętnastej. - No to chodź. Stawiam. Nowa szprycha jest przy barze. - Nic tak życia nie upiększy, jak nowa dupa i jeden głębszy. - Ty się, Literat, naprawdę marnujesz - z podziwem powiedział Edek. - Ciebie powinni drukować, chodź. - Ogarnął go ręką i poszłi w głąb bazaru. Stojąca przy straganie dziewczyna w brązowym kożuszku wyjęła puderniczkę i odwracając się w stronę muru, zaczęła poprawiać makijaż. Środek lusterka ozdobiony był metalowym kwiatkiem z delikatnej siatki. Nadając meldunek zbliżała usta do ukrytego mikrofonu. - Za nią - zapytała - czy za nimi? Kiedy czekała na odpowiedź, z wdziękiem kobiety dbającej o fryzurę poprawiła w uszach duże klipsy, z których zwisały długie proste pręciki. Klips skonstruowano dziwnie jak na ozdobną biżuterię. Z uczepionego małżowiny kwiatka, wystawała krótka zawieszka. Wchodziła ona w głąb ucha, kończąc się owalnym krążkiem, przypominającym aparaty dla niedosłyszących. - Za nią - usłyszała. Kiedy Sławek wszedł do pokoju w komendzie, Anka odwróciła się od szafy, w której czegoś szukała. Jaszczuk nawet nie podniósł głowy znad papierów rozłożonych na biurku. - O dziesiątej narada u szefa w sprawie Literata. Na biurku masz zdjęcia z jego obserwacji. I dzwoniła pani Romer z telewizji, że nie będzie mogła pójść dzisiaj z tobą do teatru - wyrecytowała. - Aż tak się postanowiłeś poświęcić? Jeszcze dojdzie do tego, że zaczniesz chodzić na Warszawską Jesień. Jaszczuk zaczął się kręcić na swoim miejscu. - Jędza - mruknął Sławek, wieszając płaszcz.

- A może spróbuj filharmonię. To lżejsze, gliniarz wysmakowany muzykolog. Tego jeszcze nie było. W tym momencie wszedł do pokoju major Wołczyk. - Dzień dobry - powiedział. Cała trójka stanęła w postawie zasadniczej. - Siadajcie. Już trzy dni reperują kaloryfery. Tu pogadamy. - Usiadł przy biurku i rozłożył teczkę. - Co nowego w sprawie Coca-Coli? - Mamy pierwsze wyniki obserwacji Literata. - Sławek usiadł za swoim biurkiem. - Moim zdaniem - wszedł mu w słowo Ja-szczuk - na obserwację tego łobuza szkoda państwowych pieniędzy. Zamknąć go i sam nam wszystko opowie. Z takimi trzeba tylko ostro. - A jak nie powie? - wtrąciła Anka. - To... - Pewnie lekkie polowanie - gwałtownie wkroczył Sławek. - Tak poruczniku? - Uniósł brwi. - Proszę o spokój - przerwał major Wołczyk. - Może najpierw porucznik Borewicz zreferuje wyniki obserwacji. - Za dużo to ja nie mam na razie do powiedzenia - zaczął Sławek. - Literat poza miejscowymi nurkami skontaktował się z niejaką Brodz-ką mieszkającą w Czarnkowie. Brodzka hoduje kwiatki i łączą ją z Literatem jakieś interesy, ale jakie, tego jeszcze nie wiemy... Dupczenie raczej odpada. - Slaweczku - upomniał go major. - Mówicie: Brodzka z Czarnkowa - Wołczyk przeciągnął ostatnie słowo. - To ciekawe... ciekawe. - Co ciekawe? - spytała Sikora. - Dwa tygodnie temu, nie traktuję poważnie tego typu doniesień - zastrzegł się - miejscowa jednostka podjęła czynności rutynowe. Nic nie wykryli, ale... w anonimie ktoś pisał o zamordowaniu i zakopaniu na łąkach pod Czarnkowem człowieka o nazwisku Brodzki. - Major zastanawiał się chwilę, jakby ważył w myślach jakąś decyzję. - Sprawdźcie to, załatwię ci Age--trzynaście. To w końcu nie anonim o wynajmowaniu nadmetrażu za dolary od życzliwych sąsiadów, ale ludzkie życie.

Edek pchnął drzwi i wszedł do niewielkiego zakładu szewskiego. Literat został na zewnątrz. - Do pana Leona - powiedział Edek. Starszy mężczyzna w opuszczonych na sam czubek nosa okularach przerwał robotę i spojrzał z zainteresowaniem. - Jak godność szanownego pana? - Edek. Jestem od Literata. Szewc bez słowa wskazał wiszącą za nim kotarę i zabrał się z powrotem do roboty. Edek uchylił zasłonę i wszedł na zaplecze. Z niewielkiego pomieszczenia służącego za pakamerę prowadziły na górę wąskie kręcone schody. Na pierwszym piętrze zatrzymał się, zaskoczony. W niewielkim pokoju, którego okna zasłaniały gęste firanki, a na podłodze rozłożony był gruby dywan, siedział na parapecie mężczyzna ogromnego wzrostu i ssał duży lizak. - Jak się nazywasz? - zapytał. - Edek. Od Literata. Portier podniósł się, bezceremonialnie zrewidował mu kieszenie i sprawnym ruchem obmacał marynarkę i płaszcz. Zwalisty, ubrany z wyszukaną elegancją, sprawiał wrażenie przygłupiego osiłka. Otworzył drzwi i kiwnął rozkazująco głową. Edek wszedł do następnego pomieszczenia. Był to długi przedpokój, w głębi którego widać było drzwi. Zapukał i po głośnym „proszę" wszedł do środka. Za biurkiem siedział niewysoki, elegancko ubrany, lekko szpakowaty mężczyzna koło pięćdziesiątki. - Siadaj - wskazał fotel. Pokój urządzony był antykami. Na ścianie wisiał ogromny obraz przedstawiający Ostatnią Wieczerzę. Leon otworzył puszkę z piwem i pijąc powoli, przez chwilę uważnie obserwował Edka. - Poręczono mi za ciebie - powiedział wreszcie - i myślę, że nie zawiedziesz mojego zaufania. Złocisty pretensji przed kolegami nie dochodzi. Wiesz chyba o tym? - Tak, proszę pana. Literat mnie ostrzegł. - Chcesz z nami pracować? Możesz się jeszcze wycofać. Potem już nie. To trochę

jak w Sieycs. - Chcę, proszę pana. Mężczyzna znowu przyglądał mu się przez chwilę, wycierając odruchowo kąciki warg. - Na początek pojedziesz w Radomskie. Cena jest ustalona i niech ci do głowy nie przyjdzie żądać więcej. I nie ryzykuj - dodał groźnie. - Jutro Literat pokaże ci, skąd brać towar, a rozliczać się będziesz ze mną. A teraz daj rękę. Nie orientując się, o co chodzi, wyciągnął rękę, aby się pożegnać. Leon co innego miał na myśli. Złapał go za dłoń, maznął mu czymś po palcach i odcisnął na butelce po piwie. Zaskoczony Edek cofnął się o krok. Leon wyjął z butonierki chusteczkę - złapał przez nią butelkę za szyjkę i uderzeniem o biurko odtrącił dno. - Co pan robi? - Edek patrzył wystraszony. - To na wypadek, gdybyś nie był do końca lojalny. Panowie w błękitnych mundurkach lubią takie dowody - podniósł potłuczoną butelkę za szyjkę - na przykład w sprawie nierozwikłanego morderstwa. Edek spojrzał na rękę i wytarł ją odruchowo o spodnie. Przeraziło go to, co usłyszał. - No to spływaj - mruknął Leon, wskazując drzwi. Edek bąknął „do widzenia" i wyszedł z pokoju. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Leon wrzucił butelkę do kosza i wszedł do sąsiedniego pokoju. - No to mamy jeszcze jednego do czekolady - powiedział, siadając w fotelu. W głębi pokoju, na wprost telewizora siedział Emil. Oglądał film pornograficzny. Nie odwracając się od ekranu, zapytał: - Pewny? - Tak jak oni wszyscy. - Leon wzruszył ramionami. - Zamknij to - zasyczał. Podszedł do telewizora i wyłączył obraz. - Co cię ugryzło? Roman z Hamburga przywiózł. Trzy panienki i jeden facet. - Te dupy to cię kiedyś zgubią, Emil - twardo powiedział Leon - a Romana radziłbym ci lekko odsunąć. Zmieniamy bank i on nie musi o tym wiedzieć. - Nie ufasz mu? - Ja nawet tobie nie ufam. Zapamiętaj. Cre-ditanstalt-Bankverein, Wiedeń. - Ile jeszcze trafimy na czekoladzie, twoim zdaniem? - Emil zmienił temat.

- Jeżeli starczy opakowań, to osiem milionów. Ale nawet jeśli będzie mniej, to góra ze dwa tygodnie trzeba z tym uciekać. - Grymaszą? - Nie to. Chamstwo wszystko zeżre, co w zagranicznym opakowaniu... ale prędzej czy później się połapią. Dobry interes to krótki interes. Leon podszedł do barku i wyjął z niego butelkę whisky, nalał do szklanki. - Chcesz? - spytał Emila. - Nie, jeszcze będę jeździł. Leon usiadł w fotelu naprzeciw Emila. - Brodzka nic się nie domyśla? - spytał. - Niemożliwe. Ten dureń przyznał się jej, że chce prysnąć za granicę. - A dziewczyna? - To moja broszka. - Od momentu, jak coś wie, kretynie, już nie twoja, ale nasza - zasyczał Leon. - I nie broszka, a nasze głowy. - Leonku, licz się ze słowami. - Emil zabębnił w stół palcami. - I nie mów do mnie „kretynie", bo bardzo tego nie lubię. A dziewczyna nic nie wie - dodał już spokojnie. - Była wtedy w samochodzie. - I co z tego. W dupę pijana. Noc. Nic nie mogła słyszeć, że wyszliśmy we trzech, a wrócili we dwóch. - Co ty o niej wiesz? - Wiem, że jej tu nie mam. - A gdzie jest? - Daleko. - Jak dziecko ty, Emil, jesteś, jak dziecko. Mogła już pięć razy być w Warszawie. - Nie mogła. Jest ktoś, kto jej pilnuje. I odczep się od niej. Nieźle się nachapała. - Co innego brać od gacha, nawet jeśli trefne, a co innego dać się umoczyć. Tamto moralność, a to kryminał. Dobrze, że jeszcze tylko miesiąc - westchnął. - Koniec tematu. - Emil wstał z fotela i sięgnął po wiszącą na wieszaku kurtkę. - Spadam. - A co z wizami? - od drzwi spytał Emil.