dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 867
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 202

Bill Bass, Jon Jefferson Kości zdrady

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Bill Bass, Jon Jefferson Kości zdrady.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Bass, Jefferson Thriller, Horror
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 177 stron)

W hołdzie Oak Ridge oraz kobietom i mężczyznom pracującym przy Projekcie Manhattan, który był najbardziej zuchwałym i desperackim przedsięwzięciem w dziejach ludzkości

CZĘŚĆ PIERWSZA Na Black Oak Ridge powstanie miasto. (...) Wielkie maszyny zaczną wykopywać głębokie rowy, a tysiące ludzi będą biegać w popłochu tam i z powrotem. Zbudują dziwne rzeczy i nastąpi wielki hałas i zamieszanie, a ziemia zadrży. Pewnego dnia w Dolinie Niedźwiedziego Strumienia staną ogromne budynki i fabryki, dzięki którym wygramy największą wojnę, jaka kiedykolwiek ogarnie świat. Widziałem to. To nadchodzi. John Hendrix, kaznodzieja z Tennessee, ok. roku 1900

ROZDZIAŁ 1 Kolorowe namioty rozbite na polanie nie dziwiłyby swym widokiem w wesołym miasteczku lub na renesansowym jarmarku. Ich obecność w tym miejscu zakrawała jednak na ironię losu – renesansowy jarmark, jarmark „odrodzenia”, tutaj, na Trupiej Farmie, w jedynej placówce na świecie poświęconej badaniom ludzkich zwłok i procesowi ich rozkładu. Namioty – białe, czerwone, zielone, żółte i niebieskie – rozbite zostały na terenie Zakładu Badawczego Wydziału Antropologii. Kilkadziesiąt lat wcześniej pewien agent FBI po ujrzeniu zwłok rozrzuconych na trzech zalesionych akrach nazwał tę placówkę „Trupią Farmą”. Nazwa się przyjęła i co więcej – natchnęła byłego studenta Uniwersytetu Tennessee do nazwania podobnego obiektu stworzonego w San Marcos w Teksasie – zanim jeszcze do placówki trafiły pierwsze zwłoki – „Trupim ranczem”. Kilka namiotów było nadmuchiwanych, reszta rozbita została na pajęczych łukach rur – tworząc baraki XXI wieku. Zazwyczaj nie było tu namiotów, zazwyczaj najjaśniejszą plamę koloru, oprócz trawy i liści na drzewach, stanowiła duża niebieska plandeka zakrywająca szopę na sprzęt z blachy falistej i niewielkie ogrodzone betonowe klepisko. Namioty, których radosne kolory kontrastowały z nagim, zimowym krajobrazem i przenikliwym chłodem, stanęły tu zaledwie dwadzieścia cztery godziny wcześniej i za dwadzieścia cztery godziny miały zniknąć. Mimo karnawałowego nastroju, jakiego przydawały placówce, w ich wnętrzu rozgrywały się sceny jak z koszmaru, najmroczniejszej katastrofy, jaką można sobie wyobrazić: aktu terroryzmu jądrowego. W największym z namiotów na noszach leżały odkryte zwłoki mężczyzny. Pomarszczona skóra poszarzała i pokryła się pleśnią po trzech tygodniach spędzonych w chłodni prosektorium Centrum Medycznego Uniwersytetu Tennessee, widocznego tuż za drewnianym płotem i nagimi drzewami Trupiej Farmy. Czternaście innych ciał – specjalnie do tego celu wybranych i przechowywanych przez ostatni miesiąc – leżało w przyczepie ciągnika zaparkowanego tuż za ogrodzeniem. Piętnaście ciał zastępowało setki lub tysiące, a nawet – nie daj Boże – dziesiątki tysięcy ofiar, z jakimi mielibyśmy do czynienia, jeśli nuklearnym terrorystom udałoby się zaatakować jakieś amerykańskie miasto. Przy noszach stało pięć osób. Nie można było rozpoznać ich twarzy, a nawet płci – mieli na sobie gogle, maski i workowate kombinezony ochronne, których białe rękawy i nogawki zostały przyklejone taśmą do czarnych gumowych rękawic i butów. Jeden z ludzi w białym kombinezonie trzymał w jednej ręce pudełkowaty jasnobeżowy instrument, a w drugiej podłączony do niego metalowy czujnik. Kiedy przesuwał go kilka centymetrów nad głową, klatką piersiową i brzuchem nagiego mężczyzny, a następnie jego ramionami, pudełko wydawało z siebie miarowe tykanie. Gdy zbliżył go jednak do lewego kolana, tykanie stało się szybsze, by następnie zmienić się w jednostajny sygnał. Spędziwszy dzieciństwo, drżąc ze strachu przed zimną wojną i pilnie ćwicząc nurkowanie pod ławkę szkolną w czasie zajęć z obrony cywilnej (jak gdyby drewniana ławka mogła ochronić mnie przed sowiecką bombą wodorową), od razu rozpoznałem natarczywe tykanie licznika Geigera. Kiedy człowiek z czujnikiem odsunął się, pozostałe cztery osoby pochyliły się, by zająć się kolanem. Jedna robiła zdjęcia, a dwie rozpyliły na ciele mydlaną ciecz i zaczęły szorować skórę. Jedna z osób podniosła mały pomarańczowy dysk wielkości ćwierćdolarówki i podała szefowi zespołu. Mały okruch radioaktywnego strontu – wystarczający do uruchomienia licznika Geigera, ale niestwarzający zagrożenia – symulował skażenie ciała. Kiedy szorowanie się zakończyło, uczestnik szkolenia obsługujący licznik sprawdził kolano jeszcze raz. Tym razem urządzenie tykało leniwie, sygnalizując jedynie naturalne tło promieniowania. Na znak szefa

zespołu ciało zostało wywiezione z namiotu na wózku i wróciło do przyczepy – do pozostałych czternastu ciał, które już przeszły podobne zabiegi i procedury odkażania. Jeden po drugim odziani w kombinezony członkowie zespołu opłukali się pod czymś, co musiało być najzimniejszym prysznicem świata: natryskiem z wody z dodatkiem mydła i alkoholu, który w ostatniej chwili „wzbogacił” wodę ze względu na panującą tego dnia minusową temperaturę. Skażenie zespołu, podobnie jak zwłok, było symulowane, ale ćwiczenia musiały być jak najbardziej realistyczne, mimo że dotkliwe zimno stanowiło dodatkowe wyzwanie. Gogle i maski zostały zdjęte dopiero po kąpieli. Z jednego z białych kombinezonów wyłoniła się moja ruda, piegowata doktorantka, Miranda Lovelady, a wkrótce ukazał się Art Bohanan, ekspert daktyloskopii z Knoxville. Szefem zespołu był Hank Strickland, fizyk medyczny specjalizujący się w ochronie radiologicznej. Hank pracował w ośrodku REAC/TS[1] zajmującym się szkoleniem i koordynacją zespołów medycznych wysyłanych do ofiar wypadków radiologicznych na całym świecie. Hank, podobnie jak Miranda i Art, był tu dzisiaj jako wolontariusz jednego z powstałych na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku zespołów zrzeszonych w organizacji DMORT[2] , której celem była identyfikacja ciał ofiar wypadków masowych, takich jak katastrofy lotnicze czy huragany. Zespoły DMORT podlegały amerykańskiej publicznej służbie zdrowia, ale ich członkami byli ochotnicy ze specjalnymi, często nawet makabrycznie się kojarzącymi, umiejętnościami – ich szeregi zasilali właściciele zakładów pogrzebowych, stomatolodzy ze specjalizacją w medycynie sądowej, antropologowie medycyny sądowej, policjanci i strażacy przywykli do pracy ze zwłokami. Wolontariusze DMORT, w tym kilku moich studentów, bohatersko służyli w Strefie Zero po zamachu na World Trade Center. Spędzili też dwa miesiące, poszukując zwłok i identyfikując ciała ofiar huraganu Katrina, który zdewastował Nowy Orlean oraz wybrzeże Zatoki Meksykańskiej w 2005 roku. Po przejściu Katriny Art przez sześć tygodni pracował w Luizjanie, zdejmując odciski palców i dłoni z rozdętych, gnijących zwłok. Jedne z nich były zwłokami człowieka uwięzionego na strychu. Ponad sto dni po utonięciu na poddaszu – co za ironia losu – mężczyzna został zidentyfikowany przez Arta i jego kolegę. Członkowie zespołów DMORT byli przywykli do śmierci i widoku rozkładających się ciał. Jednak dzisiejsze ćwiczenia wpisywały się w nowy ponury element misji organizacji, zrewidowanej po koszmarze, jaki rozegrał się 11 września 2001 roku. Sekcja szybkiego reagowania na skutki ataku z użyciem broni masowego rażenia uformowała się tuż po tych wydarzeniach, jako konsekwencja przerażającej konstatacji, że terroryści, którzy zamienili cywilne samoloty w latające bomby, mogą równie dobrze zdobyć się na akty terroryzmu chemicznego, biologicznego lub jądrowego. Ze względu na skażenia spowodowane tego typu atakami personel zajmujący się odnajdywaniem i identyfikacją ofiar musiałby się zmierzyć ze specyficznymi wyzwaniami. Ćwiczenia zespołu na Trupiej Farmie były pierwszym krokiem ku stworzeniu i przetestowaniu procedur DMORT na wypadek potrzeby identyfikacji zwłok skażonych promieniowaniem. Takie skażenie mogłoby na przykład nastąpić, gdyby radioaktywne „brudne bomby” eksplodowały w Zatoce Nowojorskiej. Chociaż smuciło mnie, że trzeba było stworzyć procedury na wypadek katastrofy jądrowej, to byłem dumny z tego, że mój ośrodek badawczy mógł się temu celowi przysłużyć. Trupia Farma była jedynym miejscem na świecie, gdzie zespoły szybkiego reagowania, takie jak DMORT, mogły przy użyciu dużej liczby zwłok realistycznie symulować masowe katastrofy. Chociaż piętnaście ciał to ułamek liczby ofiar, które zginęłyby w wyniku rzeczywistej eksplozji brudnej bomby w Nowym Jorku – w najczarniejszym scenariuszu szacuje się tę liczbę na pięćdziesiąt tysięcy – piętnaście to był dobry początek. Nigdzie indziej DMORT nie mógł

liczyć na zbliżoną liczbę zwłok. Miranda i Art wyszli spod prysznica odkażającego, tupiąc nogami i zacierając ręce; ich oddechy skraplały się w mroźnym powietrzu. – Słodki Jezu, zmarzłam na kość – powiedziała Miranda. Mimo że nie zostałem spryskany zimną wodą, też byłem zziębnięty. Pół roku wcześniej przeszedłem operację wstawienia sztucznego stawu biodrowego po tym, jak pocisk zmiażdżył część mojej lewej kości udowej, i teraz zimny implant tytanowy powodował ból w biodrze. Miranda zaczęła szczękać zębami. – Co za geniusz wpadł na to – spytała – żeby przeprowadzić ćwiczenia w najzimniejszy dzień roku? – Nie jest to może tak przyjemne, jak czytanie przy kominku – przyznał Art – ale dopóki nie jesteśmy w stanie przekonać terrorystów, żeby atakowali tylko latem, musimy to uznać za sprzyjające okoliczności. – Wiem, wiem – mruknęła dziewczyna. – Po prostu jest mi straszliwie zimno. Po tym prysznicu już nigdy nie będę mieć nieczystych myśli. – Nie wiedziałem, że miewałaś je wcześniej – uśmiechnął się Art. – Nie wiedziałem, że studenci mają czas na takie rzeczy. – Tylko w czasie ferii wiosennych – wtrąciłem. – Ferii wiosennych? Jakich ferii? – spytała Miranda, udając zdziwienie i oburzenie. – Najbliższe pół roku mam zamiar spędzić w gorącej kąpieli. Właśnie wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy. Zdjąłem z trudem grubą rękawicę, wyciągnąłem aparat z kieszeni i otworzyłem klapkę zgrabiałymi od mrozu palcami. To była Peggy, sekretarka Wydziału Antropologii. – Cześć, Peggy – przywitałem ją. – Mam nadzieję, że dzwonisz, by powiadomić mnie o nadciągającej fali upałów, które nawiedzą nas w ciągu najbliższych pięciu minut. – Nie – odparła. – Dzwonię, żeby powiadomić cię, że mam na linii rozemocjonowanego porucznika policji z Oak Ridge. Miasto Oak Ridge, położone około czterdziestu pięciu kilometrów na zachód od Knoxville, było prężnym, nowoczesnym ośrodkiem przemysłu badawczego i wytwórczego, znanym jednak głównie z roli, jaką odegrało w prowadzonym tam w czasie drugiej wojny światowej Projekcie Manhattan, którego celem było stworzenie bomby atomowej. – Czy porucznik wyjaśnił, dlaczego jest rozemocjonowany? – Znaleźli zwłoki i chcą, żebyś rzucił na nie okiem – wyjaśniła. – Widocznie w Oak Ridge nieczęsto mają do czynienia z takimi atrakcjami. – Radioaktywność chroni jego obywateli – powiedziałem. – Zabójcy boją się ludzi, którzy świecą w ciemności. To był wyświechtany żart, który mieszkańcy Knoxville opowiadali o sąsiadach z Oak Ridge. Czasami w przypływie obywatelskiej dumy mieszkańcy tego ostatniego sami z siebie w ten sposób żartowali, tym samym zapobiegając dowcipkowaniu obcych. – Uważaj na siebie – ostrzegła. – Przerażają mnie te wszystkie ogrodzenia, wieże strażnicze, reaktory jądrowe i fabryki bomb. Połączyła mnie z porucznikiem Dewarem. – Tak naprawdę to nie chcesz wziąć tej kąpieli, prawda? – spytałem Mirandę, kiedy się rozłączyłem. – Nie, oczywiście, że nie – odparła. – Tak naprawdę marzę o tym, żeby zamienić się w sopel lodu. – Świetnie się składa – powiedziałem. – Bo mam dla ciebie w sam raz robótkę.

ROZDZIAŁ 2 Pięć minut po telefonie z Oak Ridge Miranda i ja opuściliśmy Trupią Farmę, klucząc w labiryncie asfaltowych uliczek Centrum Medycznego, a następnie przekroczyliśmy rzekę Tennessee. Daleko pod mostem, między brzegami skutymi lodem wiła się wstęga chłodnej zieleni. Coś przyszło mi do głowy i zamiast zostać na drodze prowadzącej do autostrady międzystanowej numer czterdzieści, skręciłem w Kingston Pike i udałem się krętymi uliczkami do Sequoyah Hills, gdzie mieszkałem. – Myślałam, że spieszno nam do zwłok w Oak Ridge – zdziwiła się Miranda. – Zgadza się – odparłem. – Ale pomyślałem o czymś, co może nam się przydać, więc teraz w pierwszej kolejności spieszno nam do mojego domu. – Mam nadzieję, że to coś nazywa się „obiad” – rzuciła dziewczyna. – Jestem tak głodna, że mogłabym odgryźć sobie ramię. – Moja lodówka świeci pustkami – odrzekłem – więc możesz już rozpocząć żucie. Nie zjedz aby obu ramion, bo ktoś musi zrobić notatki. – Twoja troska jest głęboko wzruszająca. – Wiem – przyznałem. – Czasem sam siebie wzruszam do łez. Ale jeśli wolisz coś wegetariańskiego, w schowku powinien być snickers. Najwyraźniej wolała, bo otworzyła schowek i zaczęła grzebać pod stertą dokumentów. – Lepiej, żebyś tu nie trzymał pułapki na myszy. Au! – Podskoczyła, przez co też się wzdrygnąłem. Śmiała się, kiedy wyciągała baton. – Tak łatwo cię nabrać – stwierdziła. – Bułka z masłem. – Wiedziałem, że udajesz – powiedziałem. – Ale wiem też, że dąsałabyś się, gdybym nie zareagował. Rozdarła jeden koniec opakowania batona gigantycznych rozmiarów i ugryzła. – Au! – krzyknęła, tym razem szczerze. – To jest twarde jak skała. – Przyjrzała się słabemu odbiciu zębów w zamrożonej czekoladzie. – Masz szczęście, że nie złamałam zęba. Pozwałabym uniwersytet o odszkodowanie. – Za brakujący ząb? W Tennessee? Stałabyś się pośmiewiskiem całego stanu. Na jej twarzy pojawił się szeroki, sarkastyczny uśmiech – Miranda miała jeden z najładniejszych uśmiechów, jakie kiedykolwiek widziałem – po czym zaczęła obgryzać snickersa prawymi zębami trzonowymi, ogromny baton zaciskając w pięści. – Zostań w samochodzie i popracuj nad tym – poleciłem. – Zaraz wracam. To, czego szukałem, czyli podłużną walizeczkę z jasnopomarańczowego plastiku, znalazłem w garażu i zapakowałem do skrzyni pikapa. Kiedy wsiadłem do samochodu, brwi Mirandy wystrzeliły pytająco. Uśmiechnąłem się, wycofałem z podjazdu i skierowałem w kierunku Oak Ridge. Szczęka Mirandy ciężko pracowała, najwyraźniej mojej studentce udało się odgryźć duży kawał batona. Wreszcie wymamrotała: – Y o je o o mysie? – Słucham? Nie zrozumiałem ani słowa z tego bełkotu. – Y o je o o mysie? – Problem nie leży w tym – wyjaśniłem – że jestem głuchy. Problem w tym, że mówisz z pełnymi ustami. Przewróciła oczami, ale przełknęła ślinę i widziałem, jak przesuwa językiem wzdłuż zębów, żeby zlizać czekoladę, karmel i orzeszki ziemne. Przełknęła ponownie.

– Czy to jest to, co myślę? – Czy co jest tym, co myślisz? Uderzyła mnie mocno w ramię. – Au – krzyknąłem. – Pytasz o to, co zapakowałem? Tak, jeśli myślisz, że to piła łańcuchowa, model 290 firmy Stihl. Podobała mi się nazwa Stihl – domyślałem się, że pochodziła z niemieckiego – a zwłaszcza to, że brzmiała podobnie do słowa „stal”. Męska nazwa dla męskiego elektronarzędzia. – Po co, do diaska, ciągniesz ze sobą piłę łańcuchową? Planujesz rozczłonkować ciało, żeby sprawa nabrała kolorów? – Byłem skautem – oświadczyłem. – Pamiętaj, że najważniejsza zasada skautingu brzmi: skaut jest zawsze przygotowany. – A także zdrowy na umyśle – dodała. – Nie widzę postępów w tym zakresie. – Patrz i ucz się, młokosie – powiedziałem. – Patrz i się ucz! Dziesięć kilometrów, jakie mieliśmy do Oak Ridge, przejechaliśmy w ciszy. We względnej ciszy przerywanej dźwiękami wydawanymi przez zęby Mirandy rozprawiające się z resztą batona. Kiedy wjeżdżaliśmy na ostatnie wzgórze przed zjazdem na czteropasmówkę do Oak Ridge, Miranda wskazała na pasmo Cumberlands, rozciągające się dwadzieścia kilometrów na północ. Wysoko na szczycie Buffalo Mountain na tle błękitnego nieba widoczna była serpentynowata linia białych turbin wiatrowych. Wirniki z trzema łopatkami wyglądały jak śmigła największego na świecie samolotu i błyskały, kiedy od ich koniuszków odbijały się promienie słońca. Sądząc po tym, jak bardzo turbiny górowały nad pobliskimi drzewami, musiały mierzyć ponad sto metrów. – Rany, to jak obrazek z „Młodego Energetyka” – rzuciła Miranda. – Mikrokosmos produkcji kilowata. Miała rację. Grzbiety wokół farmy wiatrowej były poorane prostopadłymi półkami kopalni odkrywkowych. Na wschodzie na wysokość ponad dwustu metrów wznosił się komin elektrowni Run Steam Plant Bull. Obok elektrowni rzeka Clinch, nadal drżąca po przejściu przez turbiny wodne tamy w Morris, wyznaczała granice miasta szmaragdowozieloną wijącą się wstęgą. A dalej samo Oak Ridge, „Atomowe Miasto”, miejsce narodzin bomby, kolebka energii jądrowej. – Zastanawiam się, czy mądrale z Oak Ridge wymyślą kiedyś, jak kontrolować syntezę termojądrową – powiedziała Miranda. – Moc gwiazd. Rok jazdy samochodem na łyżeczce wody, zgadza się? – Zgadza się – przytaknąłem. – Myślę, że jest to na ich liście priorytetów zaraz po teleportacji i przemianie ołowiu w złoto. – Już tego dokonano – oświadczyła. – Co? Teleportacji? – Nie – jęknęła. – Przemiany ołowiu w złoto. – Co takiego? – Tak – potwierdziła. – Małe ilości, nanogramy czy coś. Mogliby to robić nawet tutaj, w Oak Ridge, w jednym z akceleratorów cząstek lub reaktorów badawczych. Wystarczy rozbić mnóstwo protonów, neutronów, kwarków czy czego tam o atomy ołowiu i presto, mamy atomy złota. Aha, i mnóstwo śmiertelnego skażenia radioaktywnego. – Cholera – wyrwało mi się – nic za darmo! A przy okazji, jesteś mi winna snickersa. Przejechaliśmy przez tory i kluczyliśmy przez chwilę pośród centrów handlowych,

następnie skręciliśmy na wschód w główną arterię miasta, Oak Ridge Turnpike, i minęliśmy kolejne galerie handlowe. Oak Ridge było miastem bez centrum, co obecnie zdarza się coraz częściej – wystarczy spojrzeć na niektóre dzielnice sypialne Knoxville. Ale Oak Ridge miało ku temu dobry pretekst. Zostało zbudowane podczas drugiej wojny światowej przez armię USA praktycznie z dnia na dzień. Choć sześć dekad przyniosło wiele zmian, miało ono nadal tymczasowy, prowizoryczny charakter. Główną dzielnicę biznesową Oak Ridge, położoną w ciągnącej się z południowego zachodu na północny wschód dolinie, stanowiła jedna ulica o długości ośmiu kilometrów. Rozsiane wśród nowoczesnych banków, ośrodków badań medycznych i firm inżynieryjnych drewniane budowle z zapadających się desek zdradzały swoją wojskową proweniencję. Ich cicha degradacja kontrastowała z newralgiczną rolą, jaką odegrały w desperackiej wojennej grze. To tutaj w ścisłej tajemnicy – tak ścisłej, że miasta nie było na mapach aż do 1945 roku – osiemdziesiąt tysięcy robotników i naukowców przez dwa lata dzień i noc pracowało, aby wyprodukować materiał potrzebny do stworzenia pierwszej bomby atomowej. Straszliwe, budzące grozę chmury, które uniosły się nad Hiroszimą i Nagasaki, powstały, w dużej mierze, tu, w tym sennym miasteczku we wschodnim Tennessee. Kierując się wskazówkami z GPS, skręciliśmy z głównej ulicy w lewo i wspięliśmy się lekko wijącą się drogą na wzgórze, mijając kolejne budynki pochodzące z czasów wojny. Na jego trawiastym szczycie stała biała kaplica z wieżyczką, która wyglądała, jakby ją przetransportowano prosto z Nowej Anglii. Poniżej biały budynek hotelu z tego samego okresu co kościół, ale nie w tym samym idealnym stanie, straszył oknami zabitymi deskami i łuszczącą się białą farbą. Wypłowiały napis nad szeroką werandą oznajmiał, że hotel ten to Alexander Inn, a widok czterech wozów policyjnych z Oak Ridge, z silnikami pozostawionymi na jałowym biegu i wypluwającymi z siebie spaliny, potwierdził, że trafiliśmy we właściwe miejsce. Zaparkowałem obok wozów policji i wysiedliśmy. To był słoneczny, ale bardzo mroźny dzień. Słupek rtęci wskazywał minus sześć stopni Celsjusza, ale silny wiatr sprawiał, że temperatura odczuwalna wynosiła minus dwadzieścia. Co gorsza, był to najcieplejszy dzień od tygodnia, a temperatura w nocy spadała poniżej minus dziesięciu. Gdy wiatr wgryzł się w moje policzki, skrzywiłem się i pomyślałem: Gdzie to globalne ocieplenie? Za wysokim płotem okalającym hotelowy basen kulił się z zimna policjant. Kiedy Miranda i ja zbliżyliśmy się do bramy, drzwi samochodów policyjnych otwarły się i wyszło z nich, bardzo niechętnie, dwóch umundurowanych funkcjonariuszy i dwóch stróżów prawa w cywilu. Jednym z tych ostatnich był porucznik Dewar, szef wydziału zabójstw, a drugim detektyw Emert, który miał prowadzić tę sprawę. Podaliśmy sobie ręce, nie zdejmując rękawiczek, a następnie Dewar i Emert poprowadzili nas przez bramę na teren basenu. Choć hotel pochodził z 1940 roku, sam basen – niewielki, w kształcie nerki – wyglądał jak dodatek z lat sześćdziesiątych. Co więcej, wydawało się, że od lat sześćdziesiątych nie był czyszczony. Był prawie pełen, a mroźna aura sprawiła, że zielonkawoczarna woda stała się zielonkawoczarnym lodem. W pobliżu głębokiego końca basenu w brudnym lodzie zakute były leżące twarzą w dół ludzkie zwłoki z rozłożonymi szeroko ramionami i nogami. Mimo że kształt ciała ukryty za grubymi warstwami zimowej odzieży nie zdradzał płci ofiary, głowa była goła i łysa, więc założyłem, że to zwłoki mężczyzny. – O rany – wyrwało się Mirandzie. – Widziałam wiele ciał na lodzie, ale ani jednego w lodzie. Jak... – Przerwała i zobaczyłem uśmiech w kącikach jej ust. – Mistrzu – zwróciła się do mnie – młokos zaczyna się uczyć! Przeprosiła i poszła do samochodu. Wróciła z pomarańczową walizeczką.

Policjanci wyglądali na tak samo zaskoczonych widokiem piły łańcuchowej, jak wcześniej Miranda, ale stopniowo w ich oczach zaczął się pojawiać błysk zrozumienia. – Nazywają mnie „Człowiekiem ze Stihli” – oznajmiłem, szczerząc się. Odpaliłem silnik piły, z powodu mrozu musiałem pociągnąć za linkę rozrusznika kilka razy, i ostrożnie wszedłem na lód. Obejrzałem się za siebie i ujrzałem sześciu policjantów nerwowo spoglądających to na mnie, to na piłę, to na lód. Za to twarz Mirandy wyrażała czyste rozbawienie. Przycisnąłem nieco przepustnicę i zbliżyłem końcówkę piły do lodu w pobliżu jednego z rozłożonych ramion. W jednej chwili moja twarz i okulary pokryły się warstwą zestruganego lodu. Plując, wyłączyłem silnik i odłożyłem piłę, otarłem policzki i szkła. Przy drugiej próbie, kiedy warczące zęby piły zbliżały się do lodu, przechyliłem głowę na bok. Tym razem strumień kryształków lodu wylądował na moim ramieniu i barku, ale moja twarz pozostała nietknięta. Łańcuch łatwo wbił się w lód i wkrótce poczułem, że piła dotarła do końca tafli. Teraz na moją kurtkę pryskały zarówno lód, jak i woda. Kurtka robiła się coraz bardziej mokra, a zimno stawało się coraz bardziej dotkliwe. Wcisnąłem dźwignię przepustnicy do oporu, co zwiększyło pryskanie, ale także przyspieszyło postęp piły w lodzie. Po niespełna minucie miałem wycięty łuk prowadzący od jednego z wyciągniętych ramion nad głową zwłok do drugiego ramienia. Klęknąłem przy biodrach i zacząłem ciąć lód po prawej stronie ciała. Chciałem przeciąć go z góry w dół, dzięki czemu znalazłbym się bezpiecznie na brzegu basenu, kiedy dokonywałbym ostatniego cięcia mającego na celu uwolnienie tafli lodu, w której tkwiły zwłoki. Przeciąwszy lód po prawej stronie aż do kolana, przeszedłem na drugą stronę i ciąłem, nie przerywając, aż dotarłem do lewej stopy. Następnie przeniosłem się z powrotem na prawą stronę. Tafla z ciałem była teraz połączona z resztą lodu jedynie przy stopach. Jedną nogą delikatnie na nią nacisnąłem. Ani drgnęła. Nacisnąłem mocniej. Nic. Nadepnąłem i nagle, z odgłosem karabinu maszynowego, lód pękł – nie tylko w miejscu, gdzie powinien, ale też pod moimi nogami. Poczułem, że zaczynam spadać. Instynktownie odrzuciłem ramiona, żeby odzyskać równowagę, i wtedy piła wyleciała mi z ręki. Dwie pary silnych rąk chwyciły mnie za ramiona i wciągnęły na brzeg basenu. Moja ukochana piła wylądowała na uwolnionej tafli lodu. Ta zaczęła się chybotać, a piła zsuwała się raz na jedną, raz na drugą jej stronę, po czym ześlizgnęła się i wpadła do wody. W głębokim końcu basenu. Nastąpiła grobowa cisza, którą zakłóciło jedynie ciche „ups” jednego z policjantów. Po chwili usłyszałem parsknięcie, które, jak przypuszczałem, wydała z siebie Miranda, a następnie chichot – również jej. Potem wybuchły głośne salwy śmiechu – śmiała się już nie tylko Miranda, ale też wszyscy policjanci. Godzinę później, kiedy wróciliśmy na teren uczelni, zaparkowałem samochód w garażu Regionalnego Ośrodka Medycyny Sądowej. Miranda postarała się o nosze na wózku i ostrożnie umieściliśmy na nich skute lodem zwłoki. Przewieźliśmy je do prosektorium. Detektyw Emert, który miał również uprawnienia koronera, gdy już przestał się śmiać z mojej piły, ponurym głosem oznajmił, że człowiek zakuty w lodzie nie żyje. Miranda i ja zatrzymaliśmy się w korytarzu prosektorium, aby zważyć ciało na wadze wbudowanej w podłogę. Urządzenie, które automatycznie odejmowało wagę wózka, określiło ciężar zwłok na siedemdziesiąt dwa kilogramy. Wiedziałem, że kilka kilogramów stanowiła zamrożona woda, więc pomyślałem, że będziemy musieli zważyć ciało ponownie, kiedy lód stopnieje. Kiedy wjechaliśmy wózkiem do prosektorium, patolog stanowy, doktor Edelberto Garcia – elegancki mężczyzna pod czterdziestkę pochodzenia latynoamerykańskiego – podniósł wzrok znad zwłok młodego czarnego mężczyzny. W jednej ręce w fioletowej rękawiczce Garcia trzymał sklepienie czaszki, natomiast w drugiej piłę do autopsji firmy Stryker, której właśnie użył

do jej otwarcia. Za chwilę miał usunąć i zważyć mózg. Garcia skinął na przywitanie, zerknął na przywiezione przez nas ciało i spojrzał na nas pytająco. Skinąłem w odpowiedzi. – Możemy zostawić tego faceta przy zlewie na kilka dni, Eddie? – spytałem. Oczy Garcii widoczne znad zabrudzonej krwią maseczki wyrażały zdumienie. – Nie zostawiajcie go tutaj – powiedział. – Zepsuje się. Umieśćcie go w chłodni. Postaram się go załatwić jutro. – Jest zamarznięty – zaprotestowałem. – Jeśli umieszczę go w chłodni, będzie się rozmrażał przez tydzień. Nawet tutaj, w temperaturze pokojowej, zajmie to dzień lub dwa. – W takim razie możecie go tu zostawić. – Przyjrzał się uważniej ciału, zauważając otaczający je lód. – Wyłowiliście go z zamarzniętego stawu? – Zamarzniętego basenu – sprostowała Miranda. – Brudniejszego niż jakikolwiek staw, jaki kiedykolwiek widziałam. Spytaj doktora B., jak wydobył gościa z lodu. – Parsknęła tak jak po chwilowej ciszy przy basenie. – Zapytaj go o pierwszą zasadę skautingu. – Uważaj, pani mądralińska – ostrzegłem. – Stąpasz... – Przerwałem o jedno słowo za późno. – ...po cienkim lodzie? – zakończyła radośnie, a następnie zaczęła opowiadać Garcii o mojej przygodzie z piłą łańcuchową. Opowiadanie zilustrowała mimodramem, odtwarzając moje trzepotanie rękami, pokazując w zwolnionym tempie, jaki łuk w powietrzu zatoczyła piła oraz ślizganie się piły po tafli lodu i jej zniknięcie w głębinach. Śmiali się, aż łzy popłynęły im z oczu. – Bardzo zabawne – obruszyłem się. – Ale nie dla faceta, którego piła rdzewieje na dnie basenu. – Nie lękaj się, mistrzu – powiedziała. – Wszystko dobrze się skończy. Wszakże jesteś „Człowiekiem ze Stihli”.

ROZDZIAŁ 3 Po dwudziestu czterech godzinach w prosektorium zwłoki były nadal na wpół zamrożone, ale ubrania odtajały. Woda sączyła się powoli do zlewu przez lejek odpływowy na końcu wózka. Na wszelki wypadek zamontowałem nad lejkiem drobną siatkę, aby wyłapać włosy i włókna lub inne zanieczyszczenia, które odczepiały się od odzieży w trakcie rozmrażania. Na siatce było jednak tylko kilka małych gnijących kawałków liści, które prawdopodobnie pływały w basenie, zanim skuł go lód. Detektyw Emert spytał, czy Miranda i ja moglibyśmy rozebrać zwłoki i rozwiesić odzież w prosektorium. – Ubrania muszą być suche, żebym mógł zebrać z nich mikroślady za pomocą taśmy – powiedział, choć wiedziałem, że właśnie taki był powód jego prośby. – Oczywiście – odparłem. – Nie ma sensu, żeby przyjeżdżał pan tu tylko po to. Niełatwo było rozebrać zamrożone ciało, ale w końcu się nam udało. Kiedy zdjęliśmy spodnie, zauważyłem, że bielizna była zabrudzona. Mężczyzna miał czerwonobrązową biegunkę, być może z domieszką krwi. Zrobiłem w pamięci notatkę, żeby następnego dnia w czasie sekcji zwłok wspomnieć o tym Garcii. Gdy Miranda i ja byliśmy w drodze na Wydział Antropologii, zadzwoniłem do Emerta. – Halo, detektywie Emert. Mówi doktor Brockton. – Dzień dobry – powiedział. – Proszę mi mówić Jim. – Jasne, Jim. Jestem Bill. Odzież zdjęta, jutro powinna być sucha. Jednak facet jest jeszcze na wpół zamrożony. To mi przywodzi na myśl Święto Dziękczynienia. Emert roześmiał się. – Jak to? – Moja żona, która zmarła kilka lat temu, zawsze kupowała mrożonego ptaka i zawsze zapominała, że indyk rozmraża się w lodówce kilka dni. No i każdego ranka w Święto Dziękczynienia wpadała w panikę, kiedy okazywało się, że ptak jest wciąż twardy jak skała. Co roku wkładałem więc tego cholernego indyka do wanny z ciepłą wodą, żeby odtajał. – I nigdy nie pamiętałeś, żeby umieścić go zawczasu w lodówce? – Prawdę mówiąc – roześmiałem się – miałem z tego niezłą frajdę. Po kilku latach to stało się już tradycją. Kathleen mogła równie dobrze udawać, że zapomniała, żeby mnie rozbawić. Lub żebym czuł się przydatny. – Kobiety wiedzą, jak podejść faceta – skwitował. – Moja żona to mnie każe przyrządzać indyka na Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie. Smażę go w głębokim oleju. Próbowałeś kiedyś? – Nie, ale słyszałem, że jest dobry. To prawda? – Raz spróbujesz, a już nigdy nie wrócisz do pieczonego indyka. – Ale nie przyrządza się go tak jak smażonego kurczaka? Nie zanurza się go w cieście? – Nie, nie – zaprotestował. – Wstrzykujesz marynatę, moja ulubiona to ta z przyprawą cajun, która jest dość ostra, i wkładasz indyka do oleju. Skórka bardzo szybko brązowieje i dzięki temu wszystkie soki zostają zamknięte w środku. Indyk z piekarnika wydaje się przy nim suchy jak pieprz. – Brzmi bardzo apetycznie – przyznałem. – Szkoda, że mamy jeszcze dziesięć miesięcy do Święta Dziękczynienia. – Powiem ci coś – zaproponował. – Kiedy zamkniemy tę sprawę, przyrządzę ci smażonego indyka. – Umowa stoi – przytaknąłem. – Doktor Garcia zaplanował sekcję zwłok na jutro

na godzinę pierwszą. Pasuje ci? – Prowadzę tylko tę sprawę – powiedział. – Oczywiście, że tak. Przyjadę wpół do pierwszej, żeby przejrzeć ubrania. – Spotkajmy się na rampie załadunkowej za szpitalem – rzuciłem. – Hej – zawołałem, kiedy następnego dnia otworzył bagażnik białego forda crown victoria. – Masz moją piłę? – Wybacz – przeprosił, wyjmując zestaw do zbierania materiału dowodowego i zamykając bagażnik. – Nie byliśmy jeszcze w stanie opróżnić basenu. Rura odpływowa jest zamarznięta. Podobnie jak zawór. Będziemy musieli poczekać na kilka cieplejszych dni, zanim się za to weźmiemy. – A nie możecie po prostu wypompować wody od góry? – Moglibyśmy to zrobić, ale warstwa lodu jest bardzo gruba. Jeśli wypompujemy całą wodę spod spodu, cały ten lód runie na piłę i zmiażdży ją. Chybabyś tego nie chciał? – Rozbita albo zardzewiała – westchnąłem. – Nie wiem już, co gorsze. – Nie sądzę, żeby rzeczywiście tam rdzewiała – stwierdził. – Korozja zaczyna się dopiero po wyjęciu z wody. To wilgoć i powietrze powodują utlenianie metalu. To miało sens. Widziałem makabryczne skutki tego zjawiska na gnijących ludzkich ciałach. Tkanki miękkie rozkładające się w wilgotnych środowiskach, takich jak piwnice i jaskinie, zostają przekształcone w masy tłuszczowo-woskowe, czyli substancje o nazwie adipocere. Kilka lat wcześniej badałem zwłoki znalezione na górzystych terenach hrabstwa Cooke. Ciało młodej kobiety zostało ukryte w jaskini i po kilkudziesięciu latach w wyniku procesu saponifikacji przeobrażone w niezwykłą mumię. Całkowicie zanurzone w wodzie ciała nie ulegały temu procesowi ze względu na brak tlenu. – Więc kiedy wydobędziemy piłę – ciągnął Emert – umieścimy ją w zbiorniku z wodą. Pozostanie zanurzona, aż będziesz mógł ją zabrać do warsztatu, rozebrać i wysuszyć. W jednym rogu rampy zauważyłem leżący na boku pusty plastikowy pojemnik na śmieci. Podniosłem go i podałem Emertowi. – Zadbaj o moje dzieciątko – poprosiłem. Śmiał się, kiedy wkładał pojemnik do bagażnika. Detektyw zaczął naklejać na ubrania taśmę do pobierania mikrośladów. Klejąca strona taśmy zbierała włosy i włókna, podobnie jak rolka do czyszczenia odzieży, jaką miałem w domu. Widziałem wiele taśm, ale taśma Emerta miała plastikowy podkład, jakiego wcześniej nie miałem okazji widzieć. – To nowy rodzaj – wyjaśnił. – Po skończeniu umieszczę taśmę w pojemniku z ciepłą wodą. Plastik się rozpuści, a włosy i włókna zostaną w wodzie. Przepuszczę ją przez filtr do kawy i voilà. Wszystko będę miał w jednym miejscu. Gdy Emert uznał, że pobrał wszystkie mikroślady z odzieży, zajął się kieszeniami spodni. Włożył dłoń w rękawicy do kieszeni z przodu i wyciągnął pęk kluczy oraz kilka monet. Następnie poklepał tylne kieszenie. Lewa była pusta, ale na jego twarzy pojawił się uśmiech, gdy macał prawą. Ostrożnie rozpiął guzik, wsunął rękę do środka i wyciągnął z niej skórzany portfel. Położył go na chłonnym podkładzie i delikatnie rozłożył. Otworzył szerzej oczy. Spojrzałem w dół, aby się dowiedzieć, z jakiego powodu, i przez przezroczyste plastikowe okienko portfela zobaczyłem znajome oznaczenia prawa jazdy z Tennessee. – Nieźle – westchnął Emert. – Nic dziwnego, że wyglądał znajomo. – Kto to jest? Zamiast odpowiedzieć, Emert podniósł portfel tak, bym mógł mu się przyjrzeć z bliska.

Na dokumencie widniało nazwisko Leonard M. Novak. – Novak – powiedziałem. – Coś mi się kojarzy... – Doktor Leonard Novak jest żywą legendą Oak Ridge – wyjaśnił. – Czy może raczej był. To jeden z najważniejszych naukowców pracujących przy Projekcie Manhattan. Przyczynił się do powstania bomby atomowej. Ostatnie jego zdjęcie, jakie widziałem, pochodziło prawdopodobnie sprzed dwudziestu lat. Kiedy był siedemdziesięciokilkuletnim młokosem. – Gruba ryba – przyznałem – w małym zamrożonym stawie. – Bardzo gruba – przytaknął. – Nikt nie zgłosił jego zaginięcia? – Nie – odparł. – Jedyną osobą zaginioną w ciągu ostatnich sześciu miesięcy jest nastolatek, który uciekł z domu. – Trudno by było go wziąć za nastolatka. Był żonaty? – Nie wiem – odparł Emert. Obaj spojrzeliśmy na lewą rękę zmarłego, na której nie było obrączki. – Może nie był. Może był wdowcem. Pewnie nie miał nikogo, kto by go regularnie odwiedzał. – Palcem w rękawiczce popukał zwłoki delikatnie w udo i brzuch. – Jesteś pewien, że nasz ptaszek rozmroził się na tyle, żeby przeprowadzić autopsję? – Gdyby to był indyk – powiedziałem – już bym rozgrzewał piekarnik. Emert zebrał torebki dowodowe z monetami, kluczami i portfelem oraz taśmę z mikrośladami i pospieszył z nimi do samochodu zaparkowanego przy rampie załadunkowej.

ROZDZIAŁ 4 – Zaczynamy? – To było pytanie retoryczne. Wypowiadając te słowa, doktor Garcia już przyciskał skalpel do głowy Leonarda Novaka, a pytanie miało po prostu sprawić, abyśmy skupili uwagę na ostrzu. Garcia ubrany był w niebieski fartuch chirurgiczny i maskę, na twarzy miał plastikową osłonę, a na dłoniach dwie pary fioletowych rękawic. Podobnie jak Miranda, która dziś asystowała przy sekcji jako diener. To pochodzące z języka niemieckiego słowo dosłownie oznacza „sługę” lub „niewolnika”, ale Miranda niełatwo zgodziłaby się z takim opisem pełnionej funkcji. Czasami obruszała się, kiedy ktoś nazywał ją moją asystentką. Ja też miałem na sobie fartuch, podobnie jak Emert, chociaż biorąc pod uwagę to, jak daleko od stołu stał detektyw, prawdopodobnie byłby bezpieczny nawet w białym płóciennym garniturze. – Zawołajcie mnie, jeśli będę musiał na coś spojrzeć – powiedział. – Tymczasem stanę tutaj i spróbuję nie zwrócić obiadu. Normalnie patolog zacząłby autopsję od wykonania nacięcia w kształcie litery Y, aby otworzyć klatkę piersiową i brzuch. Novak miał jednak ranę po lewej stronie głowy, wysoko na czole. Nie wyglądała na poważną – bardziej otarcie niż rana cięta – miała owalny kształt, pięć centymetrów długości i dwa szerokości, ale ponieważ było to jedyne widoczne uszkodzenie, Garcia postanowił zacząć właśnie od niego. Ciało starego człowieka, nagie, chude i popielate, wyglądało bardziej ponuro i bezbronnie niż większość zwłok, jakie widziałem. Jednym szybkim pociągnięciem ostrza Garcia otworzył skalp, prowadząc cięcie zza lewej małżowiny przez czubek głowy do prawego ucha. Odłożywszy skalpel, włożył palce pod przedni płat skóry i silnie pociągnął. Ściąganiu skóry z czubka głowy i czoła towarzyszył mokry dźwięk rozrywania. Doktor odłożył płat skóry na twarz naukowca. Usłyszałem za sobą westchnienie Emerta i szept: – Jezu. Nie mogłem sobie wyobrazić jego reakcji na inne atrakcje, w tym zapachy, kolejnych etapów autopsji. Garcia obrał skórę z tyłu głowy, odchylając ją w kierunku karku i tworząc coś w rodzaju makabrycznego kołnierza. Pokrywa czaszki została odsłonięta. Doktor zbadał kości w okolicach rany, a potem zrobił krok do tyłu, zachęcając mnie i Mirandę, żebyśmy sami na nie spojrzeli. Kość – kość czołowa w okolicach, gdzie łączyła się z kością ciemieniową – nie wykazywała oznak uszkodzenia, nie było nawet najmniejszego wgniecenia. – No cóż, nie sądzę, by zmarł na skutek uderzenia – powiedziałem. – Zgadzam się – potwierdził Garcia. – Może po prostu otarł głowę, kiedy upadł. Nie ma strupa, więc nastąpiło to peri mortem, czyli w okolicach chwili śmierci. Ponieważ był w wodzie, trudno stwierdzić, czy ante mortem, przed śmiercią, czy może post mortem, po śmierci. – Jak mógłby to pan stwierdzić? – zapytał Emert. – To znaczy, jeśli ciało nie znajdowałoby się w wodzie? Detektyw przysunął się bliżej, ale tylko o kilka centymetrów. – Jeśli wciąż by żył, rana by krwawiła – wyjaśnił Garcia. – Ale nie w przypadku, gdyby serce nie pompowało już krwi, w chwili gdy się przewracał. – Albo został przewrócony – uzupełniła Miranda. – Albo został przewrócony – powtórzył Emert. – A jeśli w płucach znajdziecie wodę, to będzie to oznaczać, że utonął w basenie, tak? – Albo gdzie indziej – dodała Miranda. – Niekoniecznie – zaoponował Garcia. – Woda może dostać się do płuc już po śmierci.

Lub z nich wydostać po utonięciu. Nie należy wierzyć we wszystko, co pokazują w telewizji. Emert westchnął, choć nie mogłem stwierdzić, czy dlatego, że sprawa się komplikowała, czy dlatego, że nie podobał mu się widok oskalpowanej czaszki. Zauważyłem, że obrane kości przyciągały jego wzrok, który szybko jednak odwracał. Garcia wziął piłę oscylacyjną z półki wiszącej na ścianie. Piła była mniej więcej dwa razy większa od ręcznego blendera. Kiedy ją uruchomił, wiatraczek w kształcie tarczy na końcu wału zaczął bardzo szybko wirować, niemal niezauważalnie. Zawsze podziwiałem pomysłowość piły oscylacyjnej. Jeśli Garcia przypadkowo otarłby ostrzem rękę, skóra zaczęłaby wibrować, może połaskotałoby go trochę, ale nie zostałaby przecięta. Jeśli jednak patolog przycisnąłby ją mocniej do palca zwłok lub własnego palca, ostrze wbiłoby się w tkanki i kości w ciągu kilku sekund. Garcia delikatnie przycisnął ostrze do czoła Novaka, tak aby nie naruszyć mózgu. Kiedy obroty silnika wzrosły, co oznaczało, że ostrze przeniknęło wszystkie trzy warstwy kości, zaczął ciąć powyżej brzegu górnego lewego oczodołu, w kierunku lewej skroni, a następnie dookoła w kierunku tylnej części czaszki. Gdy znalazł się blisko niej, wrócił do czoła i wykonał odbicie lustrzane poprzedniego cięcia – po prawej stronie. Sklepienie czaszki było nadal połączone z jej podstawą dwucentymetrowym odcinkiem kości z tyłu. Dwoma zręcznymi ruchami piły Garcia przeciął tę kość tak, że powstała klapka w kształcie litery V. Słyszałem, jak Emert szepcze do Mirandy: – Dlaczego on to zrobił? – Bo tak jest bardziej elegancko – odpowiedziała Miranda – i dlatego, że dzięki temu górna część czaszki nie będzie się ślizgała, kiedy trzeba będzie włożyć wszystko z powrotem do środka. Wszystko będzie trzymać się razem, co jest szczególnie ważne w przypadku pogrzebu z otwartą trumną. – Rozumiem. Świetny pomysł. Detektyw stwierdził to jakby od niechcenia, choć w jego głosie słychać było napięcie. Jedną ręką Garcia przytrzymywał twarz zwłok, zaciskając palce mocno na łukach jarzmowych kości policzkowych, a drugą chwycił sklepienie czaszki i pociągnął. Kiedy usuwał górną część czaszki, usłyszałem dźwięk ssania z okolic mózgu i przerażone westchnienie Emerta. Garcia wykonał kilka ruchów skalpelem, aby przeciąć rdzeń kręgowy i kilka błon, a następnie delikatnie usunął mózg z czaszki. Zawsze dziwiło mnie, o ile łatwiej było wyjąć ten organ niż, na przykład, kości udowe lub żebra. Te ostatnie wymagały wielu zdecydowanych cięć i szarpnięć. Po tym, kiedy mózg został zważony na wadze do mięsa, używanej do określania ciężaru organów wewnętrznych – szala wskazała 1773 gramy – Garcia położył go na tacy i skinął na Mirandę. Dziewczyna zawiązała pętlę ze sznurka wokół zwisającego z mózgu kawałka rdzenia kręgowego, a następnie zawiesiła organ do góry nogami w dużym słoiku z formaliną, słabym roztworze formaldehydu. Marynowanie kilka tygodni w formalinie miało utrwalić mózg. Garcia oznajmił, że mózg Novaka wygląda normalnie, chociaż z tego, co słyszałem o pracy naukowca, jego mózg musiał być ponadprzeciętny. Kiedy Garcia chwycił skalpel i przygotowywał się do nacięcia w kształcie litery Y, które miało otworzyć klatkę piersiową i jamę brzuszną, odwróciłem się do Emerta. – Wszystko w porządku? Jesteś na to gotowy? – Tak – odparł bez przekonania. Garcia użył rozwieracza do klatki piersiowej, żeby odciąć żebra od mostka. Za każdym razem, gdy żebro ustępowało z trzaśnięciem, słyszałem chrząknięcie policjanta. Gdy patolog rozciął jamę brzuszną i przygotowywał się do otwarcia jelit, sprawy przybrały ciekawy obrót. A w zasadzie dwa obroty. Proces otwarcia i badania układu pokarmowego polega na wyjęciu jelit i żołądka

i spreparowaniu ich, czyli otwarciu w celu określenia zawartości i stanu nabłonka. Wspomniałem Garcii o biegunce. Skinął tylko nieznacznie głową, ale wiedziałem, że zwróci szczególną uwagę na przewód pokarmowy. Każdy, kto kiedykolwiek wymiotował lub się wypróżniał, wie, że treść w przewodzie pokarmowym nie jest najbardziej apetyczną cechą gatunku ludzkiego. Tak naprawdę, chociaż rozkładające się na Trupiej Farmie zwłoki nie pachną jak kwiatki, zwłaszcza w upalne lato, to mają całkiem przyjemny aromat w porównaniu z zapachem uwalnianym przy wyjęciu jelit. Ale wnętrzności Novaka były inne. Zaczęły wyciekać z rąk Garcii, kiedy tylko ten zaczął je podnosić. Pierwszy zapach, jaki nas uderzył, był smrodem wymiocin i soku żołądkowego. Biorąc po uwagę mój zawód, dobrze się składa, że nie mam zbyt wyczulonego zmysłu powonienia, ale zapach treści żołądka jest trudny do zniesienia nawet dla mnie. Gdy jelita zaczęły rozpadać się w rękach Garcii, przytłumiły zapach wymiocin smrodem kału. Do tego doszedł jeszcze zapach gnicia. Zdałem sobie sprawę, że Leonard Novak zgnił od wewnątrz. – Jesús, María, José – wyszeptał Garcia po hiszpańsku. – Mirando, pomóż mi. Miranda pospieszyła mu na pomoc i dwie pary rąk znalazły się pod narządami naukowca, a następnie przeniosły wnętrzności zmarłego do zlewu. Widok i zapach były wystarczające, aby wstrząsnąć nawet największym stoikiem. A stoicyzm nie był cechą detektywa Emerta. Za sobą usłyszałem jęk i odgłosy odruchów wymiotnych, a zaraz potem nieuniknione dźwięki bulgotania. Następnie poczułem wymiociny lądujące na moim prawym ramieniu i barku. – Wielkie dzięki – rzuciła Miranda. – Robiło się jak na mój gust zbyt przyjemnie. Pomogłem Emertowi wyjść z sali, posprzątałem po nim i znalazłem czysty fartuch. Kiedy wróciłem, Garcia wydawał się zaskoczony stanem, w jakim znajdowały się jelita denata, które przecinał nożyczkami i podtrzymywał kleszczami. – Hm – stwierdzał w regularnych odstępach czasu. Po kilku takich „hm” wydało mi się, że warto by zapytać, co miał na myśli. Więc zapytałem. – Co masz na myśli, mówiąc „hm”? – Widzę tu dużo krwi i martwicę tkanek – zaczął. Skinąłem głową. Martwica pasowała do zapachu gnicia, jaki wyczułem. – Trochę tkanek martwiczych jest w żołądku, ale o wiele więcej w jelitach. Tak jakby przewód pokarmowy został wypalony. – Przez truciznę? Kwas? Garcia potrząsnął głową, uważnie studiując wnętrze pętli jelita. – No właśnie – powiedział. – Kiedy cię nie było, sprawdziłem jamę ustną i przełyk. Nie ma tam żadnych zmian. Gdyby facet wypił kwas na tyle silny, żeby spowodować takie spustoszenie, one też byłyby uszkodzone. Potem nastąpiło kolejne „hm”, tym razem wypowiedziane niższym głosem. Oznaczało bardziej „aha” niż „co do cholery?”. – Znalazłeś coś? – spytała, uprzedzając mnie, Miranda. – Może – odrzekł. – Nie jestem pewien. Wyciągnął coś ze zlewu za pomocą szczypiec i położył na odzianej w rękawiczkę lewej dłoni. Odłożył kleszcze na bok i palcem wskazującym prawej ręki przetoczył wyjęty przedmiot, a następnie podniósł go i zaczął mu się uważnie przyglądać. Przedmiot był mały, w kształcie kapsułki o długości niespełna centymetra i średnicy pół centymetra, zaokrąglony na jednym końcu i płaski na drugim. Kapsułka była mniej więcej wielkości suszonej czarnej fasoli, lub, bardziej mi bliskie porównanie, czerwia, który wykluł się z jaja plujki pospolitej cztery lub pięć dni wcześniej. Wydawało mi się, że zobaczyłem błysk metalu w miejscu, w którym Garcia wytarł

powierzchnię do czysta. – Miranda, zrobiłaś zdjęcia rentgenowskie, zanim rozebrałaś ciało? – Tak – potwierdziła – ale albo maszyna nawaliła, albo trafiliśmy na złą partię filmu, bo wszystkie wyszły zamazane. W umyśle zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. – Eddie, odłóż to i odsuń się – powiedziałem. – Wszyscy się odsuńmy. Garcia spojrzał na mnie zdziwiony i zastygł w bezruchu. Mały podłużny przedmiot zaciskał między kciukiem i palcem wskazującym. Ręka patologa znajdowała się co najwyżej trzydzieści centymetrów od jego twarzy i niewiele dalej od twarzy Mirandy. Zobaczyłem błysk zrozumienia w oczach mojej doktorantki, a za maską chirurgiczną owalny zarys jej otwartych ust, kiedy wciągała powietrze. Zanim zdążyłem ją powstrzymać, wyjęła przedmiot z ręki Garcii i wrzuciła go do zlewu ze stali nierdzewnej. Potem wycofała się, ciągnąc ze sobą Garcię. Ciągnęła go, dopóki on, ona i ja nie opuściliśmy sali autopsji i nie znaleźliśmy się na korytarzu, gdzie na składanym metalowym krześle siedział blady Jim Emert. Detektyw wstał i spojrzał na nasze twarze. To, co na nich zobaczył, sprawiło, że odwrócił się i zajrzał do sali autopsji. Gdy stalowe drzwi zamykały się, wszyscy nadal wpatrywaliśmy się w zlew, jakby czaiło się w nim coś złowrogiego. Potwór. Bomba. Radioaktywna chmura tak silna, że zrujnowała naszą kliszę. Radioaktywność wystarczająco śmiertelna, żeby wypalić narządy wewnętrzne Leonarda Novaka w ciągu kilku godzin lub dni potrzebnych do tego, żeby mały owalny przedmiot odbył podróż przez przewód pokarmowy naukowca – po drodze go zabijając.

ROZDZIAŁ 5 Odbyliśmy krótką pospieszną rozmowę w korytarzu. Detektyw Emert, nadal popielaty od nudności, zrobił się jeszcze bledszy, kiedy usłyszał, że mówimy o radioaktywności i ewakuacji szpitala. Z jednej strony nie byliśmy pewni, że kapsułka była radioaktywna, więc nie chcieliśmy wszczynać niepotrzebnego alarmu. Z drugiej jednak – nie chcieliśmy narażać nikogo na niebezpieczeństwo, a wydawało się, że istniało jego ryzyko, jeżeli Novak rzeczywiście zmarł od zatrucia promieniowaniem. Ja nie dotknąłem ani kapsułki, ani nawet ciała, w każdym razie nie po rozpoczęciu autopsji, więc ryzyko skażenia wydawało się w moim przypadku niższe niż w przypadku Mirandy lub Garcii. Podniosłem słuchawkę telefonu wiszącego na ścianie w korytarzu i zadzwoniłem do Lynette Wilkins pracującej w recepcji prosektorium. – Lynette – powiedziałem tak spokojnie, jak tylko mogłem. – Mówi doktor Brockton. Jestem przed salą autopsji z doktorem Garcią, Mirandą Lovelady i detektywem z Oak Ridge. Mamy tu mały problem. Czy możesz zebrać wszystkich z zakładu medycyny sądowej i zaprowadzić ich przez drzwi wejściowe do piwnicy szpitala? – O Boże – szepnęła. – Czy jakiś wariat przystawił panu pistolet do głowy? Wystarczy, że pan powie „tak”, a zadzwonię po SWAT. – Nie, nie – zaprzeczyłem. – Nic takiego się nie dzieje. Jedynymi szaleńcami jesteśmy my. Mamy coś, co może być skażonym radioaktywnie ciałem i nie chcemy nikogo narazić na niebezpieczeństwo. – Czy mam wezwać ludzi od niebezpiecznych materiałów? – Nie jestem pewien, czy mamy do czynienia z niebezpiecznym materiałem – podkreśliłem. – Miranda rozmawia teraz przez telefon z kimś, kto pomoże nam to ustalić. Po prostu wszystkich spokojnie wyprowadź z zakładu, dobrze? – Oczywiście, panie doktorze. – Lynette? – Tak? – Zamknij za sobą drzwi na klucz. I umieść na nich znak „Wstęp surowo wzbroniony”. – Boże Wszechmogący! Uważajcie tam na siebie! Miranda zadzwoniła do Hanka, fizyka medycznego, członka zespołu DMORT. Hank był właśnie w drodze z Oak Ridge, ale i tak potrzebował trzydziestu, czterdziestu minut, aby do nas dotrzeć. Zasugerował, żeby w tym czasie zadzwonić do Duane’a Johnsona. – Oczywiście – przyznał Garcia, kiedy przekazała sugestię Hanka. – Gdybym nie był taki roztrzęsiony, od razu bym o nim pomyślał. – Kim jest Duane? – zapytałem. – Zajmuje się ochroną radiologiczną – wyjaśnił. – Jest fizykiem medycznym, tak się chyba nazywa ta specjalizacja. Szkoli stażystów i rezydentów Oddziału Medycyny Jądrowej, zajmuje się kontrolą izotopów promieniotwórczych używanych w szpitalu i uczy personel izby przyjęć, co robić, jeśli nastąpi awaria jądrowa lub atak terrorystyczny. Jego gabinet znajduje się na parterze, praktycznie tuż nad naszymi głowami. Ma do dyspozycji wszelkiego rodzaju instrumenty i narzędzia pomiarowe. Trzydzieści sekund później Garcia rozmawiał z Johnsonem przez telefon, opisując mu małą metalową kapsułkę, którą znalazł we wnętrznościach naukowca. Trzy minuty po tym telefonie usłyszeliśmy stukot i na drugim końcu korytarza pojawił się Johnson pchający wózek. Wózek miał jakiś metr szerokości i prawie dwa metry wysokości. Z jednej strony został

wyposażony w faliste niebieskie drzwi, które przypominały sklepowe żaluzje lub antyczny sekretarzyk. – Twoja recepcjonistka nie chciała mnie wpuścić – rzucił do Garcii. – Musiałem wytłumaczyć jej dość dosadnie, że otwarcie drzwi leży zarówno w jej, jak i waszym interesie. Podniósł plastikowe drzwiczki w górę, odsłaniając półki z odzieżą ochronną, środkami czyszczącymi, plastikowymi torbami i instrumentami elektronicznymi. Poszperawszy w koszu na dnie wózka, Johnson wyjął licznik Geigera, taki sam jak ten, którego Hank używał podczas szkolenia DMORT, i włączył go. Usłyszałem miarowe tykanie, które nauczyłem się rozpoznawać jako naturalne tło promieniowania – podobne do tykania zegara lub dźwięku silnika na jałowym biegu. Johnson zbliżył czujnik do Garcii. – Wyciągnij ręce – polecił. Kiedy Garcia to zrobił, Hank przesunął czujnikiem nad i pod ramionami patologa. Urządzenie nadal tykało w tym samym powolnym uspokajającym tempie. Następnie przesunął czujnikiem wzdłuż całego ciała Garcii, od stóp do głów, z tym samym wynikiem, a potem wzdłuż Mirandy, Emerta i mnie. Poczułem, że zaczynam się odprężać, zwłaszcza gdy Duane stwierdził, że jesteśmy czyści. Następnie skręcił, wyszedł za róg korytarza i otworzył drzwi do sali autopsji. Nagle rozpętało się piekło. Licznik Geigera zaczął jednostajnie bzyczeć, a mały przymocowany do paska Duane’a gadżet, wyglądający jak pager, piszczał alarmująco. – Ja pierdolę! – krzyknął Duane, szybko do nas wracając. Oba instrumenty ucichły, gdy tylko fizyk znalazł się z dala od drzwi, ale moich nerwów to nie uspokoiło. – Jest tam coś niesamowicie radioaktywnego – oświadczył. Wyglądał na wstrząśniętego, co nie napawało optymizmem. Bałem się nieco o własne bezpieczeństwo, ale bardziej o Garcię i Emerta, a zwłaszcza o Mirandę. Była młodą kobietą w wieku rozrodczym i jeśli istniało ryzyko ekspozycji na promieniowanie, to potencjalnie była najbardziej narażona na jego skutki. Była także moją studentką, a ja czułem się odpowiedzialny za jej bezpieczeństwo. – Czy musimy opuścić prosektorium? – spytałem. – Czy konieczna jest ewakuacja szpitala lub jego części? – Tu jesteśmy bezpieczni – odparł Duane, spoglądając na licznik. – To betonowe ściany, w piwnicy szczególnie mocne, więc stanowią dobrą osłonę. Zanim zarządzimy coś tak drastycznego jak ewakuacja pacjentów, chciałbym się dowiedzieć, z promieniowaniem jakiego typu i jakiego rzędu mamy do czynienia. Jeśli zaczniemy ewakuować chorych, ich stan może się pogorszyć. Ale najpierw upewnię się, że ludzie tuż nad nami są bezpieczni. Gdzie jest telefon? Garcia wskazał na ścianę za Johnsonem, który podniósłszy słuchawkę, wybrał pięciocyfrowy numer wewnętrzny. – Cześć, tu Duane – powiedział. – Słuchaj, mam trochę dziwną prośbę. Jestem piętro niżej. Możesz za pomocą dozymetru sprawdzić, czy coś nie przenika przez podłogę w biurze i laboratorium? Usłyszałem potok pytań z drugiej strony. – W prosektorium – odrzekł Duane. – Jestem w prosektorium. Usłyszałem kolejne ciche pytania. – Słuchaj, po prostu to zrób, dobrze? I to już. A jeśli dozymetr aktywny nie jest jeszcze włączony, włącz go, zanim zrobisz cokolwiek innego. Widziałem zniecierpliwienie malujące się na jego twarzy. Milczał wystarczająco długo, abym usłyszał zdenerwowany głos na drugim końcu linii.

– Być może mamy do czynienia z incydentem – powiedział fizyk – ale nie mam teraz czasu rozmawiać. Sprawdź całe laboratorium i wyprowadź ludzi, jeśli trzeba. Jeśli odkryjesz coś niepokojącego, prześlij mi wiadomość na pager. Zadzwonię za kilka minut, ale teraz muszę już kończyć. Odłożył słuchawkę i zwrócił się do całej naszej czwórki. – Znajdujemy się tuż pod laboratorium cyklotronowym – wyjaśnił – gdzie wytwarzamy produkty radiofarmaceutyczne używane do badań metodą pozytonowej tomografii emisyjnej. Podłoga jest tam naprawdę gruba, na terenie laboratorium nie ma pacjentów, a personel wie, co robić w takich sytuacjach. Spojrzał w róg korytarza. Za nim znajdowały się drzwi do sali autopsji, w której czaiło się niebezpieczeństwo. Wziął głęboki oddech. – Dobrze, zobaczmy, co tu mamy. Wrócił do wózka i wyjął ubranie w worku. Kiedy je rozpakował i rozwinął, rozpoznałem kombinezon noszony przez zespół DMORT. Członkowie DMORT nazywali go kombinezonem księżycowym, ale Duane mówił o nim „kombinezon króliczka”, ponieważ miał botki, rękawice i kaptur i wyglądał jak kostium króliczka wielkanocnego – minus uszy. Nazwa „kombinezon króliczka” wydawała się dziwnie nieadekwatna, biorąc pod uwagę to, jak zatroskany był Johnson. Kiedy zapiął suwak, wyjął z koszyka czerwono-żółty instrument i włączył go. Urządzenie było podobne do licznika Geigera, miało pudełkowaty kształt i było wielkości połowy akumulatora samochodowego, z czujnikiem podłączonym do elastycznego przewodu, ale zamiast tarczy z igłą miało wyświetlacz cyfrowy. – Co to? – zapytała Miranda. – Zupełnie nowy, w pełni wyposażony licznik Geigera 2009 edycja de luxe? – Coś w tym stylu – odpowiedział. – To komora jonizacyjna. Licznik Geigera-Müllera pozwala stwierdzić jedynie obecność podwyższonej radioaktywności, ale nic ponadto. Ten licznik określa, czy jest to promieniowanie alfa, beta czy gamma i dokładnie mierzy długość fali oraz energię. – Z tego wynika, że jest lepszy od licznika Geigera – powiedziała. – Dlaczego nie korzystają z niego wszyscy? – Bo kosztuje jakieś cztery razy więcej – odparł. – Zazwyczaj licznik Geigera-Müllera wystarcza, bo najczęściej mamy do czynienia jedynie z tłem promieniowania. – Ale nie zawsze – wtrącił Emert, który od kiedy zwymiotował, wyglądał na śmiertelnie przerażonego. – Nie zawsze – przyznał Johnson. Sprawdził wyświetlacz komory jonizacyjnej i wydawał się zadowolony z tego, co tam zobaczył, a następnie wręczył na krótko instrument Emertowi, podczas gdy sam grzebał w wózku. Najpierw wyciągnął parę wyglądających na zabawkowe plastikowych pierścieni, które włożył na palce wskazujące. – Dozymetry naręczne – wyjaśnił, pokazując nam mały kwadrat metalizowanej folii umieszczony w najszerszej części pierścienia, w której obsadzony zostałby kamień, gdyby była to biżuteria. Obrócił pierścienie. – Mierzą ekspozycję dłoni na promieniowanie. Potem wyjął ołowiany kitel, taki jaki otrzymują pacjenci, kiedy prześwietla się im rękę lub nogę, i włożył go. – Tułów jest bardziej podatny na promieniowanie niż ręce i nogi – powiedział. – Zwłaszcza przewód pokarmowy i szpik kostny. Zabrał komorę jonizacyjną Emertowi i skręcił za róg. Widziałem, jak dociera do drzwi sali i uchyla je, a następnie przez powstałą szparę wkłada czujnik. Zagwizdał cicho, kiedy

monitor przypięty do pasa zaczął ponownie piszczeć, a następnie wrócił do nas. Popatrzył na nasze zatroskane twarze. – Mam dobrą i złą wiadomość – zaczął. – Dobra wiadomość jest taka, że z moich odczytów i tego, co mi powiedzieliście o przedmiocie znalezionym w zwłokach, wynika, że nie mamy do czynienia ze skażeniem promieniotwórczym. Nikt inny nie zadał następnego pytania, więc ja to zrobiłem. – A zła? – Zła wiadomość jest taka, że źródło promieniowania jest bardzo silne. Będę musiał powiadomić TEMA, Agencję Zarządzania Kryzysowego Stanu Tennessee, i zadzwonić do chłopaków ze szpitala w Oak Ridge. Są jednymi z najlepszych na świecie ekspertów od skutków promieniowania jonizującego. – Zanim się zjawiłeś – powiedziała Miranda – rozmawiałam ze znajomym fizykiem medycznym z REAC/TS, Hankiem Stricklandem. Jest już w drodze. Johnson wyglądał na zaskoczonego, ale szybko się opanował. – Podczas gdy ja będę dzwonił do TEMA, ty zadzwoń do Hanka. Powiedz mu, że mamy do czynienia z silnym źródłem promieniowania gamma. Spytaj, czy jeden z ich lekarzy dyżurnych nie mógłby się z wami spotkać w izbie przyjęć. Na twarzy Mirandy, Garcii i Emerta zauważyłem niepokój. Gdyby spojrzeli na mnie, zobaczyliby to samo. – To na wszelki wypadek – uspokoił Johnson. – Triaż. Musimy się dowiedzieć, na jaką dawkę promieniowania zostaliście narażeni, a żeby to zrobić, musimy rozpocząć pobieranie próbek krwi i moczu. Wtedy Eddie Garcia stęknął z bólu, złożył się wpół i zwymiotował. Z mojego ostatniego szkolenia DMORT wiedziałem, że wymioty były jednym z objawów choroby popromiennej. Wiedziałem, że im szybciej po ekspozycji ofiara zaczyna wymiotować, tym gorszy jest jej stan. Miranda też o tym wiedziała. Telefon komórkowy trząsł się jej w ręce, kiedy zmagała się z klawiszem ponownego wybierania numeru. Po kilku szybkich, pobieżnych obliczeniach Duane Johnson ocenił, że radioaktywna kapsułka z jelit Novaka miała około stu kiurów aktywności promieniotwórczej i wydzielała czyste promieniowanie gamma, najbardziej przenikliwą jego postać. – To jak przenikające pancerz promieniowanie rentgenowskie – powiedziała Miranda, a Johnson ponuro skinął głową. Porównanie było obrazowe, ale niezbyt uspokajające. Hank przybył, kiedy Miranda, Garcia, Emert i ja byliśmy w drodze do ambulatorium. Zaproponował, że pomoże Johnsonowi pobrać źródło promieniowania i zabezpieczyć je. Poinformował nas, że doktor Chris Sorensen, lekarz specjalizujący się w wypadkach jądrowych, był już w drodze z Oak Ridge. Tymczasem odbył rozmowę telefoniczną z lekarzem dyżurnym Uniwersytetu Tennessee, doktorem Alem Daviesem, który na prośbę Johnsona już czekał na nas w izbie przyjęć. Nigdy w historii szpitala uniwersyteckiego cztery osoby nie zostały przyjęte tak szybko. Doktor Davies zabrał nas do sali triażu, gdzie każdemu z nas przydzielono pielęgniarkę. Po chwili założono nam na ramiona opaski uciskowe, a siostry przygotowywały się do pobrania krwi. W troje z nas igły wbito prawie jednocześnie. Miano nam pobrać po pięć fiolek krwi, która zaczęła się sączyć do probówek gęsta i ciemna. Ramię Garcii pozostało jednak nietknięte. Patolog trzymał się prawą ręką za brzuch i miał napiętą z bólu twarz. Jego pielęgniarka, wyglądająca na pięćdziesiąt kilka lat krępa, siwiejąca kobieta, cofnęła się o krok. Podbiegł

do niej doktor Davies. – Siostro, ma pani jakiś problem? – Ja... – głos jej się załamał. – Słyszałam, że to coś radioaktywnego. To prawda? – Nie jesteśmy pewni, ale na to wygląda – przyznał Davies. – Musimy pobrać próbki krwi, żeby określić ekspozycję. – Nie wiem – powiedziała. – Boję się. Nie chcę zostać skażona. – Och, na miłość boską – warknął lekarz. Następnie, widząc panikę w jej oczach, zaczął mówić łagodniej. – W ten sposób nie może pani zostać skażona – wyjaśnił. – To nie wirus czy substancja chemiczna. To bardziej jak poparzenie słoneczne, mimo że go nie widać. Nie można zarazić się tym bardziej niż poparzeniem. – Położył dłoń na ramieniu Garcii i zostawił ją tam, demonstrując w ten sposób, że nie ma się czego obawiać. – Sam bym pobrał krew, ale ostatni raz robiłem to dwadzieścia lat temu, więc narażenie doktora Garcii na moje wątpliwe umiejętności byłoby nieludzkie. Pielęgniarka jednak nadal stała daleko, znieruchomiała z wyjątkiem głowy, którą zaczęła potrząsać. Davies przyjął bardziej autorytatywną postawę, a moja pielęgniarka – młoda kobieta, która ze spokojną efektywnością już wypełniła krwią dwie fiolki – uratowała sytuację, biorąc strzykawkę z ręki uprzedzonej siostry. – Nie ma sprawy – rzuciła. – Ja to zrobię. Postukała palcem w zgięcie łokciowe ramienia Garcii, żeby wyeksponować żyłę, a następnie wbiła igłę. Garcia podniósł głowę i przyjrzał się jej twarzy. – Jak ma pani na imię? – jego głos brzmiał piskliwie i był spięty. – Darcy – przedstawiła się. – Nazywam się Darcy Bonnett. – Dziękuję, siostro Darcy. – Nie ma za co – powiedziała. Kiedy skończyła, uścisnęła szybko rękę Garcii. Po pobraniu krwi wysłano nas do łazienki z plastikowymi pojemnikami na próbki moczu. Kiedy wyszedłem, dzierżąc ciepłe pudełeczko w ręku, ujrzałem wysokiego, opalonego, siwowłosego mężczyznę w spodniach khaki, niebieskiej koszuli i czerwonym krawacie konferującego z doktorem Daviesem. Przedstawił się jako Chris Sorensen, specjalista medycyny nuklearnej z REAC/TS. Kiedy Miranda, Garcia i Emert wyszli z łazienki i oddali swoje próbki moczu, instynktownie skupiliśmy się wokół Daviesa i Sorensena. – Hank właśnie przekazał mi najświeższe informacje – powiedział Sorensen. – On i Duane Johnson uważają, że są w stanie pobrać źródło promieniotwórcze i zabezpieczyć w pojemniku ochronnym. Tak więc dobra wiadomość jest taka, że powinniśmy nad tym dość szybko zapanować. – Mogę się założyć, że zaraz poda pan złą wiadomość – wtrąciłem. – No nie najlepszą – przyznał. – Mamy do czynienia z promieniowaniem gamma. Na szczęście pochodzi z pojedynczego źródła, czyli kapsułki z jelit doktora Novaka. Źródło promieniowania gamma nie wywołuje skażenia, po prostu emituje promieniowanie. Jest jak światło płynące z żarówki, ale nie jak woda z węża ogrodowego. – Brzmiało to jak fragment pogadanki dla uczniów, którą powtarzał wiele razy. – Ale źródłem tym jest bardzo silny izotop irydu 192. – To znaczy niebezpieczny – podsumowała Miranda. Zawahał się, ale tylko na krótko. – Tak – przytaknął – niebezpieczny. U tych z was, którzy go dotknęli – spojrzał na Garcię

i Mirandę, więc wiedziałem, że Hank zdążył go poinformować – na rękach prawdopodobnie wystąpią oparzenia. Martwię się też tym, na jaką dawkę zostało narażone całe ciało. Musimy się dowiedzieć, czy na tyle dużą, aby mogła spowodować uszkodzenia szpiku kostnego lub nabłonka przewodu pokarmowego. Będziemy musieli ponownie pobrać krew za dwanaście godzin i znów po dwudziestu czterech, aby sprawdzić, czy spada liczba limfocytów. – Przepraszam, panie doktorze – przerwał Emert. – Liczba czego? – Limfocytów – powtórzył lekarz. – To rodzaj białych krwinek. Jeśli ich liczba znacznie spadnie, oznaczało to będzie, że komórki macierzyste w pana szpiku kostnym poważnie ucierpiały. A także, że będzie pan podatny na infekcje. – Coś jak AIDS wywołane promieniowaniem – dodała Miranda. Zacząłem żałować, że miała taki dar do wymyślania ponurych analogii. – Coś w tym stylu – zgodził się Sorensen. – Śledzenie zmian w stężeniu limfocytów pozwala oszacować dawkę promieniowania. Inną metodą jest prześledzenie osi czasu incydentu. Chciałbym prosić każdego z państwa o jak najdokładniejsze określenie czasu, jaki spędziliście w pobliżu ciała doktora Novaka, szczególnie w pobliżu jego brzucha, w którym znajdowało się źródło. Na przykład „metr od ciała przez trzydzieści minut” lub „trzy metry przez godzinę”. To oraz wyniki badań krwi pozwolą nam dość dokładnie określić ekspozycję każdego z was. – Wspomniał pan o oparzeniach – powiedziałem. – Ich ręce wyglądają normalnie. Jakby na zawołanie, Miranda i Garcia wyciągnęli dłonie. Sorensen i Davies pokręcili głowami. – Za wcześnie, by cokolwiek stwierdzić – rzucił Davies. – Zazwyczaj rumień nie pojawia się aż do następnego dnia. Obserwujemy to od czasu do czasu u pacjentów poddawanych radioterapii. Może to być także swędzenie, obrzęk lub drętwienie rąk. Zaczerwienienie jest najsilniejsze około dwudziestu czterech godzin po ekspozycji, potem ustępuje. Podobnie z objawami ogólnoustrojowymi, nudnościami, biegunką, zmęczeniem. Pojawiają się, a następnie znikają. Wszystko wygląda normalnie, mimo że nie jest. – Są to objawy prodromalne, czyli wczesne symptomy wskazujące na początek choroby – wyjaśnił Sorensen. – Kiedy ustępują, następuje okres bezobjawowy. Symptomy mogą powrócić w dowolnym czasie, od kilku dni do kilku tygodni po ekspozycji. Ten etap to choroba objawowa. Promieniowanie dziwnie wpływa na ciało. Uszkadza DNA w komórkach, a komórki wymieniane najczęściej, takie jak szpik kostny i nabłonek układu pokarmowego, są narażone najbardziej. – Tak więc badanie krwi ułatwi oszacowanie dawki i zdiagnozowanie uszkodzeń – podsumowałem. – Ale co z leczeniem? Co możecie dla nas zrobić? Co można zrobić, aby odwrócić lub zminimalizować skutki promieniowania? – Nie za wiele, niestety – odrzekł Sorensen. – Jeśli spadek limfocytów będzie znaczny, zaczniemy podawać czynniki wzrostu, aby pobudzić produkcję szpiku kostnego. Możemy leczyć miejscowo oparzenia, przynosić ulgę w bólu i zwalczać zakażenia. Jeśli zagrożony będzie system odpornościowy, możemy państwa izolować. – Zawahał się. – Możemy też udzielić pomocy psychologicznej i psychiatrycznej, abyście mogli poradzić sobie z lękiem i gniewem. Jednak to organizm sam musi zwalczyć chorobę. – Cholera – zaklął Emert. – To do bani. – Wiem – przyznał Sorensen. – Żałuję, że nie mogę podać państwu magicznej pigułki. Detektyw z frustracji wypuścił głośno powietrze. – Proszę mi coś wyjaśnić. Novak pracował jako fizyk w Oak Ridge od samego początku. Miał do czynienia z reaktorami jądrowymi i materiałami radioaktywnymi przez czterdzieści czy pięćdziesiąt lat. Czy może być to efekt uboczny tych wszystkich lat ekspozycji na promieniowanie?

Sorensen pokręcił głową. – Nie ma szans – powiedział. – Promieniowanie gamma pochodzi z kapsułki w jego jelitach. Iryd 192 to szalenie niestabilny izotop o bardzo krótkim okresie półtrwania. Trzeba się mocno napracować, żeby stał się radioaktywny, a kiedy już to nastąpi, szybko się rozpada. Kiedy emituje promieniowanie gamma, zmienia się równocześnie z radioaktywnego irydu w zwykłą platynę. Za rok lub dwa będzie stosunkowo bezpieczny. – Czyli ta promieniotwórcza kapsułka – dopytywałem – nie jest jakąś niebezpieczną pozostałością po Projekcie Manhattan? – Została prawdopodobnie wyprodukowana w ciągu ostatnich sześciu miesięcy – odpowiedział. – Doktor Novak po spożyciu kapsułki żył dzień lub dwa. W ciągu kilku minut został skazany na śmierć. W ciągu kilku godzin był już tym, co nazywamy „chodzącym duchem”.