dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony82 875
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 665

Bill Bass Jon Jefferson Złodziej kości

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Bill Bass Jon Jefferson Złodziej kości.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Bass, Jefferson Thriller, Horror
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 332 stron)

BILL BASS, JON JEFFERSON ZŁODZIEJ KOŚCI Jane Elizabeth McPherson I Carol Lee Bass, naszym ukochanym żonom i najlepszym przyjaciółkom ROZDZIAŁ 1 Kiedy mocowałem aparat na statywie, rysy kobiety były niewyraźne i zamazane. Potem jej znajoma, fotogeniczna twarz, którą oglądałem tysiące razy na ekranie telewizora, wyostrzyła się z warkotem autofokusa i osiągnęła doskonałość: falowane miodowe włosy, błękitne oczy, kości policzkowe modelki, śnieżnobiałe zęby otoczone ustami Angeliny Jolie. Prezenterka wiadomości lokalnych Knoxville, Maureen Gershwin, miała czterdzieści dwa lata, czyli formalnie rzecz biorąc, osiągnęła wiek średni, ale była czterdziestodwulatką o małym przebiegu i w wersji de luxe. Była piękna, wyglądała na tryskającą energią i zdrową – z wyjątkiem jednego drobnego szczegółu: Maureen Gershwin nie żyła. – Może to zabrzmi cynicznie – stwierdziła Miranda – ale nie sposób nie zauważyć, że spośród kilkudziesięciu zwłok do swojej sesji zdjęciowej wybrałeś ciało, które mogłoby reklamować bieliznę Victoria’s Secret. Miranda Lovelady była zarówno moją doktorantką, jak i moim samozwańczym sumieniem. Pisała doktorat z antropologii sądowej i była młodą inteligentną kobietą o liberalnych poglądach, które wygłaszała bez żadnych zahamowań. Nie zawsze się zgadzaliśmy, ale po pięciu latach współpracy nieporozumienia wynikające z różnicy zdań zdarzały się nam rzadko. Jednym z obowiązków Mirandy było prowadzenie laboratorium osteologii Wydziału Antropologii – laboratorium kości schowanego pod trybunami stadionu do futbolu amerykańskiego na Uniwersytecie Tennessee. Miranda pomagała również koordynować program

darowizn zwłok na rzecz placówki badawczej Wydziału Antropologii – „Trupiej Farmy”. Na działce o powierzchni trzech akrów prowadziliśmy badania nad rozkładem ludzkich zwłok. Obserwując, jak proces ten przebiega w różnych środowiskach i warunkach, zdobywaliśmy wiedzę na temat zmian zachodzących w ciele po śmierci, co umożliwiało patologom na całym świecie dokładniejsze określanie czasu śmierci w przypadkach, gdy wiele dni, tygodni, a nawet lat upłynęło między zgonem a odkryciem ciała. Pomimo rustykalnej nazwy Trupia Farma zaczynała przypominać miasto umarłych, przynajmniej pod względem gęstości zaludnienia. Liczba zwłok przekazywanych na rzecz naszego programu badawczego wzrastała stopniowo, od kilku rocznie na samym początku do ponad stu obecnie. Patrząc z perspektywy możliwości, jakie nam to dawało, ten „wyż demograficzny” należy uznać za prawdziwe błogosławieństwo, ale analizując rzecz z innej strony – była to także klęska urodzaju, gdyż na terenie placówki zaczynało brakować miejsca. Ostatnio Miranda zaczęła sporządzać plan określający położenie każdego ciała za pomocą współrzędnych GPS. Po wciśnięciu kilku klawiszy mogła wydrukować aktualną mapę naszego osiedla umarłych. To pomagało na bieżąco monitorować zajęte działki, a także znajdować płaty wolnej ziemi, które mogliśmy „zasiedlać”. Niestety o te ostatnie było coraz trudniej. Maureen Gershwin, znaną telewidzom w całym wschodnim Tennessee jako Maurie lub „Twarz”, ułożyliśmy w najbardziej odległym zakątku placówki, aby chronić ją przed gapiami. Gershwin zrobiła zawrotną karierę. Zaczynała jako pogodynka, potem została reporterką, a następnie prezenterką głównego wydania wiadomości. Ostatnio zaczęła też prowadzić krótkie programy publicystyczne, które nazwała „Minuta z Maurie”, a które miały bardziej osobisty, refleksyjny charakter. Dzięki nim zyskała jeszcze na popularności, więc chciałem teraz zapewnić jej na Trupiej Farmie pewną dozę prywatności – mimo że fotografując

ją, sam tę prywatność w jakimś stopniu naruszałem. Oczywiście do naszej placówki nie można było przyjść prosto z ulicy, ale przewijała się przez nią zaskakująca liczba żywych: studenci antropologii, policja, instruktorzy i studenci Krajowej Akademii Medycyny Sądowej, stażyści FBI, a od czasu do czasu nawet jakiś VIP o silnym żołądku z rady nadzorczej uniwersytetu. Tak jak wszystkie nasze darowizny, zwłoki Maurie Gershwin nie zostały zidentyfikowane za pomocą imienia i nazwiska, ale otrzymały numer. Metalowe opaski na ramieniu i nodze stwierdzały, że jest „21–09”, dwudziestym pierwszym ciałem, które trafiło do placówki w roku 2009. Jednak prezenterka była tak dobrze znana widzom wiadomości, że nie miałem nadziei na utrzymanie jej anonimowości – przynajmniej do czasu, aż bakterie i robaki nie sprawią, że jej słynna twarz będzie nie do poznania. Kiedy majstrowałem przy zoomie aparatu, Miranda korzystała z okazji i beształa mnie dalej. – T-shirt i spodnie od dresu. Na pewno nie chcesz przebrać jej w coś bardziej sexy? Może mała czarna, która odsłoni uda i dekolt? – Przestań – warknąłem. – Widziałaś list, który dołączyła do swojego formularza zgody dawcy. Poprosiła o udokumentowanie rozkładu swoich zwłok. Dlaczego miałbym się w mniejszym stopniu przychylić do tej prośby niż do próśb dawców, którzy na przykład pragną leżeć w cieniu klonu? Zmarszczyła brwi, nie chcąc przyznać mi racji. – Poza tym fotografuję tylko jej twarz. – Ale rozumiesz mój punkt widzenia – upierała się. – Może nie? Czy nie uważasz, że to trochę podejrzane, że celujesz ten aparat w to konkretne ciało, najpiękniejsze zwłoki w historii Trupiej Farmy? Cholera, ona wygląda lepiej po śmierci niż ja za życia. Przeniosłem wzrok z prezenterki na Mirandę. Dziewczyna miała śmietankowobrzoskwiniową cerę i zielone oczy, otoczone

kaskadą kasztanowych włosów. Miranda podobała mi się bardziej, ale wiedziałem, że nie uwierzyłaby mi, gdybym jej to powiedział. – Już niedługo – pocieszyłem ją. – Z dnia na dzień, co ja mówię, z godziny na godzinę będzie traciła na atrakcyjności. Okaże się, że po wszystkim będziemy mieć jedno zdjęcie, na którym wygląda pięknie i setki innych, na których wygląda coraz mniej pociągająco. – Nie rozumiem, dlaczego o to poprosiła. – To nie ma znaczenia – odparłem. – Ja to rozumiem, a co ważniejsze – ona to rozumiała. Powiedziała mi o tym rok temu, kiedy zrealizowała trzyczęściową serię o Trupiej Farmie dla kanału 10. Pamiętasz „Minutę z Maurie” na temat znaczenia przekazywania zwłok na cele naukowe? Uważam, że podpisanie formularza zgody na samym końcu wiadomości to był wspaniały gest. – Tanie zagranie – stwierdziła Miranda. – Pod publiczkę. Może po prostu chciała zrobić wrażenie na doktorze Billu Brocktonie. Odsunąłem się od aparatu i spojrzałem na swoją asystentkę. – Przepraszam – powiedziałem, wskazując na zwłoki – ale muszę się nie zgodzić. Według mnie była szczera w tym, co robiła i mówiła. Pamiętasz, co napisała w liście? „Żałuję, że nie będę świadkiem tego, co się ze mną stanie po śmierci”. Prezenterowi wiadomości, Randallowi Gibbonsowi, powiedziała, że chętnie zostałaby tematem naukowego filmu dokumentalnego. Pośmiertne dziennikarstwo partycypacyjne. Ostatni reportaż zza grobu. – Mega. Film o jedenastej, zapach o dwunastej – zażartowała niewesoło Miranda. – Styl śmierci sławnych i bogatych. Kłaniamy się nisko przed pięknem, prawda? Zrobiłem zdjęcie, a następnie spojrzałem na wyświetlacz aparatu. Kadr był nieco przekrzywiony, a obraz na ekranie niezbyt wyraźny z powodu ostrego światła dziennego, ale musiałem przyznać, że Miranda miała w pewnej kwestii rację: nawet po śmierci Maurie Gershwin była piękna. W każdym razie taką miała

pozostać jeszcze przez kilka godzin. – Uroda pomogła jej odnieść sukces – dodałem – ale nie sądzę, żeby ją definiowała, a przynajmniej nie według samej Maureen. Myślę, że kobieta wykazywała się zdrowym dystansem do ulotnej natury swojej urody. – Może i tak. Szkoda tylko, że jej układ sercowo-naczyniowy nie był tak silny, jak ten zdrowy dystans do urody – skwitowała Miranda. – Zawał w wieku czterdziestu dwóch lat i to na antenie. – Tętniak – sprostowałem. – To nie był zawał. Gershwin zmarła na tętniaka aorty, który pękł w czasie prowadzonych przez nią wiadomości. Z perspektywy czasu mogłem stwierdzić, że nikt nie zwrócił uwagi na pewien trop. – Oglądałaś wiadomości kilka dni przed jej śmiercią? Miranda skinęła głową. – Czy zauważyłaś, że jej głos był trochę zachrypnięty? Spojrzała na mnie z uwagą, jej brwi wystrzeliły pytająco w górę. – Jeden z nerwów krtani, nerw błędny, który zaopatruje czuciowo krtań, jest owinięty wokół łuku aorty. Szybko rosnący tętniak aorty może rozciągnąć ten nerw, powodując chrypkę. Maurie myślała, że po prostu tydzień wcześniej podczas telewizyjnego maratonu charytatywnego nadwerężyła głos. Stwierdziła to na antenie dwa dni temu, tuż przed śmiercią. W rzeczywistości jej ciało próbowało ją ostrzec. Miranda potrząsnęła głową. – Smutne. Paradoksalne. Kolejny przejaw ironii losu: śmierć uczyniła ją dużo bardziej znaną niż te wszystkie lata prowadzenia wiadomości. Ktoś zamieścił w Internecie ten fragment wiadomości, kiedy Maureen doznaje zapaści w środku zdania. Zatytułował go „Kino mocne: gorąca laska z wiadomości umiera na antenie”. Do dziś jej śmierć obejrzało trzydzieści milionów ludzi.

– Trzynaście milionów ludzi widziało ten materiał?! – Trzydzieści milionów. Ta liczba mnie zdumiała. – To prawdopodobnie dwadzieścia dziewięć i pół miliona więcej niż liczba widzów, którzy oglądali ją za życia. – Internetowa sława to przedziwne zjawisko. – Wzruszyła ramionami. – Pamiętasz Susan Boyle? Potrząsnąłem głową. – Pamiętasz, chociaż nie zdajesz sobie z tego sprawy. To ta przysadzista Brytyjka w średnim wieku, która zrobiła furorę w angielskiej wersji Idola. Rzeczywiście była taka kobieta. – Jej klip na YouTube obejrzano pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt milionów razy. Z dnia na dzień stała się megacelebrytką. Oczywiście to było roku temu. Teraz to już odgrzewany kotlet. Miranda przyglądała się twarzy prezenterki, odpędzając ręką chmary much. To był absurdalny gest, ponieważ Gershwin znalazła się tutaj po to właśnie, by natura zrobiła to, co do niej należy, ale Miranda wykonała go odruchowo jako wyraz szacunku, więc trzymałem język za zębami. – Co masz zamiar zrobić z tymi wszystkimi zdjęciami „Twarzy” kanału 10? – Prawdopodobnie kilka rzeczy – odparłem. – Muszę przedstawić projekt budżetu dziekanowi. Podobno ma jakiegoś sponsora z wypchanym portfelem, który jest nami zainteresowany. Załączę parę zdjęć, żeby zilustrować nasze badania. Pewnie też stworzę pokaz slajdów na Krajową Konferencję Medycyny Sądowej w lutym. „Dekompozycja dzień po dniu” lub coś w tym rodzaju. Trzydzieści slajdów, trzydzieści dni, minuta na każdy slajd. Miranda zamknęła oczy, opuściła głowę i zaczęła udawać, że

głośno chrapie. – Pokaz slajdów? Słabizna. Przeżytek dwudziestego wieku – oceniła mój pomysł. – Co powiesz na podcast? Transmisja wideo do Internetu w czasie rzeczywistym? To pasowałoby do stylu życia Maureen, jej pracy i ostatniego życzenia. – Transmisja w Internecie? – Potrząsnąłem głową. – Nie ma mowy. Nie wystarczy mi palców, żeby policzyć, w ile problemów moglibyśmy się przez to wpakować. – To przynajmniej nakręć film, zamiast tworzyć nudną prezentację – zaproponowała. – Ale to jest aparat, a nie kamera – zauważyłem. – Poza tym żadne z nas nie ma czasu, żeby co i rusz tu przychodzić i kręcić film. – Nie musielibyśmy tego robić – wyjaśniła. – Miałeś zamiar ustawić timer na robienie zdjęć co kilka minut? Co kilka godzin? Skinąłem głową. – Wystarczy więc, że po miesiącu czy dwóch, kiedy zwłoki osiągną stadium zaszkieletowania, zbierzesz do kupy wszystkie zdjęcia i zmontujesz z nich film. W ten sposób powstanie trwający kilka minut klip z całą sekwencją rozkładu. To byłoby ciekawe. – Myślisz, że pomogłoby nam uzyskać fundusze? Skrzywiła się. – Dlaczego rozkład twarzy tej kobiety miałby skłonić jakiegoś bogatego absolwenta uczelni do wyłożenia gotówki na torby na zwłoki i pudełka do przechowywania kości? – Tak naprawdę to miałem nadzieję zebrać pieniądze na twoją asystenturę – sprostowałem. Głowa Mirandy podskoczyła, a ja pożałowałem swoich słów, choć było w nich trochę prawdy. – Przepraszam. Kiepski żart. Jesteś kryta. Przeszyła mnie tak przenikliwym spojrzeniem, że aż się

skrzywiłem. Miranda byłaby wspaniałym prokuratorem lub śledczym, pomyślałem, jeśli kiedykolwiek znudziłaby ją antropologia sądowa. – Przynajmniej tak mi się wydaje. – Jesteś szefem Wydziału Antropologii – powiedziała. – Jeśli ktokolwiek powinien wiedzieć, to ty. – Wiem tylko, że cięcia, które ja zaproponowałem, ciebie nie dotyczą – wyjaśniłem. – Ale to dziekan musi zatwierdzić budżet, zanim zostanie on przedstawiony kanclerzowi i rektorowi. Stypendia sportowe i wynagrodzenia dla trenerów są bezpieczne, ale nic poza tym. Nie odezwała się, ale niepokój w jej oczach zabolał mnie. – Przy okazji – dodałem – w sobotę daję wykład w Smithsonian. Wcześniej spotykam się na lanczu z Edem Ulrichem. Ulrich był jednym z moich pierwszych i najzdolniejszych doktorantów. Teraz prowadził oddział Antropologii Fizycznej w Smithsonian Institution. – Może uda mi się wyprosić od niego coś na badania. Tyle, żeby sfinansować dwie asystentury. – Pozdrów go ode mnie. Była zbyt młoda, żeby studiować z Ulrichem, ale rozmawiała z nim na konferencjach, a on odwiedził kilka razy uczelnię, kiedy Miranda była już moją asystentką. – Powiedz Edowi, że proszę o pomoc! Przybliżyłem obraz, ekran wypełnił się „Twarzą”, a potem zrobiłem kolejne zdjęcie testowe. Uważając, aby nie potrącić statywu, zdjąłem z niego aparat i włożyłem pod kurtkę, która zasłaniała światło. Zdjęcie ukazywało uroczą kobietę, ale mięśnie jej twarzy straciły już napięcie, a światło i życie znikło z oczu. Użyłem kursora, aby powiększyć środek obrazu, i zobaczyłem, że na zdjęciu widać jedną plujkę latającą tuż nad twarzą Maureen, druga wyłaniała się z lekko otwartych ust. Przeniosłem wzrok z

aparatu na zwłoki i zauważyłem, że do tych dwóch much przyłączyły się już dziesiątki innych, szybko wyczuwając zapach śmierci, chociaż ja jeszcze go nie czułem. W ciągu kilku minut drobne plamy ziarnistej białej pasty – jaja plujki – zaczną wypełniać usta, nos, oczy i uszy kobiety, a do jutra cała twarz pokryta będzie wijącą się masą nowo wyklutych larw. Przeglądałem menu aparatu, szukając opcji timera. Początkowo planowałem robić zdjęcia co dwanaście godzin, ale kiedy spojrzałem na rojące się muchy, zdałem sobie sprawę, że zdjęcia robione w tak dużych odstępach czasu nie zarejestrują wielu szczegółów rozkładu. Sponsorzy mogą nie być zainteresowani subtelnymi zmianami w gnijących zwłokach, ale ja byłem. Może zdjęcie co pół godziny lub nawet co dziesięć minut? A może rozbić tu namiot i zobaczyć to wszystko w czasie rzeczywistym? W końcu poszedłem na kompromis: aparat będzie fotografował co pięćdziesiąt minut, czyli co tyle, ile trwa typowy wykład. Wykonałem szybkie obliczenia: jedno zdjęcie co pięćdziesiąt minut oznacza jakieś trzydzieści zdjęć dziennie. Po dwóch miesiącach będę miał 1800 zdjęć. Przy trzydziestu klatkach na sekundę – prędkości wyświetlania obrazów w telewizji – 1800 zdjęć wystarczy na sześćdziesięciosekundowy film. Tyle właśnie trwała „Minuta z Maurie”. Wymieniwszy kartę pamięci w aparacie na taką o pojemności dwóch gigabajtów – na której mieszczą się setki zdjęć – zamontowałem aparat z powrotem na statywie. Opuściliśmy z Mirandą Trupią Farmę, zamykając na łańcuch drewniane wrota, a metalową bramę na kłódkę. Kiedy zatrzaskiwałem ją za najnowszym i najbardziej znanym mieszkańcem farmy, pomyślałem o słowach, które Maureen od lat wypowiadała na koniec wiadomości. – Dobranoc – mruknąłem. – Do zobaczenia jutro. ROZDZIAŁ 2 Twarz patrzącego na mnie mężczyzny wyrażała obojętność,

ciekawość, znużenie i rozczarowanie. Żałowałem, że nie mogę dostrzec w jego oczach więcej dobroci i współczucia – jego oczy bowiem były moimi własnymi. Patrzyłem na twarz Billa Brocktona w łazienkowym lustrze, podobnie jak sześć godzin wcześniej oglądałem przez obiektyw aparatu twarz Maureen Gershwin. Spojrzałem na blat umywalki, na zdjęcie Gershwin zrobione na Trupiej Farmie, które wydrukowałem przed opuszczeniem kampusu. Odczuwałem wyrzuty sumienia – po części dlatego, że Miranda wydawała się nieprzekonana do sesji zdjęciowej, a częściowo dlatego, że z punktu widzenia antropologii moja doktorantka miała wiele racji. Ludzie w wielu kulturach, na przykład rdzenni Amerykanie i Chińczycy, tradycyjnie uważają, że robienie zdjęć może pozbawiać duszy. Według tego rozumowania Maureen Gershwin była pozbawiana duszy od lat, gdyż co wieczór kradły ją jej kamery telewizyjne i rozpraszały jak kurz – chmury elektronów i fotonów czy czego tam, co emitują telewizory – po całym wschodnim Tennessee. Czy ja zabierałem teraz resztki tego, co pozostało? Jednocześnie jednak, ponieważ Gershwin była już i tak martwa, być może aparat mógł tchnąć nieco ducha w pustą skorupę ciała? Przyglądając się jej zdjęciu, musiałem nieco zmienić swoją opinię na temat jej wyglądu. Rzeczywiście w jej oczach nie było światła czy życia, ale w tej fotografii było coś niesamowitego, coś dręczącego. To było nieuchwytne, ale z pewnością tam było. Wydawało się, że jej oczy swoją pustką stawiają wyzwanie mnie i światu. Nie jestem tym, kim myślisz, że jestem – mówiły. A może po prostu: Nikogo nie ma w domu. Zostaw wiadomość. Podniosłem ręce, rozstawiłem kciuki i palce wskazujące w kształt litery L, przysunąłem dłonie do siebie i skadrowałem swoją twarz. Nachyliłem się do lustra, odwróciłem głowę lekko w prawo i zwiększyłem przestrzeń między palcami. Tak samo skadrowałem twarz Gershwin – była niemal pośrodku zdjęcia, lekko tylko przesunięta w prawo. Spoglądając w dół na fotografię kobiety,

uświadomiłem sobie, że było to dokładnie takie samo ujęcie, jak ujęcie kamery telewizyjnej pokazującej prezenterkę każdego wieczoru. Ciekawe, pomyślałem. Mimo że kobieta nie żyje, wciąż chcę, by wyglądała tak samo, nadal chcę, żeby była taka sama. Ale kim była przed śmiercią? Kim byłem ja? Wykładowcą, naukowcem, studentem śmierci, konsultantem patologów stanowych i Tennessee Bureau of Investigation, czyli TBI, oddziału FBI w Tennessee. Byłem również ojcem, dziadkiem, a także wdowcem. Od śmierci żony, która przegrała walkę z rakiem kilka lat wcześniej, miałem dwa krótkie romanse. Mniej więcej rok wcześniej zakochałem się w inteligentnej, śmiałej patolożce z Chattanooga, a następnie, zaledwie kilka miesięcy temu, zaangażowałem się w związek z piękną, tajemniczą bibliotekarką. Stwierdzenie, że oba romanse skończyły się źle, byłoby wielkim niedopowiedzeniem: patolożka została zamordowana, a – dziwnym zrządzeniem losu, którego osobliwą lustrzaną symetrię dopiero teraz zauważyłem – bibliotekarka okazała się morderczynią. Zauważyłem, że marszczę brwi. Te epizody, te szczegóły mojego życia wydawały się dziwnie niezwiązane z twarzą mężczyzny w średnim wieku patrzącego na mnie ze szklanej tafli. Miałem wrażenie, że jego twarz nieomal należała do kogoś innego. Spojrzałem w lewo, gdzie boczne lustro pokazywało tę samą półobcą twarz w półprofilu. W rogu, gdzie dwa lusterka się spotykały, zobaczyłem trzecie odbicie tej samej twarzy, przecięte na pół pionowym szwem w szkle. Tak odzwierciedlony i podzielony stałem zahipnotyzowany przez tych niepełnych, obcych dublerów mnie samego, kimkolwiek „ja sam” byłem naprawdę. Dzwonek telefonu przerwał moje rozmyślania. Zdziwiło mnie, że ktoś chciał rozmawiać ze mną o tak późnej porze. Kiedy podniosłem słuchawkę aparatu w sypialni, zauważyłem, że Randall Gibbons, współprezenter Maureen Gershwin teraz samotnie prowadzący dziennik, kończy właśnie wydanie wiadomości o dwudziestej drugiej. O tej porze dzwoniła zazwyczaj policja, więc podejrzewałem, że to wezwanie na miejsce zdarzenia. Miałem

nadzieję, że to odwróci moją uwagę od nieprzyjemnych myśli i że będę mógł się poświęcić nowej sprawie. Być może tym właśnie byłem, pomyślałem, być może to było to, co naprawdę mnie definiowało: może byłem po prostu odbiciem rozmowy, sprawy, zbrodni, zagadki kryminalnej. Wyświetlacz telefonu poinformował mnie, że to nie policja szukała ze mną kontaktu. Ale natchnął nadzieją, że rozmówca „mecenas Burton DeVriess”, może mieć coś prawie tak samo ciekawego do zaoferowania. ROZDZIAŁ 3 Koparka zachwiała się i zadrżała, kiedy jej pazur rozdarł mokrą, kamienistą ziemię cmentarza Old Gray, jednej z najstarszych i najpiękniejszych nekropolii Knoxville. Nazwa cmentarza doskonale pasowała do dzisiejszej aury – dzień był szary i ponury, a powietrze chłodne jak kopiec zimnej ziemi piętrzący się obok jednego z pomników. Oficjalnie już za kilka dni miała się rozpocząć wiosna, ale ziemia sprawiała wrażenie pozbawionej ciepła i życia jak trup. Silnik diesla zawarczał, gdy koparka natrafiła na opór. Maszyna naprężyła się i wysapała z siebie chmurę czarnego dymu. Sadza podryfowała na wietrze na odległość kilku metrów – na tyle daleko, aby dotrzeć do mnie i Mirandy – i zawisła nieruchomo w powietrzu. Miranda pomachała dramatycznie ręką przed twarzą. – Przypomnij mi, dlaczego narażamy się tu na zapalenie płuc i raka? – kaszlnęła teatralnie. Mnie nasza misja też wydawała się nieco niejasna – nie samo zadanie, które mieliśmy wykonać, ale powód, dla którego poproszono mnie o pomoc w tak gorączkowy sposób, późno w nocy, zaledwie dziesięć godzin wcześniej. – Jesteśmy tu, by dowiedzieć się, czy Trey Willoughby był ojcem dziecka Sherry Burchfield – wyjaśniłem.

Miranda skinęła głową w kierunku napisu wyrytego w płycie nagrobnej, wysokim obelisku z polerowanego różowego granitu. – Trey Willoughby, ukochany i wierny mąż? – Na pewno Trey Willoughby – odrzekłem. – Nic nie wiem na temat „ukochanego” i „wiernego”. „Ukochany” to pojęcie względne, a próbka kości, jaką mamy pobrać, może rzucić poważny cień na jego wierność. – Albo niewierność – dodała. – Że tak powiem. – Zgadza się. – Co jeśli DNA okaże się zbyt uszkodzone, żeby przeprowadzić test na ojcostwo? W odpowiedzi wzruszyłem ramionami. – A kim jest Sherry Burchfield, która jest mamą? Rozumiem, że nie jest to kochająca i zrozpaczona wdowa po Treyu? Potrząsnąłem głową. – Sherry mogła być kochającą i zrozpaczoną wdową – powiedziałem – dawno, dawno temu, ale na pewno nie wdową po Willoughbym. Kiedy przeprowadziłem się do Knoxville dwadzieścia lat temu, Sherry Burchfield była najsłynniejszą burdelmamą w mieście. Miranda roześmiała się. – Miała dobrze dobrane imię. „Sherry” pochodzi od francuskiego wyrazu oznaczającego „kochanie”, czyż nie? – Francuski to dla mnie chińszczyzna – odparłem – ale masz rację. Sherry została aresztowana kilka razy za przestępstwa związane z prostytucją – stręczycielstwo, nagabywanie mężczyzn w celach nierządu i tak dalej, ale nigdy faktycznie nie stanęła przed sądem. Być może pióro naprawdę jest potężniejsze niż miecz. – Pióro? – Pióro, którym pisała w małej czarnej książeczce – wyjaśniłem. – Podobno wszystko skrupulatnie notowała, a plotka

głosiła, że na liście jej klientów znajdowała się połowa sędziów, prokuratorów i adwokatów Knoxville. Co ciekawe, po jej śmierci, która nastąpiła jakieś dziesięć lat temu, jej mała czarna książeczka nigdy nie została odnaleziona. Nie byłbym zdziwiony, gdyby jakiś przedsiębiorczy współpracownik burdelmamy przywłaszczył ją sobie i od dziesięciu lat żył z milczenia. Kiedy łyżka koparki zaczęła odgarniać ziemię z metalowej krypty, w której pochowano Treya Willoughby’ego, usłyszeliśmy przerażający zgrzyt, jakby ogromne stalowe paznokcie przesuwały się po monstrualnej szkolnej tablicy. Moja towarzyszka skrzywiła się, a potem otrząsnęła gwałtownie, jak mokry pies. – Au! – Zadrżała. – Cieszę się, że nie mam żadnych plomb. Głowa by mi eksplodowała. Więc o co chodzi z tym nieślubnym dzieckiem Sherry, którego potencjalnym ojcem jest nasz Willoughby? Mówisz, że kobieta nie żyje od dekady, więc zakładam, że dziecko ma więcej niż dziesięć lat, chyba że zmarła przy porodzie. – Znacznie więcej – powiedziałem. – Jest dobrze po trzydziestce. Nie wiem, dlaczego dopiero teraz chce się dowiedzieć, kto był jego ojcem. Miranda wzruszyła ramionami. – Może po prostu znalazło czarną książeczkę Sherry w pudełku z pamiątkami, a pod literką W, obok nazwiska Willoughby, widnieje słówko „Tatuś”. – Może – zgodziłem się. – Jedno jest pewne. Sędzia Wilcox podpisał nakaz ekshumacji wczoraj wieczorem, a my znaleźliśmy się tu dziś rano na prośbę człowieka siedzącego za kierownicą tego samochodu. Wskazałem na cmentarną bramę z kutego żelaza, którą wjeżdżał właśnie lśniący czarny sedan. Miranda jęknęła.

– O Boże, nie powiedziałeś mi, że będziemy pracować dla samego Szatana. – Nie panikuj – starałem się ją uspokoić. – Oślizły nie jest tak naprawdę Księciem Ciemności, po prostu zakłada rogi i kopyta, kiedy idzie do sądu. Oślizły, czyli Burton DeVriess, był najbardziej barwną postacią palestry Knoxville. W ciągu ostatnich lat ja i DeVriess wielokrotnie spotykaliśmy się w sądzie na procesach, w których ja zeznawałem jako biegły, a on występował w roli obrońcy. Był mistrzem manipulacji i zawsze udawało mu się doprowadzić mnie podczas zeznań do szewskiej pasji – nie przez kwestionowanie moich ustaleń, ale przez granie mi na nerwach. Jednak po latach wrogości jakiś czas temu nasze stosunki niespodziewanie bardzo się ociepliły. Mając niezwykłego jak dla siebie klienta, człowieka, który był rzeczywiście niewinny, Oślizły wynajął mnie, żebym pomógł mu oczyścić go z zarzutów. Wykazałem, że tak zwana ofiara morderstwa nie została dźgnięta nożem, ale zmarła w wyniku ran odniesionych w barowej bójce. W toku postępowania zacząłem szanować inteligencję DeVriessa i jego zaangażowanie w pracę. Mój szacunek zmienił się później w głęboką wdzięczność, gdy DeVriess pomógł mi oczyścić moje własne imię. Wrobiony w zabójstwo patolożki z Chattanooga, Jess Carter, kobiety, z którą dopiero co nawiązałem romans, schowałem dumę do kieszeni i zwróciłem się do adwokata o pomoc. Uratował moją reputację, karierę i skórę. Moje oszczędności stopniały o pięćdziesiąt tysięcy dolarów, ale DeVriess zasłużył na każdy grosz – a może i więcej. Okazało się też, że jest przyzwoitszy, niż podejrzewałem. Oślizły nie był święty, chyba że do grona świętych można zaliczyć nastawionych na zysk i dążących po trupach do celu adwokatów, ale był znacznie lepszym człowiekiem, niż wydawało się większości mieszkańców Knoxville. Miranda śledziła wzrokiem zbliżający się do nas samochód – był to bentley, jedno z kilku luksusowych aut we flocie DeVriessa. Zmarszczyła brwi, prawdopodobnie z przyzwyczajenia, a potem

roześmiała się sama z siebie. – Choć przyznanie tego sprawia mi ból, to wydaje mi się, że gdzieś tam pod gadzimi łuskami bije serce ciepłokrwistego ssaka – stwierdziła. – Ale zdaje mi się też, że na tylnym siedzeniu samochodu dostrzegam widły. – Przerwała. – Tylko popatrz na tę tablicę rejestracyjną. Napis na wykonanej na zamówienie tablicy głosił: for $y jak d1abl1. Sądziłem, że to nawiązanie do wygranego przez Burta procesu o miliony dolarów odszkodowania przeciwko krematorium, które porzucało zwłoki w lasach Georgii, zamiast je spalać. Tablica była odzwierciedleniem inteligencji i chełpliwości DeVriessa. Ale kiedy przeczytałem ją ponownie, zdałem sobie sprawę, że napis brzmiał też jak oferta: drwiący cyrograf spisany na metalowej tablicy umieszczonej nad zderzakiem luksusowego sedana. I także to – ta szczerość prostackiego wyznania – uderzyła mnie jako typowa dla adwokata. Auto zjechało z asfaltu alejki i zatrzymało się na brązowej trawie. W metalicznym lakierze odbijało się ołowiane niebo i mój brązowy pikap. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i DeVriess wysunął się ze skórzanego fotela. Jego samochód był wart więcej niż mój dom. Jego strój, składający się z jasnoszarego garnituru z wełny, prawdopodobnie szytego na miarę we Włoszech, i czarnych lakierków, był prawdopodobnie wart więcej niż mój samochód. Podchodząc do nas, wszedł w grudkę mokrej gliny, która przylepiła się do boku butów i sięgnęła aż do mankietu spodni. Zatrzymał się, spojrzał w dół, a potem się roześmiał. – Dzień dobry, panie doktorze – przywitał mnie, przekrzykując hałas koparki. – Dzień dobry, niesamowita Mirando – dodał, kłaniając się lekko i uśmiechając szeroko. Miranda – być może na przekór sobie – odkłoniła mu się z przekąsem i także uśmiechnęła. DeVriess podszedł do krawędzi grobu, gdzie błoto było jeszcze bardziej bezlitosne dla jego butów. Zajrzał do środka. Koparka

przeżuwała teraz mokrą ziemię u podstawy krypty, a woda sączyła się ze ścianek wykopanego otworu i wylewała z powrotem do grobu za każdym razem, kiedy operator podnosił kolejną łyżkę ziemi. Mężczyzna najwyraźniej przewidział te powikłania, bo przerwał, przesunął gigantyczne mechaniczne ramię maszyny ku ziemi i oparł jego ciężar na zakrzywionym spodzie łyżki. To sprawiło, że pomyślałem o ludzkim nadgarstku, zgiętym pod ostrym, niemożliwym kątem, a potem o tym, jak mój syn spadł z roweru dwadzieścia lat wcześniej, i o tym, że jego ręka uderzyła w podjazd pod tym właśnie kątem. Operator wyszedł z kabiny koparki i podniósł z ziemi pompę w kształcie torpedy, którą opuścił do zalanego wodą grobu. Zabłocony, spłaszczony wąż strażacki podłączony do jednego końca pompy biegł po lekko opadającym terenie za koparką aż do rowu na skraju cmentarza. Mężczyzna wdrapał się ponownie do kabiny i odpalił motor. Do huku silnika wysokoprężnego dołączyło wysokie wycie, kiedy wirnik pompy zaczął się obracać i wysysać wodę z grobu. Wąż napęczniał, pulsując od czasu do czasu, gdy pompa sporadycznie się krztusiła. Sądząc po granitowym obelisku, który wznosił się nad grobem, pochówek Treya Willoughby’ego był niczego sobie wydarzeniem. Jego ekshumacja, choć mniej spektakularna, była też czymś w rodzaju przedstawienia. Trzydzieści minut później – w czasie których pompa została trzy razy przesunięta i odbyły się dwie walki zapaśnicze ze stalową liną i bransoletą z ciężkiego grzechoczącego łańcucha zwisającego z ramienia koparki – krypta uniosła się, ciągnąc za sobą mętną wodę i wodniste błoto. Operator przesunął ją fachowo na bok i postawił ostrożnie na ziemi. Następnie, po otwarciu pary zasuw u podstawy, podniósł pokrywę, odsłaniając trumnę. – Trochę jak chińskie pudełko – stwierdził DeVriess – jedno wewnątrz drugiego. – Albo rosyjskie matrioszki – uzupełniła Miranda. DeVriess spojrzał zdziwiony, więc dodała:

– Takie drewniane lalki. – A tak – rzucił. – Też o nich pomyślałem. Rosyjskie matrio coś tam. – Albo egipskie grobowce – wtrąciłem. – Ciekawe, czy na wzór sarkofagu Tutanchamona krypta i trumna zostały przyozdobione podobiznami Willoughby’ego. Trumna była metalicznie niebieska, błyszczący lakier został nieco naruszony działaniem wilgoci i pośmiertnych miazmatów. Na pokrywie widać było kilka płatów rdzy, ale biorąc pod uwagę, że zgodnie z datą śmierci Willoughby’ego, trumna znajdowała się w ziemi od sześciu lat, jej stan był znakomity. Miranda przeniosła wzrok z trumny na mój samochód. – Musisz zacząć parkować w garażu podziemnym uczelni, a nie na parkingu pod chmurką – ironizowała. – Lakier na trumnie trzyma się dużo lepiej niż na twoim pikapie. – Tak, ale założę się, że wnętrze mojej ciężarówki pachnie o niebo lepiej. – Nie byłabym tego taka pewna – zadrwiła. – Dziś rano w drodze na cmentarz mój nos wyczuł niezbyt niebiański zapach zwłok, które w zeszłym tygodniu przywieźliśmy z Nashville. Mogła mieć rację. Miranda miała bardziej wrażliwy nos niż ja, a ciało z Nashville – wyłowione z rzeki Cumberland – było szczególnie dojrzałe. – À propos – rzuciłem – mogłabyś przynieść z samochodu piłę, nożyce i szczypce? Otworzę w tym czasie trumnę. – Żyję, aby służyć – odparła i mimo że był to żart – jeden z jej ulubionych sposobów jednoczesnego uznania i drwiny z nierówności w stosunkach między profesorem a asystentką – powiedziała to z prawdziwym entuzjazmem. – Zatem szczypce – spytał DeVriess – nie posłużą do otwarcia trumny? – Zgadza się – potwierdziłem. – Jestem antropologiem, ale

zamierzam się teraz zająć pośmiertną stomatologią. Szkliwo jest najtwardszą substancją w organizmie, więc istnieje duża szansa na to, że DNA miazgi zębów jest nieuszkodzone. Chcę wyrwać kilka zębów trzonowych, ale pobiorę również próbki z kości długich ramienia i uda. Burt skinął głową i wydawało mi się, że zobaczyłem w jego oczach błysk zniecierpliwienia. Czyżbym przynudzał niepotrzebnymi szczegółami? A może wyjaśniłem mu już podczas wczorajszej rozmowy telefonicznej, dlaczego muszę podjąć takie kroki, aby uzyskać próbki do prostego testu na ustalenie ojcostwa? Czy może na własną rękę, zanim do mnie zadzwonił, dowiedział się, że DNA może ulec zniszczeniu w wyniku działania formaliny zawartej w płynie do balsamowania i że zęby oraz długie kości były najlepiej chronionymi skarbcami organizmu zachowującymi materiał genetyczny? – Wygląda na to, że nie ma zbyt wielu danych naukowych na temat degradacji DNA – odezwał się, jakby odpowiadając na moje pytania. – Nikt nie wie, jak długo DNA jądra komórkowego żyje po śmierci i jakie czynniki wpływają na szybkość jego rozkładu. – To prawda – zgodziłem się. – Wykorzystywanie analizy DNA w medycynie sądowej to wciąż nowość. Proszę pamiętać, że dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych testy DNA stały się łatwo dostępne. – Pamiętam – odrzekł. – Byłem na wakacjach, kiedy rozpoczął się proces O.J. Simpsona. Siedziałem w domku na plaży i oglądałem w telewizji ten jego przejazd autostradą w białym fordzie bronco i ciągnące się za nim jak jakiś ogromny kondukt pogrzebowy dziesiątki samochodów policyjnych. Proces Simpsona, zawalenie się World Trade Center oraz lądowanie na Księżycu, kiedy miałem dziesięć lat, to dla mnie trzy najważniejsze wydarzenia telewizyjne. Tylko w tych trzech wypadkach mogę dokładnie powiedzieć, gdzie byłem i co robiłem, kiedy na ekranie telewizora rozgrywała się historia.

– Lądowanie na Księżycu, cyrk z Simpsonem i jedenasty września – podsumowała Miranda, kiedy wróciła z narzędziami. – Od wzniosłości do śmieszności aż po tragedię. Uklęknąłem u wezgłowia trumny i zacząłem dotykać jej spodu, aż znalazłem to, czego szukałem – metalowe ramię na zawiasach, które zacząłem obracać w lewo. Powoli, nieomal jakby lewitowała, jedna trzecia wieka trumny podniosła się, ukazując oblicze Treya Willoughby’ego. Skóra była popielata, z niewielkimi punktami ciemnoszarej pleśni, podobnymi do plam rdzy na trumnie, ale twarz była podobna do twarzy, jaką widziałem na starym zdjęciu w Internecie kilka godzin wcześniej. Willoughby był za życia przystojnym mężczyzną, może nie tak atrakcyjnym jak atrakcyjną kobietą była Maureen Gershwin, ale mógł się podobać i nawet teraz, nawet sześć lat po śmierci, wyglądał całkiem nieźle. – Nie zawsze dostajesz to, za co płacisz – stwierdziłem – ale w tym wypadku dom pogrzebowy nie zawiódł. Co to za dom? – Dom pogrzebowy Ivy – odparł DeVriess. – Już nie działa. Właściciel – pan Ivy – zginął kilka lat temu w wypadku samochodowym. Brak spadkobiercy. Skinąłem głową, nazwa była mi znana ze słyszenia. Wiele domów pogrzebowych z Knoxville dostarczało zwłoki na Trupią Farmę, ale z tego, co pamiętałem, nigdy nie otrzymaliśmy żadnego ciała z Ivy. Przeniosłem się do stóp trumny i otworzyłem dolną część wieka, aby odsłonić ramiona, tułów i nogi. Willoughby był najwyraźniej ubrany na pogrzeb z otwartą trumną. Jego garnitur był tak elegancki jak garnitur DeVriessa, choć wykonano go z jedwabiu, a nie wełny. To miało sens: zgodnie z tablicą i artykułami w gazetach mężczyzna zmarł w sierpniu, a broń Boże, żeby zwłoki gotowały się w wełnianym ubraniu w środku lata. Cienki, gęsto tkany materiał przylegał ściśle do ramion i nóg oraz czarnych brogsów. Wyciągnąłem dłoń, a Miranda w milczeniu umieściła w niej

nożyczki. Niechętnie, jako że był to o wiele lepszy garnitur, niż kiedykolwiek posiadałem czy kiedykolwiek będę posiadał, chwyciłem mankiety lewego rękawa marynarki i koszuli i pociągnąłem, żeby się napięły – w ten sposób łatwiej było ciąć. Kiedy wbiłem ostrze nożyczek w materiał, dłoń trupa przesunęła się i wysunęła z rękawa. Spadła, lądując z głuchym łoskotem na brzuchu Willoughby’ego. – Cholera! – zakląłem. – Może jednak nie zabalsamowali go najlepiej. Kontynuowałem swoje zadanie. Nożyczki łatwo rozcinały cienką, gnijącą tkaninę, przesuwając się szybko w górę w kierunku barku. Zbyt gładko. Normalnie kiedy tnie się koszulę lub spodnie, końcówka dolnego ostrza często zahacza o miękkie ciało ramienia lub nogi. Ale tym razem nożyczki przesuwały się bez przeszkód. Kiedy materiał się rozstąpił, powód stał się jasny. Popatrzyłem przez chwilę, a następnie podniosłem prawą dłoń nieżyjącego mężczyzny, chwytając szare, wilgotne palce. Ręka wysunęła się, a moją dłoń znalazłem w dziwnym uścisku pozbawionej ramienia dłoni mężczyzny. Obie ręce zostały ucięte w nadgarstkach. – Rany koguta – pisnęła Miranda. – Niech mnie diabli – zawtórował adwokat. Ramiona Treya Willoughby’ego zostały starannie amputowane przy barkach. Rękawy jego jedwabnej marynarki – jak nogawki jego jedwabnych spodni – zostały wypełnione białymi rurami z PCV: rury zamiast ludzkiego ciała i kości. ROZDZIAŁ 4 Kolejny samochód, który wjechał przez bramę cmentarza, był skrajnym przeciwieństwem błyszczącego bentleya DeVriessa. Pokonując zakręty cmentarnej alejki, brudny, poobijany ford crown victoria, który kiedyś był biały, wydawał się już dokonywać długiego żywota. Zastanawiałem się, ile czasu mogłoby zająć koparce przygotowanie grobu dla tego pojazdu.

Samochód stanął za bentleyem. Na tyle blisko, że adwokat drgnął. Zza kierownicy wysunął swoje chude ciało policjant po trzydziestce. Zaczął iść w naszym kierunku. Powłóczysty krok i potargane włosy sprawiały, że wyglądał na bardzo wyluzowanego, ale gumę żuł z niezwykłą brutalnością. Podobnie jak większość detektywów ubrany był bardziej jak biznesmen niż policjant. A w każdym razie moje wyobrażenie policjanta. Nosił wykrochmaloną białą koszulę, bordowy jedwabny krawat, ciemne szare spodnie i błyszczące czarne brogsy. Spojrzał na naszą trójkę stojącą przy grobie – DeVriessa, Mirandę i mnie – a następnie pochylił się, aby zajrzeć do trumny kryjącej bezczłonkie zwłoki Willoughby’ego. – Uch! – Wyrwało mu się, po czym zwrócił się do mnie. – Nigdy się pan nie nudzi, co, doktorze Brockton? – Wyciągnął do mnie rękę. – Gary Culpepper – przedstawił się. – Poznaliśmy się dwanaście lat temu. Dawał pan wykłady, kiedy byłem rekrutem Akademii Policyjnej. Pewnie mnie pan nie pamięta. Mówiąc szczerze, to mam nadzieję, że nie. Upuściłem czaszkę, którą pan podał grupie do obejrzenia. – Pomyślałem, że wygląda pan znajomo – skłamałem. – To jest moja doktorantka i asystentka, Miranda Lovelady. A to Burt DeVriess, adwokat, który potrzebuje próbki DNA pana Willoughby’ego. Culpepper skinął oschle w stronę Burta. – Znam pana DeVriessa. Bardzo miło panią poznać. Podał rękę Mirandzie, ale nie Burtowi. Afront, który ani mnie, ani tym bardziej prawnika nie zaskoczył. W ciągu wielu lat prowadzenia praktyki adwokackiej Oślizły zasłużył sobie na niechęć większości policjantów i prokuratorów. – Więc co my tu mamy, panie doktorze? Nie mogłem się oprzeć. – Dałbym sobie rękę uciąć, że głowę i tułów. Zdwoił swój atak na gumę do żucia i po raz drugi spojrzał na

zwłoki. – Proszę mi powiedzieć, co mnie ominęło. Opisałem sekwencję zdarzeń, które doprowadziły do odkrycia, że w trumnie brakuje kończyn Willoughby’ego. – Zanim zaczął pan przecinać ubranie, zauważył pan coś, co mogłoby zasugerować, że zwłoki lub grób zostały naruszone? Potrząsnąłem głową. – Czy ubrania były uszkodzone? – Tkanina zaczęła gnić w kilku miejscach, ale była nienaruszona. – Oznacza to, że ten, kto przywłaszczył sobie ręce i nogi, zrobił to, zanim nieboszczyk został pochowany – rozmyślał na głos. – Nie jest to przypadek ograbienia grobu. Okaleczenie zwłok, jak sądzę. Chyba że kończyny amputowano, gdy mężczyzna jeszcze żył. Ponownie potrząsnąłem głową. – Nie ma oznak krwawienia lub gojenia w okolicach barków i bioder – wyjaśniłem. – To oznacza, że kiedy kończyny zostały odcięte, był martwy. – Hm... kradzież własności? Nie wiem, kto jest właścicielem ciała na cmentarzu. Wzruszyłem ramionami. – Może oszustwo lub niedotrzymanie warunków umowy – zastanawiał się dalej – jeśli dom pogrzebowy nie dostarczył usługi, za jaką zapłacono. Potarł kark i boki szyi, tuż poniżej podstawy czaszki. Mięśnie szczęk nadal poruszały się rytmicznie. – Musimy sprowadzić techników, żeby obejrzeli trumnę i zwłoki. Może znajdą coś, co rzuci nieco światła na sprawę. Później będziemy pewnie musieli wysłać ciało do zakładu medycyny sądowej na dokładniejsze badania.

DeVriess zrobił krok w kierunku trumny. – Detektywie – zaczął aksamitnym głosem z sali sądowej, który przywodził na myśl bogatych arystokratów, cygara i dobrą whisky – z pewnością nie muszę panu przypominać, że mam nakaz sądowy zezwalający na ekshumację tego ciała i pobranie próbek DNA. – Oczywiście – odparł Culpepper, a DeVriess uśmiechnął się ciepło. Uśmiech zamarł mu jednak na ustach, gdy policjant dodał: – Z pewnością nie musi mi pan tego przypominać. Ale teraz jest to miejsce zdarzenia, a pobranie próbek do sprawy z powództwa cywilnego będzie musiało poczekać, aż skończymy wykonywać czynności w sprawie karnej. Widziałem, że DeVriess zaraz wybuchnie, więc wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego ramienia. Nic by tym nie zyskał, a karczemna awantura nad rozczłonkowanym ciałem nie byłaby dla nas żadną rozrywką. – Pana klient obył się bez tego testu na ojcostwo przez wiele lat. Może mógłby poczekać jeszcze dzień lub dwa? DeVriess spojrzał na mnie. Widziałem ten wzrok kilka razy wcześniej w sądzie, tuż przed tym, kiedy adwokat w trakcie zeznań miał mi zadać jakieś miażdżące pytanie. Potem popatrzył na Mirandę, jakby chciał powiedzieć: Czy widzisz, co on zrobił? Dziewczyna po prostu wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się, jakby chciała odrzec: Jest szalony, ale nieszkodliwy. Nie odwróciła wzroku. DeVriess równie szybko, jak się wzburzył, uspokoił się, a następnie roześmiał. – Cholera jasna, mięknę na stare lata. Culpepper był tak samo zaskoczony tym, że Burt odpuścił, jak sam adwokat. – No to świetnie. Sprowadzę techników. Doktorze Brockton, będziemy chcieli, żeby pan lub patolog dokonali oględzin, więc wyślemy zwłoki do zakładu medycyny sądowej, kiedy tylko nasi skończą.