dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 867
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 202

Carlyle Liz Rodzian MacLachlanów t. 4 Trzy małe sekrety

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz Rodzian MacLachlanów t. 4 Trzy małe sekrety.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Carlyle Liz Romans, Lit. obyczajowa
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 370 stron)

TRZY MALESEKRETY

Prolog * Znaleźli go na dziedzińcu stajni. Było wcześnie; na długo przed pianiem koguta; krople wieczorne­ go deszczu wciąż połyskiwały na źdźbłach trawy, a w powietrzu unosił się zapach siana i koni. Dwa jasnoszare powozy z zasłoniętymi herbami i okna­ mi zjechały ze wzgórza, wyłaniając się z porannej mgły jak złowrogi błysk srebrnego ostrza. Chciał zaoszczędzić pieniądze i postanowił sam zaprzęgnąć konie. To był głupi pomysł. Nie był zbyt ufny, ale jego czujność osłabła, a myślami na­ dal był w łóżku. W łóżku z młodą żoną, przy której nie zmrużył oka do świtu, aż nie było już żadnych tajemnic. Żadnych próśb wyszeptanych niemal na bezdechu. Żadnych śmiechów, tłumionych sta­ rymi narzutami właściciela zajazdu. Wreszcie zasnęła, z jedną dłonią zwiniętą na po­ duszce, a długą, swawolną nogą rzuconą na jego połówkę łóżka, co od razu wydało mu się cudow­ nie urocze i swojskie. On nie zasnął. Może wie­ dział już wtedy, że każda chwila była drogocenna. Wstał i przyglądał się jej przez jakiś czas. Jej de­ likatnym różowym uszom. Długiej, kremowej szyi. 5

Kształtnym małym piersiom, które były tak dosko­ nałe, że zastanawiał się, czy Bóg chciał, żeby kto­ kolwiek je oglądał. Potem z ociąganiem nałożył spodnie i poszedł do stajni, żeby zaoszczędzić kil­ ka szylingów, bo Bóg mu świadkiem, że nie mogli pozwolić sobie na rozrzutność. W stajni było jeszcze ciemno. Znalazł lampę, za­ palił ją i odszukał swoje konie. Starannie nakarmił je, wyczesał, przyniósł im wody z koryta na dzie­ dzińcu. Były to proste czynności; rutyna, poprawia­ jąca nastrój mężczyźnie, który jeszcze nie znalazł swojego miejsca na ziemi. A kiedy skończył, zdjął pierwszą uprząż z żelaznego haka. Dłoń, która go dotknęła, była ciężka i zimna jak śmierć. Mówią, że gdy kostucha przychodzi po człowie­ ka, on przed oczyma widzi całe swoje życie. Nie zobaczył swojego życia, ale migawki ze swojego ślubu. Upuścił skórzaną uzdę, którą właśnie oglądał, i obrócił się na pięcie. Ach. Gdzieś już widział tę czarno-szarą liberię. Co więcej, widział już kilku mężczyzn większych od tego, który teraz stał przed nim, pocąc się w pierwszych promieniach słońca. Ale niezbyt wielu. Ręka wyciągnęła go z mroku stajni. - Ktoś chce zamienić z tobą słowo. - Głos był ta­ ki sam jak dłoń. Zimny jak śmierć. Mężczyźni, którzy na niego czekali, nie wygląda­ li na chętnych do pogaduszek. Oczywiście zrobił, co w jego mocy. Ale ich było czterech, a on był je­ den. Był silnym mężczyzną, przyzwyczajonym do ciężkiej, fizycznej pracy, ale nie zajęło im wiele czasu, żeby zerwać z niego koszulę i zbić go do nie­ przytomności. Ale wcześniej jednego prawie utopił 6

w korycie na dziedzińcu, drugim rzucił o szary po­ wóz. Trzeciemu złamał nos i z satysfakcją obser­ wował, jak krew plami nieskazitelną liberię. Miał świadomość, że sam nie da rady. Wiedział również, że chcieli go zabić. I w końcu udało im się powalić go jak jelenia, którego dopadła sfora psów. A kie­ dy leżał na dziedzińcu stajennym, plując krwią, błotem i Bóg wie czym jeszcze, poderwali go z zie­ mi i zaczęli od początku. Nie pamiętał, jak ich ode­ pchnął. Nie pamiętał wideł ani tego, jak znalazły się w jego ręku. Pamiętał jedynie, jak zatopił je w ciele człowieka, a potem usłyszał krzyk jakiejś dziewczyny w stajni. Wtedy drzwi błyszczącego szarego powozu otwo­ rzyły się i ukazała się stopa w eleganckim bucie. Głos, który się rozległ, był spokojny. Niemal uprzejmy. Ale czarny bat, owinięty wokół ręki Jes- supa, nie sprawiał przyjacielskiego wrażenia. Oczywiście walczył jak oszalały. Ale trzech ludzi Jessupa szybko go obezwładniło; mężczyźni go trzymali, a jego świeżo upieczony teść wyjaśniał, jasno i dobitnie, że uczucia jego córki uległy zmia­ nie. W mgnieniu oka, rzecz jasna. I dopiero gdy wreszcie upadł, Jessup odważył się do niego zbliżyć. - Może teraz wreszcie przyjmiesz do wiadomo­ ści, że moja córka zmieniła zdanie w kwestii Gret- ny Green - powiedział. Nie przyjmował tego do wiadomości. Nigdy tego nie przyjmie do wiadomości. Jakoś udało mu się unieść głowę i odwrócił się do dziewczyny w stajni. - On kłamie. - Zakrztusił się. - Powiedz mi... że Jessup... kłamie. Dziewczyna - pokojówka jego żony - wyszła wreszcie z cienia i głęboko zaczerpnęła powietrza. 7

- Niestety, nie, monsieur - odparła, załamując ręce. - Moja pani, ona zmieniła zdanie. Mówi, że jest - tres desole. Oui, tak mi przykro. Ona - ona tęskni za domem, monsieur. I jest tres jeune - za młoda, tak? Teraz chce wrócić ze swoim tatą do Sheffield. Nagle sobie przypomniał. Jej naglące pytania. Zamartwianie się. Uporczywe wątpliwości doty­ czące czynszu, służby i towarzyskiego ostracy­ zmu... Czy naprawdę? Dobry Boże, czy rzeczywiście zmieniła zdanie? Jessup zwijał bat wokół dłoni. Ze spokojnym, niewyraźnym uśmiechem ponownie wsiadł do po­ wozu. Służący odeszli, zostawiając go krwawiącego i poobijanego, leżącego w kurzu na stajennym dziedzińcu. Pokojówka skryła się w mroku stajni i zaczęła cicho popłakiwać. Nie. Nie wierzył w to. Nigdy nie uwierzy. Drań. Jessupowi nie ujdzie to na sucho. Oszoło­ miony i wściekły, jakimś cudem dał radę się pod­ nieść i rzucić na przejeżdżający obok powóz Jessu- pa. Zamiast zwolnić, woźnica popędził konie i bez chwili zastanowienia strącił go na ziemię. Natychmiast poczuł ból; jego ciało potoczyło się po żwirze, wprost pod koła. A potem rozległ się trzask łamanych kości. Głowa uderzyła o słu­ pek. I wtedy nastała ciemność. Błogosławiony nie­ byt śmierci - albo coś równie kojącego.

* Rozdział 1 * Pieniądze są jak kupa gnoju; nie ma z nich żadnego pożytku, dopóki ich się nie rozrzuca * Szkoci mówią, że historia nigdy nie traci na opo­ wiadaniu, a historia o Merricku MacLachlanie by­ ła opowiadana tysiące razy. W salonach, w poko­ jach klubowych i na peryferiach Londynu MacLa- chlan stawał się coraz bogatszy, bardziej mrocz­ ny i zły, aż wreszcie, kiedy był w kwiecie wieku, wszyscy uważali go za istnego krwiopijcę. Ci, którzy robili interesy z Czarnym MacLachla- nem, byli wobec niego uczciwi i zachowywali sto­ sowną ostrożność. Niektórzy nawet się na tym doro­ bili, bo często jest tak, że pieniądze przyciągają pie­ niądze. Innym nie poszło tak dobrze i ich historie trafiły do sądów dla niewypłacalnych dłużników. Panna Kitty Coates ledwie wiązała koniec z koń­ cem i nie umiała przeliterować słowa „niewypła­ calni". Interesy, które łączyły ją z MacLachlanem, oznaczały, że musiała oddawać lwią część swojego zarobku rajfurce. Jednak w tej chwili Kitty miała ważniejsze rze­ czy na głowie niż nieznajomość arytmetyki czy or­ tografii, ponieważ popołudniowe słońce wpadało przez okna prowizorycznej sypialni MacLachlana, 9

rzucając smugę na nagie ramię mężczyzny. I blizny na jego bicepsie i plecach. Kitty już dawno się do nich przyzwyczaiła. Wplotła palce w ciemne włosy na jego klatce piersiowej i dosiadła go. Właśnie wtedy zegar w biurze na zewnątrz wybił piątą. Trzema lub czterema pchnięciami MacLa- chlan zakończył sprawę, potem zrzucił Kitty tak, że przeturlała się na plecy, i zakrył oczy ramieniem. Przekaz był wyraźny. - Nie musimy już chyba kończyć, panie MacLa­ cłilan, prawda? - Kitty uniosła się i przesunęła de­ likatnie palcem po bliźnie na jego policzku. - Cóż, mogłabym zostać trochę dłużej - powiedzmy, dwa funciaki za całą noc? - Znowu go pogładziła. - Za­ bawimy się jak za dawnych, dobrych lat. MacLachlan odrzucił prześcieradło, odepchnął ją i stoczył się z wąskiego łóżka. - Ubierz się, Kitty. - Jego głos był beznamiętny. - Wyjdź dzisiaj tylnymi schodami. W biurze nadal są pracownicy. Jej twarz stężała, ale dziewczyna nie odezwała się ani słowem. MacLachlan wstał, zaciskając zęby z bólu, który dokuczał mu w nodze. Nie poruszył się, dopóki nie był pewny, że nie zacznie utykać; wtedy poszedł do garderoby i dokładnie się umył. Gdy wrócił do swoich starannie złożonych ubrań, Kitty, z naburmuszoną miną i ściągniętymi brwiami, wciągała na siebie czerwoną, wymiętą su­ kienkę. - Od jak dawna tu przychodzę, panie MacLa­ chlan? MacLachlan powstrzymał irytację. - Nie mam pojęcia, Kitty. - Cóż, ja wiem dokładnie - powiedziała rozdraż­ niona. - Cztery miesiące i dwa tygodnie - co do dnia. 10

- Nie sądziłem, że jesteś taka sentymentalna. - W każdy poniedziałek i czwartek od pierwsze­ go lutego - ciągnęła Kitty. - I przez cały ten czas powiedział pan do mnie może z tuzin słów. - Nie wiedziałem, że przychodzisz tutaj aż z So­ no, żeby uciąć sobie uczoną pogawędkę - odparł, wciągając spodnie. - Sądziłem, że przychodzisz tu dla pieniędzy. - Dobrze, niech pan sobie używa! - Chwyciła z podłogi pończochy. - Niech pan tymi mądrymi słowami naigrawa się ze mnie i upokarza. „Kładź się, Kitty! Pochyl się, Kitty! Wynoś się, Kitty! Mam spotkanie, Kitty!". Och, jest pan nieczułym, peł­ nym nienawiści człowiekiem, MacLachlan! - Rozumiem, że straciłem w twoich oczach - za­ uważył. - Powiedz pani Farnham, żeby w czwartek przysłała kogoś innego, jeśli chcesz. - Kogoś, kto tyle nie gada, dodał w myślach, wpychając koszulę w spodnie. - Cóż, mogę spytać, ale jestem jedyną rudowło­ są u Farnie - ostrzegła Kitty, wciągając pończochę na nogę gwałtownymi ruchami. - A ja, muszę pa­ nu powiedzieć, dzięki tym włosom mam wielu klientów. - Mnie odpowiada każdy kolor - odparł, przy­ glądając się jej tyłkowi, gdy pochyliła się po drugą pończochę. - Nie robi mi to żadnej różnicy. Najwyraźniej coś w Kitty pękło. Wyprostowała się gwałtownie, obróciła i rzuciła mu pończochę w twarz. - Cóż, dlaczego nie pójdziesz wypieprzyć dziury w zbutwiałej desce, ty niewdzięczny, bezduszny Szkocie. Przez chwilę patrzył na nią spode łba. - Tak, to jest jakieś rozwiązanie - i do tego tańsze. 11

Kitty wsunęła jedną stopę w but. - Mam dość twojego stękania i dyszenia i zsuwa­ nia się ze mnie nawet bez dobrego słowa. Może i jestem dziwką z Haymarket, MacLachlan, ale niech mnie diabli, jeśli... Dziesięciofuntowy banknot, który wetknął jej w zaciśniętą pięść, gwałtownie ją uciszył. Przez długą chwilę wpatrywała się w pieniądz, mrugając, żeby powstrzymać łzy. MacLachlan zmusił się do cieplejszego odruchu i delikatnie uścisnął jej dłoń. - Świetnie się spisujesz, Kitty - mruknął. - A ja nie jestem niewdzięcznikiem. Ale nie szukam przyjaźni. Poproś panią Farnham, żeby przysłała inną dziewczynę w czwartek. Tobie i mnie potrzeb­ na jest odmiana. Z pogardliwym sapnięciem Kitty wetknęła banknot w rowek między obfitymi piersiami - naj­ wyraźniej pani Farnham nie dostanie z tego swojej części. Przesunęła wzrokiem aż do jego krocza i wes­ tchnęła teatralnie. - Obawiam się, że to nie moje serce na tym ucierpi, MacLachlan - zauważyła. - Niechętnie wyrażam swoje uznanie. Ale jakkolwiek byłbyś utalentowany, po prostu nie jesteś tego wart. MacLachlan zawiązywał krawat. - Tak, z pewnością masz rację. Kitty prychnęła pogardliwie. - Dobrze więc, w czwartek przyślę Bess Bromley i niech ona się z tobą męczy. Ta suka o kocich oczach jest wyjątkowo wredna. Wy dwoje świetnie się dogadacie. - Co powiedziawszy, Kitty wyszła z prowizorycznej sypialni do jego prywatnego gabi­ netu, po czym zniknęła w ciemności. 12

Przez dłuższą chwilę MacLachlan stał i wpatry­ wał się w mrok gabinetu. Wiedział, że dobry czło­ wiek czułby żal, a może nawet miałby poczucie wi­ ny. Ale nie on. Och, Kitty dobrze go obsługiwała, przypomniał sobie, kończąc się ubierać. Była czy­ sta, grzeczna i punktualna. A jej szeroki, okrągły tyłek z pewnością pozostanie w jego pamięci. Ale to wszystko, co będzie pamiętać. Prawdę po­ wiedziawszy, dopiero koło pierwszego kwietnia za­ dał sobie trud, żeby zapamiętać jej imię. Wcześniej mówił dziewczynie, żeby się rozebrała i położyła na łóżku. W szczególnie pracowite dni nawet nie zadawał sobie trudu, żeby się rozebrać. Po prostu spuszczał spodnie, przekładał dziewczynę przez kanapę w gabinecie i przystępował do zaspokaja­ nia „denerwującego swędzenia". Nie, nie obchodziło go to. Ani wtedy, ani teraz. Ponieważ była jedna rzecz, której MacLachlan pragnął bardziej niż rozłożystego tyłka - a była to czysta, nieskażona władza. A narzekania Kitty, aczkolwiek płynące prosto z serca, nigdy nie za­ chwiałyby dwiema podstawowymi zasadami kapi­ talizmu. Czas oznaczał pieniądze. A pieniądze to była władza. Tego pierwszego miał ostatnio nie­ wiele, a drugiego nigdy dość. MacLachlan rozwinął kolejny zestaw rysunków i z niecierpliwością wezwał dzwonkiem pracowni­ ka. Nadszedł czas, żeby ściągnąć z Threadneedle Street prawnika. Robota czekała. W ciągu tygo­ dnia MacLachlan zamierzał podzielić grunt na trzy działki, sprzedać sześć kolejnych, doprowadzić do bankructwa niechętnego do współpracy kupca i zaorać sąsiednią wioskę - wszystko w związku z kolejnym projektem budowy eleganckich domów na wzór georgiański, zaprojektowanych po to, aby 13

pomóc mu wyciągnąć od rozrzutnych Anglików jeszcze więcej pieniędzy. A to niewątpliwie spra­ wiało mu przyjemność. Dom przy Mortimer Street nie wyglądał jak dom bogatego i wpływowego para. Nie znajdował się w dzielnicy Mayfair, ale bardzo blisko. Nie by­ ła to rozłożysta, okazała willa, lecz prosty cztero­ piętrowy szeregowiec. Sądząc po niewyszukanej, ceglanej elewacji, ktoś mógłby uznać, że mieszkał tu jakiś bankier, prawnik albo zamożny kupiec. Ale tak nie było. Dom zamieszkiwał potężny hrabia Treyhern, porządny, trzeźwo myślący oby­ watel. Prostolinijny człowiek, który, jak się mówi­ ło, nie znosił głupoty i ponad wszystko nienawidził zdrady. Co gorsza, hrabina Bessett, która stała przed jego drzwiami, wcale nie przyszła zobaczyć się z hrabią. Przyszła do jego guwernantki - a wła­ ściwie przyszła ukraść jego guwernantkę, jeśli w ogóle było to możliwe. Pieniądze nie grały roli. Natomiast nerwy miała napięte jak postronki. Jednak hrabina była zde­ sperowana, więc poklepała dłonią torebkę, prze­ łknęła ślinę i podeszła do drzwi, żeby nacisnąć dzwonek. Miała nadzieję, że tamta kobieta nadal tu pracowała. W momencie gdy otworzyły się drzwi frontowe, zdała sobie sprawę, że być może to pewna niestosowność pytać o służącą. Niestety, by­ ło już za późno. Wysoki, barczysty służący patrzył jej prosto w twarz. Lady Bessett podała mu drżącą ręką swoją wizytówkę. - Hrabina Bessett do mademoiselle de Serevs, jeśli jest obecna. 14

Służący nieznacznie uniósł brew, ale poprowa­ dził hrabinę po schodach i poprosił ją, aby usiadła w małym, słonecznym salonie. W pokoju znajdowały się eleganckie francuskie antyki, ściany pokrywały żakardowe tapety, a za­ słony z żółtego szantungu opadały na puszysty dy­ wan. Pomimo zdenerwowania lady Bessett uznała, że salon jest przytulny i zwróciła uwagę na jego ko­ lorystykę. Jutro, o ile przeżyje to spotkanie, miała kupić dom. Swój pierwszy dom - nie dom jej męża czy ojca ani pasierba. Jej. A wtedy ona także bę­ dzie miała żółty salonik. Sama o wszystkim zdecy­ duje. Oznajmi to jutro budowniczym. Kilka chwil później do pokoju weszła wysoka brunetka. Wyglądała na Francuzkę, ale była może zbyt elegancko ubrana jak na guwernantkę. Nie zachowywała się służalczo, a wyraz jej twarzy zdra­ dzał zaciekawienie podszyte rozbawieniem. Nie zdążywszy pomyśleć, lady Bessett zerwała się z ka­ napy i przebiegła przez pokój. - Mademoiselle de Severs? - wyszeptała, chwy­ tając kobietę za rękę. Usta kobiety drgnęły. -Tak, ale... - Chciałabym panią zatrudnić - przerwała jej la­ dy Bessett. - Natychmiast. Proszę tylko podać swo­ ją cenę. Mademoiselle de Severs cofnęła się. - Och, obawiam się, że jest pani w błędzie. - Nie, jestem zdesperowana. - Lady Bessett mocniej uścisnęła dłoń kobiety. - Mam list poleca­ jący. Od hrabiny von Hodenberg z Passau. Wszyst­ ko mi powiedziała. O pani pracy. O pani wiedeń­ skim wykształceniu. Mój syn... jest bardzo chory. Muszę panią zatrudnić, mademoiselle de Severs. 15

Muszę. Nie wiem, do kogo innego mogłabym się zwrócić. Kobieta uścisnęła serdecznie dłoń hrabiny. - Przykro mi - powiedziała z lekkim francuskim akcentem. - Hrabina ma błędne informacje. Praw­ dę powiedziawszy, nie rozmawiałam z nią od po­ nad dziesięciu lat. - Wspominała o tym - odparła lady Bessett. - Skąd ją pani zna? - Przez większą część swojego małżeństwa mieszkałam za granicą. Nasi mężowie pasjonowali się historią starożytną. Pierwszy raz spotkaliśmy się chyba w Atenach. - To miło, że wciąż mnie pamięta. Lady Bessett uśmiechnęła się nieznacznie. - Wiedziała tylko, że pojechała pani do Londynu pracować dla rodziny o nazwisku Rutledge, która miała małą, poważnie chorą córeczkę. Nie było ła­ two odnaleźć tych ludzi. A Londyn - cóż, to wielkie miasto, prawda? Wcześniej byłam tutaj tylko raz. Panna de Severs ruszyła w stronę dwóch foteli sto­ jących przy kominku, w którym, z racji tego, iż było ciepłe wiosenne popołudnie, nie zostało napalone. - Proszę, lady Bessett, niech pani usiądzie - za­ proponowała. - Spróbuję wyjaśnić swoją sytuację tutaj. Lady Bessett zaczęła tracić nadzieję. - Pani... pani nie może nam pomóc? - Jeszcze nie mogę tego stwierdzić - odparła gu­ wernantka. - Na pewno spróbuję. A teraz dziecko - w jakim jest wieku i co mu dolega? Lady Bessett zdusiła szloch. - Geoffrey ma dwanaście lat - odparła. -I on... on ma... on wyobraża sobie różne rzeczy, made­ moiselle. Dziwne, przerażające. I wygaduje rzeczy, 16

które nie mają żadnego sensu, i nie umie tego wy­ tłumaczyć. Czasami dopada go melancholia. Jest bardzo smutnym dzieckiem. Panna de Severs powoli kiwała głową. - Jaką formę mają te wyobrażenia? Snów? Ha­ lucynacji? Czy dziecko słyszy jakieś glosy? - Chyba snów - wyszeptała. - Ale snów na jawie, jeśli to ma jakiś sens. Ja - ja nie jestem całkiem pewna. Geoffrey już ze mną o tym nie rozmawia. Stał się bardzo skryty. - Czy nadal ma przywidzenia? - spytała guwer­ nantka. - Dzieci często wyrastają z takich rzeczy. Lady Bessett potrząsnęła głową. - Jest coraz gorzej - wyznała. - Widzę, że się za­ martwia. Radziłam się lekarza i frenologa na Har­ ley Street. Powiedzieli - och, Boże - że on może mieć zaburzenia psychiczne. Że w końcu może stracić kontakt z rzeczywistością i trzeba będzie go kontrolować. Albo... albo odizolować. - Och, cóż za bzdury! - odezwała się guwernant­ ka, przewracając oczami. - Przydałoby się odizolo­ wać niektórych lekarzy z Harley Street - nie wspo­ mnę o tym, co zrobiłabym frenologowi. - Pani im nie wierzy? - Och, prawie nigdy - powiedziała pogodnie ko­ bieta. - A na pewno nie w tym wypadku. Dwuna­ stoletnie dziecko nie jest jeszcze całkowicie ukształtowane ani fizycznie, ani psychicznie, żeby móc postawić na jego temat tak dramatyczną dia­ gnozę. A jeśli ma jakieś dziwne guzy na głowie, to pewnie nabił je sobie podczas zabawy. Może pani syn ma po prostu wrażliwą, artystyczną duszę? Lady Bessett potrząsnęła głową. - To nie to - odparła z przekonaniem. - Chociaż rzeczywiście ma talent. Jest również uzdolniony 17

matematycznie i naukowo. Tym bardziej te... te czary wydają się wbrew jego naturze. - Więc nie jest dzieckiem bujającym w obło­ kach? - Absolutnie. - Poza tym funkcjonuje normalnie? Uczy się? Jest świadomy? - Nauczyciel mówi, że jest błyskotliwy. - Czy w dzieciństwie spotkała go jakaś trauma? Lady Bessett zawahała się. - Nie, nie... nie trauma. Guwernantka otworzyła usta, żeby coś powie­ dzieć. Ale właśnie wtedy do salonu weszła ślicz­ na dziewczyna o blond włosach w modnej sukni wieczorowej. - Mamo, skończone! - zawołała, patrząc przez ramię na tył sukni. - Jak sądzisz? Czy obszycie jest w porządku? Czy nie wygląda zbyt... - Kochanie, mamy gościa - skarciła ją guwer­ nantka, która najwyraźniej wcale nie była tu gu­ wernantką. - To lady Bessett. Lady Bessett, moja pasierbica, lady Ariane Rutledge. Dziewczyna zarumieniła się po czubek głowy. - Proszę o wybaczenie, ma'am! - Dygnęła i od razu się oddaliła. - A niech to! - mruknęła lady Bessett, czując, jak płoną jej policzki. - Kto to, to znaczy, czy to była... ? - Chora córeczka lorda Treyherna - odparła go­ spodyni. - Właśnie to próbowałam pani powie­ dzieć, lady Bessett. On i ja jesteśmy małżeństwem. A Ariane, jak mogła się pani przekonać, jest teraz całkiem normalną młodą damą. Mamy jeszcze trójkę dzieci, więc obecnie moja praca ogranicza się wyłącznie do sporadycznych porad udzielanych przyjaciołom i krewnym. 18

- Och. - Lady Bessett opuściła ramiona. - Och, Boże. Więc teraz jest pani lady Treyhern! A ja - cóż, nie wiem, co mam zrobić. Gospodyni pochyliła się ku niej i dotknęła dłoni lady Bessett. - Moja droga, jest pani bardzo młoda - powie­ działa. - Chyba nawet młodsza ode mnie. - Mam trzydzieści lat - szepnęła. - Ale czuję się, jakbym miała dwa razy tyle. - Po czym, ku swemu zażenowaniu, poczuła na policzku łzę. Lady Treyhern podała jej świeżo wykrochmalo- ną chusteczkę. - Trzydzieści lat to nadal niewiele - powiedzia­ ła. - Musi mi pani uwierzyć, że dzieci wyrastają z takich rzeczy. - Tak pani myśli? - Lady Bessett pociągnęła no­ sem. - Chciałabym mieć taką pewność. Geoffrey jest całym moim życiem. Teraz mamy tylko siebie. - Rozumiem - odparła lady Treyhern. - A na jak długo przyjechała pani do Londynu? Lady Bessett spojrzała na nią żałośnie. - Na zawsze - odparła. - Jestem hrabiną wdową, a mój pasierb właśnie niedawno się ożenił. Jutro zamierzam kupić dom w okolicy. - Naprawdę? - Lady Treyhern się uśmiechnęła. - To wspaniale. Lady Bessett wzruszyła ramionami. - Nasz lekarz na wsi uważał, że dla Geoffreya będzie lepiej, jeśli zamieszkamy blisko Londynu. Powiedział, że nie wie, jak pomóc chłopcu. Lady Treyhern poklepała ją pocieszająco po dłoni. - Powinna pani dać sobie czas na zaaklimatyzo­ wanie - poradziła. - A wtedy przyprowadzi pani małego na herbatę. Zaczniemy się poznawać. 19

- Więc pani... pani nam pomoże? - Spróbuję - odparła lady Treyhern. - Jego ob­ jawy są rzeczywiście tajemnicze, ale wcale nie je­ stem pewna, że to jakieś zaburzenie. - Naprawdę? Dzięki Bogu. - Nawet gdyby tak było, moja droga, to w Lon­ dynie jest kilku lekarzy, którzy brali udział w wy­ kładach w Paryżu i Wiedniu - odezwała się gospo­ dyni. - Poczyniono pewne kroki w dziedzinie cho­ rób psychicznych - nazywa się to psychologią. Nie są to niedouczone głupki, lady Bessett. - Choroby psychiczne! - Lady Bessett zadrżała. - Nawet nie mogę o tym myśleć! - Nie sądzę, żeby pani musiała. A teraz napije­ my się kawy, a pani opowie mi wszystko o swoim nowym domu. Gdzie się znajduje? - Niedaleko Chelsea. We wsi Walham Green. Mieszkam w wiejskim domu do czasu, aż mój dom zostanie skończony, a to jeszcze potrwa kilka tygo­ dni. - No to nie będzie pani miała daleko do miasta - odezwała się lady Treyhern, wstając i pociągając za sznurek dzwonka. - Muszę przyznać, że nie znam zbyt wielu osób w Londynie. Ale chętnie przedstawię panią kilku. Lady Bessett ponownie poczuła, że płoną jej po­ liczki. - Obawiam się, że nie miałam okazji udzielać się towarzysko - przyznała. - Właściwie nikogo nie znam. - Cóż, moja droga, teraz zna pani mnie. Proszę mi opowiedzieć o nowym domu. Domyślam się, że będzie miał wszystkie nowoczesne udogodnie­ nia. I zapewne będzie pani kupować mnóstwo no­ wych mebli. Ależ to ekscytujące!

* Rozdział 2 * Lepiej być prawie wisielcem niż nieszczęśliwym w małżeństwie Dzwonnicy w St. George przy Hanover Square kłębili się w portyku. Powóz MacLachlana przyje­ chał w porannej mgle. MacLachlan szorstkim warknięciem rozkazał woźnicy czekać na siebie na placu Three Kings. Wiedział, że w ciągu godzi­ ny ulica się zakorkuje, a on nie miał ochoty tkwić w zatorze. W portyku kościoła jeden z dzwonników rzucił mu zaciekawione spojrzenie. Drugi pocierał od­ cisk na dłoni, jakby przygotowując się do swojego zadania, a inny głośno narzekał na wiosenną wil­ goć. Właśnie wtedy jedne z drzwi otworzyło ramię odziane w szatę liturgiczną. Dzwonnicy kolejno zniknęli we wnętrzu kościoła. Wkrótce ich kroki dało się usłyszeć na schodach wieży. MacLachlan był wdzięczny. Nie widział sensu w ucinaniu pogawędek z ludźmi, których nie znał. Z pewnością nie miał ochoty wchodzić do kościoła, chyba że było to rzeczywiście nieuniknione. Niespo­ kojnie chodził wzdłuż ulicy, podziwiając wspaniałe flamandzkie szkło w oknach kościoła i jego klasycz­ ne kolumny, ale był to podziw chłodny, wyważony. 21

Nigdy nie czuł się swobodnie w pobliżu bastionu an­ gielskich wyższych sfer. Z pewnością nie podejrze­ wał, że przyjdzie tu z powodu ślubu. Ale dzisiaj miały się odbyć zaślubiny jego star­ szego brata. Dzisiaj MacLachlan nie miał wyboru. Obrócił się i znowu przeszedł wzdłuż chodnika. Phipps za mocno zawiązał mu krawat, do diabła. MacLachlan przesunął palcem pod kołnierzykiem, poluzowując go nieco. Ruch na St. George Street był coraz większy. Nie miał ochoty łazić w tę i z powrotem, jak ja­ kieś zwierzę w klatce. Ale nie mógł się zmusić, że­ by wejść do środka. Gwałtownie zawrócił i prze­ szedł niewielkim zacienionym pasażem przylegają­ cym do starego gmachu. To nie był pierwszy raz, gdy zakradał się do kościoła St. George. W środku powietrze było ciężkie, przepełnione zapachem omszałych kamieni i wilgotnej ziemi. Jak w gro­ bowcu ludzkich marzeń i nadziei. Nie powinien był tu przychodzić. Do tego ko­ ścioła. Do tego pasażu. Spojrzał w górę i zobaczył promienie słoneczne przebijające się przez zieleń. Zamknął oczy. Hałas i zgiełk ulicy ucichły. - Pocałuj mnie, Maddie. - Jego głos był ochry­ pły. - Merricku, moja ciotka! - Rozejrzała się wsty­ dliwie i położyła mu dłoń na ramieniu. - Zbeszta mnie, jeśli zostaniemy w tyle za innymi. Położył jej palec na ustach. - Ciii, Maddie - powtórzył. - Nawet nie zauwa­ żyli, że nas nie ma. - Pochylił głowę i delikatnie musnął wargami jej usta. Ale jak to się zawsze dzieje, pocałunek natychmiast stał się płomienny. Przytulił ją mocno, wsunął język głęboko między jej wargi, a ich ręce nerwowo błądziły po ciałach. 22

Kręciło mu się w głowie od jej zapachu. Pod pal­ cami czuł jedwab sukni, jędrne pośladki. Maddie oddychała chrapliwie, ale znalazła w sobie resztki rozsądku, żeby go od siebie odepchnąć. - Merricku, jesteśmy w kościele! Uśmiechnął się do niej. - Rzeczywiście. Ale moje uczucie do ciebie nie jest grzeszne. W oczach Boga jest dobre i czyste. Opuściła rzęsy i odwróciła wzrok, rumieniąc się. Chciał znowu ją pocałować. Chciał ją dotykać w sposób, w jaki mężczyzna może dotykać swoją ko­ bietę. Ale nie miał odwagi ryzykować. Przywarł skronią do jej skroni i poczuł, że rozluźniła ramiona. - Maddie. - Wyszeptał jej imię i przygarnął ją do siebie. - Słucham? - Czy to tutaj pobierają się twoi ludzie z Mayfair? - Ja nie jestem z Mayfair - odparła szeptem. - Niezupełnie. Ale, tak, to tutaj. - A więc poślubię cię tutaj, Maddie - przysiągł pełnym emocji głosem. - Na koniec sezonu, przed tymi wszystkimi wspaniałymi ludźmi, przy­ sięgam na Boga. - A... a czy nam pozwolą, Merricku? Czasami zapominał, jaka była młoda. - Nie mogą nas powstrzymać. Nikt, Maddie, nie może powstrzymać prawdziwej miłości. Usłyszał ciężkie kroki ciotki. - Dobry Boże, tu jesteś! - Przystanęła. Merrick obrócił się, mrużąc oczy przed poran­ nym słońcem. - Jest pół godziny po. - Sir Alasdair MacLa- chlan prawie warknął. - Wchodzisz do środka czy nie? - Tak, za chwilę. 23

- Nie, teraz - odparł pan młody. - Zgodziłeś się na to, Merrick. Nie będzie tak źle. Będziesz tylko stać przy mnie i nikt nie zamierza zrobić ci krzywdy. Merrick zebrał się w sobie. Miał nadzieję, że nikt nie zauważy jego zdenerwowania. - Masz rację, oczywiście - powiedział, wycho­ dząc z cienia. - Przepraszam, myślałem o czymś in­ nym. - Założę się, że myślałeś o tym, co zawsze - warknął jego brat. - O swoich cholernych księ­ gach rachunkowych. Gdy to mówił, wzdłuż portyku przejechało od­ kryte lando, potem gwałtownie skręciło w lewo i podjechało do krawężnika. Korpulentny mężczy­ zna, z jedną dłonią zaciśniętą w pięść, zeskoczył na ziemię i ruszył w stronę braci MacLachlan. - Kto to, u licha? - odezwał się pod nosem Alas- dair. Merrick spokojnie uniósł kapelusz. - Dzień dobry, Chutley. Mężczyzna wyglądał na wściekłego i śmierdział gorzałką. - Można tak powiedzieć! - odparł oskarżyciel- skim tonem. - To czyste zrządzenie losu, że na cie­ bie wpadłem, nieprawdaż? - Nie wiem - powiedział Merrick. - Przedsta­ wiam swojego brata, sir Alas... - Nie trudź się - warknął zażywny jegomość. - Zeszłej nocy odwiedził mnie jeden z twoich zbi­ rów z Threadneedle, MacLachlan. Merrick uniósł brew. - Chodzi ci o jednego z moich prawników z Ci- ty? - Nazywaj ich, jak chcesz - odburknął mężczy­ zna. - Czy ja dobrze zrozumiałem, MacLachlan? 24

Zamierzasz zażądać zwrotu długu? Po tym wszyst­ kim, co ustaliliśmy? Alasdair głośno chrząknął, ale Merrick kontynu­ ował rozmowę. - Zgodziłeś się spłacić dług w kwartalnych ra­ tach, Chutley. - Dobry Boże, człowieku! Jeszcze ciągle mamy maj! - Już niedługo, a pożyczkę wziąłeś drugiego lu­ tego - odparował Merrick. - Termin płatności mi­ nął trzy miesiące od tej daty. - Panowie, czy musimy teraz prowadzić tę dys­ kusję? - syknął Alasdair. - Stoimy przed kościo­ łem, na litość boską. Dwaj mężczyźni nawet na niego nie spojrzeli. - Ale wszyscy wiedzą, że kwartalnie oznacza dwu­ dziestego czwartego czerwca! - zaprotestował Chu­ tley. - Wtedy wypada dzień następnego kwartału! Merrick uniósł brwi. - Czyżby? Przy takim wyliczeniu dostałbym pierwszą ratę w Święto Zwiastowania. Zaczynam podejrzewać, Chutley, że nie przeczytałeś tego, co było napisane drobnym drukiem. Zapewniam cię, termin płatności minął kilka tygodni temu. Chutley stracił pewność siebie. - Ale... ale ja nie mam tych pieniędzy, MacLa- chlan - powiedział cicho. - Chcesz zająć moją ce­ gielnię, do diabła z tobą! O to ci chodzi? Co? - Więc będę przynajmniej miał trochę cegieł za fatygę - zauważył Merrick. - Jeśli muszę zostać właścicielem cegielni, żeby robota była zrobiona, to niech tak będzie. Alasdair dotknął lekko jego ramienia. - Naprawdę, Merricku, to już zakrawa na drob­ nomieszczaństwo. 25

Jego brat na moment obrócił głowę. - Tak, to są interesy - odparł. - Chutley, mój kie­ rownik mówi mi, że spowodowałeś dwutygodniowe opóźnienia na naszych trzech ostatnich przedsię­ wzięciach. Nie mogę budować bez cegieł, człowie­ ku, i nie udzieliłem ci tej pożyczki z dobroci serca. - Oczywiście, bo ty nie masz serca - przerwał mu mężczyzna. - Tak, i lepiej, żebyś o tym pamiętał - poradził mu Merrick. - Pożyczka została udzielona, żeby Chutley Brickworks mogła kupić nowy sprzęt i do­ starczyć mi na czas te cholerne materiały budowla­ ne. Potrzebuję cegieł, Chutley, a ty masz ich cały dziedziniec. Wiem, bo widziałem je wczoraj. Twarz Chutleya stała się purpurowa. - Ale ten zapas jest obiecany Fortnoyowi! - Więc to odwołaj, do cholery! - powiedział Mer­ rick. - Czy Fortnoy pożyczył ci dziesięć tysięcy fun­ tów? Nie, nie sądzę. Do widzenia, Chutley. Spodzie­ wam się tuzina wozów z cegłami w Walham Green przed zmierzchem, a reszty do końca tygodnia. Mężczyzna trząsł się z wściekłości i wyglądał, jakby za chwilę miał paść trupem na chodnik. Nie mówiąc ani słowa więcej, obrócił się na pięcie i wrócił do swojego landa. - Och, dzięki, Merrick - odezwał się chłodno je­ go brat. - Dzięki, że uczyniłeś ten dzień tak wyjąt­ kowym. Merrick odwrócił się i spojrzał na Alasdaira obojętnie. Gwałtownie się ocknął i przypomniał sobie, gdzie jest. Niewielka grupka gości ślubnych, odwracających oczy i szepczących coś między sobą, zebrała się na drugim końcu portyku. Natychmiast uświadomił sobie, że pewnie słyszeli kłótnię - na­ wet jeśli nie słowa, to z pewnością jej ton. 26

Poczuł, że teraz on oblewa się rumieńcem. Brat pana młodego miażdżący jakiegoś ograniczonego kupca w portyku kościoła St. George - tak, tego właśnie potrzebowała jego reputacja. W normal­ nych okolicznościach miałby to gdzieś. Ale jego brat czekał prawie trzydzieści siedem długich lat, zanim postanowił stanąć na ślubnym kobiercu i był z tego powodu niezmiernie szczęśliwy. Alasdair poznał kobietę swoich marzeń. I, w przeciwień­ stwie do marzeń Merricka, wyglądało na to, że ma­ rzenia Alasdaira się spełniały. Jakimś cudem odzyskał trzeźwość umysłu i ob­ jął brata ramieniem. Często zazdrościł Alasda- irowi jego uroku i urody, ale nigdy nie życzył mu źle. - Przepraszam, Alasdair - powiedział cicho. - To jest wyjątkowy dzień. Chodźmy do środka i uczyńmy z Esmee członka rodziny. Jak z większością obowiązków, których się nie znosi, te nie były wiele warte. Ceremonia się skoń­ czyła i obowiązki Merricka zostały zakończone - tak przynajmniej sądził. Tłum wysypał się z ko­ ścioła na dziedziniec, gdzie rozbrzmiewało głośne bicie dzwonów. Wśród hałasu, który odbijał się o wysokie mury Mayfair, weselnicy ruszyli w stro­ nę Grosvenor Square, gdzie miało odbyć się wesel­ ne śniadanie w domu lady Tatton, jednej z najważ­ niejszych dam w towarzystwie - a teraz, ciotki Alasdaira przez małżeństwo. W kościele podeszła do niego Esmee. Wygląda­ ła promiennie. - Podasz mi ramię, Merricku? - spytała. - Teraz jesteś moim bratem. Oczywiście zaoferował jej swoje ramię. Alasdair przyjmował gratulacje od grupki podejrzanych 27

przyjaciół. Stał obok Esmee, ściskając ich dłonie z wyrazem zadziwienia na twarzy, tak częstym u mężczyzn, którzy właśnie się ożenili. - Mam nadzieję, że zostaniesz przez chwilę w domu ciotki? - spytała Esmee. Merrick się zawahał. - Nie zamierzałem - wyznał. - Wybaczysz mi? - Nie - odparła krótko. - Gdzie jest twój po­ wóz? Dlaczego musisz jechać? - Pod Trzema Królami - odparł. - A dziś po po­ łudniu mam spotkanie z architektami. Moi ludzie będą na mnie czekać. - Do popołudnia jeszcze daleko - powiedziała Esmee. - A skoro idziesz do Trzech Króli, to mo­ żesz przejść kilka metrów dalej, Merricku, i przy­ najmniej wznieść z nami toast. Nie prosiła o wiele. - Jesteś jedynym krewnym Alasdaira w Londy­ nie - powiedziała z wyrzutem. - Towarzystwo oczekuje, że będziesz obecny. Merrick nie bardzo przejmował się oczekiwania­ mi towarzystwa. Towarzystwo nic nie zrobiło dla niego i bardzo niewiele dla jego brata. Niezbyt po- sażny szkocki baronet nie miał wielkiego znacze­ nia tutaj, na południu, a jego młodszy brat miał jeszcze mniejsze znaczenie - zwłaszcza jeśli odwa­ żył się pracować na życie. Alasdair spotkał Esmee i zakochał się w niej przez czysty przypadek i ku niezadowoleniu jej ciotki. „Nikt, Maddie, nie może powstrzymać prawdzi­ wej miłości". Cóż. Przynajmniej w tym wypadku Merrick miał rację. Alasdair i Esmee szczerze się kochali. Nikt nie był w stanie zniechęcić ich do małżeństwa. Merrick był coraz bardziej pewny, że ten związek 28