dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony80 063
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 226

Carlyle Liz Rodzina Armstrongów t. 1 Zdradzieckie serce

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz Rodzina Armstrongów t. 1 Zdradzieckie serce.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Carlyle Liz Romans, Lit. obyczajowa
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 469 stron)

0 Liz Carlyle ZDRADZIECKIE SERCE Tytuł oryginału: My False Heart

1 Prolog Dwa niewiniątka nie znające zła i nie wierzące, że inni je znają* William Szekspir Lord Elliot Armstrong zwinnie wyskoczył z czarnego błyszczącego powozu, zanim ten zatrzymał się przed domem jego przyszłego wuja przy Marverton Square. Kiedy woźnica Elliota zatrzymał cztery siwki, upudrowany służący zeskoczył, żeby zamknąć drzwi powozu, które młody arystokrata pozostawił otwarte. Biegnąc po schodach, Elliot myślał jednak wyłącznie o swojej przyszłej żonie. Musiał ją zobaczyć. Chociaż przez chwilę. Od trzech dni był oficjalnym narzeczonym siostrzenicy lorda Howella. Miał więc prawo odwiedzić swoją ukochaną Cicely nawet o tak niestosownej porze. Kiedy służalczy odźwierny Howella wpuścił go do środka, Elliot przeszedł do znanego już porannego salonu, w którym przez cały tydzień tak namiętnie adorował swoją zielonooką piękność. *William Szekspir, Zimowa opowieść, tłum. Włodzimierz Lewik. - Muszę natychmiast zobaczyć się z panną Forsythe, Cobb - zażądał Elliot, rzucając służącemu kapelusz i rękawiczki. - Panna Forsythe jest, eee... w ogrodzie z... z gościem, panie - odparł zmieszany służący, prowadząc Elliota ku wytartej kanapie. - Zechce pan chwilę odpocząć? - Elliot nie chciał odpocząć, ponieważ czekała go niespodziewana i męcząca podróż. Zamiast tego zaczął przechadzać się po postrzępionym dywanie, wzdłuż drzwi balkonowych, prowadzących na kamienny taras. Jego niechęć do podróży na północ mogło rozwiać jedynie RS

2 ostatnie spojrzenie na Cicely. Nagle kątem oka dostrzegł kawałek różowego jedwabiu i wyjrzał przez okno. Widok, który ukazał się jego oczom, sprawił, że krew uderzyła mu do głowy. Godfrey Moore! Co ten drań zamierza? Nie ma wstydu? Czyżby nie słyszał? Cicely dokonała wyboru, niech go szlag! Ale Moore najwyraźniej nie chciał z godnością przyjąć porażki i Elliot z przerażeniem obserwował, jak mężczyzna dotyka Cicely, niemal uwodzi- cielsko głaszcząc ją po policzku. - Howell! - ryknął Elliot przez ramię, nie odrywając wzroku od płomiennej sceny rozgrywającej się na ogrodowej ławce. Cholera jasna! Teraz Moore mocno trzymał ją za nadgarstek. Tak głośno huczało mu w głowie, że nie był w stanie logicznie myśleć. Instynktownie sięgnął dłonią po niewielki sztylet, który miał ukryty w skarpetce, ale bezradnie złapał za cholewę buta. Przeklęte londyńskie maniery. Syknął, szarpiąc za klamkę. W jego rodzinnych górach Szkocji, nawet obecnie, w 1809 roku, uzurpator taki jak Moore mógł się spodziewać, że dostanie nożem pod żebra za tak bezczelne zachowanie, i Elliot zamierzał dopilnować, aby tak właśnie się stało. Nie rozbił szyby wyłącznie dlatego, że usłyszał czyjeś ciężkie kroki w salonie. - Och, dzień dobry, łaskawy panie! - Rozległ się przymilny głos barona. - Przyszedłeś odwiedzić moją uroczą siostrzenicę? Wciąż ściskając mosiężną klamkę tak mocno, że pobielały mu kłykcie, Elliot gwałtownie zwrócił głowę w stronę tarasu. - Do diabła, Howell, moja przyszła żona jest napastowana pod twoim dachem, a ty masz czelność witać się ze mną jakby nigdy nic? - Z rozdziawionymi ustami Howell wyjrzał przez okno i jednocześnie z wprawą kopnął i szarpnął oporne drzwi, które otworzyły się ze zgrzytem. Klnąc na czym świat stoi, krzepki baron rzucił się przed siebie, aby poderwać z ławki RS

3 zaczerwienionego, jąkającego się zalotnika siostrzenicy. Po czym zręcznie popchnął Moore'a przez pokój, a następnie do holu. Elliot jednak nie zwracał już na nich uwagi, bo Cicely szła ku niemu przez taras z wyciągniętą na powitanie ręką. Podszedł do niej i ujął delikatną dłoń. - Och, najdroższy! - wydusiła z siebie, a na jej pobladłej twarzy pojawił się uroczy, choć wymuszony uśmiech. - Cóż za niespodzianka! Wuj i ja spodziewaliśmy się ciebie dopiero po południu... Za nimi rozległo się chrząknięcie barona, którego nalana twarz poczerwieniała od hamowanego zdenerwowania. Już sam, wszedł ponownie do salonu ze szpicrutą i kapeluszem w dłoni. - Cicely, Elliocie. - Skłonił głowę, jakby nie stało się nic niestosownego. - Niestety, muszę wyjść. Lady Howell pojechała do swojego ojca i wróci dopiero jutro, ale nie widzę powodu, dla którego wy dwoje... hm, przecież zaręczeni, nie mielibyście spędzić godziny czy dwóch sam na sam. - Och, dziękuję, kochany wuju! - odparta słodkim głosem Cicely, kiedy Howell odwrócił się, by wyjść z pokoju. Gdy Cicely pociągnęła Elliota na stojącą nieopodal kanapę, całkowicie zapomniał o swoim ponurym nastroju. Co więcej, zapomniał zapytać Cicely, jak to się stało, że znalazła się sam na sam z Godfreyem Moore'em na tarasie. I zapomniał, że nie powinien siedzieć tak blisko swojej narzeczonej. Wszystkie te rozsądne myśli uleciały, gdy Cicely przysunęła się do niego. - Och, Elliocie - szepnęła łagodnie, opuszczając długie, czarne rzęsy. - Odliczałam minuty do naszego kolejnego spotkania. Każda chwila bez cie- bie jest prawdziwą torturą. Ja... wybacz mi, ale to jest po prostu nie do zniesienia! RS

4 Elliot patrzył na łzę połyskującą w kąciku jej zielonego oka. - Och, Cicely, nie płacz. Czuję tak samo, ale musimy... - Nie, Elliocie! - Położyła sobie dłoń na szyi. - Nie mów „ale musimy"! Nie zniosę tego. Ale musimy poczekać! Ale musimy być dyskretni! Ale musimy myśleć o tym, co powiedzą inni! Och, mój kochany, mam dosyć tego, co musimy i powinniśmy! Kiedy możemy się pobrać? Błagam, powiedz, że wkrótce! Cicely chwyciła mocno jego olbrzymią, kościstą dłoń, i Elliot poczuł się jak niezgrabny goryl bawiący się porcelanową lalką. Wziął głęboki od- dech. - Cicely... Tak mi przykro, że muszę ci to powiedzieć. Matka mnie wezwała. Natychmiast wyruszam do Szkocji. Mój ojciec znowu zaniemógł, i tym razem lekarz nie daje wielkich nadziei. Elliot czekał, aż Cicely wyrazi swoje współczucie, jednak ledwie zauważył, że tak się nie stało. - Natychmiast? - powtórzyła głucho, a cała krew odpłynęła jej z twarzy. - Ale... ale co ze mną? Jak szybko wrócisz? Muszę... muszę wiedzieć, Elliocie! Ale... ale nie możesz mnie tak zostawić. - Głos jej się załamywał z niepokoju. - Och, moja ukochana! Nigdy cię nie opuszczę. Nie będzie mnie tylko dwa miesiące, najwyżej trzy. Obiecuję, Cicely... - Trzy miesiące? - Jej głos był wyjątkowo ostry; niepewnie oblizała nadąsane usta. - Ale to za długo... to znaczy, to bardzo długo. Na pewno umrę... z samotności oczywiście. Elliot zdusił w sobie irytację, upominając się, że Cicely tak by się nie zachowywała, gdyby jej miłość do niego nie była tak płomienna. Czyż nie stał się obiektem jej zainteresowania niemal natychmiast, gdy przed RS

5 miesiącem przybył do miasta? I to pomimo tego, iż był nieśmiały i niewyrobiony, a u jej boku na każdym przyjęciu zbierał się spory tłumek flirciarzy. - Kochanie - odezwał się łagodnie, unosząc palcem jej ostry podbródek. - Co mam zrobić? Mój ojciec umiera i powinienem być przy jego łożu śmierci. Co więcej, zapewne będę musiał zająć się posiadłością Rannoch. Cicely znowu oblizała usta, a na jej twarzy pojawił się zacięty wyraz, który Elliot już nauczył się rozpoznawać. - Dobrze więc, Elliocie - odparła chłodno, wpatrując się przed siebie. - Pobierzmy się natychmiast. Musisz użyć wpływów swojej rodziny, żeby uzyskać jeszcze dziś po południu specjalną licencję. Elliot zamarł. - Dziś po południu? Cicely, oszalałaś? Twój wuj nigdy się na to nie zgodzi! Cicely potrząsnęła głową i uśmiechnęła się krzywo. - Och, Elliocie! Nie masz pojęcia, czego naprawdę chce mój wuj! Howell wydałby mnie za mąż najszybciej, jak to możliwe, a ja wyraźnie mu powiedziałam, że wyjdę tylko za ciebie. Wiem, że życzy nam jak najlepiej. - Nie sądzę, kochanie, abyś miała rację. Poza tym moja matka dostałaby apopleksji! Pomyśl tylko, co ludzie mogliby zacząć o tobie mówić... Cicely prychnęła lekceważąco. - Powiedzieliby, że jesteśmy w sobie beznadziejnie zakochani, i tyle. - Nie, kochanie - odparł z nietypowym dla siebie zdecydowaniem. - Nie zaryzykuję zbrukania twojego imienia. Gdy tylko skończy się moja żałoba, zorganizujemy wspaniały ślub, najwspanialszy, jaki kiedykolwiek RS

6 zorganizowano w St. George! Świat musi wiedzieć, że będziesz traktowana z największym szacunkiem. - Elliot już wcześniej zrozumiał, że słowo „szacunek" ma wielkie znaczenie dla Cicely, a ponadto zauważył, że w pewnych kręgach jego ukochana traktowana jest chłodno, co nie bardzo rozumiał. Młode serce Elliota wypełniło ciepło na wspomnienie słodkiego uśmiechu Cicely i tego, jak chwyciła go za rękę, kiedy powiedział jej, iż jako markiza Rannoch będzie mogła patrzeć z góry na wszystkie stare wiedźmy z Almack, które dotychczas jej nie zapraszały. Co więcej, będzie mogła się odgryźć całej londyńskiej śmietance, jeśli będzie chciała. Elliot żywił nadzieję, że tak, bo miał szczerze dość pompy i angielskiej arogancji, którą musiał znosić w ciągu tych kilku tygodni spędzonych w mieście. Cicely uśmiechnęła się słabo i uniosła jego dłoń do swoich pełnych, lekko rozchylonych ust. - Tak, oczywiście, masz rację, kochany - odparła chrapliwym głosem. Ucałowała jego dłoń, po czym zaskoczyła go, biorąc do ust jego palec i uwodzicielsko spuszczając rzęsy. Potem bardzo, bardzo powoli puściła jego palec i przycisnęła sobie jego dłoń do piersi. Drugą ręką zaczęła ciągnąć w dół głęboko wycięty gorset sukni, aż w końcu ukazała się piękna krągłość jej piersi. Miał je tuż pod swoimi palcami. Elliot wciągnął powietrze i zacisnął mocno powieki. Nigdy w życiu nie widział, żeby dama robiła coś podobnego. Dziwki, tak, ale w krótkim życiu Elliota pojawiło się ich zaledwie kilka. Ayr było wyjątkowo nudnym miastem. Poza tym kostyczny i bardzo religijny ojciec Elliota nie akceptował takiej rozpusty. RS

7 - Och, dotknij mnie, Elliocie - szepnęła niewyraźnie, pocierając jego palcami swój twardniejący sutek. - Tak się wstydzę, ale po prostu nie mogę wytrzymać... Elliot powoli otworzył oczy i niemal bezwiednie zaczął pieścić piersi Cicely. Miał wrażenie, jakby jego ręka należała do kogoś innego, jakiegoś libertyna. Poczuł skurcz w kroczu, jego oddech stał się szybszy i nagle stracił całą pewność siebie. Ale zaraz poczuł się trochę pewniej, kiedy Cicely odchyliła głowę i nieznacznie otworzyła z rozkoszy usta. Jej oczy pociemniały i teraz przypominały błyszczące szparki, jak oczy głaskanego kota. Ach, tak! Kochała go. I pożądała. Będzie idealną żoną. -Och, tak, Elliocie... Proszę, proszę nie prze-stawaj, - Cicely wsunęła mu całą pierś w dłonie. - Dotknij mnie. Och, tak, tutaj. I tutaj... Elliot nie powstrzymał się, chociaż wiedział, że jako dżentelmen powinien to zrobić. Dotykał jej. Tu i tam. Jak o to prosiła. Przecież byli zaręczeni. Za kilka miesięcy Cicely zostanie jego żoną. Miał więc wszelkie prawo, by jej dotykać, nieprawdaż? Pragnęła go. Tak namiętnie go kochała. To było dla Elliota oczywiste. Cicely powoli uniosła głowę i jeszcze bardziej zmrużyła zielone oczy. - Ach, Elliocie, proszę! Nie ma mojego wuja i ciotki. Chodź ze mną na górę. Nikt się nie dowie. Ja... - Zatrzepotała wstydliwie rzęsami. - Po prostu muszę cię mieć. Nie mogę czekać. - Kiedy Elliot zamilkł, całkowicie zaskoczony, Cicely wsunęła swą delikatną dłoń pod jego kamizelkę, potem przesunęła ją niżej, aż Elliot wciągnął gwałtownie powietrze. Jedną ręką pieszcząc swoje piersi, drugą zaczęła pocierać jego nabrzmiały członek, aż Elliot poczuł, że nie wytrzyma dłużej i okryje się RS

8 hańbą na obitej brokatem kanapie barona. Wtedy gdzieś w głębi domu rozległ się głos służącego, przywracając Elliota do rzeczywistości. Jego prezbiteriańskie wychowanie rozpaczliwie walczyło z lubieżnym popędem, i w końcu go stłamsiło. Odsunął się od Cicely i delikatnie podciągnął do góry jej gorset. - Cicely, moja kochana - wyszeptał chrapliwie - nie mogę posiąść cię bez ślubu. Jesteś zbyt wyjątkowa. Zbyt cenna. Cicely sztywno oparła się o kanapę, skrzyżowała ramiona, potrząsnęła kruczoczarnymi lokami i ściągnęła usta w uroczy grymas. Elliot, jak zwykle, był całkowicie oczarowany. Delikatnie się pochylił, żeby ucałować jej zadarty nosek. - Niebawem, najdroższa, niebawem - obiecał, chcąc dodać jej otuchy. Jednak nagle, ku zaskoczeniu Elliota, zielone oczy Cicely wypełniły się łzami i dziewczyna szczerze się rozpłakała. * * * Osiemnastoletnia Evangeline Stone zmęczona oparła się o reling, wzdychając z irytacją, gdy ich płynący na zachód ostendzki szkuner wpływał do Dover, jednego ze starych Pięciu Portów, dokładnie w tej samej chwili, gdy dotarł tam popołudniowy statek pocztowy. Pech chciał, że zatłoczony statek pomimo spóźnienia trafił na przypływ i wyprzedził o włos ich wynajętą łódź. Na nabrzeżu zaroiło się od dokerów czekających na statek. Droga dojazdowa do portu wypełniona była różnego rodzaju pojazdami, od wytwornych powozów do prostych wozów farmerskich. Chociaż na kontynencie trwała wojna, biznes wciąż się kręcił. Stojąca obok niej na pokładzie mała Nicolette zaczęła jęczeć, ze zniecierpliwieniem przestępując z nogi na nogę. Exodus z okupowanej Flandrii okazał się kosztowny i okropny, a dzieci były już bardzo zmęczone. RS

9 Nicolette uporczywie zaczęła szarpać starszą siostrę za chłodną i pozornie pozbawioną krwi rękę, którą ściskała mocno swoją brudną rączką przez ostatnie dwie godziny albo dłużej. - Evie - jęknęła żałośnie dziewczynka. - Muszę iść! Stojący obok Evangeline, zafrasowany ojciec nie odezwał się słowem. Wiatr rozwiewał na wszystkie strony jego gęste, zawsze trochę za długie włosy. Brązowe loki stały się siwe niemal w ciągu nocy. Tylko wtedy, gdy Maxwell Stone podnosił wyblakłe niebieskie oczy, by zerknąć na strzelisty zamek Dover, można było przypuszczać, że jednak nie całkiem odciął się od rzeczywistości. Evangeline odetchnęła głęboko, wyprostowała ramiona i pomodliła się w duchu o siłę, ale właśnie w tym momencie mały Michael postanowił wrzaskiem wyrazić swoje niezadowolenie z powodu przedłużającej się podróży i - bez wątpienia - chłodnej morskiej bryzy. - De pis en pis - mruknęła jego francuska opiekunka, przekładając sobie pulchne dziecko na drugie biodro. Wierzchem bladej dłoni otarła spocone brwi. - Ca va sans Dire, Marcelle. Rzeczywiście, z deszczu pod rynnę - odparła Evangeline z całym spokojem, na jaki potrafiła się zdobyć. - Ta cała podróż była koszmarem, ale możemy jedynie przeć do przodu. - Ze współczuciem zwróciła się do cierpiącej na chorobę morską opiekunki i wyciągnęła ręce do krzyczącego niemowlęcia. - Zejdź pod pokład, Marcelle. Nie czujesz się dobrze. Zabierz ze sobą Nicolette. Niestety minie jeszcze trochę czasu, zanim będziemy mogli zejść na ląd. Na te słowa Nicolette zaczęła pociągać nosem. - Nie, Evie! Nie chcę schodzić! Chcę wrócić do domu! Chcę do mamy! I chcę, żeby wrócili Mellie i Harry! - Płacz małej dziewczynki przeszedł w RS

10 lament, gdy próbowała przytulić się do obojętnego ojca. - Proszę, tato, proszę... wracajmy do Flandrii! Nie podoba mi się tutaj. Już mi się nie podoba. Maxwell Stone ledwie na nią spojrzał. - Cii, cii, ma petite - szepnęła opiekunka, klękając przy tym, żeby odgarnąć jasne włosy z czoła Nicolette. Delikatnie wzięła dziewczynkę za rękę i zaczęła sprowadzać ją na dół. - Spodoba ci się w Anglii. Po prostu czujemy się... depayse. Oui, po prostu tęsknimy za domem. Niebawem odwiedzi nas Winnie z kuzynami, a wtedy Essex wyda się wam miłym miejscem. - Skąd wiesz? - mruknęła Nicolette, przyglądając się podejrzliwie opiekunce. - Ty także nie jesteś Angielką! I to jest daleko, więc nigdy tu nie byłaś! Evangeline obejrzała się, żeby popatrzeć, jak smutna dziewczynka odchodzi. W duchu musiała przyznać, że ostatnia uwaga dziecka była bardzo trafna. Skąd mogli wiedzieć? Nie byli Anglikami? Czy Anglia okaże się miłym miejscem? Zakołysała marudzącym niemowlakiem, którego trzymała w zgięciu ramienia. Dobry Boże, teraz na niej spoczywała odpowiedzialność za trójkę ludzi, których tak bardzo kochała. Evangeline obiecała matce na łożu śmierci, że będzie się nimi opiekować. Nicolette, tata i Michael. Wydawało się, że pogrążony w rozpaczy ojciec nie potrzebuje żadnej pomocy, ale Michael potrzebował jej desperacko. Tak, będzie potrzebował jej najbardziej, uświadomiła sobie, i pogłaskała go delikatnie pod brodą. Maleńki braciszek odpowiedział bezzębnym uśmiechem i powoli zaczął się uspokajać. RS

11 Westchnąwszy ciężko, Evangeline ponownie zwróciła się w stronę brzegu Kentu. Jej dłoń drżała nieznacznie, gdy przygładzała rozwiane na wietrze kosmyki włosów. Czy słusznie wybrała dla swojej rodziny? Czy słusznie? RS

12 Rozdział 1 Rozświetlcie drogę zagubionym i samotnym wędrowcom... John Milton Londyn, maj 1819 Chluśnięcie lodowato zimnym szampanem prosto w twarz gwałtownie otrzeźwiło markiza Rannocha. Dorodna brunetka zerwała się z wrzaskiem z jego kolan, bezskutecznie usiłując zetrzeć z różowej jedwabnej sukni krople szampana. W słabo oświetlonym pokoju na zapleczu Teatru Królewskiego Antoinette Fontaine stała przed modnie odzianym tłumem i zataczając się, uniosła swój pusty kieliszek w ironicznym toaście skierowanym do ciemnego, opryskliwego mężczyzny, rozwalonego przed nią w aroganckiej pozie. Rude kosmyki wysunęły się z misternie upiętej fryzury aktorki, a po jej twarzy płynęły czarne od tuszu łzy. - Rozum z miłością rzadko chodzą w parze w dzisiejszych czasach* - zacytowała, z trudem wyrzucając z siebie słowa, i podeszła do niego nie- pewnym krokiem. Z tyłu kilka osób zachichotało dyskretnie. Wszyscy wyciągali szyje i rzucali pytające spojrzenia, chcąc się dowiedzieć, co się stało. - Ty żałosna dziwko! - wrzasnęła brunetka, wciąż usiłująca wyczyścić zniszczoną suknię. - Zobacz, co zrobiłaś z moją najlepszą suknią! - Zamknij się, Lily - warknął Rannoch, unosząc swoje olbrzymie ciało z krzesła. - Mogę kupić ci tuzin takich sukien. - Kiwnął palcem na zataczają- cą się kobietę, która teraz z nadąsaną miną zatrzymała się pośrodku pokoju. - Do twojej garderoby, Antoinette. Natychmiast! RS

13 - Lepiej, mój panie, żebym spłonęła w piekle - warknęła pijana kobieta między jednym a drugim chlipnięciem. - Skończyłam z tobą, Elliot, ty wredny dra... draniu. - Żeby dobitnie wyrazić swój osąd, rzuciła kieliszkiem w jego głowę. Najwyraźniej alkohol nie pozbawił jej zbytnio zdolności tra- fiania do celu. Kieliszek rozbił się o ścianę tuż nad głową Rannocha. Natychmiast zapominając o zniszczonej sukni, brunetka znowu krzyknęła i rzuciła się do ucieczki. Rannoch nie zwracał na nią uwagi. Łatwo przyszło, łatwo poszło - to było jego motto. Znalezienie kolejnej dziwki nie stanowiło problemu, albo w tym przypadku kolejnej kochanki. Elliot Robert Armstrong, piąty markiz Rannoch, niemalże potykał się o nie gdziekolwiek się pojawiał. Czasami go to męczyło. Wzruszywszy obojętnie ramionami na widok uciekającej Lilly, zwrócił się ponownie do swojej obecnej kochanki. - Ty, Antoinette - ostrzegł ją słodkim tonem - nie skończysz ze mną, dopóki ja nie skończę z tobą. - Pieprz się, ty bezduszna świnio - warknęła Antoinette i zmrużyła oczy w błyszczące szparki. Z obrzydzeniem dotknęła ręką ciężkiego naszyjnika z dwunastoma krwistoczerwonymi rubinami,zdobiącego jej śnieżnobiałą szyję, jakby chciała go zerwać. - Och, radzę ci, żebyś zachowała to małe świecidełko, kochanie - szepnął Rannoch. - Wkrótce może ci się bardzo przydać. Puściwszy naszyjnik, Antoinette uniosła zadbaną dłoń, usiłując wskazać palcem markiza. - Ha! Poradzę sobie bez ciebie, Elliocie - zadrwiła, wyrzucając z siebie słowa zabarwione pijaną odwagą i bólem. - Wielu mężczyzn będzie... Z radością mnie przyjmie. I lepiej się spisze, jeśli wiesz, co mam na myśli. - Zatoczyła się i podciągnęła gorset sukni. RS

14 Rannoch usłyszał w tłumie zduszone śmiechy i ogarnęła go wściekłość. Pohamował się, objął ją mocno wpół i przyciągnął do siebie. - Więc weź ich sobie, Antoinette - szepnął groźnie - nawet wszystkich naraz, jeśli chcesz. Nie obchodzi mnie to. Nagle z cienia wyłonił się muskularny, elegancko ubrany dżentelmen. Zastanawiając się, kto miał czelność przerywać ich kłótnię, Rannoch podniósł oczy, żeby wzrokiem posłać mężczyznę tam, skąd przyszedł. Major Matthew Winthrop. Nie można było pomylić jego ciemnych włosów i wojskowej postawy. Rannoch nieznacznie się rozluźnił. - Rannoch - odezwał się Winthrop łagodnie - wygląda na to, że panna Fontaine jest dziś trochę wzburzona. Pozwolisz, że odprowadzę ją do domu? Sądzę, że tak będzie najlepiej. Elliot potaknął sztywno i odsunął się od Antoinette. - Jesteś bardzo uprzejmy, Winthrop. Będę wdzięczny. A jeśli chodzi o ciebie, Antoinette - zniżył głos - będę jutro czekał na ciebie o piątej i wtedy raz na zawsze załatwimy tę przykrą sytuację. Czekaj na mnie. Wyrażam się jasno, kobieto? Antoinette rzuciła mu pełne pijanej wściekłości spojrzenie, gdy Winthrop obrócił ją i poprowadził w stronę drzwi. Z dojmującym uczuciem smutku i goryczy, do którego nigdy by się nie przyznał, Elliot przyglądał się im chłodno, przysłuchując się cichnącym śmiechom i szeptom. Nadszedł czas, uświadomił sobie, podnosząc szklankę whisky ze stolika. Czas, żeby dokonać w życiu drastycznej zmiany. Na pewno czas na nową kochankę, bo Antoinette zaczęła sprawiać więcej kłopotów niż przyjemności. Niestety myśl o kolejnej Antoinette nie poprawiła jego ponurego nastroju. RS

15 * * * Cztery dni później kiedy przed południem markiz wyruszał z Londynu, niebo było szare i ponure. Ktoś rozsądny zapewne zwróciłby uwagę na czarne chmury pędzące po niebie i padający od dwóch dni deszcz. Prawdę mówiąc, Elliot je zauważył, ale był tak wściekły, że się nimi nie przejął. Nieposłuszna, łatwo wpadająca w gniew kochanka świadomie zignorowała jego polecenia, co doprowadziło go do ślepej furii. Elliot uderzył szpicrutą o cholewę buta. Dwudziestomilowa przejażdżka w deszczu mogła, uznał cierpko, ostudzić jego ochotę, by zadusić pannę Antoinette Fontaine, która była - co wcale go nie zdziwiło - zwykłą napuszoną wiejską dziewuchą. Annie Tanner, córka właściciela gospody w Wrotham Ford, w Essex. W każdym razie kasztan był porządnym koniem, nie najbardziej ognistym, ale dobrym i solidnym,idealnym na długie, mokre wyprawy. Elliot był pewien, że bez trudu wróci do miasta przed zmierzchem. Włożywszy dłoń do kieszeni szynela, upewnił się, że rubinowa bransoletka bezpiecznie tam spoczywa. Kiedy dotknął atłasowego pudełka, przypomniała mu się skóra Antoinette. Ta dziwka! Nie powinien jej niczego dawać po tym, jak się zachowała. Jak ta kobieta śmiała publicznie go prowokować! A teraz nie przyjmować listów od niego, a nawet nie otworzyć drzwi posłańcowi! Przecież w sensie prawnym te drzwi należały do niego. Rannoch zapłacił za nie, i niemal za wszystko, co znajdowało się w środku. Elliot uznał, że powinien był wyważyć drzwi. Ale Antoinette nie było w środku. Teraz to wiedział. Nie widziano jej w mieście od trzech dni i nie pojawiła się na dwóch próbach w Teatrze Królewskim. Bez wątpienia podkuliła ogon i uciekła do domu, żeby przeczekać gniew Elliota. Cóż, tym razem ta nadpobudliwa aktorka RS

16 posunęła się za daleko. Tym razem był to koniec, i odnajdzie ją, aby jej to powiedzieć. Zimny wiatr wiał ze wschodu, gdy Elliot w końcu znalazł się na skrzyżowaniu, z którego jedna z dróg prowadziła do Wrotham Ford. Niestety, drogowskaz sąsiedniej drogi został przewrócony, prawdopodobnie przez wypełniony sianem wóz, i teraz smętnie pochylał się tuż nad ziemią. Wokoło leżały rozdmuchane przez wiatr źdźbła siana, niektóre utknęły w żywopłocie, ale większość zebrała się w błotnistych śladach kół i kopyt, które wydawały się tworzyć drogę do Wrotham Ford. Poirytowany Elliot zsiadł z konia. W tym momencie poczuł w biodrze gwałtowny ból od starej rany, która zawsze odzywała się podczas deszczu. Masując pośladek, Elliot pokuśtykał do drogowskazu, leżącego na przeciwległym końcu ohydnej kałuży. Przechodząc przez nią ze zniecierpliwieniem, spojrzał na swoje błyszczące buty ochlapane błotem. Cholera, Kemble na pewno będzie gderał z tego powodu. Ale nie było rady. Elliot chwycił jedno skrzydło drogowskazu w dwa palce i podniósł go ostrożnie z błota. Londyn. Nie. Obrócił drogowskaz. Wanstead. Nie. Tottenham. Raczej nie. Syknąwszy, Elliot zeskrobał trochę błota ze skrzydła skierowanego w przeciwną do Londynu stronę. Wrotham coś. Tak, to musiało być to. Prosto na północ od Londynu. Boże, ale bolał go tyłek, jako odwieczne przypomnienie Jeanette, której mąż tak kiepsko strzelał. Och, tak! To była kolejna samolubna dziwka, która przysporzyła mu więcej bólu niż przyjemności. Elliot rzucił drogowskaz na ziemię z taką siłą, że wbity w ziemię koniec wyskoczył, ochlapując go błotem od stóp do głów. Elliot ponownie syknął, pokuśtykał z powrotem do konia i z trudem wskoczył na siodło. RS

17 I wtedy nastąpiło oberwanie chmury. Dwie godziny później markiz Rannoch był całkowicie zagubiony w wiejskiej okolicy, która jemu wydawała się jakąś odległą, zapomnianą przez Boga krainą. Elliot, który nienawidził wyjeżdżać poza Londyn, rzadko nawet odwiedzał swoją szkocką posiadłość. A już na pewno nie miał ochoty tułać się po wzgórzach i dolinach dolnego Essex. A jednak się tułał, bo odkąd opuścił skrzyżowanie Wrotham, udało mu się zobaczyć tylko jeden niszczejący kościół, wąski pub i kilka starych domów, których raczej nie można było nazwać wsią. Ale nawet to miejsce było już daleko za nim. Z pewnością nie było tam żadnego budynku, który mógłby przypominać zajazd rodziny Antoinette, w którym - jak podejrzewał - się ukrywała. Elliot był przemarznięty, przemoczony, głodny i ochlapany błotem. Uznał, że nadszedł czas, by spytać kogoś o drogę. Ale kogo? Czy powinien zawrócić do tamtego małego pubu? Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, za zakrętem pojawił się oświetlony budynek, jakieś pięćdziesiąt metrów od głównej drogi. Elliot we mgle wpatrywał się w kuszący widok. Dobrze utrzymany podjazd przebiegający przez uroczy ogród pełen wiosennych kwiatów i zakręcający przed szerokim, eleganckim wejściem. Dom był o wiele większy niż te, które widział po drodze z Londynu. Jednak nie był okazały. Za to uroczy. Spokojny. Może nawet elegancki, pomimo niejednolitej elewacji z piaskowca i cegły. Dach wyglądał, jakby do początkowej posiadłości co jakiś czas dobudowywano nową część. Północny koniec, ewi- dentnie najstarszy, z kamienia, był przysadzistą czteropiętrową wieżą porośniętą bluszczem. Główny budynek składał się trzech pięter z przy- najmniej sześcioma oknami na każdej kondygnacji. Z tyłu Elliot widział chaty z pruskiego muru i skromną powozownię. Dalej już nie widział nic, RS

18 chociaż zmysł orientacji podpowiadał mu, że znajduje się niedaleko rzeki Lea. Deszcz ciągle mżył, przynosząc ze sobą przedwczesny zmierzch. W budynku niemal w każdym oknie na parterze paliło się ciepłe, zapraszające światło. To ciepło go przyciągało. Elliot czuł pokusę, żeby podejść i zajrzeć przez okna, żeby sprawdzić, co robią ludzie w środku. Nie, nie. Chciał szybko wracać do Richmond, zapalić światła w swoich oknach i sprawdzić, czy jego dom wygląda równie przytulnie. Ale nie będzie tak wyglądał. Elliot dobrze to wiedział. Uderzywszy konia lekko szpicrutą, skierował go na podjazd, dojechał do domu, zsiadł i wszedłszy po dwóch stopniach, znalazł się na progu uroczego domu. Coraz bardziej zmęczony, nie zauważył, że w jego butach chlupotała woda, płaszcz był brudny, a rękawiczki ubłocone. Kiedy zapukał, drzwi otworzyły się i jego oczom ukazał się przytulny, wyłożony dywanami korytarz wypełniony wspaniałymi zapachami i radosnymi głosami. W holu stały trzy wazony ze świeżymi kwiatami. Wszędzie rozbrzmiewały śmiechy i muzyka. Może jakieś przyjęcie? Elliot zwrócił się do pulchnej, miło wyglądającej kobiety, której czarna krepa i wykrochmalony biały fartuch jasno mówiły, że pełni tutaj obowiązki gospodyni. Z paska zwisał jej pęk błyszczących kluczy, pobrzękujących wesoło, kiedy kobieta podeszła, zapraszając go z uśmiechem do środka. - Och, niech mnie, sir! Wreszcie pan dotarł, a Bolton już pogodził się z tym, że pan nie przyjedzie! - Elliot spojrzał tylko na pogodną kobietę, która zabrała od razu jego kapelusz i szpicrutę. - Proszę mi dać rękawiczki, sir. Ach, widzę, że miał pan pecha w tym błocie. - Ujęła rękawiczkę w dwa pulchne palce. - Rzeczywiście, paskudny dzień. Pewnie podróż z Londynu RS

19 była okropna, prawda? Przygotuję panu filiżankę herbaty. Panienka na pewno będzie na to nalegać. Z odległego końca korytarza dochodził zapach pieczonych jabłek i ciepłego cynamonu. Przez korytarz przeszła pospiesznie pokojówka, niosąc pełną tacę, a za nią dreptały wyczekująco dwa tłuste kocury. Ten dom na pustkowiu wyglądał, pachniał i sprawiał wrażenie prawdziwego domu. Cudzego oczywiście, ponieważ Elliot nie miał okazji zaznać w swoim życiu czegoś takiego jak prawdziwy dom. Ten jednak bardzo go pociągał, bo wydawał mu się bardzo znajomy, a jednocześnie dziwnie obcy. - Płaszcz! - zażądała pulchna kobieta, uśmiechając się przelotnie. Elliot ocknął się z zamyślenia i patrząc z rozbawieniem na gospodynię, podał jej szynel. Czyżby zapraszała go, aby został? Nie chcąc powiedzieć niczego, co zdjęłoby z niego to dziwne zaklęcie, Elliot rozejrzał się z zaciekawieniem po gościnnym wnętrzu. Czuł się, jakby został przeniesiony do przytulnego bajkowego domu ciepła i śmiechu. Z głębi dobiegały dźwięki pianina, jednak dziwnej melodii Elliot nie byłby w stanie nazwać, nawet gdyby ktoś przyłożył mu pistolet do skroni. Rozległ się kobiecy śmiech. - Walca! Chcę walca! - nalegał młody męski głos i wtedy ponownie rozległ się śmiech. - Kto będzie moją partnerką? - Kobiety zachichotały. - Fritz! - zawołała śmiejąca się dziewczyna. - Co się stało z Fritzem? On z pewnością z tobą zatańczy! W końcu Elliotowi udało się wykrztusić: - Dobra kobieto, kto... Czyj to dom? Pulchna gospodyni zatrzymała się z różnymi częściami jego garderoby wypadającymi jej z rąk, i zamrugała z zaskoczeniem. - Hm... cóż, trudno powiedzieć, sir! RS

20 - Pani... pani także nie wie? - Elliot był poważnie zdezorientowany. Ale w taki ciepły i przyjemny sposób. Gospodyni ściągnęła usta, jakby poważnie się nad czymś zastanawiając. - Cóż, śmiem twierdzić, że w sensie technicznym, dom jest pana Michaela. - Pana Michaela? Gospodyni rzuciła mu z ukosa czujne, aczkolwiek życzliwe spojrzenie. - Tak, ale to panna Stone tutaj rządzi, bez dwóch zdań! A teraz lepiej, żeby pan zdjął te przemoczone buty i udał się do pracowni, zanim będzie miała atak. Wie pan, jacy są artyści! Chociaż, prawdę mówiąc, panna Stone jest prawdziwym aniołem, na co wskazuje jej imię. - Stone? - spytał Elliot, a na jego usta wypłynął zagadkowy uśmiech. To imię z pewnością nie przywodziło na myśl anioła. Gospodyni zmarszczyła brwi. - Och, nie! Oczywiście, że nie! Evangeline! Ale nie... pan zapewne szuka kogoś innego, prawda? - Zmrużyła przenikliwie oczy, chociaż uśmiechnęła się do niego. Elliot potaknął, usiłując ukryć rozczarowanie, że został rozszyfrowany. - Tak, to prawda. Zastanawiałem się, kiedy się pani domyśli. Kobieta potaknęła mądrze. - Tak, to się często tutaj zdarza. Pewnie spodziewał się pan zastać tutaj jakiegoś wyniosłego dżentelmena o imieniu Edmund lub Edgar van Artevalde, prawda? Cóż, czeka pana miła niespodzianka. Elliot miał ochotę przyznać, że przez ostatnie dwie minuty spotykały go same miłe niespodzianki i że nie ma pojęcia, kim jest pan van Artevalde, ale gospodyni wyraźnie czekała na jego buty. RS

21 - Eee... nie, proszę pani - zapewnił Elliot. - Szczerze mówiąc, powinienem zostać w butach... - Cóż, jak pan chce, zawsze to powtarzam! - wtrąciła kobieta, wzruszając ramionami. - Ale rozchoruje się pan na dobre, proszę sobie zapa- miętać moje słowa. A my się tutaj w Chatham Lodge nie certolimy, może je pan więc równie dobrze zdjąć. Chatham Lodge. Jak miło to brzmiało, chociaż zupełnie obco. Elliota ogarnęło nagle dziwne uczucie, że gdyby teraz odwrócił się i wyszedł, wró- ciwszy tutaj jutro, mógłby odkryć, że Chatham Lodge nigdy nie istniało. Tak bardzo wydawało mu się nierealne. Niemal w tym samym momencie szerokie drzwi na końcu korytarza otworzyły się i pojawiła się kolejna pokojówka. Zza jej nóg wyskoczył mały czarny pies z różowym językiem na wierzchu i popędził prosto w rozbawiony tłum. - Pani Penworthy! - zawołała pokojówka, najwyraźniej nieświadoma plączącego się pod nogami psa. - Panna Stone mówi, żeby przyprowadzić tego londyńskiego dżentelmena prosto do pracowni. Mówi, że dobre światło niebawem zniknie z powodu deszczu, a ona bardzo chce się z nim zobaczyć. Elliot stwierdził, że on z kolei bardzo chciał zobaczyć tę tajemniczą pannę Stone. - Och, och... Tak, rzeczywiście - mruknęła pani Penworthy i rzuciwszy ostatnie zrezygnowane spojrzenie na buty Elliota, nadspodziewanie szybkim krokiem ruszyła korytarzem, nakazując Elliotowi iść za sobą. A co tam! Jak powtarzał Iron Duke, raz kozie śmierć. Elliot dogonił kołyszącą się, dzwoniącą kluczami gospodynię w połowie korytarza, mijając po drodze salon pełen młodych ludzi. Pośrodku przystojny młodzieniec z głową malowniczo obwiązaną chustą tańczył. Wysoko trzymał swojego RS

22 partnera - małego czarnego psa. Najwyraźniej zbłąkany Fritz powrócił, a do tego z wolnym miejscem w swoim karneciku. Elliot zdusił śmiech, ale właśnie wtedy gospodyni gwałtownie skręciła w prawo w niewielki korytarz i otworzyła podwójne drzwi znajdujące się na jego końcu. Elliot został wprowadzony do olbrzymiego pobielonego pokoju z rzędem wysokich pod sufit okien na południowej ścianie. Powyżej, w połu- dniowej i zachodniej części pokoju znajdowała się wąska galeryjka, a poniżej stały oparte o ścianę wielkie puste płótna, a także kilka sztalug i sześć częściowo ukończonych obrazów. Na starej kamiennej podłodze leżały jedynie dwa identyczne tureckie dywany. Jeden rozłożony był pod biurkiem znajdującym się w północno-wschodnim kącie pokoju wraz z dwoma krzesłami. Naprzeciwko biurka stał topornie ociosany stół roboczy, na którym ustawiono różne dzbanki i słoiki. Przy przeciwległej ścianie na drugim dywanie ustawiono podniszczoną skórzaną kanapę i dwa rzeźbione fotele. Akwarelowe i olejne obrazy różnych rozmiarów i w różnych stylach zajmowały niemal każdy centymetr ścian. W kilku wolnych miejscach po- wieszono szkice wykonane ołówkiem. W powietrzu unosił się ciężki, cierpki zapach rozpuszczalnika i farb olejnych. Niemal na środku pokoju stały sztalugi, a obok nich podnosiła się właśnie z krzesła najprawdopodobniej najpiękniejsza kobieta, jaką Elliot miał sposobność spotkać w swoim trzydziestoczteroletnim nikczemnym życiu. Tajemnicza panna Stone, domyślił się. Była drobną kobietą koło trzydziestki, ze zmysłowo pełnymi wargami i wydatnymi kośćmi policzkowymi. Miała cudownie błękitne, wielkie oczy, prosty nos, a włosy w kolorze biszkoptu były elegancko, acz prosto upięte. Panna Stone, ubrana RS

23 w ciemnoniebieską sukienkę, miała także na sobie zgrzebny fartuch, cały wymazany farbą. Podeszła do niego szybkim i pewnym krokiem, który zupełnie nie pasował do jej wzrostu i wyglądu. - Dziękuję, pani Penworthy - powiedziała niskim, zmysłowym głosem z akcentem, którego Elliot nie był w stanie rozpoznać. - Może nas pani teraz zostawić. Panna Stone z uśmiechem pokonała dzielącą ich niewielką odległość i wyciągnęła rękę troszkę za wysoko na uścisk dłoni. Nagle znalazła się na tyle blisko, aby go dotknąć i, ku jego zaskoczeniu, uczyniła to, chwytając go za brodę. Elliot zdusił westchnienie, czując jej ciepłe palce na szczęce. Powoli, metodycznie obracała jego głowę to w jedną, to w drugą stronę. Miała pewny uścisk i zadziwiająco silne palce. - Wspaniałe kości - mruknęła, wpatrując się w jego twarz z jawnym zachwytem. - Jest pan niezwykle przystojny, panie, panie... - Nagle zawsty- dzona, odwróciła się, żeby poszukać czegoś w papierach na biurku. - Tak mi przykro... Jestem pewna, że gdzieś tutaj mam list od Petera Weydena. Chciał pan... niech sprawdzę, chciał pan... Panna Stone wciąż nerwowo szukała, w końcu odwróciła się do niego z rezygnacją. - Muszę prosić pana o wybaczenie, sir, bo wygląda na to, że list gdzieś mi się zapodział. Może będzie pan tak miły i zechce powiedzieć mi swoje nazwisko i wyjaśnić, czego dokładnie pan chce? - Moje nazwisko? Pełna oczekiwania twarz panny Stone uświadomiła Elliotowi, że rzeczywiście czekała na kogoś innego. Kogoś z Londynu. Kogoś, kto nie przyjechał. Nie było żadnego czarodziejskiego zaklęcia. To nie był jego RS