dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 867
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 202

Carlyle Liz Rodzina MacLachlanów t. 1 Diabelskie sztuczki

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz Rodzina MacLachlanów t. 1 Diabelskie sztuczki.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Carlyle Liz Romans, Lit. obyczajowa
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 337 stron)

LIZ CARLYLE DIABELSKIE SZTUCZKI

Rozdzia 1 Dziwne wydarzenia w Bedford Place Nie nale a do m czyzn tego rodzaju, jaki zwykle wybiera a. Przygl da a mu si badawczo ponad sto em do rulety. By miody, owszem; m odszy ni ci, których wola a. Ciekawe, czy ju zacz si goli$. Ró any rumieniec niewinno&ci wci barwi policzki urodziwego Anglika, a jego ko&ci policzkowe by y wyrze(bione równie delikatnie jak jej w asne. Ale on nie by niewinny. A je eli by delikatny, to có , tant pis. Krupier pochyli si nad sto em. - Mesdames et messieurs - powiedzia z kiepskim francuskim akcentem - faites vos jeux, s'il vous plait! Machn a r k , by rozp dzi$ dym cygara palonego nieopodal, i postawi a zak ad naro ny, czubkiem idealnie wypiel gnowanego palca przesuwaj c po suknie trzy sztony. Chwil pó(niej d entelmen, siedz cy mi dzy ni a m odzie.cem, wsta , na odchodnym zbieraj c swoj wygran . Nast pi o wzajemne poklepywanie si po plecach i wymiana serdeczno&ci. Bien. M odzieniec by teraz sam. W przy$mionym &wietle unios a nieco czarn woalk , zas aniaj c jej oczy, i pos a a mu szczerze zainteresowane spojrzenie. Przesun stosik sztonów na czarne, numer dwadzie&cia dwa, i odpowiedzia na jej spojrzenie, unosz c lekko brew. - Koniec zak adów - zaintonowa krupier. - Les jeux sont faits! Eleganckim ruchem zakr ci ko em rulety i pu&ci kulk w ruch. Podskakiwa a i turkota a weso o, przerywaj c szmer rozmów. Potem rozleg o si "stuk! trzask!" i kulka wskoczy a na czarne, dwadzie&cia dwa. Krupier popchn wygran w jego stron , zanim jeszcze kolo przesta o si kr ci$. Anglik pozbiera sztony i przesun si na jej koniec sto u. - Bonsoir - zamrucza a gard owo. - Kolor czarny jest dzi& dla pana bardzo szcz &liwy, monsieur.

Jego bladoniebieskie oczy pobieg y w dó po jej czarnej sukni. - O&miel si mie$ nadziej , e to pocz tek dobrej passy? Popatrzy a na niego przez delikatn siateczk i spu&ci a rz sy. - Zawsze mo na mie$ nadziej , sir. Anglik za&mia si , ukazuj c drobne bia e z by. - Nie wydaje mi si , abym pani zna , mademoiselle - powiedzia . - Czy jest pani u Luftona po raz pierwszy? Wzruszy a ramieniem. - Jeden salon gry jest tak podobny do drugiego, n’est-ce pas? Jego spojrzenie si rozpali o. G upiec pomy&la , e jest kurtyzan . To zrozumia e, skoro siedzia a sama i bez m skiej eskorty w jaskini grzechu. - Lord Francis Tenby - powiedzia , wyci gaj c r k . - A pani…? - Madame Noire - odpar a, wychylaj c si daleko do przodu, by poda$ mu d o. w r kawiczce. - To musi by$ przeznaczenie, czy nie? - Ha ha! - Zapu&ci spojrzenie w jej &mia y dekolt. - Czarna Dama, doprawdy! Moja droga, czy posiada pani imi ? - Ci, z którymi jestem w bliskich stosunkach, nazywaj mnie Cerise - powiedzia a gard owo i sugestywnie. - Cerise - powtórzy jak echo Anglik. - Jakie egzotyczne. Co sprowadza pani do Londynu, moja droga? I znów wzruszenie ramieniem. Nie&mia e spojrzenie z ukosa. - Ach, te pytania! - powiedzia a. - Zajmujemy miejsce przy stole, sir, a ja umieram z pragnienia. Natychmiast zerwa si na równe nogi. - Co móg bym pani przynie&$, madami - zapyta . - I czy wolno mi zaprowadzi$ pani w spokojniejsze miejsce?

- Szampana - mrukn a. Potem wsta a, skin a g ow i podesz a do stolika, który wskaza . Stolika w rogu. Bardzo dyskretnego. Bardzo odpowiedniego. Powróci w okamgnieniu, a za nim nadszed s u cy z tac i dwoma kieliszkami. - Ma foi! - mrukn a, rozgl daj c si wokó , gdy oddali si s u cy. - Musia am zostawi$ torebk na stole do rulety. Czy by by pan tak uprzejmy, sir? Zawróci , a ona otworzy a ma fiolk . Zr cznym ruchem przesun a j nad jego kieliszkiem. Male.kie kryszta ki sp yn y w dó na spotkanie z musuj cymi b belkami. Powróci akurat w chwili, kiedy rzuca a pospieszne spojrzenie na zegarek przypi ty do podszewki szala. Synchronizacja by a kluczow spraw . U&miechn si sugestywnie, a ona zapraszaj co podnios a swój kieliszek, - Za now przyja(. - mrukn a, tak cicho, e musia nachyli$ si bli ej. - W rzeczy samej! Za now przyja(.. - Wypi yk szampana i zmarszczy czo o. @atwo by o jednak odwróci$ jego uwag . Przez nast pne dziesi $ minut d(wi cza jej lekki, srebrzysty &miech, a m dre s owa p yn y wprost do uszu lorda Francisa Tenby'ego, w którego pi knej g owie nie by o ni krzty rozumu. Pojawi y si pytania, takie jak zwykle. Opowiada a swoje wypraktykowane k amstwa. Wdowie.stwo. Samotno&$. Bogaty opiekun, który sprowadzi j tu tego wieczora, pok óci si z ni , a potem tak okrutnie porzuci dla innej. No có , c'est la vie, zasugerowa a znów wzruszaj c ramionami. W morzu p ywaj jeszcze inne ryby. Oczywi&cie niczego nie proponowa a. On to zrobi . Oni zawsze to robi . A ona zgodzi a si , po raz kolejny rzucaj c okiem na zegarek. Dwadzie&cia minut. Wstali. Nieco poblad , ale otrz sn si i poda jej rami . Po o y a d o. na jego r kawie i razem wyszli z jaskini hazardu w wilgotny, roz&wietlony gazowymi latarniami pó mrok St. James. Przeje d aj ca akurat doro ka zatrzyma a si , jak gdyby to by o zaplanowane. Musia a si zatrzyma$. Lord Francis poda doro karzowi swój adres, prawie potykaj c si , gdy wsiada za ni . W s abym &wietle lampy w doro ce mog a dostrzec, e jego

twarz ju zacz a oblewa$ si potem. Pochyli a si , oferuj c mu wspania y widok na swój dekolt. - Mon coeur - mrukn a, k ad c d o. na jego ró owym policzku. - Wygl dasz na cierpi cego. - Nic mi nie jeszt - odpar , trzymaj c si prosto z wyra(nym wysi kiem. - Wszysztko topsze. Ale chcz zobaczy$… - Zupe nie straci w tek. Zsun a z ramion jedwabny szal i nachyli a si jeszcze bli ej. - Co, mon cher?- wyszepta a. - Co chcesz zobaczy$? Potrz sn g ow , jak gdyby chcia rozp dzi$ mg . - Twoje… twoje oczy - powiedzia wreszcie. - Chcz zobaczy$ twoje oczy. I twarz. Twój ka… ka… kapelusz. Woalka. Precz. - Ach, tego nie mog zrobi$ - wyszepta a, zaczynaj c zsuwa$ lewy r kaw. - Ale mog pokaza$ ci co& innego, lordzie Francisie. Powiedz mi, czy chcia by& zobaczy$ moj pier&? - Piersz? - ypn na ni pijanym okiem. Kolejny cal tkaniny przesun si w dó . - Kawa ek piersi, tak - odpar a. - Spójrz tutaj, lordzie Francisie. Tak, w a&nie tu. Skup si , kochany. Skup si . Czy widzisz to? Pope ni fatalny b d, nachylaj c si bli ej. - Tat… tat… tatua ? - powiedzia , przechylaj c g ow na bok. - Czarty. Nie, czarny… anio ? - Nagle lord Francis przewróci oczami, jego szcz ka opad a bezw adnie, a g owa uderzy a o pod og powozu, tak e le a teraz przed ni z rozdziawionymi ustami, niczym martwy karp w Billingsgate1 . Dla jego w asnego bezpiecze.stwa unios a mu podbródek i popchn a go tak, e opar si o wy&cie an awk . Pad bezw adnie na skórzane obicie, kiedy ona przetrz sa a mu kieszenie. Portfel. Klucz. Tabakierka - srebrna, nie z ota; pal j diabli. Zegarek, a.cuszek, dewizka. W wewn trznej kieszeni list. Od kochanki? Od wroga? Och, do licha. Nie mia a czasu na szanta e! 1 Billingsgate - targ rybny w Londynie [wszystkie przypisy pochodz od t umaczki].

Upchn a list z powrotem i zamiast niego wyszarpn a szafirow szpilk ze &nie nobia ych fa d krawata lorda. Kiedy sko.czy a, popatrzy a na niego z zadowoleniem. - Och, mam nadziej , e by o ci przyjemnie, lordzie Francisie - mrukn a. - Mnie z pewno&ci by o. Lord Francis, wci z rozdziawionymi ustami, wydoby z g bi gard a niski, chrapliwy odg os. - Jak e mi o to s ysze$ - odpar a. - I o&mielam si stwierdzi$, e twojej &licznej, ci arnej, w a&nie pozbawionej pracy pokojówce wkrótce te b dzie milo. Wrzuci a swój up do torebki, dwukrotnie zastuka a w dach doro ki, po czym otworzy a drzwiczki. Doro ka zwolni a, eby skr ci$ w Brook Street. Czarny Anio wyskoczy i wtopi si w szary pó mrok Mayfair. G owa lorda Francisa podskakiwa a, w miar jak doro ka z turkotem toczy a si w noc. Markiz Devellyn, jak rzadko, by w wy&mienitym nastroju. Tak wy&mienitym, e pod&piewywa Królu na wysokim niebie przez ca drog na Regent Street, mimo e nie zna s ów. Tak wy&mienitym, e nasz a go nagl ochota, by kaza$ stangretowi wysadzi$ si przy rogu Golden Square, tak by pospacerowa$ sobie w przyjemnym wieczornym powietrzu. Na jego sygna l&ni cy czarny powóz pos usznie si zatrzyma . Markiz wyskoczy na zewn trz, prawie wcale si nie zataczaj c. - Ale pada deszcz, milordzie - powiedzia jego stangret, spogl daj c na niego znad dachu powozu. Markiz popatrzy w dó . Mokry trotuar zal&ni w odpowiedzi. Có . Niech go diabli, je&li staruszek nie mia racji. - Wittle, czy pada o, kiedy wyje d ali&my od Crockforda? - zapyta , wypowiadaj c wyra(nie ka de s owo, chocia by pijany jak bela i na tyle rozs dny, by o tym wiedzie$.

- Nie, sir - odpar Wittle. - By a tylko g sta mg a. - Hm! - odpar Devellyn, odrobin mocniej nasuwaj c kapelusz na g ow . - Có , i tak to pi kny wieczór na przechadzk - odpar . - Otrze(wia cz owieka to &wie e wieczorne powietrze. Wittle pochyli si nieco ni ej. - A… ale to jest ranek, sir - odpar . - Prawie szósta. Markiz zamruga . - Nie mów? - odrzek . - Czy nie mia em dzi& wieczorem zje&$ obiadu z pann Lederly? Wittle spojrza na niego ze wspó czuciem. - Wczoraj wieczorem, sir - powiedzia . - A potem, jak mi si wydaje, teatr. Ale pan nie… czy te klub nie… Devellyn potar d oni twarz i poczu , e pokrywa j jednodniowy zarost. - Ach, rozumiem - odpowiedzia wreszcie. - Nie wyszed em wtedy, kiedy powinienem, hm? Wittle potrz sn g ow . - Tak, sir. Devellyn uniós brew. - Zabra em si za picie, nieprawda ? I za hazard? Twarz stangreta pozosta a niewzruszona. - Jak mi si zdaje, sir, by a w to zamieszana dama. Dama? Och, tak. Teraz sobie przypomnia . Zachwycaj ca blondynka z du ym biustem. I zdecydowanie nie dama. Markiz zastanawia si , czy by a co& warta. Do diaska, zastanawia si te , czy i on by co& wart. Zapewne nie. I tak naprawd nie obchodzi o go to ani troch . Ale teatr? Chryste, Camelia tym razem go zabije. Niespokojnie poruszy ramionami pod paltem i spojrza w gór na Wittle'a.

- Có , mam zamiar przej&$ si na Bedford Place - powtórzy . - Nie potrzebuj , eby kto& jeszcze by &wiadkiem mojego upokorzenia, kiedy ju tam dotr . Wracaj na Duke Street. Wittle dotkn ronda kapelusza. - Niech pan we(mie lask , sir - poradzi . - W Soho roi si od rzezimieszków. Devellyn u&miechn si do niego szeroko. - Zwyk y rzezimieszek? - ofukn go. - Napad by na starego Diab a z Duke Street? Czy ty my&lisz, e by &mia ? Wittle u&miechn si kwa&no na te s owa. - Nie, je eli zobaczy by pa.sk twarz, sir - zgodzi si z markizem. - Niestety, oni maj sk onno&$ do atakowania od ty u. Devellyn za&mia si g o&no i stukn w kapelusz. - Cholerna laska, niech b dzie, ty stara kwoko - zgodzi si , si gaj c w g b powozu, by j wyj $. Wittle raz jeszcze uchyli kapelusza, po czym cmokn na konie. Powóz ruszy . Devellyn podrzuci wysoko lask , obracaj c j w powietrzu, i z wdzi kiem z apa j nim uderzy a o ziemi . A wi&c nie jestem a' taki pijany. Ta my&l w dziwny sposób podnios a go na duchu. Energicznie ruszy trotuarem, znowu &piewaj c ten sam hymn2 . Królu na wysokim niebie, Nie ma indziej, okrom Ciebie, Cz*owiek trata-ta-ta, ta-ta, Ucieczki tra-la-la-la! Haden rzezimieszek nie odwa y si zaczepi$ go podczas krótkiej przechadzki przez Soho i Bloomsbury. By$ mo e to przez jego fatalny &piew. A mo e dlatego, e markiz byt wysoki i barczysty, a ze swym z amanym nosem 2 Psalm (X). Domine, refugium factus es nobis, w przek adzie Jana Kochanowskiego.

bynajmniej nie wygl da zach caj co. Klocowaty, powiedziano o nim kiedy&. Markiz mia w nosie to, jak ludzie go nazywali. W ka dym razie podczas spaceru nie potrzebowa laski. Ale kiedy przekroczy próg w asnego domu, wci rycz c na ca y g os, wszystko si zmieni o. Jako woda si.knie w ziemi&, Tak niszczeje ludzkie plemi&; Podobni1my ku marnemu Snu nocnemu, tra-la-la-la! - Ty draniu! - Przecinaj cy powietrze talerz pojawi si znik d. - Na Boga, ja ci poka wieczorne wyj&cie! Markiz uchyli si . Porcelana uderzy a o nadpro e i na jego g ow posypa si deszcz okruchów. - Cammie…? - markiz odezwa si , zagl daj c do salonu. Jego kochanka wysz a z cienia, wymachuj c pogrzebaczem. - Nie mów mi Cammie, ty &winio! - warkn a. Podnios a figurk z mi&nie.skiej porcelany i cisn a ni w jego g ow . Devellyn uchyli si . - Od ó pogrzebacz, Camelio - powiedzia i podszed , trzymaj c lask tak, jak gdyby mog a odbi$ kolejny lec cy ku niemu przedmiot. - Od ó go, mówi . - Id( si wali$! - wrzasn a niczym megiera ze Spitalfields, któr w gruncie rzeczy by a. - Zgnij w piekle, ty niezdarny, przero&ni ty, niedouczony draniu! Markiz zacmoka . - Camelio, znowu wychodzi twoje ograniczone s ownictwo - powiedzia . - Ju dwa razy nazwa a& mnie draniem. Nalej nam kropelk brandy, duszko. Co& na to poradzimy.

- Nie, to ty porad( co& na to - odpar a, wymachuj c pogrzebaczem. - Bo zamierzam wetkn $ ci to na sztorc w ty ek, Devellynie. Markiz skrzywi si . - Cammie, cokolwiek zrobi em, przepraszam. Jutro pójd do Garrarda i kupi ci naszyjnik, przysi gam. Odwróci si na tyle tylko, by od o y$ lask i kapelusz. Bardzo z a decyzja. Camelia cisn a pogrzebaczem w jego g ow , a potem naskoczy a na niego niczym w&ciek y terier; pi $dziesi t kilo kopi cej i drapi cej kobieco&ci. - Dra.! - wrzasn a, wskakuj c mu na plecy i ok adaj c jego g ow pi &ci . - Lwinia! Lwinia! G upia &winia! Poza scen Camelia by a nikim. S u ba zagl da a z korytarza. Devellyn okr ci si doko a, próbuj c pochwyci$ Cameli , ale ona trzyma a go za szyj , staraj c si udusi$ go jedn r k , podczas gdy drug t uk a go niemi osiernie. - Samolubny, nieczu y sukinsyn - krzycza a, t uk c go przy ka dej sylabie. - Ty nigdy nie pomy&lisz o mnie. Ty! Ty! Zawsze ty! I wtedy markiz przypomnia sobie: ciosy najwyra(niej rozja&ni y mu nieco w g owie. - Och, do licha! - powiedzia . - Kleopatra! Pochwyci j wreszcie za spódnic i &ci gn z siebie. Wyl dowa a na pupie na pod odze i spojrza a nienawistnie. - Tak, moja Kleopatra! - poprawi a go. - Mój debiut! Moja premiera! Nareszcie by am gwiazd … I zrobi am furor , ty samolubny psie! Obieca e&, Devellyn! Obieca e& tam by$. Markiz zsun z siebie surdut, a jego lokaj podkrad si nie&mia o, by go zabra$. - Przysi gam, e jest mi przykro, Cammie - powiedzia . - Naprawd . B d nast pnym razem. Przyjd … przyjd nawet dzi& wieczorem! Czy to nie wystarczy? Camelia poprawi a warstwy spódnicy i wsta a z najwi ksz gracj , na jak uda o jej si zdoby$.

- Nie, to nie wystarczy - odpar a, odwracaj c si i teatralnie odpowiadaj c przez rami . - Poniewa ja ci opuszczam, Devellyn. - Opuszczasz mnie? Camelia podesz a do kominka. - Tak, ko.cz z tob - mówi a dalej. - Porzucam ci . Wykre&lam ci z mojego ycia. Czy musz mówi$ dalej? - Ale Cammie, dlaczego? - Poniewa sir Edmund Sutters z o y mi dzisiejszego wieczora nader mi propozycj . - Camelia popatrzy a na markiza z góry, i dziewczyna ze Spitalfields ulotni a si w jednej chwili. - Kiedy po przedstawieniu wszyscy pili&my szampana za kulisami. - Za kulisami? - Tam, gdzie ty powiniene& by by$. Camelia pie&ci a teraz d oni mi&nie.sk figurk od kompletu, przesuwaj c po niej d ugimi palcami w sposób, który markiz kiedy& uzna by za erotyczny, ale który teraz wyda mu si nieco niebezpieczny. - Oczywi&cie - ci gn a - gdyby& ty tam by , on by si nie o&mieli , co nie? Ale ciebie tam nie by o. A on tak. - Nagle Camelia si okr ci a. - I zgodzi am si , Devellynie. S yszysz? Zgodzi am si . Tym razem naprawd& mówi*a powa'nie. Có za piekielna niedogodno&$. Och, zawsze s jeszcze inne kobiety. Powinien o tym wiedzie$. Có , wiedzia . Po prostu brakowa o mu ambicji, eby sobie jakiej& poszuka$. Ale z do&wiadczenia wiedzia , e kiedy kobieta ma go do&$, nic jej nie powstrzyma przed spakowaniem si i odej&ciem. Devellyn westchn i teatralnie roz o y r ce. - Có , do licha, Cammie, z o&ci mnie, e do tego dosz o. Pogardliwie zadar a podbródek. - Wyprowadzam si rano. Markiz wzruszy ramionami.

- Có , w a&ciwie nie ma po&piechu - powiedzia . - To znaczy, nie pilno mi, eby odzyska$ dom, i ze dwa tygodnie lub wi cej zajmie mi umówienie kogo& nowego, wi c nie spiesz si … - Ostatnia mi&nie.ska figurka trafi a go prosto w czo o. Polecia y okruchy. Devellyn zatoczy si do ty u, ale Camelia chwyci a go, nim upad na pod og . - Dra.! Lwinia! - Male.kie pi stki znów posz y w ruch. - Lwinia! Dra.! Powinnam skr ci$ ci kark jak chudemu kurczakowi na niedzielny obiad! - Och, niech to szlag! - powiedzia Devellyn ze znu eniem. To dobrze, 'e Camelia sama nie pisze sobie kwestii. - Dra.! Lwinia! Devellyn w a&nie osun si na pod og , z Camelia wci uczepion jego szyi. Sidonie Saint-Godard by a kobiet finansowo niezale n ; niezale no&ci mia a a w nadmiarze, finansów za& akurat tyle, by p aci$ rachunki. Na pocz tku niezale no&$ by a dla niej niczym nowy but na niebezpiecznie wysokim obcasie; by a czym&, w czym kroczy si chwiejnie naprzód z kruch nadziej , e cz owiek nie potknie si i nie upadnie na twarz na dywanie wytwornego towarzystwa. Potem wróci a do Londynu, do miejsca, gdzie si urodzi a, i szybko stwierdzi a, e nowy bucik zacz uwiera$. Bowiem inaczej ni we Francji, w Anglii kobiec niezale no&$ p ta y klamry i jedwabne wst ki ca ej nowej gamy nakazów. Ca y rok zaj o Sidonie lamentowanie, nim zda a sobie spraw , e rozwi zaniem jest zrzuci$ buty i boso pobiec przez ycie. Teraz, w szacownym wieku lat dwudziestu dziewi ciu, p dzi a przed siebie z ca ych si . I jak zapowiedzia a swojemu bratu George'owi, chcia a, by po jej &mierci na jej nagrobku znalaz si napis: HY@A PE@NIO HYCIA. Takie mia a plany, gdy jak dobrze wiedzia a, ycie jest niepewne, i na przekór powiedzeniu g osz cemu co& przeciwnego, zarówno dobrzy jak i (li cz sto umieraj m odo. Sidonie nie

by a nawet pewna, do której kategorii sama nale y. Do dobrych? Do z ych? Po trosze do obu? Podobnie jak wiele dobrze urodzonych francuskich dziewcz t, Sidonie uda a si spod bezpiecznego dachu matczynego domu w wysokie, grube mury szko y klasztornej. Tam jednak do&wiadczy a jednej ze swych bardziej grzesznych chwil w yciu. Uciek a z przystojnym m czyzn , który nie posiada na w asno&$ ani dachu, ani murów - a przynajmniej nie w ogólnie przyj tym znaczeniu. Zamiast tego Pierre Saint-Godard posiada pi kny nowy statek handlowy, wyposa ony w dwuizbow kapita.sk kajut i szereg starannie utrzymanych okien, przez które mo na by o ogl da$ &wiat przesuwaj cy si za nimi. Sidonie jednak wkrótce mia a dosy$ &wiata. Sprzeda a statek, spakowa a swoje ubrania i kota, i przenios a si do Londynu. Teraz mieszka a w schludnym domu przy Bedford Place, otoczonym przez równie schludne domy kupców, bankierów i ludzi prawie, cho$ nie ca kiem z arystokracji. A w tej chwili w a&nie podziwia a widoki ze swego okna na pi trze. Pod jeden z domów po przeciwnej stronie Bedford Place zajecha wóz do przeprowadzek, i dwóch m czyzn z nerwow skwapliwo&ci adowa o kufry i skrzynie. - Ile to ju razem kochanek, Julio? - zapyta a Sidonie, pochylaj c si nad g ow swej towarzyszki i wygl daj c przez zas ony. Julia policzy a na palcach. - Z t jasn blondynk w grudniu to siedem - powiedzia a. - Zatem z t by oby osiem. - A to dopiero marzec! - Sidonie wci wyciera a swoje d ugie czarne w osy. - Chcia abym wiedzie$, kim on jest, e tak nonszalancko traktuje te biedne kobiety. Zupe nie jak gdyby uwa a je za stare p aszcze, które wyrzuca si , kiedy przetr si na okciach! Julia wyprostowa a si , odsuwaj c si od okna. - Teraz nie czas na to, duszko - ostrzeg a, popychaj c Sidonie w stron kominka. - I tak si spó(nisz. Usi d(. Pozwól, e wyczesz ci te spl tane w osy do sucha, bo inaczej zazi bisz si na &mier$ w drodze na Strand. Sidonie pos usznie przysun a taboret. Thomas, jej kot, od razu wskoczy jej na podo ek. - Ale to naprawd nikczemne zachowanie, Julio - powiedzia a, g aszcz c d oni l&ni cego czarnego kota. - Wiesz, e tak. By$ mo e zamiatacz mo e nam poda$ jego nazwisko? Zapytam.

- Aha, by$ mo e - powiedzia a Julia z roztargnieniem, szczotkuj c w osy Sidonie. - Czy wiesz, moja droga, e masz w osy zupe nie jak twoja matka? - Tak s dzisz? - zapyta a Sidonie z nutk nadziei. - Claire mia a takie &liczne w osy. - A zielenia am z zazdro&ci - wyzna a Julia. - I pomy&le$, ja na scenie z t szop w mysim kolorze! Kiedy widywano nas razem, a cz sto si tak dzia o, ona mnie przy$miewa a. - Ale mia a& cudown karier , Julio! By a& s awna. Ozdoba Drury Lane, czy nie? - Och, przez jaki& czas - odpar a. - Ale to ju odleg a przesz o&$. Sidonie umilk a. Wiedzia a, e up yn o wiele lat od czasu, gdy Julia odgrywa a znacz c rol w teatrach na West Endzie. I jeszcze wi cej lat, odk d bogaci m czy(ni, którzy niegdy& rywalizowali o jej wzgl dy, przenie&li zainteresowanie na m odsze kobiety. Julia, cho$ o kilka lat m odsza, by a blisk przyjació k matki Sidonie, gdy obraca y si w tym samym szalonym towarzystwie: w pó &wiatku, ze wszystkimi wielbicielami tego rodzaju ycia. A w&ród tych wielbicieli zawsze by o sporo zamo nych hulaków z wy szych klas, gustuj cych w kobietach o nie ca kiem b kitnej krwi. Ale Claire Bauchet mia a b kitn krew. Claire by a te zniewalaj co pi kna. Z tego pierwszego dobra okrutnie i chciwie j odarto. To drugie piel gnowa a niczym orchide w szklarni, gdy tak jak Julia, Claire utrzymywa a si ze swej urody. Lecz podczas gdy Julia by a utalentowan aktork , która niekiedy mia a szcz &cie by$ utrzymywana przez zamo nego wielbiciela, Claire by a, mówi c wprost, kurtyzan . Jej talentami by y jej wdzi k i powab, i prawie nic ponadto. Có , mo e to nie ca kiem sprawiedliwe. Przez wi ksz cz &$ swego ycia Claire by a utrzymywana tylko przez jednego m czyzn . Kiedy Sidonie powróci a do Londynu, stara przyjació ka matki by a pierwsz osob , która zadzwoni a do jej drzwi i j powita a. I dla Sidonie sta o si bole&nie oczywiste, e Julia by a samotna. Tak si z o y o, e Sidonie na gwa t potrzebowa a pokojówki. Nie mówi c ju o damie do towarzystwa, kucharce i powierniczce. Niestety, nie mog a sobie pozwoli$ na wszystkie. Kuchark wynaj a z miejsca. Julia, wytrawna aktorka, okaza a si idealnym rozwi zaniem dla tych pozosta ych potrzeb. I chocia Sidonie nie spyta a, to podejrzewa a, e ycie Julii nie by o atwe, jak to cz sto ycie kobiet, które y y ze swej inteligencji i wygl du.

- Brakuje ci jej, czy nie? - Julia zapyta a ni st d, ni zow d. Sidonie obejrza a si przez rami i zastanowi a. Czy t skni a za Claire? - Tak, troch . Ona by a zawsze taka pe na ycia. W tej w a&nie chwili rozleg si okropny trzask. Thomas da susa z jej kolan pod ó ko. Julia i Sidonie pop dzi y do okna, &mia o odsuwaj c zas ony. Wóz do przeprowadzek znikn , a nad drzwiami domu po przeciwnej stronie ulicy kto& gwa townie podniós przesuwane okno. Drobniutka rudow osa kobieta wychyla a si z okna do potowy, dzier c nocnik. - Lwinia! - wrzasn a, zrzucaj c go na ziemi . - Dra.! - Wielki Bo e! - powiedzia a Julia. Otworzy o si kolejne okno. Rudow osa pojawi a si znowu. Jeszcze jeden nocnik. - Dra.! Lwinia! Nocnik pow drowa w dó ; okruchy bia ej porcelany odbi y si od trotuaru. Sidonie wybuchn a &miechem. Julia wzruszy a ramionami. - Có , kimkolwiek jest twój tajemniczy d entelmen - mrukn a - nie b dzie mia do czego siusia$, kiedy ona z nim sko.czy. Rozdzia 2 W którym naszego bohatera dr&czy jeszcze jedno utrapienie

- Milordzie? G os by odleg y. Pozbawiony cia a. I diabelnie irytuj cy. - Muuf! - powiedzia markiz Devellyn z zamiarem ponownego odes ania go st d. - Gamm smuzum! - Ale doprawdy, milordzie! S dz , e musi pan otworzy$ oczy! - Mmft umt - odpar . - Tak, w rzeczy samej, oczywi&cie, sir. - W g osie narasta a desperacja. - Jednak obawiam si , e musi pan teraz wsta$. - Zesz ego wieczora nie mog em go nawet wydosta$ z p aszcza. - Z mg y dobieg drugi strapiony g os. - My&lisz, e si zniszczy ? Obawiam si , e on go zakrwawi . Wydaje mi si , e znowu si boksowa . Czy to nie wygl da jak krew, Honeywell… O tu, na klapie? - Fenton, z pewno&ci tego nie wiem ani mnie to nie obchodzi. - W pierwszym glosie brzmia o teraz rozdra nienie. - Milordzie? Doprawdy, musi pan wsta$. Brampton i jego stolarze poszli sobie, sir. Obawiam si , e mamy z e wie&ci. Z e wie&ci. To przedar o si przez tuman i dotar o jego &wiadomo&ci. Dla Devellyna ten zwrot brzmia bardziej ni tylko przelotnie znajomo. - Buffuin? - powiedzia , rozchylaj c jedno oko. Cztery inne wpatrywa y si w niego. Czy mo e by o ich sze&$? - Dochodzi do siebie, Fenton. - W g osie s ycha$ by o ulg . - Zobaczmy, czy mo e usi &$. Markiz zosta bezceremonialnie d(wigni ty w gór . Pod jego plecy szybko wetkni to poduszk , a jego obute stopy klapn y na obie strony, uderzaj c o pod og . Có . By w pionie i obudzony pomimo wszystkich swoich wysi ków. Fenton, jego s u cy, zmarszczy brwi. - Doprawdy, sir, wola bym, eby zadzwoni pan na mnie, kiedy pan wróci - powiedzia , za amuj c r ce. - Nie mog o by$ panu wygodnie spa$ na otomanie. A teraz mamy t okropn spraw z pod og .

- Cooo…? - mrukn Devellyn, mrugaj c. Honeywell, jego lokaj, ci gn przez pokój ma y stolik. Pozbawione reszty cia a d onie ustawi y na nim tac z kaw . - Prosz ! - powiedzia Honeywell. - A teraz, milordzie, jak ju mówi em, stolarze sobie poszli. Obawiam si , e pod oga w b kitnym pokoju wypoczynkowym jednak nie mo e zosta$ zreperowana. Pod oga? Jaka pod oga? Fenton zamiesza co& w jego kawie, a potem z ob udnym u&miechem poda mu fili ank . - Obawiam si , wasza lordowska mo&$, e dozna pan wielkiej uci liwo&ci - mówi dalej Honeywell g osem zwiastuj cym nieszcz &cie, tonem zazwyczaj zarezerwowanym dla kradn cych lokajów i zmatowia ych sreber. - Och, w tpi - odpowiedzia Devellyn, podejrzliwie ypi c na kaw . - Nie przepadam za uci liwo&ciami. Zawsze okazuj si tak piekielnie… uci liwe. Honeywell splót r ce niczym pobo ny wiejski pastor. - Ale milordzie, obawiam si , e mamy… - Przerwa dla bardziej dramatycznego efektu - ko atki! Devellyn prze kn zbyt du o kawy i musia wy-kaszle$ jej troch z powrotem. - Ko a... kogo? - Ko atki, wasza lordowska mo&$ - odpar lokaj. - Ten dziwny odg os cichego skrzyp-skrzyp-skrzyp w b kitnym pokoju wypoczynkowym? Obawiam si , e zjad y po ow pod ogi. A teraz s w schodach. W jednych i drugich, sir, bardzo niebezpieczne, sir, i e powinni&my si uwa a$ za szcz &liwców, i nie zostali&my zabici. - Zabici przez mordercze uczki? - zapyta Devellyn. - Szcz &liwców, sir, e schody nie za ama y si pod nami i nie zako.czyli&my przedwcze&nie ycia w piwnicach. To maj piwnice? Devellyn potrz sn g ow i wypi wi cej kawy. Czu nieokre&lony, ciemnobr zowy posmak w ustach i w&ciek e upanie w skroniach.

- Có , co trzeba zrobi$? - odezwa si wreszcie. - Z tymi uczkami, znaczy si ? - Pod ogi i schody nale y usun $, was/a lordowska mo&$. Devellyn zachmurzy si . - Tak, a potem b dzie stukanie m otkami, h ? Robotnicy tupi cy po domu w tych swoich buciorach? Kurz! Ha as! Piekielnie trudne dla kogo& z moim yciem towarzyskim, Honeywell. - Obawiam si , e jest jeszcze wi ksza uci liwo&$, sir. - Honeywell nieco mocniej zacisn d onie. - Niestety, milordzie, musi si pan przeprowadzi$. - Przeprowadzi$? - warkn Devellyn, odsuwaj c kaw . - Przeprowadzi$ si z Duke Street? A dok d, staruszku? Honeywell i Fenton wymienili spojrzenia. - Có , zawsze jest Bedford Place - powiedzia lokaj. - Gdyby panna Lederly mog a… lub zechcia a… - Och, ona nie mog aby i nie zechcia aby - odparowa Devellyn. - Ale to nie ma znaczenia. Wyprowadzi a si wczoraj. S u cy jednocze&nie wydali westchnienie ulgi. - Fenton mo e przenie&$ pa.skie rzeczy osobiste, podczas gdy ja spakuj srebra i reszt - powiedzia Honeywell. Markiz, wstrz &ni ty, patrzy to na jednego, to na drugiego. - I ja nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia, prawda? - zapyta . - Diabe z Duke Street ma zosta$… czym? Chochlikiem z Bedford Place? To nie brzmi tak dobrze, czy nie?

Sidonie nie spó(ni a si na umówiony obiad. Zamiast tego zjawi a si wcze&niej, co da o jej czas, by bez po&piechu przej&$ si po sklepach ci gn cych si wzd u ulicy. Na Strandzie nie by o nawet cienia spokojnej pow&ci gliwo&ci Oxford Street czy Savile Row, miejsc pe nych eleganckich miejsc, gdzie sprzedawano mi dzy innymi elitarn atmosfer i zapach pieni dzy. Strand by zamiast tego szerok , ruchliw ulic , gdzie pr dzej czy pó(niej krzy owa y si &cie ki kupuj cych i sprzedaj cych ze wszystkich szczebli spo ecznej drabiny - je eli nie za ycia, to po &mierci, gdy Strand szczyci si dwoma zak adami pogrzebowymi i wytwórc trumien. W a&ciciele sklepów z towarami elaznymi, ksi garze, handlarze jedwabiem, ku&nierze, frenolodzy i wró ki - wszyscy wywieszali szyldy na Strandzie. Dalej byli uliczni sprzedawcy pasztecików, dziewcz ta z pomara.czami, gazeciarze, rzezimieszki, kieszonkowcy, i wreszcie prostytutki. Sidonie nie przeszkadza o ocieranie si o ludzi, których mo na by by o okre&li$ mianem m tów spo ecznych. Widzia a ju prawie potowe portów na &wiecie, a m ty nie upada y ni ej ni to, co tam si dzia o. W takim duchu Sidonie kupi a sze&$ pomara.cz, których nie chcia a, od dziewczyny, która wyra(nie musia a je sprzeda$, i powiedzia a, eby zatrzyma a sobie reszt . Kiedy nadszed koniec jej wycieczki po Strandzie, zatrzyma a si , eby zerkn $ przez ukowate okno bardzo szykownego sklepu w pobli u wylotu ulicy. Nie by o adnego szyldu, znaku, zupe nie niczego prócz ma ej mosi nej plakietki na drzwiach, na której widnia napis: PAN GEORGE JACOB KEMBLE DOSTAWCA ELEGANCKICH PRZEDMIOTÓW UNIKATOWYCH I ZNAKOMITYCH OZDÓB Nie znalaz szy na wystawie niczego interesuj cego, Sidonie pchn a drzwi i ma y dzwoneczek zad(wi cza weso o. Przystojny m ody Francuz natychmiast podszed zza lady. - Bonjour, madame Saint-Godard - powiedzia , ujmuj c jej d o. i ca uj c j nami tnie. - Tusz , e zdrowie pani dopisuje? Sidonie u&miechn a si . - Owszem, Jean-Claude, dzi kuj - odpar a, pochylaj c si nad kolekcj misternych naczy. w szklanej gablocie. - Och, a to dopiero! Ta fajansowa bon- bonniere, czy jest nowa?

- W a&nie dostali&my j w tym tygodniu, madame - odpowiedzia z u&miechem ukazuj cym jego wszystkie z by. - Ma pani doskona y gust, jak zawsze. Czy mog pos a$ j jutro do Bedford Place? Powiedzmy, podarunek od pani kochaj cego brata? Sidonie pokr ci a g ow . Nie mog a sobie na ni pozwoli$. Z pewno&ci te by jej nie przyj a. - Prosz , Jean-Claude, masz kilka pomara.czy - powiedzia a, k ad c owoce na szklanej ladzie. - Zapobiegaj szkorbutowi. Pomocnik jej brata u&miechn si . - Merci, madame - powiedzia . - Spotka a pani Mariann z du ymi oczyma, oni? - Bardzo du ymi - zgodzi a si Sidonie. - I z bardzo pustym brzuchem, jak si obawiam. - Que faire! - przytakn . - Oni g oduj , ci biedni ulicznicy. - Tak, có zrobi$, doprawdy? - mrukn a Sidonie. Potem nagle zmieni a temat. - Jean-Claude, gdzie jest mój brat? Jaki ma dzisiaj humor? M ody m czyzna wskaza wzrokiem w gór . - Jest na górze, aje kucharza, niech go Bóg ma w opiece - odpar . - Humor ma bardzo niedobry, jak z y pies. Suflet opad . - Potem spu&ci zarówno g os jak i oczy. - Madame - szepn . - Czy ma pani co& dla mnie? Sidonie pokr ci a g ow . - Nie dzi&, Jean-Claude - odpar a. - Przysz am tylko, eby zje&$ obiad z moim bratem i monsieur Girouxem. - Ach, zatrzymuj pani ! - Jean-Claude usun si na bok i gestem zaprosi j w stron zielonych aksamitnych zas on, za którymi znajdowa o si zaplecze sklepu. - Bon appetit, madame! Dwie godziny pó(niej Sidonie ko.czy a butelk wybornego pinot noir w jadalni swego brata nad sklepem. Jedzenie by o bez zarzutu, bez wzgl du na to, jaka katastrofa wydarzy a si w kuchni, i je eli George zabi swojego kucharza, to wytar ju ca krew. Sidonie bardzo ostro nie zsun a buty, opar a stopy na siedzeniu naprzeciwko i z zadowoleniem rozsiad a si na krze&le. Maurice

Giroux, szczególnie bliski przyjaciel George'a, sta przy pomocniku, kroj c cienkie plastry biszkopta, kiedy s u ca wnios a karafk z porto i dwa kieliszki. - Zjedz to, Sid, kiedy my b dziemy pi$ porto - zaproponowa Maurice, stawiaj c przed ni ciasto. - To biszkopt pomara.czowy, wyj tkowo smaczny, bo pomara.cze by y &wie e. Sidonie spojrza a ponad sto em na brata. - Niech zgadn - powiedzia a. - Marianne z du ymi oczyma? George wzruszy ramionami. - Co& trzeba je&$ - powiedzia . - Zatem mo na równie dobrze je&$ pomara.cze Marianne. Maurice za&mia si i nala dwa kieliszki porto. - George, ona zna ci zbyt dobrze. - Na mi o&$ bosk , pomówmy o czym& innym ni moje chrze&cija.skie mi osierdzie. - George podniós kieliszek. - Musz dba$ o reputacj . Maurice odwróci si do Sidonie. - Powiedz nam, moja droga, czy masz wiele uczennic tej wiosny? I czegó to uczysz? Sidonie z roztargnieniem nak uwa a pomara.czowy biszkopt, a uj c, e zamiast niego nie dosta a kieliszka porto. - Có , wci mam pann Leslie i pann Arbuckle na lekcje fortepianu - zacz a. - I pann Debnam oraz pann Brewster na lekcje dobrych manier. Jest te panna Hannaday, która nie potrafi ani ta.czy$, ani &piewa$, ani gra$, i ledwie odró nia widelec do ryb od no a do kanapek, a jednak jej ojciec zaaran owa zwi zek z markizem Bodleyem. - Dobry Bo e! - odezwa si George. - Z tym starym rozpustnikiem? S ysza em, e jest niemal niewyp acalny. Sidonie przytakn a. - Biedne dziecko jest przera one, a ja mam czas tylko do sierpnia, kiedy wyznaczono termin &lubu, eby j przygotowa$.

- Ach - powiedzia Maurice. - Mówisz o tym Hannadayu, który ma interes herbaciany, czy nie? Sidonie przytakn a. - O tym samym - potwierdzi a. - Ma olbrzymi dom tu obok mojego przy Southampton Street. - Tak, a Bodley ma olbrzymi hipotek do sp acenia - wtr ci George. - W ci gu ostatnich pi ciu lat stan jego finansów obni a si szybciej ni talia w damskich sukniach. Ca y jego maj tek w Essex nie jest wart tego, co markiz jest winien swoim wierzycielom. Maurice przytakn ze znawstwem. - Poza tym, Sid, jest jeszcze kwestia tych dziesi ciu tysi cy funtów, które w zesz ym tygodniu przegra do pana Chartresa u White'a - doda . - Ten cz owiek jest zakopany w d ugach tak g boko, e trzeba b dzie dwóch lub trzech córek kupców herbacianych, eby go znowu wykopa$. - Tak, có , panna Hannaday ma bardzo ostr opat - powiedzia a Sidonie. - Trzysta tysi cy funtów. - A Bodley ma bardzo t py dowcip - odparowa George, nim delikatnie upi yk porto. - Co masz na my&li? - zapyta a Sidonie. - Ten m czyzna to napuszony samochwa i na ogowy dewiant - powiedzia jej brat, odstawiaj c kieliszek. - I miejmy nadziej , e Hannaday nie po apie si w najnowszej sk onno&ci lorda Bodleya do zwabiania do swojego o a m odych oficerów marynarki. Niektórzy z nich staj si rzeczywi&cie bardzo drodzy. Zw aszcza kiedy trzeba kupowa$ ich milczenie apres chwili nami tno&ci. - Och, rety! - Sidonie przycisn a koniuszki palców do piersi. - To by wyja&nia o, dlaczego tak potrzebuje pieni dzy. Jak on w ogóle znajduje… znajduje… - Znajduje sobie partnerów? - podpowiedzia Maurice. - Có , tak. Maurice wzruszy ramionami.

- Je eli s ch tni… albo bardzo potrzebuj pieni dzy… znajduje ich zapewne w St. James Park. - St. James? - powtórzy a jak echo. Maurice i George wymienili wiele mówi ce spojrzenia. - Sidonie, d entelmeni, którzy interesuj si pewnymi rodzajami… hm, aktywno&ci, spotykaj si w miejscu, które jest im ogólnie znane - powiedzia jej brat. - Ostatnio St. James Park znów sta si popularny. A zatem idzie si tam na przechadzk , i sygnalizuje swoje… hm, zainteresowanie… wtykaj c chusteczk do lewej kieszeni albo zaczepiaj c kciuki za kamizelk . - W a&nie - doda Maurice. - Ale niektóre z ofiar Bodleya nie bywaj takie ch tne. Po to zatrudnia rajfura. Ich ofiarami s m odzi m czy(ni, którzy zgrali si za bardzo albo pozwolili si przy apa$ w jakiego& rodzaju kompromituj cej sytuacji. - A czasami ich jedynym grzechem jest ubóstwo - powiedzia agodnie George. Maurice przytakn . - Bodley od czasu do czasu lubi te m ode dziewcz ta - doda . - Dra. zna ka d rajfurk na wschód od Regent Street. Sidonie zadr a a. - Bo e drogi, zaczynam rozumie$ - wykrztusi a, przyciskaj c d o. do piersi. - Maurice, chyba zachowam wam si jak nie wypada damie i namówi ci do nalania mi kieliszka tego porto. Moja biedna pan na Hannaday! Teraz prawie wola abym, eby uciek a ze swoim kierownikiem spedycji. - Ze swoim kierownikiem spedycji? - Maurice odwróci si od pomocnika, trzymaj c czysty kieliszek. - To ona ma kierownika spedycji? - zapyta George. Sidonie przytakn a i spogl da a to na jednego, to na drugiego. - Charles Greer - powiedzia a. - Pracuje dla jej ojca, i kochaj si nawzajem do szale.stwa. Ale uwa ane jest to za straszliwy mesalliance i pan Hannaday na to nie pozwoli. George przy o y sobie do ucha zwini t d o..

- Och, s ysz , jak Gretna Green3 wzywa! - zarechota . - I powiedz panu Greerowi, eby si po&pieszy , moja droga, by nie przesun li daty. - Ucieczka z ukochanym? - powiedzia a Sidonie. - George, chyba nie mówisz powa nie! Maurice poda jej kieliszek porto. - Obawiam si , e chyba mówi, Sid - odpar . - Niektóre rzeczy s gorsze ni ycie w ubóstwie. - A lord Bodley to jedna z nich - powiedzia George. - Poza tym on musi by$ ze dwa razy starszy od niej. Sidonie przenios a wzrok z George'a na Maurice’a i z powrotem. - Ale ojciec j wydziedziczy, je eli ona ucieknie - powiedzia a. - I zwolni jej ukochanego bez referencji. George wzruszy ramionami. - Zapewne odzyska rozum, kiedy pojawi si pierwszy wnuk. - To wszystko bardzo adnie, George, ale co, je eli tak si nie stanie? - zapyta nagle Maurice. - Czy ten sprzedawca to porz dny cz owiek? - Có … tak. - Jeste& pewna? - Spotka am go tylko raz - odpar a Sidonie. - Jest powa ny i dosy$ niezdarny, ale nie ma w nim fa szu, tego jestem pewna. George uniós jedno rami . - Sid to niezgorszy s dzia charakteru. Maurice wys czy reszt swojego wina. - Có , dam mu wi c posad . Sidonie by a wstrz &ni ta. 3 Gretna Green - wioska na po udniu Szkocji, dok d ucieka y angielskie pary, by wzi $ &lub bez zgody rodziców.

- Naprawd , Maurice? Ale dlaczego? Maurice u&miechn si ch odno. - Hal mi ka dego, komu si nie uda o w mi o&ci - powiedzia . - Poza tym stary Haliings prosi , eby zwolni$ go na emerytur w pa(dzierniku. Je eli ch opak potrafi inwentaryzowa$ tkaniny i prowadzi$ ksi gi, mo e przyucza$ si przez par miesi cy. To niewiele, moja droga, ale dzierlatka nie b dzie g odowa$. - Có ! - powiedzia a Sidonie, która poczu a si tak, jak gdyby w a&nie porwa a j tr ba powietrzna. - Obaj jeste&cie nies ychanie pomocni… nie mówi c ju o tym, e jeste&cie wiarygodnym i obfitym (ród em skandali i plotek. Maurice poklepa jej d o.. - Pracujemy w haute monde, drogie dziewcz - powiedzia . - Oni nie maj tajemnic. Nasze interesy od tego zale . Sidonie za&mia a si . - Zastanawiam si , czy istnieje co&, o czym wy dwaj nie wiecie… albo czego nie potraficie odkry$. - W tpi - powiedzia George. - Och, skoro mowa o skandalach, plotkach i odkryciach! - Maurice z b yskiem w oku pochyli si nad sto em. - Mam co&, co spe nia wszystkie te trzy kryteria, i jest po prostu a nazbyt smakowite! - Mów - powiedzia George. - Zgadnijcie, kto by ostatni ofiar Czarnego Anio a! - Ja nie wiem - odezwa a si Sidonie. - Musisz nam sam powiedzie$, Maurice. W a&ciciel sklepu z galanteri u&miechn si szeroko. - Ten g upi szczeniak, lord Francis Tenby. George przewróci oczami. - Och, nie mog o trafi$ na typka, któremu by si bardziej nale a o.