dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony82 875
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 665

Carlyle Liz Rodzina MacLachlanów t. 2 Jeden mały grzeszek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz Rodzina MacLachlanów t. 2 Jeden mały grzeszek.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Carlyle Liz Romans, Lit. obyczajowa
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 170 stron)

CARLYLE JEDEN MAŁY GRZESZEK przełożyła Elżbieta Zawadowska Kittel o Warszawa 2007

Tytuł oryginału: One Little Sin Projekt okładki: Olga RcszeKka Redakcja: I. i lv Paszkowska Copyiight 'o 2005 by S. T. Woodhousc An original publicalion of Pocket Books a division o i' Simon and Schustcr. Inc. Copyright O for the Polish cdition Wydawnictwo BIS, 2007 ISBN 978-83-89685-94-0 Wy d awn i c two BIS ul. Lędzka 44a 01-446 Warszawa tcl. (0-22) 877-27-05. S77-40-33; fa\ (0-22) S37-10--S4 c- m ai 1:11 i sb i s 0iwy d a w n i c t wo b i s. co ni. p 1 www .wydawnictwohis.coni.pl Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S.A. Prolog Mecz bokserski Tego dnia w skwarne wrześniowe popołudnie sir Alasdair MacLachlan poniósł to, co jego babka Mac­ Gregor obiecywała mu już od prawie trzydziestu lat - a mianowicie zasłużone konsekwencje swoich czy­ nów. Babcia powtarzała to wielokrotnie, ale on nigdy nie traktował jej słów poważnie. Do ukończenia ósmego roku życia sądził, że staruszka mamrocze coś o spadku, gdyż zawsze myślała o pieniądzach. Tak więc traktował to jak jej kolejne powiedzonko, takie jak „na kolację z diabłem przynieś długą łyżkę" i jej ulubione „próżność gubi człowieka, a pycha..." Cóż, nie mógł sobie przypomnieć, co takiego po­ woduje pycha, ani nie miał ochoty się nad tym zasta­ nawiać, ponieważ tego wyjątkowo gorącego popołu­ dnia miał myśli zaprzątnięte czymś zupełnie innym - Rozkoszą, czyli Bliss - gdyż takie imię nosiła żo­ na wiejskiego kowala. Gdy rozległ się odgłos pierw­ szego wystrzału, wydawało się, że przepowiednia babki się spełni. - A niech mnie! - wrzasnęła Bliss, odpychając Alasdaira. - To mój stary!

Zaplątany w spodnie Alasdair przetoczył się na wiązce słomy i usiadł. Wypluwając z ust kurz, szu­ kał rozpaczliwie paska. - Dobra, Bliss, wiem, że tam jesteś! - ponury glos kowala niósł się echem po rozległej stajni. - Wyłaź razem z tym swoim przeklętym Szkotem. - Rany, znowu - mruknęła Bliss zmęczonym głosem. Zdążyła już podciągnąć pantalony i właśnie poprawia­ ła spódnicę. - Do tej pory zawsze mi się udawało go ja­ koś okpić, ale ty lepiej zwiewaj gdzie pieprz rośnie. Mnie nie zrobi krzywdy, ale ciebie ani chybi ukatrupi. Pospiesznie wciągając rękawy koszuli, Alasdair pokazał zęby w uśmiechu. - Będziesz po mnie płakać, najdroższa? Bliss wzruszyła ramionami. Mała szkoda, krótki żal. Ale Alasdair tylko się tym chlubił. Drzwiczki dzielące boksy zamykały się po kolei z nieuchronną ostatecznością. - Chodź tu, skurczybyku -wrzasnął kowal. - Stąd nie ma innego wyjścia, nie uda ci się wymknąć! Alasdair cmoknął Bliss w policzek i podciągnął się do połowy ścianki dzielącej boksy. - Pa, moja słodka - powiedział, mrugając filuter­ nie. - Byłaś tego warta. Bliss rzuciła mu cyniczne spojrzenie i zatrzasnęła drzwiczki, a Alasdair podciągnął się zgrabnie wyżej i wskoczył do sąsiedniego boksu. - Zgłupiałeś do reszty, Will? - zaskrzeczała te­ atralnie Bliss. - Odłóż ten pistolet, zanim się zabi­ jesz. Nie wolno mi się zdrzemnąć? Cały dzień bie­ gam z góry na dół z wodą i piwem jak jakaś służąca. - Chyba wiem, kogo tu obsługiwałaś, panienko. - Groźny głos dochodził teraz z bardzo bliska. - I gdzie on się podział? - Przysięgam na Boga, że tym razem go zabiję. 6 Alasdair uchylił drzwi i wyjrzał. Chryste Jezu. Sam nic był ułomkiem, ale mąż Bliss z wyszczerzonymi żółtymi zębami wyglądał jak rozjuszony bawół. Od pasa w górę nie miał na sobie nic poza usmolo­ nym fartuchem. Kępki czarnych włosów pokrywały je­ go szerokie bary, spocony tors, a nawet plecy. W jed­ nej ręce ściskał groźnie kosę, a w drugiej zardzewiały pistolet, którego bliźniak wystawał zza paska od spodni. Dwa pistolety. Jeden strzał. A niech to. Alasdair zdał śpiewająco egzamin z matematyki na uniwersytecie w St. Andrews i szyb­ ko obliczył swoje szanse. Rezultat zupełnie go nie zachwycił, ale zanadto kochał życie, żeby się poddać bez wałki. Bliss zmoczyła rąbek fartuszka i wytarła sadze z twarzy rozsierdzonego olbrzyma. - Cicho, Will - szepnęła. - Nie ma tu nikogo po­ za mną, naprawdę. Alasdair uchylił drzwiczki nieco szerzej i zobaczył, jak Bliss bierze męża pod rękę i ciągnie w stronę wyj­ ścia. Odczekał chwilę i na palcach wyszedł z boksu. Niestety, nastąpił na grabie i dwumetrowy dębowy trzonek rąbnął go prosto między oczy. Alasdair za­ klął szpetnie i rymnął jak długi na ziemię. - Jesteś, bratku! - ryknął kowal. - Wracaj, ty par­ szywy kundlu! Alasdair był mocno zamroczony, ale nie stracił przytomności. Kowal wyrwał się żonie i ruszył z po­ wrotem w stronę boksów. Alasdair kopnął grabie, zrobił unik w lewo i przemknął jak strzała obok roz­ sierdzonego draba. Kowal ryknął jak ranny byk i od­ wrócił się, ale było już za późno. Alasdair wypadł prosto w oślepiające słońce, do­ kładnie w chwili, gdy z położonej w dolinie łąki do- 7

tarł do niego ryk tłumu. Nielegalny, ale bardzo po­ pularny mecz bokserski przywiódł połowę londyń­ skich rzezimieszków do małej wioski w Surrey. Za­ krwawiony arystokrata uciekający przed kowalem uzbrojonym w kosę stanowił nie lada widok. Alasdair słyszał wyraźnie ciężkie kroki kowala bie­ gnącego za nim w dół wzgórza. Kowal sapał z wysił­ ku. Alasdair ocenił sytuację. Ustępował przeciwni­ kowi siłą, ale mógł nadrobić to szybkością i sprytem. Niemniej jednak stary Will miał naładowaną strzel­ bę i słuszny powód do gniewu. Pan Bóg na pewno nie stał po stronic amatora wdzięków żony kowala. Alasdair dobiegł do stóp wzgórza i zaczął się prze­ mykać pomiędzy zaparkowanymi tam powozami. Kowal nie biegał najlepiej, więc bardzo szybko pozo­ stał w tyle. Alasdair okrążył pół łąki, miotając się między powozami i rozpaczliwie przeszukując wzro­ kiem morze twarzy. Zapachy wilgotnej trawy, rozla­ nego piwa i świeżego gnoju zlały się w nieprzyjemny kwaśny wyziew. Teraz dochodziły do niego już wyraźnie wrzaski tłumu, przerywane od czasu do czasu uderzeniem ciała o ciało. Jeden z bokserów przewrócił się, tłum znów zaczął ryczeć z uciechy i w tej samej chwili Alasdair zobaczył, jak przez tłum przepycha się jego brat z kuflem piwa w ręku. Za nim biegł Quin. Spotkali się obok wielkiego staroświeckiego po­ wozu. - Co się, u diabła, stało? - spytał, gdy znaleźli się już poza zasięgiem wzroku gapiów. - I co to za goliat cię goni? - spytał Quin. - Mu­ siał cię nieźle zdzielić między oczy. Alasdair oparł się o powóz, by złapać oddech. - Powiedzmy po prostu, że czas się stąd ulotnić. I to natychmiast. 8 - Ulotnić? - spytał z niedowierzaniem Quin. - Po­ stawiłem na tę walkę dwadzieścia funtów. Merrick spoważniał. - Dlaczego? Co się stało? - Znowu jakaś spódniczka! -jęknął Quin. - Nie mo­ głeś tym razem przyprawić rogów komuś mniejszemu? Alasdair oderwał plecy od ściany powozu, wpatru­ jąc się w łąkę. Merrick chwycił go mocno za ramię. - Nie! Nie zrobiłeś tego! Alasdair wzruszył ramionami. - Tb była Bliss, ta dziewczyna, która roznosiła piwo. - Wyglądała tak, jakby musiała się na chwilę położyć. Z mojej strony to był tylko taki humanitarny akt. - A niech cię, Alasdair! - wykrzyknął jego brat. - A ja miałem na tyle rozumu, żeby nie... - Cicho! - przerwał Quin, odrzucając kufel. - On tu idzie. Zwaliste, spocone, pomrukujące cielsko zbliżało się nieuchronnie w ich kierunku od strony łąki, wy­ machując strzelbą i kosą, która błyszczała złowróżb­ nie w słońcu. - Lepiej wiejmy - mruknął Alasdair. - Nigdzie się stąd nie ruszam - powiedział zimno Merrick. - Poza tym zostawiłem powóz w King's Arms. - On ma jeszcze jeden nabój - ostrzegł Alasdair. - Ja może sobie nawet na to zasłużyłem, ale czy na­ prawdę chcesz, żeby ten wsiowy głupek zabił przy­ padkowego przechodnia? - Najpierw trzeba przeżyć, a walczyć będziemy później - powiedział Quin. - Do diabła z wami - warknął Merrick. Cała trójka pobiegła w stronę ścieżki wijącej się wokół szczytu wzgórza i skręcającej na tyły wioski. Było tam mnóstwo ludzi spacerujących lub kupują­ cych placki i piwo od chytrych sprzedawców, którzy 9

porozstawiali tam swoje namioty. Na miejsce przyby­ li też wędrowni handlarze i Cyganie z całym asorty­ mentem zabawek, naparów i talizmanów. Z wioski w górze dochodziły skoczne dźwięki skrzypiec. Quin przepychał się przez stopniowo rzednący tłum, za nim szedł Alasdair i jego brat. Przed kolej­ nym skrętem Quin uskoczył z drogi mężczyźnie z be­ czułką na ramieniu. Merrick podążył w jego ślady. Alasdair potrącił mężczyznę w łokieć. Handlarz po­ tknął się, zaklął i upuścił beczułkę, która potoczyła się z hukiem w dół ścieżki. - Co za zręczność! - syknął jadowicie Merrick. Alasdair popatrzył w dół wzgórza i dostrzegł, że kowal zaczyna ich doganiać. Nie dalej jak metr przed nim beczułka pękła i trysnęła z niej fontan­ na spienionego piwa. Jej właściciel najwyraźniej po­ stanowił pójść w sukurs kowalowi i dołączył do po­ ścigu. Za następnym zakrętem zamajaczył wóz pomalo­ wany na różne odcienie zieleni. Obok stał namiot z poplamionego płótna w kratę. Quin zeskoczył ze ścieżki i uchylił plandekę, - Szybko! - rzucił. - Tutaj! Merrick zanurkował w mrok. Alasdair bez waha­ nia poszedł w jego ślady. Przez chwilę słychać było tylko ich urywane oddechy. Oczy Alasdaira przyzwy­ czajały się wciąż do ciemności, gdy nagle odezwał się głos. - Rzuć grosika, Angliku. Przy rozklekotanym stoliku siedziała Cyganka, wy­ ciągając szczupłą dłoń z długimi palcami. - Nie jestem Anglikiem - rzucił bez żadnego szczególnego powódu. Otaksowała go wzrokiem jak konia na padoku. - To nie do końca prawda - odparła. 10 Alasdair był w istocie po mieczu w jednej czwartej Anglikiem. Poczuł niewytłumaczalny niepokój. - Rzuć grosika - powtórzyła, strzelając elegancki­ mi palcami. - A może wolałbyś wyjść? To nie schro­ nisko, tu się robi pieniądze. - Na miłość boską, zapłać jej - nakazał Merrick, wyglądając z namiotu. Kawałek dalej kowal prowa­ dził ożywioną dysputę z mężczyzną od beczki - naj­ wyraźniej omawiali taktykę. Alasdair sięgnął do kie­ szeni płaszcza, wyjął portmonetkę i położył monetę na dłoni kobiety. - Trzy - warknęła, z irytacją strzelając palcami. - Po jednej za każdego. Alasdair znów sięgnął do portmonetki. - Siadajcie - rozkazała. - Wszyscy trzej. Ci głupcy za wami nie przyjdą. Nie ośmielą się. Quin i Merrick wlepili w nią zdumiony wzrok. Uniosła ramię i kaskada czarnych lśniących wło­ sów zasłoniła jej twarz. - No co? - spytała wyzywająco. - Macie inne wyjście? Quin, zdecydowanie najposłuszniejszy z całej trój­ ki, przysunął sobie stołek na trzech nogach i wykonał polecenie Cyganki. - Rób, co ona każe, Merrick - powiedział. - Na ra­ zie nic nam innego nie pozostało. Merrick podszedł do stolika i przeszył Alasdaira morderczym spojrzeniem. - Daj mi rękę - zażądała. Alasdair posłusznie wyciągnął dłoń. Cyganka przytrzymała ją przez chwilę, a potem, jakby rozja­ śniając obraz, potarła kciukiem linie papilarne. W namiocie poczuli się bezpieczni. Kobieta przysu­ nęła bliżej lampę i podkręciła knot, wypełniając na­ miot żółtawym światłem. Alasdair zauważył nagle, że jest niezwykle piękną kobietą. 11

- Masz jakieś nazwisko, Angliku? - mruknęła, wciąż wpatrując, się w jego dłoń. - MacLachlan. - MacLachlan... - powtórzyła. - Myślę, MacLa­ chlan, że jesteś złym człowiekiem. Alasdair cofnął się. - Ależ skąd! - zaprotestował. - Całkiem porządny ze mnie chłop. Zapytaj zresztą, czy mam jakichś wro­ gów. Oderwała wzrok od jego dłoni i uniosła kruczo­ czarną brew. - A tamci na zewnątrz, czy to twoi przyjaciele? Alasdair poczuł, że oblewa się rumieńcem. - Nieporozumienie - wyjąkał. - Tak się czasem zdarza. Zmarszczyła brwi. - Są różne rodzaje zła - powiedziała niskim, gar­ dłowym głosem. - A ty popełniłeś wiele grzechów. - Co, teraz zmieniasz się w księdza? - tym razem to on zdobył się na ironię. - Dobrze, zgrzeszyłem. Przepowiedz mi przyszłość, moja piękna, i miejmy to wreszcie za sobą. Cyganka odsunęła jednak jego dłoń i sięgnęła po rę­ kę Merricka. Widząc, jak mężczyzna mruży ze złością oczy, zawahała się. Z twarzą w bliznach i zimnym spoj­ rzeniem błękitnych oczu brat Alasdaira nie wyglądał przyjaźnie. W końcu jednak uległ zakusom Cyganki. Przesunęła kciukiem po nierównościach jego dłoni. - Jeszcze jeden MacLachlan - mruknęła. - Dia­ belny szczęściarz z diabelskim spojrzeniem. Merrick roześmiał się ochryple. - Podwójnie przeklęty, prawda? Skinęła wolno głową. - Widzę to tutaj - dotknęła plamki pod jego pal­ cem wskazującym. - I tu - musnęła sam środek jego 12 dłoni. Zwykle opanowany Merrick aż się wzdrygnął pod wpływem tego dotyku. - Masz talent twórczy - orzekła krótko. - Jesteś artystą. Merrick zawahał się. - W pewnym sensie tak - zgodził się po chwili. - I tak jak wielu artystów grzeszysz pychą - ciągnę­ ła. - Osiągnąłeś wiele sukcesów, ale nic zaznałeś szczęścia. Stwardniałeś od nadmiernej dumy i gory­ czy w sercu. - Taką mam przed sobą przyszłość? - spytał cy­ nicznie Merrick. Popatrzyła na niego otwarcie i skinęła głową. - Prawie na pewno. - A już z pewnością taka była twoja przeszłość. - Odepchnęła jego rękę i sięgnęła po dłoń Quina. - Grzeszyłem nieraz - przyznał Quin. - Na wszyst­ kie moje grzechy nie starczy nawet miejsca na dłoni. Pochyliła się nad jego ręką i uciszyła go psyknięciem. - Jesteś impulsywny - powiedziała. - Działasz gwałtownie. Najpierw robisz, potem myślisz. Quin zaśmiał się nerwowo. - Chyba się nie mylisz. - I zapłacisz za to - ostrzegła Cyganka. Quin milczał przez chwilę. - Wydaje mi się, że już zapłaciłem - odrzekł w końcu. - Zapłacisz raz jeszcze - powiedziała spokojnie. - 1 to w najgorszy możliwy sposób, jeżeli nie naprawisz wyrządzonego zła. - Którego zła? - zaśmiał się nerwowo. - Lista jest długa. Spotkali się wzrokiem. - Przecież wiesz - odparła. - Dobrze wiesz. Quin kręcił się nerwowo na stołku. 13

- Nie jestem pewien. Cyganka wzruszyła ramionami i przesunęła pal­ cem wskazującym po jego kciuku. - Poniosłeś ostatnio wielką stratę. - Mój ojciec... zmarł. - Ach tak. - Jak się nazywasz? - Quin - odparł. - Quinten Hewitt czy raczej Wynwood. Lord Wynwood. Znów mruknęła coś pod nosem. - Wy, Anglicy, macie tyle imion - mruknęła, opusz­ czając jego dłoń, jakby się nagle zmęczyła. - A teraz idźcie stąd. Wszyscy. Wracajcie do powozu i jedźcie. Nie uda mi się was powstrzymać przed zmarnowa­ niem sobie życia. Wasz los jest przesądzony. Jedźcie - ponagliła Cyganka. - Ci ludzie odeszli. I nie wrócą. A to los ukarze cię za twoje grzechy, MacLachlan, nie ci zidiocieli wieśniacy. Merrick skoczył na równe nogi. Quin roześmiał się z trudem. - Przykro mi Alasdair - powiedział. - Przynaj­ mniej mnie i Merrickowi jakoś się udało. - Uśmiech­ nął się do kobiety, której uroda robiła coraz większe wrażenie na Alasdair. - Udało się wam? - podniosła oczy na Quina. - Przecież nie przepowiedziałam wam przyszłości. Alasdair zdał sobie nagle sprawę, że to prawda. Cyganka powiedziała wiele, ale wywróżyła mało. Merrick odwrócił się do nich plecami i znów wyj­ rzał przez połę namiotu. - Proszę mówić dalej - zachęcał Quin. - Czego się mamy spodziewać? Bogactwa? Egzotycznych podró­ ży? Czego? Zawahała się lekko. - To nie głupia gra salonowa, sir. Naprawdę chce pan wiedzieć? 14 - Ja... - zająknął się Quin. - Tak, dlaczego nie? Cyganka popatrzyła w dal. - Jak to wy, Anglicy, mówicie? Aha, już pamię­ tam: Dzieciaki zawsze wracają na grzędę. - Kurczaki - poprawił Quin. - Zwykle mówi się o kurczakach. - Jest pan pewien? - spytała ostro. - W każdym ra­ zie, nikt nic uniknie konsekwencji swoich niegodzi¬ wości. Nie możecie tak po prostu brać, korzystać, wy­ zyskiwać i nie ponieść za to żadnej kary. Musicie za­ cząć płacić za swoje grzechy. I to przyniesie wam los. - Niegodziwość? - spytał Alasdair. - Grzechy? - To surowe słowa, pani. - Nazywaj je jak chcesz - powiedziała Cyganka i wzruszyła ramionami, wprawiając w ruch kolczyki. - Ale zapłacicie za wszystko, MacLachlanowie. I do­ staniecie nauczkę. To, co nastąpi, będzie tak realne i bolesne, jak ten siniak między oczami. Merrick zaklął cicho, ale nie odwrócił głowy. - Męczy mnie już ta tragedia grecka - warknął. - Idziemy. - Zaczekaj chwile, Merrick. - Quin patrzył niespo­ kojnie na kobietę. - Czy to jedno z tych cygańskich przekleństw? Kobiecie błysnęły oczy. - Lordzie Wynwood, jest pan takim głupcem - od­ parła. - Czyta pan zbyt wiele książek. - Sami rzucili­ ście na siebie przekleństwo, bez mojej pomocy. Teraz musicie wynagrodzić krzywdy. Naprawić błędy. Merrick odwrócił się przez ramię. - Brednie - warknął. - Ale stanie się tak, jak powiedziałam - szepnęła. Poryw chłodnego wiatru wdarł się nagle pod poły namiotu i przyprawił Alasdaira o dreszcz. Odwrócił się i zobaczył, że jego brat wyszedł już na zewnątrz 15

i ruszył z powrotem ścieżką. Quin wzruszył ramiona­ mi i podążył w jego ślady. Alasdair nigdy nie dawał się łatwo zastraszyć, na­ wet w sytuacji, gdy tak byłoby dla niego lepiej. Uśmiechnął się więc i osunął na taboret pośrodku namiotu. - Drogie dziewczę - zaczął, przechylając się przez stół. - Teraz, kiedy nie ma już tych filistrów, muszę cię wreszcie zapytać, czy ktoś ci już mówił, że masz oczy koloru koniaku, a usta niczym płatki róży? - Tak, a pośladki jak dwie marmurowe bile - od­ parła sucho. - Wierz mi, MacLachlan. Już to wszyst­ ko słyszałam. Uśmiech zamarł Alasdair owi na wargach. - Ach, jaka szkoda. Cyganka rzuciła mu zamyślone spojrzenie i wstała. - Idź już sobie. Wynoś się z mojego namiotu i daj sobie spokój z tymi wyświechtanymi słówkami. Już dość masz przez nie kłopotów. Alasdair spuścił głowę i zaśmiał się krótko. - To nie był najlepszy dzień - przyznał. Przez chwilę Cyganka milczała. - Biedny MacLachlan - szepnęła w końcu. - I tak nie wiesz jeszcze wszystkiego. Nieprzyjemny powiew wiatru znów musnął jego kark, lecz kiedy tym razem uniósł głowę, jego pięk­ nej wróżki już w namiocie nie było. Rozdział 1 W którym zrywa się burza z piorunami Gdy Alasdair wrócił do swojej kamienicy przy Great Queen Street, zbył machnięciem ręki pytanie kamer­ dynera o kolację, rzucił na krzesło płaszcz oraz fular, po czym rozłożył się na zniszczonej sofie w saloniku i ochoczo powrócił do stanu pijackiego otępienia, w którym czuł się tak doskonale w drodze do domu. Potrzeba mu było dużo brandy, by mógł znieść to­ warzystwo swoich kompanów. Quin, zirytowany u tra­ tą dwudziestu funtów, przez całą drogę do Wandsworth narzekał. Merrick, młodszy brat Alasdaira, nigdy nie potrzebował pretekstu, by popaść w ponury nastrój. Nieodmiennie znajdował się właśnie w takim, a nie innym stanie. Odlatując w zapomnienie, Alasdair zdążył jeszcze pomyśleć, że piękna Cyganka nie po­ myliła się przynajmniej w stosunku do jego brata. Przez chwilę po prostu drzemał, zbyt bezsilny, by wstać i iść spać. Jednak tuż przed północą obudził go hałas za oknem. Otworzył więc niechętnie jedno oko i przekonał się, że niesłychany upał przyniósł gwał­ towną burzę. Alasdair ziewnął, podrapał się po gło­ wie i zapadł z powrotem w sen z miłym poczuciem 17

bezpieczeństwa. Wkrótce potem do jego uszu dobie­ gło jednak natarczywe pukanie cło drzwi. Wytężył wszystkie siły, by go nic słyszeć i przywarł do resztek snu, który łączył jakoś Bliss, piękną Cygan­ kę i butelkę dobrego szampana. Lecz walenie ode­ zwało się ponownie, akurat w chwili, gdy Cyganka za­ częła przesuwać mu uwodzicielsko palcami po ple­ cach. A niech to! Wellings przecież powinien otwo­ rzyć... Jednak tego nie zrobił, a walenie nie ustawało. Bardziej zirytowany niż zatroskany Alasdair zwlókł się z kanapy, znów podrapał po głowie i ruszył na podest wychodzący na hol. Tymczasem Wellings zszedł już do foyer i otworzył drzwi. Alasdair spojrzał w dół i zobaczył, że w progu stoi - jak sądził - jakaś służąca i trzyma w ręku kosz z mokrą bielizną. Wellings mówił nieco podniesionym głosem, co nieomylnie wskazywało na irytację. - Jak już dwukrotnie tłumaczyłem: sir Alasdair nie przyjmuje samotnych kobiet - mówił. - A już na pewno nie o tej porze. Proszę wracać do powozu. Zanim umrze pani w progu na zapalenie płuc. Z tymi słowami chwycił za klamkę, ale kobieta wsunęła najpierw stopę, a później całą nogę między drzwi a framugę. - Lepiej przestań pleść głupstwa i posłuchaj, panic - powiedziała kobieta z akcentem, jakiego nie po­ wstydziłaby się nawet babka MacGregor. - Sprowa­ dzisz pana na dół i lepiej się pospiesz, bo nie ruszę się stąd ani na krok i będę walić do drzwi, aż zobaczę na schodach Pana Boga we własnej osobie i wszyst­ kich świętych. Alasdair zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że popełnia niewybaczalny błąd, lecz wiedziony czymś, co mógł nazwać jedynie chwilową niepoczytalnością, zaczął powoli schodzić ze schodów. Zrozumiał bo- 18 wiem, że jego gość to nie żadna leciwa służąca, ale dziewczyna. A pranie... nie było praniem. Więcej na razie nie mógł powiedzieć. W połowie schodów odchrząknął głośno. Wellings i dziewczyna jak na komendę podnieśli głowy. W tej samej chwili Alasdair poczuł się tak, jakby otrzymał cios w żołądek. Dziewczyna miała oczy o najczystszym odcieniu zieleni, jaki miał dotąd okazję oglądać. Chłodne, czyste spojrzenie spłynęło po jego ciele niczym alpejski strumień, pozostawia­ jąc go bez tchu, jak gdyby ktoś oblał go nagle wia­ drem zimnej wody. - Chciała się pani ze mną widzieć? - wykrztusił. Podniosła na niego wzrok. - Jeśli nazywa się pan MacLachlan, to tak - od­ parła. - I wygląda pan dokładnie tak, jak sądziłam. Alasdair wątpił, by mógł poczytać to sobie za kom­ plement. Żałował, że nie jest jeszcze całkiem trzeź­ wy. Miał okropne wrażenie, że powinien mieć się na baczności przed tą osobą - mimo że była blada, krucha i przemoczona do suchej nitki. Wyciągnęła rękę spod zawiniątka. Alasdair uścisnął ją i wyczuł, że nawet jej rękawiczka jest zupełnie mokra. - Nazywam się Esmee Hamilton - powiedziała cierpko. Alasdair zdobył się na serdeczny uśmiech. - Milo mi, panno Hamilton. - Czy my się znamy? - Nie, pan z pewnością o mnie nie słyszał. Mimo to zajmę panu chwilę. - Rzuciła Wellingsowi dziwne spojrzenie. - Na osobności, jeśli łaska. Alasdair popatrzył na nią wymownie. - Pora dość niezwykła jak na wizyty, panno Hamilton. - Tak, ale dano mi do zrozumienia, że pan prowa­ dzi dość osobliwy tryb życia. 19

Alasdair zaniepokoił się, lecz ciekawość przeważyła. Eleganckim gestem skierował dziewczynę do salo­ niku, po czym posłał Wellingtona po herbatę i su­ che ręczniki. Dziewczyna zatrzymała się obok sofy stojącej najbliżej ognia i nachyliła się nad zawiniąt­ kiem. Do diabła, kto to jest? Z pewnością Szkotką, gdyż nie próbowała nawet ukryć swojego akcentu. Gdyby nie niezwykłe zielone oczy, wyglądałaby niemal jak dziecko. Nie mogła mieć zresztą więcej niż siedemna­ ście, osiemnaście lat i choć niestaranny ubiór zupeł­ nie na to nie wskazywał, pochodziła chyba z dobrego domu. Co oznaczało, że dla ich wspólnego dobra mu­ siał się jej jak najszybciej pozbyć. Z tą myślą otworzył raz jeszcze drzwi do salonu. Spojrzała na niego z dezaprobatą. - Obawiam się, że mój kamerdyner mylnie odczy­ tał pani intencje - powiedział. - Tak młoda osoba jak pani nie powinna przebywać ze mną sam na sam. W tej samej chwili zawiniątko poruszyło się. Alas­ dair omal nie wyskoczył ze skóry. - Dobry Boże! - krzyknął i podszedł bliżej, by na nie popatrzeć. Spod kilku kocyków wyjrzała maleńka nóżka. Pan­ na Hamilton odsunęła pierwszą mokrą warstwę i Alasdairowi zawirowało przed oczami na widok drobnej rączki, dwóch zaspanych oczek o długich rzęsach i wspaniałych różanych usteczek. - Ma na imię Sorcha - szepnęła panna Hamilton. - Chyba że zechce pan zmienić to imię. Alasdair odskoczył do tyłu, jakby zawiniątko mo­ gło wybuchnąć. - Chyba że... że co? - Zechce pan zmienić jej imię - powtórzyła pan­ na Hamilton, taksując go wzrokiem. - Mimo że sprawi 21) mi to ogromny ból, muszę ją panu oddać. Nie mogę opiekować się nią tak troskliwie, jak na to zasługuje. Alasdair roześmiał się cynicznie. - Nie, nie - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Z tej mąki nie będzie chleba, panno Ha­ milton. Gdybym kiedykolwiek z panią spal, z pewno­ ścią bym to pamiętał. Panna Hamilton podeszła do niego nieco bliżej. - Ze mną? Na Boga, panic MacLachlan! Czy pan oszalał? - Proszę wybaczyć - powiedział sztywno. - Może ja czegoś nie rozumiem. Błagam, proszę mi wyjaśnić, po co pani przyszła. I proszę nie sądzić, że jestem głupcem. Usta dziewczyny drgnęły. - No cóż, miło mi to słyszeć - powiedziała, znów taksując go wzrokiem. - Już zaczęłam się obawiać, że jest inaczej. Alasdair nie miał ochoty znosić obelg ze strony dziewczyny, która wyglądała jak zmokła kura. Potem jednak uświadomił sobie, jak on sam się prezentuje. Spał w ubraniu, tym samym, które włożył rano na mecz. Potem uprawiał ostry seks, został ranny, uciekał przed szaleńcem i podczas trzygodzinnego powrotu do domu upił się do nieprzytomności. Nic golił się co najmniej od dwudziestu godzin, miał oka­ załego guza na czole i rozczochrane włosy. Nieśmia­ ło przeciągnął po nich ręką. Dziewczyna patrzyła na niego z dziwną mieszani­ ną odrazy i strachu. Z zupełnie niezrozumiałych po­ wodów zaczął żałować, że nie ma na sobie surduta ani fulara. - Proszę zrozumieć, panno Hamilton - wykrztusił wreszcie. - Nie mam ochoty na pani docinki, szcze­ gólnie że... 21

- Ach, ma pan z pewnością rację, wiem - w jej gło­ sie nie było już obrzydzenia, pozostał jedynie strach. - Jestem zmęczona i zirytowana, tak, ale na swoją obronę mogę powiedzieć, że jestem w podróży pra­ wie tydzień, a przez ostatnie dwa dni próbowałam pana odszukać w tym okropnym, brudnym mieście. - Sama? - Dla dobra Sorchy, tak - przyznała. - Bardzo prze­ praszam. Alasdair pohamował gniew. - Proszę usiąść i zdjąć mokry płaszcz i rękawiczki - poprosił stanowczo. Gdy uczyniła, jak kazał, położył jej rzeczy przy drzwiach i zaczął przechadzać się po pokoju. - Proszę mi zatem powiedzieć, panno Hamilton, kto jest matką dziecka, jeśli to nie pani? Wreszcie jej policzki zarumieniły się. - Moja matka - powiedziała cicho. - Lady Achanalt. - Lady Acha... kto? - Lady Achanalt - dziewczyna zmarszczyła brwi. - Nie pamięta jej pan? Ku swemu zdumieniu rzeczywiście nic pamiętał i od razu się do tego przyznał. - Mój Boże! - Zarumieniła się jeszcze mocniej. - Biedna mama! Pewnie sobie wmawiała, że zachowa ją pan w pamięci aż po grób, albo wierzyła w jakieś inne romantyczne bzdury. - Aż po grób? - powtórzył, z trudem zwalczając mdłości. - Gdzie ona, u diabła, jest? - Niestety, nie żyje. - Wyciągnęła rękę w kierunku maleńkich, ale eleganckich perełek na szyi i zaczęła się nimi nerwowo bawić. - Zmarła. Zupełnie nagle. - Proszę przyjąć wyrazy współczucia, panno Ha­ milton. Panna Hamilton zbladła. ??. - Niech pan zachowa swoje współczucie dla córki - powiedziała. - Nawiasem mówiąc, jej pełne nazwi­ sko brzmi lady Sorcha Guthrie. - Ponad dwa lata te­ mu została poczęta w sylwestra. Może to coś panu przypomni? Alasdair poczuł lekką konsternację. - No... nic. - Ale przecież musi pan pamiętać. Był bal, bal ma­ skowy u lorda Morwena w Edynburgu. Rozumiem, ze taki rodzaj bachanaliów. Tam się poznaliście. Prawda? Jego puste spojrzenie najwyraźniej nią wstrząsnęło. - Boże, podobno mówił jej pan, że to miłość od pierwszego wejrzenia! - W głosie panny Hamil­ ton pobrzmiewała teraz nieskrywana rozpacz. I że na taką kobietę czekał pan całe życie. Mama była wysoką brunetką o pełnych kształtach. Bardzo pięk­ ną. Boże! Naprawdę nic pan nie pamięta? Alasdair sięgnął pamięcią wstecz i zrobiło mu się jeszcze bardziej słabo. Rzeczywiście, ponad dwa lala temu był w Edynburgu. Podjął nietypową dla siebie decyzję, by spędzić święta w domu, gdyż jego wuj Angus wrócił właśnie z zagranicy. 1 spędzili razem sylwestra. W Edynburgu. Bal też się odbył. I o ile do­ brze pamiętał, bawili się ostro. To Angus go w to wciągnął, a potem musiał od holować do domu. Po­ za strasznym noworocznym kacem niewiele mu z te- go zostało w pamięci. - No cóż - powiedziała zrezygnowanym głosem. - Mama miała zawsze słabość do ładnych chłopców. Ładnych chłopców? Jej też się podobał? I kim, u li­ cha, była ta lady Achanalt? Alasdair łamał sobie gło­ wę, nerwowo przeczesując palcami włosy. Młoda ko­ bieta siedziała wciąż na kanapie obok śpiącego dziecka i nie spuszczała z niego wzroku. Nie patrzy- 23

la mu już jednak spokojnie prosto w oczy, była naj­ wyraźniej zmartwiona i trochę smutna. - Sorcha jest mi bardzo droga, panie MacLachlan - powiedziała cicho. - To moja siostra i będę ją za­ wsze bardzo kochać. Ale mój ojczym, lord Acha­ nalt... on nigdy nie darzył jej uczuciem. Od samego początku. - Więc to nie jest jej ojciec? - spytał Alasdair. - Jest pani tego całkiem pewna? Dziewczyna spuściła wzrok na swoje przemoczone buty. - I on był tego pewien - szepnęła. - On i mama ni­ gdy nie... - zawiesiła głos. - Do licha! - wykrzyknął Alasdair. - Co nigdy? - Nie wiem - oblała się rumieńcem. - Nic z tego nie rozumiem. Ale on wiedział. Mama niczego mi poza tym nie zdradziła. Ale pewnego dnia rozpętała się burza. Rzuciła mu to prosto w twarz. Naprawdę nigdy do pana nie pisała? Ani pan do niej? Alasdair przycisnął palce do skroni. - Boże! Popatrzyła na niego markotnie. - Trochę za późno na modlitwy - powiedziała. - Niech pan posłucha, MacLachlan, ostatnie dwa lata były dla nas straszne. Robiłam wszystko co mogłam, żeby jakoś poprawić sytuację, ale teraz moja rola się kończy. Mama nie żyje i wszystko spada na pana. Przykro mi. W pokoju na chwilę zapadła cisza. Alasdair prze­ chadzał się tam i z powrotem przed kominkiem, stu­ kając obcasami o marmurową podłogę. Dziecko. Nieślubne. Boże. Nie, to się nie dzieje naprawdę. - Jak umarła? -jęknął w końcu. - Na zapalenie płuc - odparła głuchym głosem. - Coś całkiem zwyczajnego. Zawsze chciała umrzeć 24 w bardziej dramatycznych okolicznościach. Nazywa­ ła to poetycką śmiercią. Ale epidemia szalała wtedy w Szkocji jak pożar. Myślę, że taka była wola boska. Alasdair podejrzewał, że być może mąż owej damy zaofiarował Panu Bogu swoją pomoc. - Bardzo mi przykro, panno Hamilton - powiedział w końcu. - Niestety, naprawdę nie mogę zaopiekować się dzieckiem. Bo o to pani chodziło, prawda? Sądzi­ ła pani, że będzie jej lepiej tutaj. Zapewniam panią, że nie mogła się pani bardziej pomylić. Popatrzyła na niego dziwnie. - To, co ja sądzę, nie ma żadnego znaczenia. Alasdair postanowił jednak zrzucić z siebie raz na za­ wsze ciężar, który spadł na niego tak nieoczekiwanie. - Rozumiem, że żałoba po matce wyzwoliła w pa­ ni romantyczne uczucia - odparł. - Ale ja jestem twardym graczem. Doświadczonym draniem. I ko­ bieciarzem najgorszego gatunku. Ostatnim mężczy­ zną na świecie, który powinien wychowywać dziecko. Niech pani idzie do domu. pani Hamilton. Między mną a pani matką nie było miłości, ani wielkiej, ani żadnej. Przed Bogiem i w obliczu prawa to lord Achanalt jest ojcem Sorchy i na pewno zamartwia się teraz na śmierć. Panna Hamilton zaśmiała się ironicznie. - W takim razie to pan jest romantycznym głup­ cem, panie MacLachlan - powiedziała. - Jeszcze większym niż moja matka. Achanalt nie dba o pra­ wo, a w Szkocji to on może uchodzić za Boga. Sor­ cha i ja nie mamy domu. Rozumie pan? Alasdair przerwał swoją przechadzkę i wbił w nią wzrok, zaciskając pięści. - Dobry Boże! - wykrztusił. - Ten człowiek wyrzu­ cił was z domu? Panna Hamilton wzruszyła ramionami. 25

- Dlaczegóżby nie? - odpada. - Nie jesteśmy z nim spokrewnione. Nie łączą nas więzy krwi. Nie mamy rodzeństwa ani dziadków. Achanalt nie jest nam nic winien. A jeśli mi pan nie wierzy, proszę do niego napisać i zapytać, co o tym sądzi. Z pewno­ ścią chętnie panu odpowie. Alasdair zapadł się w fotel. - Chryste Panic, pani matka umarła, a on po pro­ stu... - Spakował nasze rzeczy do powozu, zanim jesz­ cze lekarz stwierdził zgon - powiedziała panna Ha­ milton. - Na szczęście pozwolił nam wyjechać powo­ zem. Mieszkałyśmy do tej pory z jego rodziną, co by­ ło naprawdę trudne do zniesienia. - Zatem wyrzekł się dziecka? - spytał Alasdair ze zgrozą. - Nie stwierdził również publicznie, że dziecko jest pańskie. - Na to jest zbyt dumny. Ale jego czyny mó­ wią głośniej niż słowa, prawda? Składam los Sorchy w pańskie ręce. Jest pan naszą ostatnią deską ratunku. - A rodzina pani ojca? Nie może was przyjąć? Pokręciła głową. - Mój ojciec nie miał ani pieniędzy, ani rodziny - powiedziała panna Hamilton. - Był chyba, niestety, utracjuszem... Podobnie jak drugi mąż mamy. I trze­ ci. Mama najwyraźniej miała skłonności do tego ty­ pu mężczyzn. - Ten Achanalt nie należy chyba do takiego gatun­ ku? - Nie, jest tylko zwodniczo przystojnym łajdakiem. Źle go oceniła. - I nikogo innego już nie macie? Dziewczyna roześmiała się smutno. - Mama miała starszą siostrę, ale ona dwa lata te­ mu wyjechała do Australii. Nie wiem, czy w ogóle za- 26 mierzą wrócić, nawet nie jestem pewna, czy żyje. Pi­ sałam do niej... ale to słaba nadzieja. - Rozumiem - odparł wolno Alasdair, mocno już przestraszony faktem, że zaczyna sobie zdawać spra­ wę z powagi sytuacji. Nagle dziewczyna pochyliła się nad śpiącym dziec­ kiem. - Naprawdę muszę już iść - powiedziała, mruga­ jąc. - Bardzo mi przykro, ale naprawdę muszę. Alasdair poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. - Iść? Dokąd? - zapytał. Dziewczyna najwyraźniej walczyła ze łzami. - Wyjeżdżam rano, pierwszym powozem. - Po­ szperała w torebce i wyjęła małą brązową butelkę. - Sorcha ząbkuje - dodała szybko. - Rośnie jej ostatni górny ząb trzonowy. Jeżeli zacznie płakać i nie uda się panu jej uspokoić, proszę wetrzeć troszkę tej mikstury w swędzące dziąsło. Alasdair wybałuszył oczy. - Wetrzeć? Panna Hamilton uśmiechnęła się przez łzy. - To olejek kamforowy - powiedziała. - Niech pan włoży jej do ust mały palec. Wyczuje pan nie­ wielkie zgrubienie na dziąśle. Proszę mi wierzyć, skoro ja sobie z tym radzę, panu też się uda. A po­ za tym jutro może pan przecież zatrudnić niańkę. No bo taki ma pan przecież zamiar, prawda? Bar¬ dzo doświadczoną niańkę, rzecz jasna. Sorcha to do­ bre, spokojne dziecko. Na pewno nie sprawi panu kłopotu. Alasdair wlepił wzrok w brązową butelkę. - Co to, to nie, panno Hamilton. Nie zamierzam robić takich rzeczy. Niepotrzebna mi ta butelka. Ni­ gdzie nie będę wkładał palców. Nie będę obmacywał dziąseł. 27

- Myślę, że wkładał je pan już w gorsze miejsca - mruknęła. Alasdair był jednak tak przerażony, że nawet się nie obraził. Ona naprawdę zamierzała odjechać. Przez chwilę nie mógł złapać tchu. Ciężar odpowie­ dzialności i strach przed tym, co go czeka, po prostu go przygniotły. Nie mógł się z tego otrząsnąć. Jego przemoczona ptaszyna wkładała już ręka­ wiczki i łykała łzy. - Proszę zaczekać - zaprotestował. - 'Ib się nie dzieje naprawdę. Dokąd... do kogo chce pani jechać? - Do Bournemouth - odparła, ściskając po raz ostatni ukochaną siostrzyczkę. - Dostałam tam po­ sadę guwernantki. 1 tak miałam szczęście. Brakuje mi przecież doświadczenia. Doktor Campbell zna mojego pracodawcę, to emerytowany pułkownik, i zwrócił się do niego w moim imieniu. Nie mam in­ nego wyboru. - Nie ma pani wyboru? - On sam nie znał tego po­ jęcia. Panna Hamilton popatrzyła na niego poważnie. - Zostałam kompletnie sama - powiedziała. - Na szczęście Sorcha jest w lepszej sytuacji, bo ma pa­ na. Panie MacLachlan, proszę nie zawieść tego dziecka. - Na Boga, przecież ja w ogóle nie zamierzam się nią zajmować - zaprotestował. Panna Hamilton cofnęła się o krok. Alasdair nie spuszczał z niej wzroku. - Ale... ale dziecko! Proszę zaczekać, panno Ha­ milton! Przecież na pewno może ją pani zatrzymać. To tylko... tylko małe dziecko. Jej utrzymanie nie kosztuje wiele. - Dlaczego tak mi pan to utrudnia? - krzyknęła panna Hamilton. - Żadna rodzina nie zatrudni gu­ wernantki z dzieckiem. Każdy oczywiście pomyśli, że to moja nieślubna córka i odprawi mnie z kwitkiem. Alasdair popatrzył na nią markotnie. - Właśnie - powiedział. - Skąd mam niby wie­ dzieć, że to nie pani córka? Oczy panny Hamilton rozbłysły gniewem. - Samolubny łajdak! - krzyknęła. - W dalszym cią­ gu zamierza się pan wypierać... stosunków małżeń­ skich z moją matką? - Czego? - spytał z niedowierzaniem. - Ja nawet nie wiem, jak się pisze „małżeński". Ale jeżeli mnie pani pyta, czy nie zabawiłem się z nią za kotarą w pewnego pijackiego sylwestra, to muszę przyznać, że owszem, tak, to się mogło zdarzyć. - Boże - szepnęła z przerażeniem. - Pan napraw­ dę jest łajdakiem, prawda? - Przyznaję się do winy! - wykrzyknął, wznosząc dłonie do nieba. - Popełniłem przestępstwo. I jestem z tego powodu bardzo zadowolony. Panna Hamilton wydęła pogardliwie usta. - Przykro mi, że muszę oddać panu dziecko, które tak kocham - powiedziała. - Ale już lepiej być nie­ ślubną córką łajdaka, niż skończyć w sierocińcu. A już na pewno lepiej niż zostać ze mną, bo nic jej nie mogę dać, choć bardzo mnie to boli. - Otarła łzę, pociągnęła nosem i szybkim ruchem zdjęła przemo­ czoną torbę z kanapy. Alasdair zastąpił jej drogę. - Panno Hamilton! Nie może mnie pani przecież wpakować w taką kabałę i po prostu sobie pójść! Odwróciła się na pięcie. - W kabałę to wpakował pana pański ciupciaczek. lak więc proszę nawet nie próbować zwalać winy na mnie. Alasdair wybuchnął gromkim śmiechem. 29

- Ciupciaczek! Coś takiego! Panno Hamilton! Uniosła rękę, jakby chciała mu wymierzyć poli­ czek. - Proszę ze mnie nie drwić! Wypraszam sobie! Przestał się śmiać, chwycił ją za rękę i podniósł do ust. - No już dobrze. To pocałunek na zgodę. Jestem pewien, że znajdziemy wyjście, które zadowoli obie strony, prawda, panno Hamilton. Naprawdę nie wi­ dzę problemu. Popatrzyła na jego posiniaczone czoło. - Ktoś przyłożył panu w głowę - mruknęła. - I pewnie ją uszkodził. - Proszę posłuchać. Najwyraźniej nie chce się pa­ ni rozstawać z siostrą. A ja jestem bardzo bogatym człowiekiem. - Tak? - W jej zmęczonych oczach rozbłysła iskierka nadziei. - Cóż to za wyjście? Alasdair wzruszył ramionami i przybrał niewinny wyraz twarzy, na jaki nigdy nie dawała się nabrać babka MacGregor. Panna Hamilton nie była jednak najwyraźniej tak przenikliwa, gdyż wyraz jej oczu zdecydowanie złagodniał. Boże, jakim był draniem! A ona wyglądała tak ślicznie! - Może kupię pani domek? - zaproponował. - Na przykład nad morzem? I zaproponuję roczną pensję? Jest pani bardzo młoda, to prawda. Ale przy odrobinie wysiłku... zdoła pani chyba udawać młodą wdowę? Panna Hamilton stanowczo pokręciła głową. - Młode wdowy cieszą się szacunkiem jedynie wówczas, gdy mieszkają z rodziną zmarłego męża - powiedziała ze swoim charakterystycznym akcentem - łub z własną. Nikt nie uwierzy w tę starą bajeczkę o młodej wdowie z domku nad morzem. I doskonale pan o tym wie. - W jej głosie znów pobrzmiewała po- 30 garda. - Wezmą mnie za latawicę, a to zrujnuje przy­ szłość Sorchy. - Chyba pani przesadza. - Sam pan wie, że nic - odparła z naciskiem. - Po­ za tym Sorcha zasługuje na ojca, nawet jeśli temu oj­ cu daleko do ideału. A jeśli już musi być bękartem, to niech będzie bękartem bogacza. Może jej pan za­ pewnić właściwie wszystko. Może ją pan stroić i kształcić. Dzięki temu otrzyma przynajmniej szansę na godne życie. - Ze łzami w oczach wyrwała mu rę­ kę, odwróciła się i łkając cicho, ruszyła do drzwi. - Nie, nie pozwolę pani odejść - powiedział. - Pro­ szę pomyśleć... o dziecku. Proszę pomyśleć, na co bę­ dzie narażona pod moim dachem. Może pozwolę się jej bawić scyzorykiem? Może dodam narkotyków do owsianki? Gorzej! Nauczę ją grać w karty i kości. Trosze nie zapominać o tym, że jestem łajdakiem! Spojrzenie panny Hamilton na pewno przyprawi­ ­­by go o wzwód, gdyby nie to, że jego członek zwi- nął się w mały, nieruchomy pączek już na samym po­ ­zątku rozmowy. - Nie ośmieli się pan! - syknęła. - Ucieka się pan do starych, wytartych sztuczek, panic MacLachlan! Alasdair poczuł, że ogrania go wstyd - nigdy niko- go nie oszukał - wyjąwszy rzecz jasna mężów swoich kochanek. I właśnie z tego powodu znalazł się teraz z tym pożałowania godnym położeniu. Wprawdzie chciał się wyprzeć tego dziecka, ale panna Hamilton była bardzo przekonująca. Co więcej, pamiętał jak przez mgłę, że wtedy, na balu, nieźle narozrabiał. Poczucie winy nie dawało mu spokoju. Zawsze miał słabość do starszych brunetek o buj- nych kształtach. I najwyraźniej z jedna z nich spędził kiedyś upojnego sylwestra. Rany boskie! Co też jej musiał naopowiadać, żeby się z nim przespała? No 31

bo tak właśnie musiało być, przespał się z nią raz, to był po prostu szybki numerek, o którym szybko za­ pomniał. Żadnych uczuć. Ani obaw o konsekwencje. Boże! Coś mu jednak majaczyło w pamięci. Jakieś kotary - aksamitne, ciężkie draperie ocierały mu się o plecy... I zapach starych skórzanych obić. A może przypominał mu się inny grzeszek, popełniony w in­ nym miejscu i w innych okolicznościach? Nie, to było jednak w bibliotece. Zawsze na balu czy przyjęciu udawało mu się znaleźć jakąś pustą bi­ bliotekę. Zwabił pewnie tę lady Achanalt za kotarę, wyszeptał do ucha parę słodkich kłamstewek, zdjął jej szybko majtki i wziął na stojąco. Nie byłby to zresztą pierwszy i jedyny taki występ. - Panie MacLachlan! - Ostry głos panny Hamilton wyrwał go z zamyślenia. - Zmiażdży mi pan rękę. Zdał sobie nagle sprawę, że ściska jej obie dłonie. Nagle doznał olśnienia. - Dlaczego właściwie musi pani jechać do Bourne¬ mouth? - Bo muszę pracować - powiedziała twardo. - Je­ stem zdana na własne siły, nie rozumie pan? - Ale dlaczego nie może pani po prostu zostać tutaj? Odsunęła się o krok. - Tutaj? Z panem? Pochwyci ł jej pogard liwe spojrzenie. - N a miłość boską! Jako... jako moja guwernantka! Panna Hamilton uniosła brwi. - Nie wątpię, że osoba, która pełniła te obowiązki, nie wywiązała się z nich należycie - odparła. - Ale jest. pan już chyba za stary i zbyt. zdemoralizowany na to, by pana wychowywać. Łypnął na nią spod oka. - Na miłość boską! Jako guwernantka dziecka! Te­ go dziecka! Jeżeli mam pozwolić jej zostać, dlaczego 32 to pani nic miałaby się nią zająć? Nikt się niczego nie domyśli, a lepszej opiekunki przecież nie znajdę! To trochę ją zaskoczyło. - Ja... ja... - wyjąkała, mrugając. - To głupie. Sor­ cha nie ma jeszcze dwóch lat. Potrzebuje niańki, nie guwernantki. Alasdair postanowił sobie solennie, że znajdzie jednak wyjście z tego moralnego labiryntu. - A kto tak twierdzi? Kto ustanawia reguły? Czy istnieje jakiś poradnik, o którym nie wiem? - Rzucił szybkie spojrzenie na śpiące dziecko. - Proszę na nią popatrzeć. Jest na pewno bardzo inteligentna, jak wszyscy MacLachlanowie. No, prawie wszyscy. Mój brat Merrick nauczył się czytać w wieku trzech lat. Znał też wszystkie działania matematyczne. - Więc przyznaje się pan do ojcostwa? Alasdair zawahał się. - Nie wykluczam, że to możliwe. Muszę jeszcze zasięgnąć porady prawnika, zanim wezmę za nią peł­ ną odpowie... - Z jakiegoś dziwnego powodu nie mógł dokończyć słowa. - Odpowiedzialność? - podsunęła słodko pan¬ na Hamilton. - To proste słowo. Tylko pięć sylab. Na pewno się go pan nauczy. Alasdair obawiał się poważnie, że panna Hamil¬ ton ma rację. - Ma pani wszystkie cechy pożądane u guwernant¬ ka - odparował. - Cięty język i protekcjonalny ton. - Zgadzam się z panem. I dziękuję za komple- ment. Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, przeklina¬ jąc swoją bezradność. - I co pani powie na moją propozycję? Ile zarabia guwernantka? Ile będzie mnie kosztować ta nowo odkryta odpowiedzialność? 33

Wahała się tylko chwilę. - Sto pięćdziesiąt funtów rocznie wystarczy. - A niech to! - próbował się skrzywić. - Nie umie pani kłamać, panno Hamilton. Zamrugała niewinnie. - To może udzieli mi pan wskazówek w tym zakre­ sie? Mówiono mi, że uczeń powinien naśladować mi­ strza. Alasdair zwęził oczy. - Proszę posłuchać. Może pani wymusić na mnie pensję, ale proszę się zdeklarować: zostaje pani czy nic. Przygryzła wargę i popatrzyła na śpiące dziecko. - Trzysta funtów za pierwszy rok, płatne z góry - od­ parła. - Bezzwrotnie, nawet jeśli zmieni pan zdanie. Choćby miało to nastąpić już w przyszłym tygodniu. Tylko ostatni głupiec mógł przyjąć takie warunki. Żądała więcej, niż wynosiło wynagrodzenie całej służby rocznie. Właśnie miał jej powiedzieć, żeby po­ szła do diabła, gdy dziecko zaczęło strasznie płakać. Zapominając o pieniądzach, panna Hamilton pode­ szła do kanapy, wyjęła dziewczynkę z koszyka i wzię­ ła ją w ramiona. Spod mokrej wełnianej czapeczki wyglądały rozczochrane, rude kosmyki. - Cicho, cicho, skarbie - powiedziała śpiewnie panna Hamilton, klepiąc małą po plecach. Bobas zagruchał w odpowiedzi. Alasdair zaczął właśnie odzyskiwać równowagę, kiedy Sorcha unio­ sła główkę i popatrzyła mu prosto w twarz. I wtedy znów poczuł się tak, jakby otrzymał silny cios prosto w żołądek. Chwiejąc się lekko, przysunął sobie krze­ sło w obawie, że upadnie. Panna Hamilton odwróciła się. - Boże, źle się pan czuje? - spytała, ruszając po­ spiesznie w jego stronę. Alasdair otrząsnął się z trudem. 34 - Nie, wszystko w porządku, dziękuję. Mam po pro­ stu za sobą męczący dzień. - To wszystko przez tego okropnego siniaka - po­ wiedziała panna Hamilton. Samogłoskę „o" wyma­ wiała identycznie jak babka MacGregor. - Krew od­ płynęła panu z mózgu. Proszę zrobić sobie okład i położyć się do łóżka. Alasdair pokręcił głową. - Najpierw muszę załatwić interesy - rzeki z naci­ skiem. - Tak więc zapłacę pani sto pięćdziesiąt funtów... - Trzysta - przypomniała. - Z góry. To był zwykły rozbój na prostej drodze, ale nie miał wyboru. - Dobrze - mruknął. - I zajmie się pani dzieckiem, dopóki... czegoś innego nie wymyślę. Jej twarz skurczyła się dziwnie. Wyrażała jednak najwyraźniej szczere uczucia. - Boże - jęknął. - Co znowu? Wypuściłaa spazmatycznie powietrze. - To taka ważna decyzja - wyznała. - Już powoli godziłam się z faktem, że muszę oddać panu Sorchę, a teraz to... Chyba nie jestem przygotowana... - To cholernie dobrze pani udaje - powiedział. - tak by się pani zachowała na moim miejscu? Jeszcze pół godziny temu zajmowałem się własnymi sprawa- mi i śniłem piękny sen, a teraz bez pardonu wkroczy¬ ła pani z Sorchą w moje życie. Szczerze mówiąc, to duża komplikacja. Na pannie Hamilton nie wywarło to jednak więk¬ szego wrażenia. - Miałam na myśli wyłącznie to, że nie jest to chy- ba tak zwany przyzwoity dom. Nie zawaham się na­ ­­­ powiedzieć, że mieszkając tutaj, zniszczyłabym sobie reputację. Z drugiej strony, to już chyba nie ma znaczenia. 35

Alasdair wyprostował się. - Prowadzę kawalerskie gospodarstwo, zgoda - przyznał. - Ale nie sprowadzam tu kochanek ani też nie uwodzę służących. I już na pewno nie flirtuje z dziewczynami, jeśli to pani miała na myśli. - Nie wiem, co miałam na myśli - odparła pan­ na Hamilton, poklepując Sorchę po plecach. - Nie na tym polega mój problem. Nie mam obycia w świe­ cie. Nawet o wychowaniu dzieci nie miałam pojęcia, dopóki mama żyła. Mieszkałam w małych szkockich wioskach. Zdaję sobie jednak sprawę, że pewne rze­ czy nie przystoją damie, a zamieszkanie pod pańskim dachem z pewnością do nich należy. Z drugiej strony kusi mnie pan perspektywą opieki nad własną siostrą. Jej nagła bezradność wzbudziła w nim troskę, choć nie rozumiał, z jakiego powodu. - Proszę posłuchać, panno Hamilton. Jeśli dziec­ ko ma tu zostać, prędzej czy później będzie potrze­ bowało guwernantki - powiedział. - Jeśli nie jest pa­ ni zbyt młoda, by nią zostać, dlaczego nie miałaby się pani podjąć tych obowiązków? Nie mam żadnych ku­ zynek, które mogłyby się nią zająć. No, chyba że ode­ słałbym ją do Szkocji, ale biorąc pod uwagę, jak szybko roznoszą się plotki, jest to chyba ostatnie miejsce, gdzie powinna zamieszkać. Ma pani jakiś lepszy pomysł? - Nie - odparła bardzo cicho. - N i e mam żadnego pomysłu. - Więc dam pani te trzysta funtów - oznajmił. - A pani rozwiąże mój problem. Czy to brzmi fair? Panna Hamilton pociągnęła nosem. - Och, na pewno tego pożałuję. Już to przeczu­ wam. W tej samej chwili zjawił się kamerdyner z pod­ wieczorkiem. Alasdair odsunął tacę. 36 - Zmieniliśmy plany, Wellings. Bądź tak. uprzejmy i zanieś posiłek do salki lekcyjnej. - Do salki lekcyjnej, proszę pana? Alasdair uśmiechnął się. - Tak, chyba właśnie zyskałem podopieczną - od­ parł, wskazując gestem dziecko, które przysnęło na ramieniu panny Hamilton. To dziecko moich dale­ kich krewnych, którzy zupełnie nieoczekiwanie zmar­ li. A panna Hamilton jest guwernantką dziewczynki - dodał, składając ukłon w kierunku kobiety. - Wellings przyniesie pani bagaże i przygotuje pokój. A rano po­ zna pani resztę służby. Potem zajmiemy się... - zrobił nieokreślony gest ręką - zajmiemy się tym wszystkim, co zawsze się robi w takich okolicznościach. - I napisze pan natychmiast do Edynburga? - na¬ legała panna Hamilton. - Bezzwłocznie - potwierdził. A potem sir Alasdair pozostawił swoją nową gu­ wernantkę pod kompetentną opieką Wellingsa i udał się na górę. Poczucie bezpieczeństwa minęło bezpowrotnie. Dziecko! W jego domu! W dodatku został kimś, kim zupełnie nie miał ochoty zostawać: ojcem! Boże! Słowa „poważna komplikacja" nie od­ dawały w najmniejszym stopniu skali problemu. Chwilę później Esmee Hamilton przekonała się, że w salce lekcyjnej stoi trzymetrowy stół bilardowy z wytartym suknem. Przylegający do niej pokój dzie­ cinny przerobiono na palarnię. Wstawiono tam zniszczone skórzane meble oraz półki, na których powinny stać książki i zabawki, nie zaś drewniane pudła, które Wellings nazwał „numizmatyczną ko­ lekcją sir Alasdaira". Esmee nie miała siły zadawać pytań, zmarszczyła więc tylko z niesmakiem nos i poszła za Wellingsem, który nagle stał się znacznie bardziej uprzejmy. 37

- Tędy idzie się do sypialni, która również przyle­ ga do salki lekcyjnej - powiedział. - Jak się pani tu podoba? Esmee położyła Sorchę na łóżku i rozejrzała się. Pokój nie był duży, lecz wysoki i dzięki temu prze­ stronny i przewiewny. - Tak, dziękuję - odparła. - Jest śliczny, ale oba­ wiam się, że nie ma tu ani łóżeczka, ani kołyski. - Chyba nie, madam. Pomógł jednak Esmee ustawić dużą komodę na dwóch krzesłach obok jej łóżka. Od śmierci matki zdążyła się już przyzwyczaić do takich prowizorek. To właśnie utwierdziło ją w przekonaniu, że Sorcha musi mieć normalny dom. Dziecko zasłużyło sobie na lepsze, bardziej ustabili­ zowane życie. I bardziej kompetentnych rodziców. Esmee wcale nie była pewna, czy dorosła tło roli mat­ ki. Ale ten łotr z dołu był z pewnością jeszcze gorszy. Wellings przyniósł jej dzbanek gorącej wody i so­ lennie przeprosił, że poście) nie jest odpowiednio przewietrzona. A potem powiedział Esmee dobranoc i wyszedł. Dziewczyna natychmiast zamknęła drzwi na klucz i patrząc na solidny zamek z brązu, doznała natychmiastowego uczucia ulgi pomieszanej ze smut­ kiem. Jej matka nie żyła, a Szkocja była tak daleko. Dziś jednak nic już im nie groziło. Miały gdzie spać, a rano mogły się spodziewać śniadania. Niby tak mało, a ostatnio zaczęło znaczyć tak wiele. Ileż by dała za to, by być starsza i mądrzejsza. Przede wszystkim starsza. Za osiem lat miała otrzy­ mać spadek po dziadku, a była to całkiem niezła for­ tuna. Ale osiem lat to kawał czasu. Sorcha będzie wówczas dziesięcioletnią dziewczynką. A tymczasem muszą polegać wyłącznie na rozsądku Esmee, jeśli 38 takowy w ogóle istniał. Ach, jaka szkoda, że ciotka Rowena nie wróciła do domu... Esmee podeszła do Sorchy, która już prawie usnę­ ła, usiadła na łóżku i za wszelką cenę postanowiła powstrzymać łzy. Nie powinna zajmować się dzieć­ mi. A już na pewno nie powinna mieszkać w tym do­ mu; nawet ona, zupełnie niedoświadczona, była o tym przekonana. Sir Alasdair MacLachlan był jeszcze gorszy, niż są­ dziła. Okazał się nie tylko zwykłym łajdakiem - nie okazywał nawet cienia skruchy. Poza tym był zabój­ czo przystojny. I dla niego, i dla kobiet w jego otocze­ niu byłoby znacznie lepiej, gdyby nie grzeszył urodą. Nawet gdy się złościł, w jego oczach połyskiwały iskierki uśmiechu, tak jakby niczego nie traktował poważnie, a jego jasne włosy, mimo że rozczochrane, lśniły złociście w świetle lampy. Gdy pocałował ją w rękę, poczuła dziwny skurcz żoładka. Zapewne wynikał z niepokoju, że zbliżył się do niej tak doświadczony drań. Co gorsza, sir Alas¬ dair w ogóle nie pamiętał mamy. Boże, co za upoko¬ żenie! Ale Esmee porzuciła dumę sześćset mil stąd obawiała się bardzo poważnie, że będzie coraz cze­ ­ciej o niej zapominać. Zmęczona, ale wciąż jeszcze pełna energii, ruszy¬ ła z powrotem do salonu, gdzie palił się tylko jeden kinkiet. rzucający dziwne cienie na ściany i półki. Opadła bezwładnie na podniszczoną, starą sofę i na¬ tychmiast uderzyła ją znajoma woń. MacLachlan. bez wątpienia on. Dostrzegła płaszcz rzucony nie¬ dbale na stojące obok krzesło. Z trudem ignorując niepokojąco męski zapach drażniący jej nozdrza, wzięła z nieporządnie ułożonego stosiku na stole piękną książkę oprawną w skórę. 39

Odczytała małe, złote literki na grzbiecie: Theorie Analytiąue des Probabilities de Laplace'a. Esmee otworzyła książkę i przeczytała parę stron. Mimo swojej nie najlepszej francuszczyzny doszła do wnio­ sku, że teorie autora związane w jakiś sposób z aryt­ metyką są dla niej stanowczo za trudne. Była zresztą przekonana, że MacLachlan również ich nie rozu­ mie. Może zostawił tu książkę w charakterze preten­ sjonalnej dekoracji? Rozejrzała się szybko po zagra­ conym, cuchnącym pokoju i natychmiast odrzuciła tę myśl. Nie, MacLachlan nie rościł sobie pretensji do wyrafinowanego gustu. Teraz już zaciekawiona, wzięła kolejną książkę. Tym razem był to naprawdę wiekowy wolumin z popę­ kaną skórzaną oprawą. De Ratiociniis in Ludo Aleae niejakiego Huygensa. Tym razem jednak nie mogła się zorientować, o co chodzi w treści, gdyż książkę na­ pisano w języku, którego w ogóle nie znała. Tak czy inaczej, było w niej mnóstwo cyfr i wzorów. Co na Boga? Szperała dalej. Pod kolejnymi sze­ ścioma książkami leżał plik kartek pokrytych gry¬ zmołami i liczbami. Wyglądało to jak wytwór umysłu szaleńca, co zresztą pasowało doskonale do jej wy­ obrażenia o MacLachlanie. Ale wszystkie ułamki zwykłe, dziesiętne i dziwne adnotacje wzmagały tyl­ ko jej ból głowy. Esmee ułożyła książki w porządny stosik, zdmuchnęła świecę i wróciła do Sorchy. Na widok szczęśliwej, spokojnej twarzy dziecka doznała uczucia ulgi. Tak, przyjęła oburzającą pro­ pozycję MacLachlana. Cóż innego jej pozostało? Miała zostawić siostrę tylko dlatego, by zachować własne dobre imię? Trudno się najeść nieskazitelną reputacją. Nie można się na niej wyspać, nie moż­ na znaleźć pod nią schronienia. A nikt inny nic mógł im zapewnić wspólnego mieszkania. 40 MacLachlan - chociaż był niewątpliwie łajdakiem, w dodatku zapatrzonym w siebie - nie wykazywał na szczęście nawet zadatków na okrutnika. I to ją dziwiło. Z jej doświadczenia wynikało bowiem, że właśnie najprzystojniejsi mężczyźni są najbardziej okrutni. Czyż lord Achanalt nic był tego najlepszym przykładem? Rozejrzała się po pokoju, obrzucając wzrokiem ściany pokryte złocistym jedwabiem i wysokie, wą- skie okna z mięsistymi kotarami. Pokój był mniejszy, lecz o wiele bardziej elegancki niż którekolwiek lo­ kum, jakie zajmowały w Szkocji. Fakt, że MacLa¬ chlan nic wyrzucił ich na ulicę, uważała za prawdzi¬ wy cud. Przecież tego właśnie się spodziewała. Oj- czym potraktował ją w ten sposób. Przez chwilę gniew Esmee górował nad smutkiem. Po Achanalcie od dawna spodziewała się wyłącznie najgorszego. Ale matka? Jak mogła tak po prostu umrzeć i zosta- wić córki na łasce tego niegodziwca? Rozbierając się, dostrzegła na kominku zegar z brązu. Wpół do drugiej. Za pięć godzin odjeżdża powóz do Bournemouth. Gdyby miała zmienić zdanie. należałoby to zrobić jeszcze tej nocy. Była dziwną dziewczyną ze Szkocji, ale doskonale zdawa¬ ła sobie sprawę z tego, że jeśli zostanie w tym domu z mężczyzną o reputacji MacLachlana, straci wszel¬ kie szanse na zatrudnienie w porządnym domu. Co gorsza, MacLachlan był przystojny nawet w dezabi- Niebezpiecznie przystojny. Nie podobał się Esmee, oczywiście, że jej się nie podobał. Lecz w jej żyłach płynęła krew matki i to również było niebez- pieczne. Mimo wszelkich obaw i tej mieszaniny smutku z gniewem, jaką odczuwała po śmierci matki, w jej sercu powoli budziła się nieśmiała nadzieja. Myjąc 41

się w ciepłej wodzie, którą przysłał jej na górę Wel­ lings, Esmee rozkoszowała się tym przyjemnym uczuciem. On zamierzał to zrobić. MacLachlan za­ mierzał ofiarować Sorchy prawdziwy dom. Zdziwio­ na takim obrotem sprawy zrozumiała, że przyjecha­ ła do Londynu, nie oczekując nawet przez chwilę, że jej blef okaże się tak skuteczny. Wkładając koszulę nocną, myślała, że MacLa­ chlan nie zapewni Sorchy miłości, nie przeniknie w głąb jej duszy. Nie będzie ojcem w żadnym znacze­ niu tego słowa. Ale nie wyrzuci jej z domu, a Esmee nauczyła się już dawno nie żądać zbyt wie­ le i cieszyć się nawet najdrobniejszym sukcesem. Dokładnie w tej samej chwil Sorcha zrzuciła z sie­ bie kołdrę. Esmee podeszła do łóżeczka, żeby popra­ wić pościel i otulić małą. Ze zdziwieniem zauważyła, że jej siostra nie śpi. Na widok Esmee szeroko otwo­ rzyła zadziwiająco niebieskie oczy, roześmiała się swoim gulgoczącym śmiechem i klasnęła w rączki. Esmee ujęła jej dłonie w swoje i mocno ścisnęła palec. - Jesteś szczęśliwa, kruszynko - spytała Esmee, podnosząc małą piąstkę do ust. - Sądzisz, że to mo­ że być jednak twój dom? - Może być dom - zgodziła się Sorcha, zamykając oczy. - Dom. Rozdział 2 W którym pan Hawes zdradza tajemnicę Dobry Boże! Co takiego zrobiłeś? - Merrick Mac¬ Lachlan przechylił się przez stół, żeby popatrzeć na brata. - Powiedziałem jej, że może zostać - powtórzył Alasdair. - Była pierwsza w nocy i szalała burza. Co miałem robić? - Każ jej zbierać manatki - poradził Quin, przeły­ kając cynaderki. - Przecież to najstarsza sztuczka na świecie. Nie wierzę, że dałeś się na to nabrać. Merrick z obrzydzeniem odsunął krzesło. - To pewnie przez to, że dostałeś wczoraj po gło¬ wie - powiedział, podchodząc do stolika, by dolać sobie kawy. - Jakaś ladacznica staje w progu z dziec- kiem w zawiniątku, mówi ci, że to twoje, a ty tak po prostu jej wierzysz? - To nie żadna ladacznica, tylko spłoszone dziew¬ czątko. - Alasdair ucieszył się nagle, że nie wspo­ mniał o trzystu funtach, które wymusiła na nim pan­ na Hamilton. Powędrował wzrokiem po pokoju i za- czął się zastanawiać, czy jego brat przypadkiem nie ma racji. Może naprawdę gonił w piętkę? Chyba 43

uwierzył, że gdy nastanie dzień, cały ten koszmar mi­ nie. Tak się jednak nie stało. - Będziesz to jadł? - spytał Quin, wskazując na pokaźny stosik wędzonych śledzi, które Alasdair nałożył sobie na talerz. - Proszę, możesz wziąć wszystkie - zaproponował Alasdair trochę za późno, gdyż Quin wydziobał już widelcem połowę porcji. - Chociaż nie bardzo rozu­ miem, jak możesz jeść po tym wszystkim, co nas wczoraj spotkało. - Mam strusi żołądek - odparł Quin, dojadając jajka. - Miękniesz, Alasdair. Jeszcze kawy, Merrick? Merrick napełnił filiżankę Quina i wrócił na krzesło. - Co powiedziałeś służbie? W domu wrze chyba od plotek. - M o i służący nigdy niczemu się nie dziwią - od­ parł spokojnie Alasdair. - Zakomunikowałem Wel­ lingsowi, że jestem prawnym opiekunem dziecka i on naprawdę w to uwierzył. - Tym bardziej że pan­ na Hamilton jest Szkotką i zdecydowanie bardziej wygląda na moją córkę niż na dziewczynę, którą mógłbym się zainteresować. - Ale ktoś może pamiętać twoją wyprawę do Szko­ cji i dodać dwa do dwóch - powiedział Quin. - Wy­ jeżdżasz przecież tak rzadko. Alasdair odwrócił się do niego. - Rzeczywiście bardzo rzadko. W ciągu ostatnich trzech lat tylko raz byłem w domu. Jednak w tamtym szczególnym roku obaj spędzaliśmy sezon łowiecki w Northumbrii u lorda Devona. - Tak, pamiętam - odparł Quin. - Zamierzaliśmy zostać na wakacje - ciągnął Alas­ dair. -Ale wtedy ty i Dev znaleźliście te dwie dziew­ czyny w Newcastle, a ja czułem się jak piąte koło u wozu. 44 - Chcieliśmy się z tobą podzielić - mruknął Quin. Alasdair pokręcił głową. - Zapragnąłem pojechać do domu - powiedział - Tym bardziej że byłem już w połowie drogi. I miałem ze sobą tylko jednego służącego. - O co ci chodzi? - warknął Merrick. - O to, że nikt poza Quinem i Devellynem nie mo­ że pamiętać mojej wyprawy do Szkocji. Ani tamtej, ani żadnej innej. - Wciąż jestem zdania, że musisz się jej pozbyć - rzekł z naciskiem Merrick. - Do tej pory nigdy nie czułeś się za nikogo odpowiedzialny i ten berbeć chyba tego nie zmieni. - Sam Pan Bóg wie, że nic chcę mieć bękarta w domu - powiedział chmurnie Alasdair. - Ale niech mnie diabli, jeśli pozwolę, żeby ta mała umarła z gło­ du. Za dobrze pamiętam, jak to jest być niechcianym dzieckiem. - Ojciec był surowy, to fakt - zgodził się Merrick. Ale nigdy nic głodowaliśmy. - Mów za siebie - rzucił przez zęby Alasdair. - Są różne rodzaje głodu. - W takim razie odeślij je do zajazdu, dopóki cała sprawa się nie wyjaśni - wtrącił Quin, wyczuwając zbliżającą się kłótnię. Alasdair pokręcił głową. -Nie miałbym sumienia - powiedział. - Dziewczyn­ ka to prawie niemowlę, a i sama panna Hamilton jest właściwie dzieckiem. Wydaje się tak niedoświadczo­ na i wrażliwa. Wątpię, czy kiedykolwiek przedtem wy­ ­­awiła bodaj czubek nosa na południe od Invernes. - Będziesz idiotą, jeżeli nie wyślesz do diabła tej małej oszustki razem z jej bachorem - powiedział Merrick. - Poza tym wuj Angus ci nie pomoże. Poże- glował w maju na Malaje. 45

- Naprawdę? - zdziwił się Alasdair. - Kompletnie zapomniałem. - Co za różnica? - napierał Merrick. - Powiedział­ by ci tylko, że lady Achanalt bardzo niewiele różniła się od zwykłej puszczalskiej i nie ma sposobu, by do­ wieść, że dziecko jest twoje. Alasdair odepchnął talerz. - I tu, bracie, możesz się mylić - odparował. - I mu­ szę przyznać, że nie podoba mi się twoje podejście do całej sprawy. - Odruchowo zadzwonił na służące­ go, ale na jego wezwanie stawił się sam kamerdyner. - Tak, panie? - Czy panna Hamilton już się obudziła, Wellings? Kamerdyner otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. - Tak, panic - odparł. - Wstała przed świtem i po­ prosiła o papier listowy. - O papier listowy? - powtórzył Alasdair. Wellings skinął głową. - Chciała, by jeden z jej listów odjechał porannym powozem do Bournemouth - odparł. - A teraz jest chyba w salce lekcyjnej. Tak. Emerytowany pułkownik w Bournemouth. Tak więc naprawdę zamierzała zostać. Alasdair opadł na krzesło. - Sprowadź ją na dół - powiedział. - I powiedz, żeby zabrała dziecko. Przez dłuższą chwilę w jadalni panowała pełna na­ pięcia cisza, a potem rozległo się ciche pukanie do drzwi i weszła panna Hamilton. Wydawała się jeszcze bardziej krucha niż w nocy. Połowę jej pocią­ głej twarzy o pięknych rysach zajmowały błyszczące, zielone oczy. Miała na sobie brązową wełnianą suk­ nię, w której - choć powinna wyglądać tandetnie - prezentowała się elegancko. Odcień brązu pasował idealnie do jej włosów splecionych w luźny węzeł. 46 Cała ta kombinacja stroju i uczesania uwydatniła tyl­ ko jej cerę o barwie kości słoniowej i po raz pierwszy od jej przybycia Alasdair zdał sobie sprawę, że nic ma do czynienia ze zwyczajną dziewczyną. Esmee promieniowała eleganckim, subtelnym pięk­ nem, lecz było to piękno kobiece, nie dziewczęce. Ta świadomość przyprawiła go o lekki niepokój. - Proszę wejść, panno Hamilton - powiedział. Dygnęła niezgrabnie i wprowadziła Sorchę do ja­ dalni. Tego ranka dziewczynka miała na sobie koron­ kową sukienkę i pantalony do kostek. Wskazując coś za oknem, potruchtała bez wahania w tamtym kie­ runku. - Panno Hamilton, to mój brat Merrick MacLa­ chlan - powiedział Alasdair. - A to hrabia Wynwo­ od. Chcieli zobaczyć dziecko. Czy mogłaby pani po­ kazać siostrę mojemu bratu? Panna Hamilton była najwyraźniej zmieszana i zbi¬ ta z tropu, ale posłusznie powiodła dziewczynkę w stronę Merricka, który zadziwił ich wszystkich, klę­ kając obok małej. - Ile ona ma dokładnie lat? - spytał. - W październiku skończy dwa - odparła pan­ na Hamilton, przebierając nerwowo perełki na szyi. Alasdair zauważył ten gest już poprzedniego wieczo¬ ru ale był zbyt zdenerwowany, by go zarejestrować. Merrick wpatrywał się w twarz dziewczynki. Jakby w odpowiedzi Sorcha położyła mu rękę na kolanie, jakby zamierzała na nim usiąść. - Daj ziegalek - powiedziała, sięgając do łańcusz­ ka z zegarkiem. - Ładny ziegalek, ładny. Panna Hamilton zarumieniła się lekko i natych­ miast zapomniała o perłach. - Nie, nie! - upomniała ostro siostrę, odciągając jej rączkę. 47

- Daj, daj - wołała dziewczynka. - Cicho - uspokajała siostrę panna Hamilton, bio­ rąc ją na kolana. - Bądź grzeczna. Merrick podniósł się z podłogi i popatrzył na brata. - Chciałeś, żebym się przyjrzał jej oczom - powie­ dział spokojnie. - Owszem - przyznał Alasdair. - To niczego nie dowodzi - powiedział Merrick. - Czyżby? A gdzie ty spędziłeś tamtego sylwestra? - Nic wygłupiaj się - mruknął Merrick oburzony. - To z pewnością nie jest moje dziecko. - Ma oczy w dziwnym kolorze - zauważył Quin. - 1 to wszystko zaczyna być naprawdę niepokojące. Pa­ miętacie, co mówiła Cyganka? - Pogadamy o tym innym razem -wtrącił Merrick, nie spuszczając wzroku z Alasdaira. - Wolę teraz - odparł Alasdair. - To oczy Mac­ Gregorów, prawda? Zimne i najbardziej niebieskie, jakie widziałem w życiu. - Jasnoniebieskie oczy ma wielu mężczyzn. 1 każ­ dy z nich może być jej ojcem. - Dobrze by było -warknął Alasdair. - Ale ten od­ cień jest wyjątkowo rzadki. - Zalecałbym trochę rozwagi, stary - wtrącił Quin, rzucając stroskane spojrzenie na pannę Hamilton. Alasdair jednak nie spuszczał wzroku z brata. - Nie rób z siebie błazna, Merrick - powiedział z naciskiem. -- Nie mam żadnego interesu, by brać odpowiedzialność za to dziecko, tym bardziej że nie pamiętam, żebym kiedykolwiek poszedł do łóżka z jej matką, ale... - A teraz jednak łóżko? - wtrąciła ironicznie pan­ na Hamilton, przerywając mu w pół słowa. - Wyda­ wało mi się, że nie było żadnego łóżka, tylko zabawa za kotarą w sylwestra. 48 Quin i Merrick wybałuszyli na nią oczy. - Panno Hamilton! No wie pani! - Dość tego, nasłuchałam się już dość bzdur. - Ja­ sna cera panny Hamilton przybrała ogniście różową barwę. - Zachowujecie się jak dzikusy. A Sorcha nie jest „tym dzieckiem", tylko pańską córką i ma imię. Będę wdzięczna, jeśli zechcą panowie tak ją nazy­ wać. - Nagle zwróciła się do Merricka: - Pańskie ma­ niery pozostawiają wiele do życzenia. Może być pan zupełnie spokojny, że Sorcha nie jest pańską córką. Nawet moja matka, głupia marzycielka, nie pozwoli­ łaby się uwieść prostakowi o ptasim móżdżku, który w dodatku nie ma ani grania wdzięku. Z tymi słowami panna Hamilton zakręciła się na pięcie i ruszyła do drzwi na tyle wdzięcznym kro­ kiem, na ile jej na to pozwalało dziecko niesione na biodrze. Panna Sorcha najwyraźniej nie miała jednak ochoty opuszczać towarzystwa. Wyrywając się siostrze ze wszystkich sił, wskazywała paluszkiem Merricka. - Nie, nie - krzyczała, wijąc się jak szalona. - Daj ziegalek! Daj! Kiedy zniknęły im z oczu, Quin opadł ze śmie¬ chem na krzesło. - Cieszę się, że to cię bawi - syknął Alasdair. Och, rzeczywiście, jest taka niewinna! - Quin nie mógł powstrzymać śmiechu. - Taka niedoświadczo¬ na. Po prostu dzierlatka! Masz wreszcie za swoje! - Co masz na myśli? - Nie dość, że Cyganka rzuciła na ciebie klątwę, to jeszcze przyjąłeś pod swój dach prawdziwą piekielni¬ cę w dodatku bardzo urodziwą, szczególnie z tymi rumieńcami na policzkach. Chyba rozum ci odjęło! 49