dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 180
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 857

Carlyle Liz Rodzina MacLachlanów t. 3 Dwa małe kłamstwa

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz Rodzina MacLachlanów t. 3 Dwa małe kłamstwa.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Carlyle Liz Romans, Lit. obyczajowa
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 369 stron)

Dwa małeDwa małeDwa małeDwa małe kłamstwakłamstwakłamstwakłamstwa Liz Carlyle Prolog W którym złoŜone zostają oświadczyny Wiosna 1821 roku Signorina Alessandri była chora. Znowu. Przytrzymując jedną ręką wydymające się fałdy delikatnej jedwabnej nocnej koszuli, zachwiała się nad sedesem w swoim mieszkaniu w Covent Garden i modliła się po włosku wylewnie i Ŝarliwie, by śmierć zakończyła jej męki. - Och, panienko, proszę mówić po angielsku! - błagała pokojówka, chwytając i odgarniając do tylu jej gęste, czarne włosy. - Nie rozumiem ani słowa. Ale myślę, Ŝe

lepiej sprowadzić doktora. - Nonsens - odpowiedziała signorina, z całych sił zaciskając dłoń na oparciu sedesu. - To ta ryba, którą podano wieczorem u lorda Chesleya. Pokojówka zasznurowała wargi. - Aha, a co to było wczoraj, panienko? - zapytała. - ZałoŜę się, Ŝe nie ryba. Opierając drugą dłoń na plecach, Viviana zamknęła oczy i jakoś zdołała się wyprostować. - Silenzio, Lucy - powiedziała cicho. - Nie będziemy o tym więcej rozmawiać. Najgorsze juŜ minęło. - Och, wątpię - odparła pokojówka. Viviana zignorowała ją i podeszła do umywalki. - Gdzie poranna poczta, per favore? – spytała niezdarnie napełniając miskę wodą. Lucy, wzdychając, poszła do salonu i wróciła z tacą, na której leŜał list zaadresowany słynnymi bazgrołami ojca Viviany oraz złoŜona kartka, na której nie było adresu. - Lokaj pana Hewitta to przyniósł - powiedziała bezceremonialnie. Trzęsącymi się rękoma Viviana dokończyła ablucje, a potem otarła wilgotną twarz ręcznikiem, podczas gdy pokojówka przyglądała się jej z przeraŜeniem. Przez wiele miesięcy dziewczyna była wobec niej zarówno lojalna, jak i Ŝyczliwa. - Dziękuję, Lucy - powiedziała signorina. - MoŜe pójdziesz na filiŜankę herbaty? Przeczytam teraz list. Lucy się zawahała. - A moŜe chce panienka, Ŝeby jej przynieść wodę do kąpieli? - nalegała. - JuŜ minęło południe. Pan Hewitt wkrótce tu będzie, prawda? Quin. Oczywiście, Lucy miała rację. Viviana odłoŜyła ręcznik

i wzięła karteczkę. Quin zazwyczaj przychodził do niej wczesnym popołudniem. Dokładnie tak jak zamierzał to zrobić dzisiaj. Och, jakŜe tego pragnęła... i jednocześnie się lękała. Cisnęła karteczkę w ogień. Nie mogła nie zauwaŜyć wściekłych spojrzeń, jakie rzucał w jej stronę w teatrze po jej występie wczorajszego wieczoru. Viviana śpiewała przepięknie, nadając kaŜdemu wysokiemu tonowi swojej ostatniej arii chłodne, kryształowo czyste brzmienie, nim we wspaniałym omdleniu padła w ramiona kochanka. Teatr był pełen, owacje burzliwe. Ale Quin wydawał się zauwaŜać wyłącznie to, co nastąpiło później. Komplementy i gratulacje od jej wielbicieli. Toasty i szampan. Subtelne, erotyczne zaproszenia słane w jej stronę uniesieniem brwi albo skinieniem głowy - i równie subtelne odmowy. Dla Quina nie były one dość wyraziste. Trudno było zignorować jego napuszoną postawę i nadąsany, drwiący uśmieszek, kiedy chodził po wydeptanym zielonym dywanie, ściskając w dłoni kieliszek brandy. Jego wuj, lord Chesley, miał nawet czelność dogadywać mu z tego powodu. Quin nie przyjął tego dobrze. Nie był teŜ szczególnie uszczęśliwiony, widząc Vivianę wychodzącą pod ramię z Chesleyem, jak to często robiła. A dzisiaj, BoŜe dopomóŜ, bez wątpienia będzie chciał się o to kłócić. Viviana wcale nie była pewna, czy jest w stanie stawić zaŜarty opór. Ale to juŜ prawie nie miało Ŝadnego znaczenia. - Panienko? - odezwała się pokojówka. – Woda do kąpieli? Mdłości znów szarpnęły jej Ŝołądkiem i Viviana ostroŜnie podeszła do krzesła. - Za dziesięć minut, Lucy - odparła. - Przeczytam list od papy, kiedy Ŝołądek mi się uspokoi. JeŜeli będę spóźniona, przyjmę pana Hewitta tutaj. Lucy znowu zasznurowała usta.

- Aha, dobrze - odpowiedziała wreszcie. – Ale na miejscu panienki ja od razu bym mu powiedziała o tej nieświeŜej rybie. W końcu Viviana się roześmiała. Krótkotrwały przypływ humoru nie zdołał podtrzymać jej na duchu, kiedy otworzyła list od ojca. JuŜ zapach jego papieru listowego chwycił ją za serce. Znała szufladę biurka, z której go wyjęto; tego samego biurka, w którym ojciec trzymał tytoń. A potem sam charakter pisma. Szerokie, zamaszyste posunięcia zawsze przypominały jej o jego niezmordowanej sile, ciasne pętle i zawijasy o jego mądrości i precyzji, a poetyczne słowa o jego artyzmie. Był uwaŜany za jednego z najsłynniejszych kompozytorów Europy, i to zasłuŜenie. Ponownie wciągnęła w nozdrza ten zapach, po czym rozłoŜyła list na kolanach. Przeczytała go raz, nie dowierzając, a potem jeszcze raz, bardzo uwaŜnie. Jak się wydawało, Chesley dbał, by jego stary przyjaciel był dobrze poinformowany. Papa wiedział juŜ, Ŝe dzisiaj wieczorem po raz ostatni występuje w „Die Entfuhrung", i Ŝe cały londyński West End z podziwem leŜy u jej stóp. Jako Konstancja odniosła sukces. A teraz papa napisał list, by jej powiedzieć, Ŝe moŜe wrócić do domu. Viviana zamknęła oczy i pomyślała o tym. BoŜe drogi, cóŜ za dziwny zbieg okoliczności i pora! Wydawało się, Ŝe wieki minęły, odkąd umknęła z Wenecji z przeraŜeniem, skrzypcami i teczką nut jako jedynymi towarzyszami. A teraz powrót! Och, od tamtej pory tym Ŝyła i do tego tęskniła niemal w kaŜdej chwili, nie licząc tych spędzonych w ramionach Quina. On naprawdę był dla niej wybawieniem. Ale teraz mogła wrócić do domu. To, co jej zaoferowano, było troszkę piekielną umową. Z pewnością nie tego

pragnęła. Niemniej, jak podkreślił papa, taki układ miał swoje plusy. Wielkie plusy. A takŜe uczyniłby jej Ŝycie nieporównanie łatwiejszym, chociaŜ jej ojciec prędzej by umarł, niŜ jej to powiedział. A zatem decyzja naleŜała do niej. Nic nie miało zostać jej narzucone. Ha! Mogła się załoŜyć, Ŝe to nie były słowa jej ojca. Najwyraźniej conte Bergonzi zmienił taktykę. Co więcej, Viviana mogła wywnioskować z ostroŜnych sformułowań ojca, Ŝe papa się spodziewa, iŜ ona odrzuci ofertę Bergonziego, a ojciec jej to wybaczy. Viviana połoŜyła dłoń na brzuchu. Wcale nie była pewna, czy doświadczy luksusu odmowy. Kiedy przyniesiono wodę, okazała się cudownie gorąca i wyraźnie oŜywcza. Czując się nieco spokojniejsza, Viviana rozkoszowała się kąpielą, kiedy Quin wkroczył do pokoju. Wyglądał jednocześnie na rozgniewanego i niemal chłopięco niepewnego siebie. Popatrzył na jej nagie ciało i posłał jej nerwowy, nieprzyjazny uśmiech. - Zmywasz dowody, Vivie? To była cyniczna uwaga, nawet jak na niego. Przez moment pozwoliła sobie na niego popatrzeć. - Silenzio, Quintenie - odparła. - Mam najzupełniej dość twoich zazdrosnych dąsów. Bądź dobrze wychowany albo idź sobie. Ukląkł obok wanny i oparł jedną rękę na jej krawędzi. Jego oczy były dzisiaj ponure, linie wokół ust niemal szokująco głębokie jak na kogoś tak młodego. Czuć było od niego brandy i zapach dymu - woń długiej, męczącej nocy. - Czy tego chcesz, Viviano? - wyszeptał. – Czy próbujesz mnie odpędzić? Upuściła mydło do wody. - Jak, Quin? - zapytała ostro. - Mio dio, jak ja to robię? Wcale tego nie robię.

Umknął spojrzeniem, jak gdyby jej nie dowierzał. - Mówią, Ŝe lord Lauton obiecał ci dom w Mayfair i więcej pieniędzy, niŜ ja mógłbym sobie wymarzyć - odparł. - A przynajmniej zanim otrzymam tytuł. Czy to prawda, Vivie? Potrząsnęła głową. - Quin, jeśli nawet, to jakie to by miało znaczenie? Nie jestem juŜ na sprzedaŜ... Dlaczego musisz być taki zazdrosny? - Jak mógłbym nie być, Viviano? - wychrypiał, muskając palcem jej pierś. - MęŜczyźni poŜerają cię wzrokiem, gdziekolwiek się pojawisz. Ale przynajmniej nadal mnie poŜądasz. Viviana spiorunowała go wzrokiem, ale nie odepchnęła jego ręki. - Moje ciało cię poŜąda, si - przyznała. - Ale czasami, amore mio, mój umysł tego nie robi. - A co z twoim sercem, Viviano? - wyszeptał, spoglądając na nią spod kurtyny atramentowo czarnych rzęs. - Mam twoje ciało, skrywane tak przezornie w tym mieszkaniu, za które zapłaciłem. Czy mam teŜ twoje serce? - Ja nie mam serca! - odparowała. - To właśnie mi powiedziałeś, kiedy pokłóciliśmy się w zeszłym tygodniu, jeŜeli pamiętasz. I nie musisz mi przypominać, Quin, kto zapewnił mi ten dach nad głową. Jestem tego świadoma w kaŜdej chwili mojego Ŝycia. Viviana leŜała całkowicie nieruchomo, pozwalając mu, by wziął jej pierś do ust. Wtedy wydała stłumiony okrzyk, przeklinając dobrze znany poryw Ŝądzy, który zdradziecko zawirował w całym jej ciele. Skręcił się w supeł głęboko w jej brzuchu i pozostawił ją bez tchu. Quin uniósł głowę z uśmiechem zadowolenia. - Dokąd poszłaś wczorajszego wieczoru, kochanie? - zapytał.

Spojrzała na niego wyzywająco. - Do domu Chesleya. Zjedliśmy obiad z lordem i lady Rothers i z jakimiś znajomymi, których sprowadzili z ParyŜa. - Ach, mecenasi sztuki, co do jednego, bez wątpienia - powiedział Quin niemal kpiąco. - Mała koteria mojego wuja! - Dlaczego tak często musisz źle o nim myśleć? Jest mi Ŝyczliwy, nic więcej. - Mój wuj to wspaniały człowiek - odrzekł Quin. -To do jego przyjaciół nie mam zaufania. A przy okazji, moja słodka, co to jest, o tu, tuŜ poniŜej podbródka? Siniec? Czy coś innego? Jej groźne spojrzenie spochmurniało jeszcze bardziej, kiedy musnął jej szyję grzbietem palca. - To nic takiego - odparła oschle. Próbował wzbudzić w niej coś na kształt poczucia winy. – To nic, to zawsze było nic, Quin - mówiła dalej. - Chesley to przyjaciel mojego ojca. Mój mentor w Londynie. On mnie uwaŜa za swoją podopieczną, na miłość boską! Ile razy musimy przechodzić przez ten niemądry spór? Oderwał od niej wzrok i spojrzał w inną stronę. - Nic na to nie mogę poradzić, Viviano - wydusił z siebie. - Ty... ty doprowadzasz mnie do obłędu. Chesley zadaje się z hulakami. Nie mogę znieść tego, jak inni męŜczyźni na ciebie patrzą. - A jak, powiedz łaskawie, mam to powstrzymać? Co chciałbyś, Ŝebym zrobiła, Quin? Porzuciła karierę? Wstąpiła do klasztoru? Jestem śpiewaczką, na miłość boską, a do tego potrzeba publiczności. - Chwyciła ręcznik z podłogi i odepchnęła Quina. - Ja... ja mógłbym ci płacić - powiedział. - Trochę teraz, i znacznie więcej... potem. Wtedy wcale nie musiałabyś śpiewać.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Czasami, Quin, wydaje mi się, Ŝe ty mnie nie rozumiesz - wyszeptała. - Ja muszę śpiewać. To nie ma nic wspólnego z pieniędzmi. Spoglądał na nią niemal czujnie, kiedy wstała, Ŝeby wytrzeć ciało ręcznikiem. Nie starała się ukrywać swojej nagości przed jego rozpłomienionym spojrzeniem. Błądził po niej wzrokiem. Bądź co bądź, naleŜała do niego. Kupił ją i zapłacił za nią. Pozwoliła mu na to - chociaŜ z początku walczyła jak tygrysica. - PołóŜ się na łóŜku, Viviano - powiedział, kiedy się wytarła. - Rozchyl uda. Pragnę cię. Przez chwilę brała pod uwagę odmowę. Ale, BoŜe dopomóŜ, nadal go poŜądała. Nawet mimo tego, do czego doszło. Nosiła rany i blizny, które przetrwają do końca jej dni. WŜarły się w ich serca małe ataki zazdrości i gorycz. On był zbyt młody. Zbyt niedoświadczony. A ona... cóŜ, ona była po prostu zbyt samotna. Teraz tylko wykorzystywali się nawzajem. PrzecieŜ on to na pewno rozumiał. Ona z pewnością rozumiała. A jednak łaknęła przyjemności i ukojenia, jakie mogło jej zaoferować jego młode ciało. Łaknęła go. I pamiętała czasy, nie tak odległe, kiedy to jej wystarczało; czasy, kiedy wielbili się nawzajem i wspólnie doświadczali wszystkich słodyczy pierwszej miłości. - PołóŜ się na łóŜku - powiedział znowu, bardziej stanowczo. - Jesteś moją kochanką, Viviano. Mam prawo. I to takŜe było świętą prawdą. Viviana odrzuciła ręcznik, odsunęła nakrycie i zrobiła to, o co prosił.

Promienie wczesno popołudniowego słońca opływały ramiona Quina. Rozbierał się z wprawą męŜczyzny nawykłego do tego, by jego potrzebom i zachciankom stawało się zadość. Był juŜ gotów. Jak zwykłe. Kiedy jego obcisłe płowoŜółte spodnie zostały juŜ zsunięte i odrzucone na bok, przesunął się po łóŜku na czworakach, niemal jak drapieŜnik, i dosiadł jej bez Ŝadnych wstępów. Przy tej inwazji Viviana wydała stłumiony okrzyk, a całe jej ciało wygięło się w łuk. - NaleŜysz do mnie, Viviano - wyszeptał, wbijając się w nią cały. - Nigdy o tym nie zapominaj. Nie naleŜała do niego, ale się nie spierała. Zamiast tego oparła stopy płasko na łóŜku i przechyliła biodra, Ŝeby lepiej przyjmować coraz głębsze pchnięcia. W odpowiedzi Quin przycisnął dłonie do jej dłoni i pociągnął je wysoko nad jej głową, na poduszkę. Byli jak koty w marcu, syczące na siebie i walczące, nawet podczas kopulacji. Mogła juŜ wyczuć, jak jego ciało przyspiesza - tak samo jak jej, pomimo bólu, który jej zadał. CóŜ z niej za kobieta, Ŝeby tego pragnąć? Quin wydawał się odczytywać jej myśli. - NaleŜysz do mnie, Viviano - warknął, pochylając się nad nią i patrząc jej prosto w oczy, wciąŜ przyciskając jej dłonie wysoko za głową. – NaleŜysz do mnie, do licha, i do nikogo innego. Powiedz to. Viviana odwróciła głowę. Nie było warto walczyć. - NaleŜę do ciebie - wyszeptała. - Patrz na mnie, Viviano - nalegał, przyspieszając tempo pchnięć. - Patrz na mnie, kiedy ci to robię. Przysięgam, czasem myślę, Ŝe chcesz mi złamać serce. Powiedz to jeszcze raz. NaleŜysz do mnie i do nikogo innego! Powróciła do niego spojrzeniem.

- NaleŜę do samej siebie, Quin - powiedziała; jej głos był cichy i drŜący. - Sama jestem swoją panią. Ale wybrałam bycie z tobą. To jest róŜnica. Ale Quin wydawał się nie słyszeć jej słów. Zamknął teraz oczy, napręŜyły mu się mięśnie. Poczuła, jak jej łono unosi się ku niemu wbrew jej woli, spragnione i zachłanne. Och, BoŜe, on miał do tego prawdziwy talent! Chciała zatracić się w tym czystym fizycznym akcie. Chciała nie czuć niczego prócz połączenia się ich ciał. Wyczuł to, i to naleganie go poprowadziło. Przynajmniej w ten jeden sposób ją rozumiał. - Si, caro mio - odezwała się śpiewnie. - Ach, tak. Właśnie tak. Na jego skroniach zaperlił się pot. Na twarzy malował się wysiłek, szalony i piękny. - BoŜe, Vivie! - jęknął. - Och, BoŜe, uwielbiam cię! Wyszarpnęła dłonie spod jego dłoni i pochwyciła go, z trudem łapiąc oddech. Pchnął jeszcze raz i znowu, coraz mocniej, a potem wykonał ostatni, rozkoszny i idealny ruch. Viviana krzyknęła; całe jej ciało drŜało. Rozkosz ją ogarnęła, pochłonęła, zatapiając zdrowy rozsądek. Padł na nią w poprzek; jego pierś poruszała się z trudem, a cięŜar ciała wgniatał Vivianę w miękkie łóŜko. Pogładziła jedną dłonią jego napięte, silnie umięśnione plecy i poczuła, jak napływają jej do oczu łzy. - Och, amore mio - wyszeptała. - Och, ti amo, Quin. Ti amo. I w tej chwili kochała go. Kochała go całym sercem, chociaŜ nigdy, ani razu nie pozwoliła sobie wypowiedzieć tych słów w Ŝadnym języku, który on mógłby zrozumieć. Ukojona i wyczerpana, przez jakiś czas po prostu słuchała jego oddechu. Jak kiedyś odkryła, to była najprostsza z

przyjemności, leŜeć tak w ramionach pięknego męŜczyzny - nie, właśnie tego męŜczyzny - zaspokojona i szczęśliwa, i po prostu słuchać. Ale, oczywiście, spokój nie trwał długo. Wkrótce znowu kłócili się o wydarzenia ubiegłego wieczoru. Quin najwyraźniej zanotował sobie kaŜdego męŜczyznę, który chociaŜby ucałował jej dłoń albo przyniósł jej kieliszek szampana. To było niemądre, niemal szczeniackie zachowanie, które pogarszało się w miarę, jak rosła jej sława, i Viviana nie puszczała tego płazem. Nie wiedziała juŜ, co ma z tym począć, i powiedziała mu to. Quin zareagował źle. - BoŜe, jak ja nienawidzę tego, w jaki sposób musimy Ŝyć! - wykrzyknął wreszcie. - Mam prawo cię chronić. Mam prawo, Viviano, pokazywać światu, Ŝe naleŜysz do mnie. - Quin, amore mio, przechodziliśmy juŜ przez to z tysiąc razy - wyszeptała. - Taka nowina zabiłaby mojego ojca. Nie poświęcił wszystkiego, Ŝeby mnie wysłać do Anglii, bym mogła zostać kochanką jakiegoś zamoŜnego człowieka. Rzeczywiście, jej ojciec wysłał ją tam z dokładnie odwrotnej przyczyny. Ale nie było sensu mówić o tym Quinowi. To by go tylko jeszcze bardziej rozzłościło. - Signor Alessandri nie martwi się tym hulaszczym tłumem w teatrze, z którym zadaje się jego córka? - odparował. - Nie dba o to, czyje oczy cię rozbierają? I ten lord Rothers! Dobry BoŜe, Vivie! Jego poparcie ma swoją cenę. On sypiał z połową aktorek z West Endu. - CóŜ, nie sypiał ze mną - odparła. - Ani się nie prześpi. Ani tego nie chce. Mój BoŜe, Quin, on był ze swoją Ŝoną. Myślisz, Ŝe co niby zaszło? Menagea trois na stole w jadalni u Chesleya? Jego wargi się zacisnęły.

- Tak, mów dalej. Zadrwij z tego, Viviano. Zadrwij ze mnie. PołoŜyła dłoń na jego piersi. - Och, caro mio, jesteś taki młody! - Do diabła z tym, Vivie, nienawidzę, kiedy tak mówisz! - zaklął. - Przestań mnie traktować tak, jakbym był jakimś nieświadomym niczego szczeniakiem. Mam juŜ prawie dwadzieścia jeden lat. - Tak, i zgodziliśmy się, Quin, na początku tego... - Wiem, do licha! - przerwał, kładąc dłoń na jej dłoni i ściskając ją prawie do bólu. - Wiem. Dotrzymam słowa, Viviano. Ale cholernie mi się to nie podoba. Na chwilę w sypialni Viviany zapadła przytłaczająca cisza, przerywana tylko odległym gwarem dochodzącym zza okien z Covent Garden. W końcu jednak Viviana obróciła się na brzuch i podparła na łokciach, Ŝeby mu się przyjrzeć, tak jak to często robiła na początku ich burzliwego związku. Wielkie nieba, aleŜ on był piękny - ten na wpół męŜczyzna, na wpół chłopiec, którego pokochała z taką zapierającą dech w piersiach intensywnością. I zupełnie nagle uświadomiła sobie, Ŝe na przekór wszystkiemu nie potrafi się zdobyć na to, by go stracić. Nawet po tych wszystkich brutalnych słowach - a padło ich mnóstwo z obu stron - nie potrafiła sobie wyobrazić Ŝycia bez Quina. Ale czy była jakaś nadzieja? Modliła się o to, i nie tylko dla siebie. - Quin, caro mio - odezwała się impulsywnie. - Dokąd zaprowadzi cię Ŝycie? Podniósł głowę z poduszki. - Co masz na myśli, Vivie? Viviana niezdarnie wzruszyła ramionami.

- Sama nie jestem całkiem pewna - odparła. - Czy kiedykolwiek brałeś pod uwagę... Och, moŜe wyjazd? To znaczy, za granicę? - Za granicę? - powtórzył, zbity z tropu. - Dobry BoŜe! Dokąd? - Na kontynent? - Viviana uniosła brwi. - MoŜe do Wenecji albo Rzymu? Roześmiał się. - Dlaczego, u licha, ktoś chciałby opuszczać Anglię? Viviana poczuła ukłucie gniewu. - MoŜe dlatego, Ŝe to duszące miejsce? - Vivie, to jest mój dom - powiedział, głaszcząc jej włosy. - Nie mówmy juŜ więcej o wyjeździe dokądkolwiek, dobrze? - Ale co z twoją przyszłością, Quin? - upierała się. - Co zamierzasz zrobić ze swoim Ŝyciem? - PrzeŜyć je, tak bym rzekł. Co innego moŜna zrobić? - Ale czy kiedykolwiek pomyślałeś, Ŝe moglibyśmy. .. - urwała i głośno przełknęła ślinę. - Czy kiedykolwiek pomyślałeś, Quin, o... o małŜeństwie? Jego oczy rozszerzyły się. - Dobry BoŜe - powiedział. - Z tobą? Oderwała wzrok. - Z... z kimś, kogo uwielbiasz - zdołała odpowiedzieć. - Z... tak, ze mną. Jego twarz złagodniała. - Och, Vivie - wyszeptał. - Och, gdyby tylko Ŝycie było takie proste. Naciskała dalej, w pełni świadoma, jaki ból będzie musiała znieść jej duma.

- Być moŜe to jest proste, Quin - odparła. - Mówisz, Ŝe nie moŜesz beze mnie Ŝyć. śe pragniesz ogłosić, iŜ naleŜę do ciebie. Pytam, jak bardzo tego pragniesz? Rzucił jej spojrzenie z ukosa. - O to chodziło w całym tym wahaniu? - zapytał.- Liczysz na małŜeństwo? Och, Viviano! Wiedziałaś, Ŝe nie mogę cię poślubić, kiedy to zaczynaliśmy. CzyŜ nie? Viviana pokręciła głową. - Nie liczę, Quin - odparła. - To nie tak. Ale Quin wciąŜ spoglądał na nią niedowierzająco. - Na miłość boską, Viviano, jestem dziedzicem lordowskiego tytułu - mówił dalej. - Czy ty nie masz pojęcia, jakie to zobowiązanie? Kiedy będę musiał się w końcu oŜenić... co oby nastąpiło najprędzej za dekadę... mama wyswata mnie z jakąś bladą, płowowłosą angielską panienką z litanią tytułów ciągnącą się za nazwiskiem jej papy i z pięćdziesięcioma tysiącami funtów ulokowanych na trzy procent, a ja mało będę miał w tej sprawie do powiedzenia. Oczy Viviany się zwęziły. - Och! A więc jestem zbyt stara i zbyt cudzoziemska, i zbyt burŜuazyjna dla wspaniałej dynastii Hewittów? Czy o to chodzi? - No juŜ, Vivie - zbeształ ją, siadając wyprostowany. - Nigdy tego nie mówiłem. - Myślę, Ŝe wcale nie musisz! - Viviana zwinęła dłoń w pięść na prześcieradle, znowu zmagając się z nudnościami. Dlaczego, w imię BoŜe, zaczęła taki temat? On miał rację. Wiedziała przez cały czas, Ŝe to nie będzie trwało. Ale zadała pytanie i teraz nie było juŜ odwrotu. - Quin, za kilka tygodni skończysz dwadzieścia jeden lat - powiedziała. Trzęsła się z wściekłości. - Potem to do ciebie będzie naleŜał wybór, kogo poślubisz. Nie ośmielaj się udawać, Ŝe jest inaczej. ObraŜasz moją inteligencję.

- Ojej, Vivie! - Wykrzywił twarz jak niecierpliwy młokos, którym przecieŜ był. - Mamy przed sobą całe Ŝycie! Nie zamierzam nikogo poślubić w najbliŜszym czasie. Dlaczego psuć to, co jest? Posłała mu zjadliwy uśmiech. - Si, ta przyszłość to nudny temat, nieprawdaŜ? Quin nie wychwycił sarkazmu. - Oto moja dziewczynka - powiedział, całując ją znowu. - Zobacz, Vivie, coś ci przyniosłem. Coś, co poprawi ci humor. - Zsunął się z łóŜka i poszperał w kieszeniach płaszcza, po czym wrócił z małym puzderkiem. - Otwórz - rozkazał. Viviana uniosła wieczko i wstrzymała okrzyk. W pudełeczku był pierścionek; szeroki, bogato zdobiony, z pojedynczym wielkim, kwadratowo ciętym rubinem. To był naprawdę imponujący klejnot. Viviana chciała mu go zwrócić. Dlaczego Quin upierał się, by obrzucać ją prezentami? To, czego pragnęła, to było coś, czego nie dało się kupić - a ten pierścionek bez wątpienia kosztował Quina o wiele więcej, niŜ mógł sobie na to pozwolić. Pchnął pudełeczko z powrotem w jej stronę. - ZałóŜ go, Vivie - nalegał. - ZałóŜ go, ale jedno mi obiecaj. Viviana niechętnie wsunęła pierścionek na palec prawej dłoni. - Tak, spróbuję. - Obiecaj mi, Ŝe ten zatrzymasz - powiedział. - Obiecaj mi, Ŝe nigdy go nie sprzedasz, i Ŝe będziesz go nosić od czasu do czasu, i myśleć o mnie. Viviana nadal wpatrywała się w pierścionek i powstrzymywała łzy z powodu Ŝalu, gniewu i stu innych sprzecznych uczuć.

- Nigdy nie przestanę o tobie myśleć, Quin - wyszeptała. - Tak jak ja nigdy nie przestanę myśleć o tobie, Vivie. - Ale w jego oczach widniał łagodny sceptycyzm. - O której godzinie masz być w teatrze? - O szóstej - odpowiedziała matowym głosem. - Tak, a ja muszę niedługo wyjść - mówił dalej. - Marnujemy cenny czas, kiedy moglibyśmy cieszyć się sobą nawzajem. Mógłbym ci mówić, Viviano, Ŝe jesteś najpiękniejszą istotą na tej ziemi. śe twoje oczy sprawiają, iŜ brak mi tchu, i Ŝe na widok twoich piersi moje serce niemal przestaje bić. PołóŜ się, moja droga, i pozwól mi znowu się z tobą kochać. A więc teraz to było kochanie się. Nie jego wcześniejsze, bardziej wulgarne określenie. Powinna była mu odmówić. Powinna była mu powiedzieć, Ŝeby w tej chwili opuścił jej łóŜko. Ale wspomnienie słodszych, szczęśliwszych czasów było boleśnie blisko, a przyszłość rysowała się przed nią posępnie. A więc Viviana przewróciła się na plecy i pozwoliła mu złączyć swoje silne, pełne Ŝycia ciało z jej własnym - ten ostatni raz. Quin podniósł się z jej łóŜka parę godzin później, w znacznie lepszym humorze, ale nadal czujnie spoglądając. Przyglądała mu się, gdy się ubierał, upajając się jego gibkim, smukłym pięknem i zastanawiając się - nie po raz pierwszy - jak będzie wyglądał w pełni rozkwitu męskiego wieku. Jego ramiona juŜ teraz były szerokie, a twarz pokrywał cień zarostu odpowiadającego barwą jego gęstym, ciemnym włosom. Naciągnął koszulę przez głowę, a Viviana zadumała się znowu nad doskonałością jego twarzy. Patrycjuszowskie czoło, wąski nos, wysokie kości policzkowe, i najbardziej

zdumiewające ze wszystkiego - oczy koloru Morza Egejskiego o zmierzchu. Och, nic dziwnego, Ŝe przykuł jej uwagę. Ale jak teraz mogła być taka głupia, Ŝeby pozwolić mu skraść swoje serce? Starała się patrzeć beznamiętnie, jak naciąga pończochy i zapina spodnie. To, co czuła do niego, to nie był gniew, o nie. JuŜ bardziej pełna rezygnacji akceptacja. Nie winiła go teŜ. To jej własna namiętna, romantyczna natura wpakowała ją w tę historię. Ach, ale nie moŜna przecieŜ śpiewać bez namiętności. I nie moŜna prawdziwie Ŝyć bez romantyzmu. Viviana zaakceptowała fakt, Ŝe na tym świecie złe rzeczy przychodzą wraz z dobrymi, i Ŝyła pełnią Ŝycia. NałoŜył płaszcz, a potem pochylił się nad łóŜkiem, opierając obie dłonie na materacu. Przez chwilę zatrzymał jej spojrzenie, a jego oczy patrzyły tak intensywnie, Ŝe przelotnie pomyślała, iŜ potrafi spojrzeć w głąb jej duszy. - Powiedz mi coś, moja droga - odezwał się cicho. - Czy ty mnie kochasz? To ją nieco zaskoczyło, gdyŜ było to pytanie, jakiego nigdy dotąd nie zadał. A ona wiedziała, co chowa w sercu, tak samo jak wiedziała, jaka musi być odpowiedź. Zostało jej przynajmniej odrobinę dumy. - Nie, Quin - odparła. - Nie kocham cię. A ty nie kochasz mnie. Spojrzał na nią oczyma starego człowieka. - Nie. Sądzę, Ŝe nie. Wzruszyła ramionami. - Tak jest najlepiej, czyŜ nie? Wyprostował się. - CóŜ, Viviano - powiedział. - Przynajmniej jesteś szczera. Ale nie była szczera. Właśnie powiedziała mu oczywiste kłamstwo. I kiedy patrzyła za nim, gdy szedł w stronę drzwi,

zastanowiła się przez moment, czy moŜe i on nie zrobił tego samego. Nie. Nie, to nie było moŜliwe. Zatrzasnęły się za nim drzwi. Viviana wypuściła powietrze, które długo wstrzymywała, potem zamknęła oczy, nie chcąc się rozpłakać. Słuchała jego cięŜkich kroków, kiedy ją opuszczał. Jedna gorąca łza dziwacznie potoczyła się w dół po jej nosie, po czym wylądowała na poduszce z miękkim plaśnięciem. Viviana gwałtownie usiadła na łóŜku. Nie, na Boga, nie będzie płakać. Nie z jego powodu. Nie z czyjegokolwiek powodu. Nawet własnego. Jedna łza to o wiele za duŜo - i jeŜeli podąŜy za nią następna, równie dobrze moŜe im nie być końca. Lucy wróciła do pokoju w chwili, kiedy Viviana nakładała szlafrok. - Czy mam teraz posprzątać, panienko? - zapytała. - Grazie. - Viviana podeszła do małego biureczka pod oknem. - Dziś wieczorem po raz ostatni występuję w roli Konstancji, Lucy - powiedziała, otwierając szufladkę, w której trzymała swoje skromne oszczędności. - Wiem, panienko - odpowiedziała pokojówka, zaczynając ścielić łóŜko. - To były wspaniałe występy, prawda? Ciekawa jestem, co panienka teraz zrobi? MoŜe powinna panienka pojechać do Brighton na odpoczynek. MoŜe pan Hewitt by panienkę zabrał? Słyszałam, Ŝe tam teraz pięknie. Viviana juŜ na nowo zamykała szufladkę. - Właściwie, Lucy, to jutro jadę do domu - powiedziała, wręczając pokojówce Ŝałośnie mały zwitek banknotów. - Masz. Chcę, Ŝebyś to wzięła. Lord Chesley nie musi nic o tym wiedzieć. Dziewczyna popatrzyła na nią niedowierzająco i odepchnęła dłoń Viviany.

- AleŜ ja nie mogę wziąć od panienki pieniędzy! - odparła. - Poza tym, to nie jest tak, Ŝeby panienka miała ich nadmiar... Bóg wie, Ŝe nie mnie to mówić, ale trudno. Powiedziałam to. - Lucy! - ofuknęła ją Viviana. - Co? - odparła dziewczyna. - Panienka myśli, Ŝe ja nie wiem, Ŝe wysyła panienka do domu kaŜdego zaoszczędzonego pensa i sprzedaje biŜuterię, i jada wczorajszy chleb? Poza tym, lord Chesley dobrze mi płaci za opiekowanie się panienką, a ja to robię z ochotą. Ze smutnym uśmiechem Viviana włoŜyła pieniądze w dłoń pokojówki i siłą zacisnęła jej palce wokół banknotów. - Weź to - nalegała. - Tam, dokąd jadę, ani papa, ani ja nie będziemy ich potrzebować. I chcę, Ŝebyś wróciła do posiadłości lorda Chesleya i wyszła za tego swojego przystojnego lokaja. Te pieniądze to mój prezent ślubny. Musisz kupić kołyskę dla swojego pierworodnego, bardzo piękną kołyskę, i myśl o mnie, kiedy będziesz z niej korzystać, sil Lucy rozprostowała palce i popatrzyła na banknoty. - Ale jak panienka moŜe tak po prostu opuścić Anglię? - zapytała. - Co się stanie z panienką tak daleko, i to w takim obcym kraju? Viviana w duchu uśmiechnęła się szerzej. Ta biedna dziewczyna była taką naiwną prowincjuszką... zupełnie jak Quin. - To mój dom - odpowiedziała spokojnie. – JuŜ czas, Ŝebym do niego wróciła. A teraz Ŝycz mi szczęścia, Lucy. Właśnie się dowiedziałam, Ŝe ja takŜe niedługo wychodzę za mąŜ. Na twarzy dziewczyny pojawił się niesamowicie szeroki uśmiech.

- Och, Jezuniu, panienko! - wykrzyknęła, wyrzucając obie ręce w górę. - Po prostu wiedziałam! Wiedziałam, Ŝe pan Hewitt postąpi jak naleŜy, jak tylko mu panienka powie! Po prostu wiedziałam, Ŝe wszystko jakoś się ułoŜy. Viviana poczuła pod powiekami palące, naglące pieczenie, i natychmiast odwróciła się z powrotem do biurka. - Sądzę, Lucy, Ŝe źle to zrozumiałaś - powiedziała, udając, Ŝe porządkuje pióra i kartki papieru. - Wracam do domu, Ŝeby poślubić kogoś, kogo kiedyś... CóŜ, kogoś, kogo kiedyś znałam. - Och, nie, panienko! - Poczuła, jak Lucy lekko dotyka jej ramienia. - Ale... ale co z panem Hewittem? Viviana zapanowała nad sobą i znów się odwróciła. Opera wymagała od artystki, by była nie tylko dobrą śpiewaczką, ale teŜ dobrą aktorką. - Och, myślę, Ŝe doszliśmy do porozumienia, on i ja - powiedziała, zmuszając się do uśmiechu. - CóŜ, ja tam nie wiem jak! - odparła dziewczyna. - Cicho, Lucy. - Viviana połoŜyła dłonie na ramionach pokojówki i szybciutko ucałowała ją w oba policzki. - Opuszczam Anglię, moja wierna przyjaciółko. Nie Ŝałuj mnie. Wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć, si ! Rozdział 1 W którym lord Chesley planuje Wielką Przygodę Jesień 1830 roku

- Ach, cóŜ, wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć - mruknął markiz Devellyn, zerkając na witrynę najbardziej ekskluzywnego sklepu jubilerskiego przy Picadilly. - Przyjacielu, spróbuj spojrzeć na małŜeństwo jako na początek nowego Ŝycia, takiego, które obfituje w moŜliwości. - Tak, i w cholerne mnóstwo niemoŜliwości - odpowiedział hrabia Wynwood. Devellyn uśmiechnął się chytrze. - Jak na przykład? - Jak na przykład ulokowanie Lisy Karlsson w cichym małym domku w Soho, co od dawna zamyślałem. Devellyn przytaknął. - Tragedia - zgodził się. - ChociaŜ Lisa jest nieco powyŜej twoich zwyczajowych stawek, staruszku. W kaŜdym razie, jesteśmy tu, Ŝeby kupić prezent ślubny dla twojej przyszłej Ŝony, czyŜ nie? Wynwood wskazał na bransoletę z wielkimi czerwonymi kaboszonami. - CóŜ, a moŜe to? - spytał. - Kolor w miarę mi się podoba. Rubiny, nieprawdaŜ? - Obawiam się, Ŝe ledwie granaty - odpowiedział Devellyn. A więc nawet o tym nie myśl; ani o granatach, ani o utalentowanej pannie Karlsson. Twoja nowa panna młoda moŜe nie zauwaŜyć tańszych kamieni, ale ta jej ciotka- smoczyca z całą pewnością zauwaŜy. A lisa, cóŜ, ona nigdy nie bywa niezauwaŜona. Obawiam się, Quin, Ŝe w twoim przypadku muszą to być prawdziwe rubiny i prawdziwa wierność. Lord Wynwood przybrał cierpiący wyraz twarzy i chwycił za klamkę. - CóŜ, no to chodźmy - powiedział. – Równie dobrze moŜemy wejść i coś kupić.

Mały dzwoneczek zadźwięczał wysoko nad ich głowami, kiedy wchodzili. Przesadnie układna młoda kobieta polerowała wielkie tafle szkła, nakrywające drewniane gablotki, i w powietrzu unosił się ostry zapach octu. - AleŜ witam, wasza lordowska mość - odezwała się, posyłając Devellynowi porozumiewawczy uśmiech. - I Pan Hewitt, czyŜ nie? Mniemam, Ŝe obaj panowie mają się dobrze? - Wprost kwitnąco, madam - odparł pogodnie markiz. - Ale pan Hewitt to teraz lord Wynwood. W związku z tym moŜe mu pani policzyć ekstra. Kobieta zaśmiała się gardłowo. - Wasza lordowska mość, jak się pan miewa!- powiedziała. - Obawiam się, Ŝe mój mąŜ załatwia coś na mieście. Czy mogę w czymś pomóc dopóki nie wróci? Wynwood podniósł wzrok znad diamentowej bransolety, na którą patrzył, choć wcale jej nie widział. - Chciałbym, jak mi się zdaje, obejrzeć jakąś biŜuterię - wydukał. - MoŜe diamenty? Albo szmaragdy? - Musi mu pani wybaczyć jego niepewność, pani Bradford - wtrącił się Devellyn, mrugając do Ŝony jubilera. - Mój przyjaciel szuka prezentu na bardzo szczególną okazję. Pani Bradford uniosła brew. - AleŜ my, tu u Bradforda i Burneta, specjalizujemy się w szczególnych okazjach - odpowiedziała gładko. - Czy słyszę, być moŜe, weselne dzwony? - Raczej dzwon pogrzebowy, sądząc po jego wyglądzie! - odrzekł Devellyn, śmiejąc się. - Madam, oto opowieść o jeszcze jednym świetnym i pełnym wigoru młodzieńcu, który ma zostać wyrwany ze szczęśliwego stanu kawalerskiego i podciągnięty na szubienicy ze świętym węzłem małŜeńskim na szyi.

- Och, cóŜ, wieszanie zdecydowanie prosi się o piękną biŜuterię - powiedziała pani Bradford z powaŜną miną. - Czy szuka pan obrączki ślubnej, milordzie? - Nie! - Głowa lorda Wynwooda szarpnęła się, jak u spłoszonego jelenia. - To znaczy... jeszcze nie całkiem. - Tylko prezent zaręczynowy - dodał Devellyn. - Ma się odbyć przyjęcie zaręczynowe i lord chce sprawić, by ta okazja była dla niej szczególna. - Przerwał, Ŝeby łagodnie szturchnąć przyjaciela łokciem. - CzyŜ nie tak, Quin? Wynwood znów podniósł wzrok. - W rzeczy samej - mruknął. - Chcę coś, hm, wie pani. Szczególnego. Pani Bradford uśmiechnęła się promiennie i nachyliła nad gablotką. - I myśli pan o diamentach? - powtórzyła. - Ale nie o pierścionku. MoŜe bransoleta? Albo brosza? - Myślę, Ŝe naszyjnik - powiedział Wynwood. - Tak, bardzo piękny naszyjnik - dodał Devellyn. - To bardzo szczególna młoda dama. Zawsze cyniczny Wynwood zaczynał się zastanawiać, ile razy jeszcze wszystkim uda się uŜyć słowa „szczególny", nim transakcja się dokona. śywił głęboką i trwałą nienawiść do sklepów jubilerskich. A Dev teŜ byt diabelnie bezczelny w kwestii tego małŜeństwa, zupełnie jak gdyby rzucając mu wyzwanie, by przez to przeszedł. Właśnie w tej chwili Dev popychał go dalej i dalej wzdłuŜ gablotki, jak się wydawało, w kierunku nieuchronnej stałości stanu małŜeńskiego. Och, do jasnej cholery. Lepiej więc coś wybrać. Oczywiście, coś szczególnego. Ale dla niego wszystko wyglądało tak samo.

- Ten - powiedział, wskazując na cięŜką kolię z litego złota z grubym niebiesko-zielonym kamieniem o wielu fasetach. - To nie diament, ale wygląda bardzo... okazale. Devellyn nachylił się bliŜej. - Eee, nie wydaje mi się, Quin - powiedział markiz. Pani Bradford nieznacznie zmarszczyła czoło. - Czy to bardzo młoda dama, milordzie? - zapytała. - I jakiego koloru, jeśli moŜna spytać, są jej oczy? - Jej oczy? - Wynwood zadumał się. - CóŜ, jej oczy są... cóŜ, są tak jakby... - Diabli nadali! Jakiego koloru są oczy panny Hamilton? - Trudno je opisać, ale... - Zielone - wtrącił Devellyn. - Jest bardzo niska i bardzo młoda, a jej oczy są barwy chłodnej zieleni mchu z drobnymi złotymi punkcikami. Ta kolia przytłoczyłaby ją jak kolczuga i kłóciłaby się z jej oczami wręcz obrzydliwie. Doprawdy, Quin, zaczynam się zastanawiać, czy twój umysł w pełni pracuje. Wynwood nachmurzył się. - Zapominasz, Dev, Ŝe nie mam za sobą Ŝycia, które obracałoby się wokół niewolniczego rozpieszczania kosztownych, przesadnie emocjonalnych tancerek z opery. - Och, rzeczywiście, nie! - markiz przytaknął pod nosem. - Kobiety, z jakimi ty zwykle przestajesz, preferują transakcje w gotówce. Pani Bradford pozwoliła sobie na niedelikatne drobne parsknięcie śmiechem, po czym odwróciła się z zaczerwienioną twarzą. Devellyn odchrząknął. - CóŜ, chciałbym obejrzeć kolczyki, pani Bradford - powiedział, jak gdyby nie zaszło nic niestosownego. - Przyszło mi na myśl, Quin, Ŝeby kupić Sidonie jakieś kolczyki z szafirami, pasujące do tej sukni, którą miała na

sobie na obiedzie u mamy w zeszłym tygodniu. Co o tym sądzisz? - Sądzę, Ŝe powinieneś kupować jej parę co tydzień - odparował przyjaciel. - W przeciwnym razie mogłaby się opamiętać i zacząć zastanawiać, dlaczego za ciebie wyszła. Devellyn uśmiechnął się szeroko i polecił pani Bradford wysunąć ze trzy czy cztery aksamitne palety, które badał ze skrupulatnym oddaniem. Jak zauwaŜył Wynwood, rzeczywiście był bardzo chętny, by sprawiać przyjemność swojej Ŝonie. Jednak Wynwood właśnie niemal stracił zainteresowanie swoim zadaniem. Och, chciał sprawić przyjemność pannie Hamilton. W rzeczy samej. Ale prawda była taka, Ŝe nie znał Esmee tak dobrze, jak dŜentelmen mógłby chcieć znać swoją narzeczoną. Oczywiście, wiedział, Ŝe jest piękna. Była takŜe pokrzepiająco pragmatyczna i bezpośrednia. Nie zniósłby głupiutkiej, wdzięczącej się panienki z Londynu albo takiej, która raczej manipulowałaby męŜczyzną, niŜ powiedziała mu prawdę prosto w oczy. Bóg jeden wiedział, Ŝe Quin miał ich dość na całe Ŝycie. Esmee, oczywiście, nie kochała go. To była po prostu jedna z wielu bezpośrednich prawd, które mu powiedziała. Ale dla Quina miłość nie była niezbędna, ani nawet pociągająca. On i Esmee nauczyliby się współistnieć całkiem znośnie. Co do tego nie miał wątpliwości. Esmee była miła w obyciu i miła dla oka. Niecierpliwie wyczekiwał, aŜ znajdzie się w jego łóŜku, i jeszcze bardziej wyczekiwał na ich dziecko - najchętniej na syna, którego tak desperacko potrzebowała jego matka. Śmierć jego ojca była przedwczesna, niespodziewana i najzupełniej nie w porę. W wieku niespełna trzydziestu lat