Prolog
Na polu trzciny
Wprażącym bezlitośnie słońcu Indii Zachodnich
pola stały spokojne i zielone. Białe, otoczone
galeryjkami domy plantatorów skrzyły się w gorącym
powietrzu, znacząc bujny krajobraz niczym świecą
ce, doskonałe w kształcie perły. Ich korytarze pogrą
żone były w półmroku, a okiennice otwarte szeroko,
by wpuścić do rozgrzanego wnętrza każdy, najsłab
szy nawet powiew. Mali niewolnicy poruszali wa
chlarzami, zwieszającymi się z wysokich sufitów ni
czym skrzydła prehistorycznego gada.
Była to kraina bogata; niemal magiczne miejsce,
gdzie pieniądze dobywano wprost z ziemi, wytła
czając je kropla po kropli spomiędzy miażdżących,
zębatych kół prasy i z każdej kropli potu, skapują-
cego z ciał mężczyzn - i kobiet - pracujących
przy obróbce trzciny. Kraina cukrowych baronów
i fortun, zarobionych na transporcie morskim. Od
legła kolonialna placówka, pozostająca poza kon
trolą króla - a często i poza prawem.
Jednak pomiędzy angielskimi damami, omdle
wającymi z gorąca na wygodnych leżankach, a ha
rującymi w pocie czoła niewolnikami egzystował
w tym dalekim raju trzeci typ ludzi. Marynarze, tęsk-
niący za domem, którego prawdopodobnie nigdy
już nie zobaczą. Słudzy, oddani niegdyś do termi
nu, którzy popadli, za sprawą niepomyślnych oko
liczności, w niewolę. Portowe dziwki, zamiatacze
ulic... oraz sieroty - nieme i niedostrzegane.
W tym świecie nieustannego upału i obojętności
dwaj chłopcy biegli wąskim pasem zieleni. Dyszeli
ciężko, nie bacząc, iż ostre jak brzytwy liście rozci
nają im ramiona i policzki. Nie poświęcili ani jed
nej myśli wstędze szafirowego morza poniżej ani
rozpadającemu się domowi na wzgórzu za nimi.
Nie widzieli dotąd ochładzanej wachlarzem leżan
ki, nie mówiąc już o tym, by mieli okazję się na niej
położyć.
- Tędy. - Większy z chłopców szturchnął młod
szego mocno w ramię. - Mokradła. Tam nas nie
złapie.
Przecięli skraj pola, młócąc rozpaczliwie blady
mi, chudymi ramionami. Mniejszy chłopiec zanur
kował pod niską gałąź, lecz zaraz odskoczył i po
gnał dalej. Rozcięcie w boku bolało niczym ra
na od noża. Krew tętniła w skroniach. Biegł, gna
ny lękiem, czując w nozdrzach smród gnijącej wo
dy. Jeszcze dwadzieścia jardów. Gołe stopy chłop
ców wzbijały obłoki kurzu, kiedy pędzili co sił
w nogach skrajem pola. Prawie. Prawie. Już prawie
im się udało.
Pijacki ryk rozdarł ciszę upalnego popołudnia.
Wuj wyskoczył zza rzędu trzciny niczym potwór,
ukryty pod mangrowcami, odcinając drogę do mo
kradeł. Chłopcy zahamowali gwałtownie na pyli-
stej drodze. Cofnęli się i już mieli zawrócić, gdy
z gąszczu trzcin wynurzył się chudy jak szkielet
Murzyn, blokując odwrót. Twarz miał bez wyrazu,
lecz w oczach współczucie.
Chłopcy odwrócili się, opuściwszy z rezygnacją
wątłe ramiona.
- Ha, dopadłem was, bękarty! - powiedział z sa
tysfakcją wuj i ruszył ku nim krokiem zaskakująco
pewnym jak na człowieka zatrutego do cna rumem
i bezwzględnością.
Młodszy z chłopców zaszlochał, lecz starszy nie
wydał dźwięku.
Wuj zatrzymał się, mrużąc świńskie oczka tak, iż
wyglądały jak połyskujące czarne szczeliny i wyma
chując niemal radośnie zawieszonym u nadgarstka
pejczem.
- Daj mi tu małego, Odyseuszu - powiedział.
Kropla śliny zwisała mu z dolnej wargi. - Oduczę
bezczelnego żebraka się odszczekiwać.
Murzyn podszedł, chwycił chłopca i się zawahał.
Pejcz przeciął niczym błyskawica powietrze, tra
fiając niewolnika w twarz i rozcinając do krwi he
banowy policzek.
- Na Boga, ściągniesz małemu żebrakowi koszu
lę i go przytrzymasz, albo dostanie ci się czterdzie
ści batów. I tydzień w dziurze, byś miał czas poża
łować nieposłuszeństwa.
Odyseusz pchnął malca do przodu.
Większy chłopiec przysunął się bliżej.
- On się nie odszczekiwał, sir - zapewnił piskli
wie. - Naprawdę. Nie powiedział ani słowa. On...
ma tylko osiem lat, sir. Proszę.
Wuj uśmiechnął się i pochylił.
- Zawsze gotów go bronić, co, gówniarzu? - po
wiedział. - Jeśli jesteś tak cholernie odważny, mo
żesz wziąć baty zamiast niego. Zdejmij mu koszu
lę, Odyseuszu.
Starszy chłopiec próbował się cofnąć, jednak
niewolnik chwycił go mocno za ramię.
R
S
- S-sir - zająknął się chłopiec z oczami rozsze
rzonymi strachem. - Ja... chciałem tylko wyja
śnić. .. że nikt się nie odszczekiwał. My... w ogóle
się nie odzywaliśmy. To był tylko paw. To on
krzyknął, pamiętasz, sir?
Lecz Odyseusz zarzucił mu brudną koszulę
na głowę, nie zważając na to, iż się szamocze.
Młodszy chłopiec wcisnął sobie pięści do ust, sku
lił się i zaczął cicho szlochać. Z oczami błyszczący
mi od łez Odyseusz cisnął postrzępioną koszulę
pomiędzy trzciny, chwycił ręce chłopca i mocno je
przytrzymał. Chude łopatki malca sterczały niczym
skrzydła czapli.
- Pożałujecie dnia - powiedział wuj, przesuwa
jąc pejcz pomiędzy palcami, jakby rozkoszował się
czekającym go zadaniem - kiedy zeszliście ze stat
ku, by mi dokuczać.
Starszy chłopiec zerknął za siebie.
- Proszę, sir - powiedział błagalnie. - Po prostu
nas odeślij. Więcej tu nie wrócimy. Naprawdę.
Wuj roześmiał się i zamachnął. Odyseusz od
wrócił zakrwawioną twarz.
Kiedy pejcz opadł, zadając pierwszy z wielu razów,
bezlitosnych i miarowych, młodszy chłopiec zamkną!
oczy. Nie słyszał krzyków brata. Świstu pejcza.
A kiedy odcinał się od rozgrywającego się tuż obok
horroru, słońce nadal prażyło, wiał wietrzyk, bogaci
ludzie w swych hacjendach rozkoszowali się powie
wem wachlarzy i posyłali służących po kolejny dzban
lemoniady. Na wyspach Bóg przebywał w swoim nie
bie i wszystko było, jak być powinno.
Gdy mniejszy chłopiec otworzył znów oczy,
Odyseusz przerzucił już sobie jego brata delikatnie
przez ramię i ruszył z nim do domu. Pył z pola ob
lepiał mu stopy. Chłopiec zerknął na wuja.
R
S
Ten zaś wyjął z kieszeni flaszkę rumu, po czym
spojrzał na chłopca oczami błyszczącymi od alko
holu i z satysfakcją powiedział:
- Zaczekaj tylko, smarkaczu. Następnym razem
Odyseusz zabierze z pola ciebie.
Chłopiec odwrócił się i uciekł.
R
S
Rozdział 1
Rothewell spotyka
Ponurego Żniwiarza
Październik to paskudny miesiąc, pomyślał Ro
thewell, wyglądając przez zalane deszczem
okno powozu. John Keats musiał być sentymental
nym głupcem albo upoetyzowanym kłamczuchem.
W ponurym Marylebone jesień nie była porą deli
katnych mgieł i łagodnej obfitości. Tu była to pora
mroku i rozkładu. Nagie, podobne szkieletom ga
łęzie stukały jedna o drugą na placach, a barwne li
ście, miast podskakiwać wesoło na wietrze, zalega
ły ulice, tworząc pod ogrodzeniami z kutego żela
za przesiąknięte wilgocią, brązowe kopce. Londyn
- a przynajmniej ta jego część, która kiedykolwiek
żyła - umierał.
Gdy koła powozu pokonywały nieubłaganie ka
łuże wody i Bóg wie, czego jeszcze, Rothewell za
ciągnął się cygarem i wbił niewidzące spojrzenie
w chodnik za sobą. O tej porze ulice były puste, je
śli nie liczyć przemykającego od czasu do czasu
sługi czy urzędnika, zaciskającego z ponurą deter
minacją dłoń na rączce czarnego parasola. Nie do
strzegł nikogo znajomego. Z drugiej strony, prawie
nikogo tu nie znał.
R
S
Na rogu Cavendish Square i Harley Street za
stukał w dach i polecił stangretowi, by się zatrzy
mał. Dwaj lokaje, jadący z tyłu powozu, okrążyli
pośpiesznie pojazd, by spuścić schodki. Rothewell
znany był z tego, że nie toleruje opieszałości.
Wysiadł, odwrócił się i spojrzał na stangreta. Po
ły czarnego płaszcza zawirowały, otulając eleganc
ko sylwetkę.
- Wróć na Berkeley Square. - W siąpiącym
deszczu polecenie zabrzmiało jak złowróżbny po
mruk. - Wrócę do domu piechotą, kiedy załatwię
tu swoją sprawę.
Nikt nie zadał sobie trudu, aby odradzić mu spa
cer w deszczu. Ani nie ośmielił się zapytać, co też
przywiodło go aż z doków do mniej znanych uli
czek Marylebone. Rothewell był człowiekiem
skrytym i łatwo wpadał w gniew.
Rozdeptał niedopałek cygara butem i machnię
ciem odprawił powóz. Stangret dotknął z szacun
kiem kapelusza końcem bata i odjechał.
Baron stał na chodniku, spoglądając w ślad
za powozem, póki nie zniknął w mrocznych głę
biach Holles Street. Zastanawiał się, czy dobrze
zrobił, przychodząc tutaj. Może tym razem skłon
ność do irytacji wreszcie się zemściła, pomyślał, ru
szając zdecydowanie Harley Street. Może tylko
o to chodziło. O nazbyt gwałtowne usposobie
nie. I o kolejną nieprzespaną noc.
Wrócił z Klubu Satyra o szarej godzinie tuż
przed świtem. Po czym, wykąpawszy się i zerknąw
szy na śniadanie, co natychmiast wywołało niemiły
skurcz żołądka, pojechał prosto do Docklands,
do biur rodzinnego przedsiębiorstwa, by spraw
dzić, czy pod nieobecność siostry nic złego się tam
nie dzieje.
R
S
Jednak wyprawa do Przedsiębiorstwa Morskie
go Neville nieodmiennie sprawiała, że stawał się
drażliwy i poirytowany, ponieważ - jak otwarcie
przyznawał - wolałby nie mieć z tą przeklętą firmą
do czynienia. Cholernie się ucieszy, gdy Xanthia
wróci wreszcie z podróży poślubnej, zdejmie z jego
barków ten ciężar i przerzuci z powrotem na swo
je, gdzie jest jego miejsce.
Jednak ponury nastrój nie mógł być jedyną przy
czyną kłopotów, i w głębi serca doskonale o tym
wiedział. Zwolnił i jął przyglądać się mosiężnym
tabliczkom, zdobiącym ładne domy przy Harley
Street. Było ich tu kilka. Hislop. Steinberg. Deva-
ine. Manning. Hoffenberger. Nazwiska nie mówiły
nic o ludziach, mieszkających za drzwiami domów,
nic o ich charakterze, pracowitości, przede wszyst
kim zaś o tym, co liczyło się najbardziej - ich bru
talnej szczerości.
Doszedł do rogu Dewonshire Street i uświado
mił sobie, że wyprawa dobiegła końca. Spojrzał
przez ramię na ulicę, którą właśnie przemierzył.
Do licha, podchodził do tego tak, jakby szukał
sklepu z warzywami. Tylko że wtedy sprawa byłaby
łatwiejsza - mógłby ocenić towar po wystawie. Co
więcej, nie zamierzał pytać nikogo o radę, a to
z obawy przed pytaniami, na które musiałby nie
chybnie odpowiedzieć.
Zamiast tego po prostu zapewnił samego siebie,
że konowały i znachorzy nie otwierają zazwyczaj
gabinetów w Marylebone. A choć przebywał
w Londynie dopiero od kilku miesięcy, wiedział
już, że Harley Street staje się z wolna domeną eli
ty sług Hipokratesa.
Z tą myślą zawrócił i wszedł na szerokie marmu
rowe stopnie ostatniego domu z mosiężną tablicz-
R
S
ką, który dopiero co minął. Skoro i tak nie wie nic
o rezydujących tu medykach, równie dobrze może
udać się po poradę do - pochylił się, by odczytać
ukryte za zasłoną mżawki litery - ach, tak, Jamesa
G. Reddinga, lekarza medycyny. Na pewno się nada.
Ledwie zdążył zastukać, a krągłolica, odzia
na na szaro pokojówka uchyliła drzwi. Omiotła
przybysza szacującym spojrzeniem - oceniając sta
tus - i niemal natychmiast otwarła je szerzej, dyga
jąc uniżenie i wyciągając ręce, by jak najszybciej
uwolnić go od przemoczonego kapelusza i płaszcza.
Rothewell podał jej kartę wizytową.
- Chciałbym zobaczyć się z doktorem Reddin-
giem - powiedział, jakby czynił to co dzień.
Dziewczyna umiała najwidoczniej czytać. Spoj
rzała bowiem na wizytówkę, po czym dygnęła zno
wu, spuszczając skromnie wzrok.
- Czy był pan umówiony, sir!
- Nie - burknął. - Lecz sprawa jest pilna.
- Nie wolałby pan, by doktor odwiedził pa
na w domu? - zaryzykowała.
Rothewell przygwoździł dziewczynę najmrocz-
niejszym ze swoich spojrzeń.
- W żadnym razie - prychnął. - Czy to jasne?
- Tak, proszę pana. - Dziewczyna zbladła i za
czerpnęła głęboko oddechu.
Dobry Boże, czemu tak na nią warknął? Zazwy
czaj to lekarze odwiedzali pacjentów w domu, nie
odwrotnie. Lecz jego przeklęta duma nigdy by
na to nie pozwoliła.
Dziewczyna odzyskała widać mowę, wyjaśniła
bowiem spokojnie:
- Niestety, proszę pana, doktor nie wrócił jesz
cze z popołudniowych wizyt. To może trochę po-
trwać.
R
S
Tego się Rothewell nie spodziewał. Przywykł
dostawać to, czego potrzebował - i to szybko.
Dziewczyna dostrzegła widać jego frustrację, za
proponowała bowiem:
- Gdyby zechciał pan zaczekać, może podała
bym herbatę?
Rothewell, powodowany impulsem, zerwał
z wieszaka swój kapelusz. Nic tu po nim.
- Dziękuję - powiedział sztywno. - Muszę iść.
- Czy mam przekazać coś doktorowi? - Dziew
czyna niechętnie podała mu płaszcz. - Może mógł
by pan przyjść jutro?
Rothewell czuł przemożną chęć, by jak najszyb
ciej opuścić to miejsce, uciec przed niemądrymi
obawami i przypuszczeniami.
- Nie, dziękuję - powiedział, otwierając drzwi.
- Nie jutro. Może innego dnia.
Uciekał w takim pośpiechu, że nie zauważył wyso
kiego, szczupłego mężczyzny, wchodzącego właśnie
po schodach i o mało nie zepchnął go ze stopni.
- Dzień dobry - powiedział mężczyzna, uchyla
jąc kapelusza i odsuwając się zgrabnie na bok.
- Jestem doktor Redding. Czym mogę służyć?
* * *
- Pilna sprawa, co? - powiedział dziesięć minut
później. - Chyba nie uważał pan jej dotąd za pilną,
skoro zwlekał pan tak długo.
Lekarz był ciemnowłosym, szczupłym mężczy
zną z haczykowatym nosem i pustym spojrzeniem.
Ponury Żniwiarz z odrzuconym na plecy kaptu
rem.
- Gdyby ból minął, nie byłaby pilna, czyż nie?
- zaprotestował Rothewell. - Sądziłem, że tak się
R
S
właśnie stanie. To znaczy, że przejdzie. Tego ro
dzaju dolegliwości zawsze mijają, jak pan zapewne
wie.
- Hmm - powiedział lekarz, odciągając dolne
powieki Rothewella. - A jakie dolegliwości ma
pan na myśli?
Rothewell chrząknął.
- Niestrawność - wymamrotał. — Złe samopo
czucie. Wie pan, o co mi chodzi.
Doktor utkwił w nim spojrzenie dziwnie pozba
wione wyrazu.
- Cóż, tu chodzi o coś więcej niż tylko niestraw
ność - powiedział, zaglądając znowu Rothewello-
wi w lewe oko. - Nie podoba mi się ten kolor.
Rothewell znowu chrząknął.
- Przyjechałem niedawno z Indii Zachodnich
- wymamrotał. - Zbyt dużo przebywałem tam
na słońcu, nic poza tym.
Doktor odsunął się i skrzyżował ręce na piersi.
- Nic poza tym? - powtórzył, zniecierpliwiony.
- Nie sądzę, proszę pana. Mówię o pańskich
oczach, nie o cerze. Białka są żółtawe, a to poważ
na sprawa, i dobrze pan o tym wie. Inaczej mężczy
zna pańskiego pokroju nigdy by tu nie przyszedł.
- Mojego pokroju... ?
Doktor zignorował go i zamiast odpowiedzieć,
przesunął palcami pod linią szczęki Rothewella,
a potem po bokach jego szyi.
- Chorował pan może na malarię? - zapytał.
Rothewell się roześmiał.
- To jedna z niewielu tropikalnych plag,
przed którą udało mi się uciec.
- Dużo pan pije?
Rothewell uśmiechnął się ponuro.
- Niektórzy mogliby tak powiedzieć.
R
S
- I pali pan - uzupełnił lekarz. - Czuję zapach
tytoniu.
- Czy to problem?
- Nadmierne pobłażanie sobie zawsze stanowi
problem. Nieważne, czego dotyczy.
Rothewell chrząknął. Moralizujący ponurak.
Tylko tego mu trzeba.
Tymczasem lekarz szarpnął niecierpliwym ru
chem wiszącą na ścianie w pobliżu drzwi kotarę.
Zadźwięczały metalowe kółka.
- Zechce pan wejść za zasłonę, zdjąć surdut, ka
mizelkę oraz koszulę i położyć się na stole z bla
tem krytym skórą.
Rothewell zaczął rozpinać jedwabną kamizelkę,
przeklinając w duchu doktora, dręczący ból żołąd
ka i siebie. Życie w Londynie go niszczyło. Bez
czynność była niczym trucizna, sącząca się do żył.
Czuł to, lecz nie potrafił wzbudzić w sobie dość po
gardy, by ją odrzucić.
Przed dniem dzisiejszym zdarzyło mu się korzy
stać z pomocy lekarza zaledwie kilka razy. Uważał,
iż lekarze, miast pomóc, sprawiają, że człowiek
czuje się jeszcze gorzej. Poza tym zawsze był silny.
Nie musiał radzić się nikogo ani w sprawach me
dycznych, ani żadnych innych.
Usłyszał, że doktor otwiera drzwi i wychodzi.
Zrezygnowany powiesił kamizelkę i koszulę na mo
siężnych haczykach, najpewniej do tego przezna
czonych, po czym rozejrzał się po gabinecie. Był
wystawnie umeblowany, z ciężkimi aksamitnymi
draperiami i podłogą z kremowego marmuru. Ma
sywne, dobrze wypolerowane biurko zajmowało je
den koniec pokoju, pośrodku zaś ustawiono stół
z wyściełanym, krytym skórą blatem. Wyglądało
na to, że pacjenci doktora żyją przynajmniej na ty-
R
S
le długo, aby zapłacić rachunek. Zawsze to coś, po
myślał.
Obok stołu zobaczył cynową tacę z rzędem me
dycznych instrumentów. Podszedł bliżej i zimny
dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Skalpel i zestaw
stalowych lancetów połyskiwały złowróżbnie. Były
tam także kleszcze, nożyce i igły - oraz szereg na
rzędzi, których nie rozpoznawał. Uczucie zim
na jeszcze się pogłębiło.
Boże, nie powinien był tu przychodzić. Medycy
na niewiele różni się od czarów. Powinien wrócić
do domu i wydobrzeć sam z siebie lub umrzeć jak
mężczyzna.
Lecz tego ranka... ten ranek był najgorszy ze
wszystkich. W gardle czuł taki ból, jakby przypie
kano je żelazem i polewano kwasem, a skurcze
niemal łamały mu żebra...
Och, do diabła! Może przecież zostać i wysłuchać,
co ten ponury jegomość ma mu do powiedzenia.
Aby odsunąć wspomnienia poranka, wziął do rąk je
den z budzących grozę instrumentów i jął mu się
przyglądać. Średniowieczne narzędzie tortur?
— Świder do trepanacji - powiedział głos za nim.
Rothewell podskoczył i upuścił narzędzie. Upa
dło z brzękiem na tacę. Odwrócił się i zobaczył, że
lekarz stoi tuż za kurtyną.
- Jeśli to dla pana jakaś pociecha - mówił dalej
- to wątpię, byśmy uznali za konieczne wiercenie
panu dziury w czaszce.
Kiedy połyskujący czarny powozik okrążył
po raz trzeci i ostatni Hyde Park, deszcz wreszcie
ustał. Serpentine wyłaniała się z całunu mgły ni-
R
S
czym fragment krajobrazu z arturiańskich legend,
zachęcając co odważniej szych członków londyń
skiego beau monde, aby wybrali się na przejażdż
kę. I choć szczyt sezonu dawno już minął, dżentel
men, powożący z wdziękiem powozem, bez trudu
przyciągał zaciekawione spojrzenia, gdyż był nie
tylko przystojny, ale powszechnie znany - choć nie
lubiany. Pomimo prezencji towarzystwo określało
go bowiem najbardziej lodowatym z angielskich
eufemizmów - mglistym piętnem osoby niezupeł
nie w porządku.
Chociaż comte de Valigny najlepsze lata miał
już za sobą i znajdował się na krawędzi wypłacal
ności, jego strój miał w sobie ów niepowtarzalny
kontynentalny sznyt, a nieskazitelny charakter gar
deroby podkreślało właściwe jedynie Francuzom,
niezachwiane poczucie wyższości. Olśniewająca
piękność u jego boku została uznana przez innych
spacerowiczów za najnowszą kochankę hrabiego,
jako że Valigny zwykł był polować na piękne ko
biety ze skutecznością drapieżcy.
Dziś jednak, jako że było późne, październikowe
popołudnie, a pogoda nie dopisała, w parku prze
bywało niewiele osób. Dwóch młodych przystoj
niaków jadących wierzchem oraz lando pełne po
patrujących z dezaprobatą wdów nie przyciągnęły
zatem wielu spojrzeń. Co za cholerny wstyd, po
myślał Valigny, po czym obejrzał się niemal z tęsk
notą na młodych ludzi.
-Mon dieu, Camille - poskarżył się, spoglądając
z goryczą na towarzyszkę. - Unieś wyżej brodę!
Patrz bardziej śmiało! Kto spojrzy drugi raz na ko
bietę, na którą nie spojrzał po raz pierwszy? Nie
idziesz na gilotynę!
R
S
- Doprawdy? - wymamrotała młoda dama, spo
glądając na niego z wyższością. - Zaczynam się za
stanawiać. Jak długo już tu przebywam? Sześć ty
godni, n'est-ce pas? Sześć tygodni ciągłego deszczu
i aroganckiego zadzierania nosa. Jeszcze trochę
i może powitam z radością ostrze kata?
Valigny zacisnął wargi.
- Ca alors! - prychnął, ściągając siwkom wodze.
- Jesteś jak cierń w boku! Może, piękna pani, wo
lałabyś wysiąść i wrócić do domu piechotą?
Kobieta odwróciła się i przycisnęła do piersi
dłoń w eleganckiej rękawiczce.
- Miałabym narażać cenne dziewictwo, spaceru
jąc samotnie po Mayfair niczym zwykła dziwka?
- spytała kpiąco. - Ale zaczekaj! Zapomniałam!
Przecież oni już uważają mnie za dziwkę.
- Do licha z tobą, Camille! - Hrabia strzelił z ba
ta i konie ruszyły dziarskim kłusem. - Jesteś nie
wdzięczną małą jędzą.
Dziewczyna wyprostowała dumnie plecy. Nie
chwyciła się powozu, mimo iż z trudem utrzymy
wała równowagę.
- Tak, chyba tak - powiedziała, bardziej do sie
bie niż do niego. - Żeby już wreszcie nastała wio
sna! Może wtedy - powtarzam: może - twój nie
mądry plan się powiedzie.
Comte de Valigny głośno się roześmiał.
- Och, mon chou! Poważnie się obawiam, iż wio
sną może być już dla ciebie za późno.
Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.
- To prawda - przyznała. - I, drogi tatku,
za późno dla ciebie!
R
S
Pamela, lady Sharpe, stała przy oknie salonu,
wsparta jedną ręką o solidne krzesło, obserwując
znajomy światek Mayfair, kiedy dostrzegła podąża
jącego stanowczym krokiem wysokiego, odzianego
w ciemny płaszcz mężczyznę. Z początku ledwie go
zauważyła. Deszcz przestał padać i coś przypomi
nającego słoneczny promień zabłysło na dachach
domów po przeciwnej stronie Hanover Street. La
dy Sharpe odczuła pokusę, aby zaklaskać z radości
w dłonie, powstrzymała jednak ten impuls.
Może jutro ktoś wpadnie wreszcie z wizytą?
Tak, z pewnością. A ona czuje się wystarczająco
dobrze, by przyjąć gości. Prawdę mówiąc, umiera
ła z chęci, aby przeprowadzić wreszcie swój plan.
To był ważny tydzień - a prawdę mówiąc, cały rok
okazał się niezwykle pomyślny. Nie tylko udało jej
się wprowadzić do towarzystwa, i to z zadziwiająco
dobrym skutkiem, ukochaną kuzynkę Xanthię, ale
i wydać swą jedyną córkę Louisę za dziedzica pew
nego lorda.
Potem zaś, po dwóch dekadach małżeństwa
z miłym i wyrozumiałym mężczyzną, lady Sharpe
dokonała wreszcie tego, co nikt nie uważał już
za możliwe: urodziła mężowi dziedzica. Ślicznego,
niebieskookiego chłopczyka, wyglądającego jak
skóra zdarta z ojca, z łysinką włącznie.
- Proszę pani? - Tuż obok pojawiła się nagle po
kojówka hrabiny. - Może powinna się pani położyć?
Właśnie w tej chwili ciemno odziany dżentelmen
przeszedł dokładnie pod oknem salonu lady Sharpe.
- Och, och! - krzyknęła dama. - Spójrz, Anne!
Biegnij i go zatrzymaj! No już, natychmiast go tu
przyprowadź!
R
S
- Madame? - Anne zmarszczyła pytająco brwi.
- Rothewella! - wyjaśniła lady Sharpe, gestyku
lując gwałtownie. - Wysłałam mu wczoraj wiado
mość. Naprawdę muszę się z nim zobaczyć! Och,
idź po niego, natychmiast!
Anne zbladła leciutko, zbiegła jednak po scho
dach i poleciła młodszemu lokajowi, by pośpieszył
Hanover Street w ślad za lordem Rothewellem.
Lokaj zawahał się na chwilę, gdyż reputacja lorda
była służbie doskonale znana, lecz potem zrobił,
co mu kazano. Tym razem obyło się bez obrażeń.
Lord Rothewell odgryzł już widać dzienną porcję
nosów, toteż podążył za lokajem na piętro, prawie
nie protestując.
Hrabina przyjęła go w prywatnym saloniku, na
dal odziana w szlafrok i czepek, ze stopami wspar
tymi na podnóżku męża.
-Kieran, mój drogi! -wymamrotała, nadstawia
jąc policzek. - Wybacz, że nie wstaję.
- Oczywiście. - Rothewell wziął krzesło, które
pchnęła w jego kierunku gospodyni. - Choć nie
wydaje mi się, byś powinna kogokolwiek przyjmo
wać.
Lady Sharpe zaśmiała się beztrosko.
- Właśnie dlatego jesteś moim ulubionym kuzy
nem, drogi chłopcze! - odparła. - Ta twoja brutal
na szczerość!
Brutalna szczerość. Czyżby te słowa miały mnie
dziś prześladować, pomyślał.
Lecz w oczach lady Sharpe nadal pobłyskiwały
wesołe iskierki.
- Cóż, mój drogi! Dlaczego mnie zignorowałeś?
- Zignorowałem?
- Wysłałam ci wczoraj wiadomość, byś pilnie
się do mnie zgłosił - napomniała go. - Można by
R
S
pomyśleć, że zostałam zapomniana, i to jedynie
dlatego, że spędziłam w odosobnieniu kilka tygo
dni.
- Ach - odparł Rothewell spokojnie. - Ledwie
zajrzałem wczoraj do domu, Pamelo.
- Rzeczywiście, to szok zobaczyć cię w biały
dzień. - Zmarszczyła nos. - Nie podoba mi się to
warzystwo, z jakim się zadajesz, ani pora, kiedy za
zwyczaj to robisz. Ale nie mówmy o tym teraz. Czy
już mi pogratulowałeś?
Rothewell pochylił się na krześle, oparłszy dło
nie na kolanach.
- Gratuluję ci teraz, dziękując zarazem opatrz
ności - powiedział. - To było bardzo odważne
z twojej strony, Pamelo.
Lady Sharpe uniosła idealnie zarysowane brwi.
- Cóż za dziwne stwierdzenie. Co masz właści
wie na myśli?
Rothewell zmusił się, by przybrać bardziej zre
laksowaną pozę.
- Nic, Pamelo - odparł. - Mam tylko nadzieję,
że nie spróbujesz tego znowu.
- W moim wieku? - Lady Sharpe uśmiechnęła
się krzywo. - To wysoce nieprawdopodobne.
- Ostatni rok był dla Sharpe'a bardzo trudny,
i dobrze o tym wiesz. Zamartwiał się o ciebie.
- Wiem, i przykro mi z tego powodu - odparła
lady Sharpe, skubiąc koronkowy rąbek chusteczki.
- Lecz Sharpe potrzebuje dziedzica, Kieranie.
- Przede wszystkim potrzebuje żony. Żywej, je
śli to możliwe.
- Och, nie rozumiesz! Choć powinieneś, i to le
piej niż inni. Wiesz, o co mi chodzi.
Wiedział. Lecz dziedzic? Coś takiego wydawało
mu się zawsze absurdalne.
R
S
- Co stanie się z moim tytułem, Pamelo? - zapy
tał po chwili.
- Kiedy odejdziesz - lady Sharpe odrzuciła,
zniecierpliwiona, chusteczkę - odziedziczy go, po
dobnie jak wszystko inne, jeden z tych niemiłych
kuzynów z Yorkshire. Ale to cię przecież nie ob
chodzi.
- Rzeczywiście - przyznał.
Lady Sharpe przyglądała mu się przez chwilę
z zagadkową miną.
- Powinieneś znaleźć sobie zajęcie, Kieranie
- powiedziała niezwykle, jak na siebie, stanowczo.
- Wiesz, co mam na myśli.
Rothewell wolał udać, że nie rozumie. Położył
dłonie na udach, jakby zamierzał wstać.
- Cóż, staruszko, pora się ruszyć. Potrzebujesz
odpoczynku.
- Phi! - prychnęła lady Sharpe, nakazując mu
gestem, by usiadł. - Jeśli ktokolwiek tutaj potrze
buje odpoczynku, to ty, mój panie. Dawno nie wi
działam cię tak wymizerowanego.
Skinęła na pokojówkę.
- Idź i powiedz Thornton, by przyniosła wice
hrabiego Longvale'a. Musimy zaprezentować go
wreszcie kuzynowi.
Dziecko? Boże, tylko nie to!
- Doprawdy, Pamelo - powiedział. - Nie ma po-
trzeby.
- Przeciwnie, jest. - Wargi hrabiny wygięły się
w tajemniczym uśmieszku. - Nalegam.
Rothewell unikał dzieci, jak tylko mógł. Czuł
bowiem, że oczekuje się od niego wylewnej reakcji.
Tymczasem nie był z natury wylewny. Ani szcze
gólnie miły. Dzieci zaś przejawiały niezrozumiałą
skłonność, by huśtać się na czyimś kolanie albo wy-
R
S
ciągać z kieszeni huśtającego zegarek. Wszystko to
wydawało się Rothewellowi dość przerażające.
Jednak lord Longvale, jak się okazało, nie nada
wał się na razie ani do huśtania, ani do tego, by wy
ciągać komukolwiek zegarek. Był pulchnym, biało-
różowym zawiniątkiem z dwiema nieprawdopodob
nie drobnymi piąstkami i zaciśniętymi różanymi
usteczkami. Wydawał się o wiele za mały, aby przy
sparzać kłopotów. Co więcej, było to dziecko Pame
li, którą Rothewell darzył rzadkim u siebie przywią
zaniem. Uzbroił się zatem wewnętrznie, przywołał
na twarz uśmiech i pochylił z wahaniem nad zawi
niątkiem, które wyciągnęła ku niemu niania.
Z zaskoczenia aż zaparło mu dech. Dziecko by
ło doskonałe i tak spokojne, że równie dobrze mo
głoby być rzeźbą w salonie figur woskowych mada
me Tussaud. Skórę miało tak delikatną, że wyda
wała się wręcz przejrzysta, zaś krągłe policzki pro
mieniowały nieziemskim blaskiem.
W pokoju zapadła cisza tak nabrzmiała znacze
niem, że Rothewell niemal bał się oddychać. Nie
przypominał sobie, by znalazł się kiedykolwiek
równie blisko nowo narodzonego dziecka.
Nagle jasnoblękitne oczy noworodka otwarły
się. Dziecko zacisnęło piąstki, wykrzywiło buzię,
po czym z zapałem wrzasnęło. Chwila dziwnego
oczarowania minęła i Rothewell się odsunął.
- Obawiam się, że lord Longvale nie jest zainte
resowany zawarciem ze mną znajomości - powie
dział, przekrzykując harmider.
- Nonsens! - odparła jej lordowska mość.
- Po prostu się popisuje. Widziałeś kiedyś tak sil
ne płuca?
Rothewell nie widział. Mimo krępujących ruchy
powijaków dziecko kopało zawzięcie nóżkami
R
S
i wymachiwało piąstkami, wrzeszcząc bez opamię
tania. Siła i determinacja maleństwa zaskoczyły
Rothewella. Tak, dziecko było bardzo realne
- i bardzo żywe. A sądząc po tym, co zobaczył, za
powiadało się też na niezłego rozrabiakę. Uświa
domił sobie, zaskoczony, że ma ochotę się
uśmiechnąć.
Może nie cały Londyn znajdował się w fazie
umierania oraz rozkładu. Ten mały czort był cen
ny i nowy, w oczywisty sposób pełen obietnic. Po
niesie w przyszłość marzenia oraz nadzieje rodzi
ców. Może cykl życia, śmierci i zmartwychwstania
jest rzeczywiście wieczny. Nie wiedział, czy ta myśl
go złości, czy przynosi pociechę.
Lady Sharpe wyciągnęła ręce, aby wziąć dziecko.
- Daj mi małego, Thornton. Spróbuję trochę go
uspokoić - powiedziała, przytulając synka. - Po
tem weź go z powrotem na górę. Widzę, że lord
Rothewell czuje się przy nim mocno nieswojo.
Rothewell nie wrócił na swoje krzesło, lecz pod
szedł do okna, wychodzącego na Hanover Street.
Czuł się dziwnie poruszony. Ledwie odnotował, że
krzyki dziecka słabną. W końcu w salonie zapano
wała cisza.
Stał tak, wsparty ramieniem o framugę, wpatru
jąc się niewidzącym spojrzeniem w mrok i zastana
wiając, dlaczego widok dziecka aż tak go poruszył,
kiedy Pamela znowu się odezwała.
- Kieran? - spytała, zaniepokojona. - Na pewno
dobrze się czujesz?
Rothewell, wyrwany z zamyślenia, odwrócił się
i spojrzał na kuzynkę. Siedziała sama pośrodku
pokoju. Dziecko i niania zniknęli.
Lady Sharpe przekrzywiła głowę niczym zacie
kawiony ptak.
R
S
- Nie słyszałeś ani słowa z tego, co powiedziałam.
- Wybacz, Pamelo. Błądziłem myślami.
- Powiedziałam, że chciałabym poprosić cię, byś
wyświadczył mi przysługę - przypomniała mu.
-Mogę na tobie polegać?
Rothewell uśmiechną! się z przymusem.
- Wątpię - powiedział szczerze. - Kobiety zwy
kle żałują, kiedy to robią.
Pochyliła się i poklepała krzesło przed sobą.
- Chodź tu i usiądź - zaproponowała. - I prze
stań żartować. To poważna sprawa.
Posłuchał, choć niechętnie. Nie podobał mu się
ton napięcia w glosie kuzynki.
- Czy nadal widujesz się z Christine, Kieranie?
- spytała.
Pytanie zaskoczyło Rothewella. Christine Am-
brose była szwagierką Pameli, różniły się jednak
jak ogień i woda. A Pamela nie bywała wścibska.
Nigdy.
- Widuję się z panią Ambrose, kiedy oboje ma
my na to ochotę - powiedział wymijająco. - Dla
czego pytasz? Czyżby Sharpe zaczął mieć nagle
obiekcje?
- Na Boga, nie! - Lady Sharpe machnęła, znie
cierpliwiona, dłonią. - Sharpe zdaje sobie sprawę,
że nie jest w stanie kontrolować przyrodniej siostry
i nawet tego nie próbuje. Ale wy dwoje... cóż, nie
traktujecie tego poważnie, prawda, Kieranie?
Christine nie należy do kobiet, które dżentelmen
chciałby... cóż, nie bardzo wiem, jak to wyrazić.
Rothewell spochmurniał. Nie dyskutował o swo
im prywatnym życiu - nawet Xanthia nie śmiała wy
pytywać go o takie sprawy. Christine uważana była
za kobietę dosyć swobodnych obyczajów, i on o tym
wiedział. Tyle że nic go to nie obchodziło.
R
S
- Wybacz, ale moje stosunki z panią Ambrose to
moja prywatna sprawa, Pamelo - zauważył chłod
no. - Nie mają one jednak stałego charakteru, je
śli właśnie to cię martwi.
Nie mają stałego charakteru. Nie, nie było dla
niego przyszłości z Christine - nie to, żeby kiedy
kolwiek rozważał coś tak niemądrego.
Jednak twarz lady Sharpe pojaśniała.
- Tak, nie sądzę, by było to możliwe - powie
działa, jakby chciała przekonać samą siebie. - Jest,
oczywiście, całkiem ładna, ale...
- Pamelo - powiedział, przerywając kuzynce
- wkraczasz na niebezpieczny grunt. Chciałaś pro
sić, bym wyświadczył ci przysługę? Mów zatem,
o co chodzi.
- Tak, oczywiście. - Pamela wygładziła fałdy
szlafroka. - W czwartek odbędą się chrzciny, Kie
lanie. Chciałabym... tak, przemyślałam to staran
nie i chciałabym, byś został ojcem chrzestnym
Longvale'a.
Rothewell wpatrywał się w nią zaskoczony.
- Och, zamierzam poprosić też Xanthię - doda
ła szybko. - Jeśli nie liczyć mamy, jesteście moimi
najbliższymi krewnymi. Byłam taka szczęśliwa,
kiedy wróciliście po latach z Barbadosu. Zrobisz to
dla mnie, mój drogi? Powiedz, proszę, że tak.
Rothewell zerwał się z krzesła i wrócił na miej
sce przy oknie. Milczał przez dłuższą chwilę, a po
lem powiedział spokojnie.
- Nie, Pamelo. Bardzo mi przykro. To nie wcho-
dzi w grę.
Usłyszał szelest materiału, świadczący, że ku
zynka wstaje. Podeszła i dotknęła delikatnie jego
ramienia.
Och, Kieranie! Wiem, co sobie pomyślałeś.
R
S
NIE ROMANSUJ Z HULAKĄ LIZ CARLYLE
Dla Phila i Roscoe, żywiołowego duetu
Prolog Na polu trzciny Wprażącym bezlitośnie słońcu Indii Zachodnich pola stały spokojne i zielone. Białe, otoczone galeryjkami domy plantatorów skrzyły się w gorącym powietrzu, znacząc bujny krajobraz niczym świecą ce, doskonałe w kształcie perły. Ich korytarze pogrą żone były w półmroku, a okiennice otwarte szeroko, by wpuścić do rozgrzanego wnętrza każdy, najsłab szy nawet powiew. Mali niewolnicy poruszali wa chlarzami, zwieszającymi się z wysokich sufitów ni czym skrzydła prehistorycznego gada. Była to kraina bogata; niemal magiczne miejsce, gdzie pieniądze dobywano wprost z ziemi, wytła czając je kropla po kropli spomiędzy miażdżących, zębatych kół prasy i z każdej kropli potu, skapują- cego z ciał mężczyzn - i kobiet - pracujących przy obróbce trzciny. Kraina cukrowych baronów i fortun, zarobionych na transporcie morskim. Od legła kolonialna placówka, pozostająca poza kon trolą króla - a często i poza prawem. Jednak pomiędzy angielskimi damami, omdle wającymi z gorąca na wygodnych leżankach, a ha rującymi w pocie czoła niewolnikami egzystował w tym dalekim raju trzeci typ ludzi. Marynarze, tęsk-
niący za domem, którego prawdopodobnie nigdy już nie zobaczą. Słudzy, oddani niegdyś do termi nu, którzy popadli, za sprawą niepomyślnych oko liczności, w niewolę. Portowe dziwki, zamiatacze ulic... oraz sieroty - nieme i niedostrzegane. W tym świecie nieustannego upału i obojętności dwaj chłopcy biegli wąskim pasem zieleni. Dyszeli ciężko, nie bacząc, iż ostre jak brzytwy liście rozci nają im ramiona i policzki. Nie poświęcili ani jed nej myśli wstędze szafirowego morza poniżej ani rozpadającemu się domowi na wzgórzu za nimi. Nie widzieli dotąd ochładzanej wachlarzem leżan ki, nie mówiąc już o tym, by mieli okazję się na niej położyć. - Tędy. - Większy z chłopców szturchnął młod szego mocno w ramię. - Mokradła. Tam nas nie złapie. Przecięli skraj pola, młócąc rozpaczliwie blady mi, chudymi ramionami. Mniejszy chłopiec zanur kował pod niską gałąź, lecz zaraz odskoczył i po gnał dalej. Rozcięcie w boku bolało niczym ra na od noża. Krew tętniła w skroniach. Biegł, gna ny lękiem, czując w nozdrzach smród gnijącej wo dy. Jeszcze dwadzieścia jardów. Gołe stopy chłop ców wzbijały obłoki kurzu, kiedy pędzili co sił w nogach skrajem pola. Prawie. Prawie. Już prawie im się udało. Pijacki ryk rozdarł ciszę upalnego popołudnia. Wuj wyskoczył zza rzędu trzciny niczym potwór, ukryty pod mangrowcami, odcinając drogę do mo kradeł. Chłopcy zahamowali gwałtownie na pyli- stej drodze. Cofnęli się i już mieli zawrócić, gdy z gąszczu trzcin wynurzył się chudy jak szkielet Murzyn, blokując odwrót. Twarz miał bez wyrazu, lecz w oczach współczucie.
Chłopcy odwrócili się, opuściwszy z rezygnacją wątłe ramiona. - Ha, dopadłem was, bękarty! - powiedział z sa tysfakcją wuj i ruszył ku nim krokiem zaskakująco pewnym jak na człowieka zatrutego do cna rumem i bezwzględnością. Młodszy z chłopców zaszlochał, lecz starszy nie wydał dźwięku. Wuj zatrzymał się, mrużąc świńskie oczka tak, iż wyglądały jak połyskujące czarne szczeliny i wyma chując niemal radośnie zawieszonym u nadgarstka pejczem. - Daj mi tu małego, Odyseuszu - powiedział. Kropla śliny zwisała mu z dolnej wargi. - Oduczę bezczelnego żebraka się odszczekiwać. Murzyn podszedł, chwycił chłopca i się zawahał. Pejcz przeciął niczym błyskawica powietrze, tra fiając niewolnika w twarz i rozcinając do krwi he banowy policzek. - Na Boga, ściągniesz małemu żebrakowi koszu lę i go przytrzymasz, albo dostanie ci się czterdzie ści batów. I tydzień w dziurze, byś miał czas poża łować nieposłuszeństwa. Odyseusz pchnął malca do przodu. Większy chłopiec przysunął się bliżej. - On się nie odszczekiwał, sir - zapewnił piskli wie. - Naprawdę. Nie powiedział ani słowa. On... ma tylko osiem lat, sir. Proszę. Wuj uśmiechnął się i pochylił. - Zawsze gotów go bronić, co, gówniarzu? - po wiedział. - Jeśli jesteś tak cholernie odważny, mo żesz wziąć baty zamiast niego. Zdejmij mu koszu lę, Odyseuszu. Starszy chłopiec próbował się cofnąć, jednak niewolnik chwycił go mocno za ramię. R S
- S-sir - zająknął się chłopiec z oczami rozsze rzonymi strachem. - Ja... chciałem tylko wyja śnić. .. że nikt się nie odszczekiwał. My... w ogóle się nie odzywaliśmy. To był tylko paw. To on krzyknął, pamiętasz, sir? Lecz Odyseusz zarzucił mu brudną koszulę na głowę, nie zważając na to, iż się szamocze. Młodszy chłopiec wcisnął sobie pięści do ust, sku lił się i zaczął cicho szlochać. Z oczami błyszczący mi od łez Odyseusz cisnął postrzępioną koszulę pomiędzy trzciny, chwycił ręce chłopca i mocno je przytrzymał. Chude łopatki malca sterczały niczym skrzydła czapli. - Pożałujecie dnia - powiedział wuj, przesuwa jąc pejcz pomiędzy palcami, jakby rozkoszował się czekającym go zadaniem - kiedy zeszliście ze stat ku, by mi dokuczać. Starszy chłopiec zerknął za siebie. - Proszę, sir - powiedział błagalnie. - Po prostu nas odeślij. Więcej tu nie wrócimy. Naprawdę. Wuj roześmiał się i zamachnął. Odyseusz od wrócił zakrwawioną twarz. Kiedy pejcz opadł, zadając pierwszy z wielu razów, bezlitosnych i miarowych, młodszy chłopiec zamkną! oczy. Nie słyszał krzyków brata. Świstu pejcza. A kiedy odcinał się od rozgrywającego się tuż obok horroru, słońce nadal prażyło, wiał wietrzyk, bogaci ludzie w swych hacjendach rozkoszowali się powie wem wachlarzy i posyłali służących po kolejny dzban lemoniady. Na wyspach Bóg przebywał w swoim nie bie i wszystko było, jak być powinno. Gdy mniejszy chłopiec otworzył znów oczy, Odyseusz przerzucił już sobie jego brata delikatnie przez ramię i ruszył z nim do domu. Pył z pola ob lepiał mu stopy. Chłopiec zerknął na wuja. R S
Ten zaś wyjął z kieszeni flaszkę rumu, po czym spojrzał na chłopca oczami błyszczącymi od alko holu i z satysfakcją powiedział: - Zaczekaj tylko, smarkaczu. Następnym razem Odyseusz zabierze z pola ciebie. Chłopiec odwrócił się i uciekł. R S
Rozdział 1 Rothewell spotyka Ponurego Żniwiarza Październik to paskudny miesiąc, pomyślał Ro thewell, wyglądając przez zalane deszczem okno powozu. John Keats musiał być sentymental nym głupcem albo upoetyzowanym kłamczuchem. W ponurym Marylebone jesień nie była porą deli katnych mgieł i łagodnej obfitości. Tu była to pora mroku i rozkładu. Nagie, podobne szkieletom ga łęzie stukały jedna o drugą na placach, a barwne li ście, miast podskakiwać wesoło na wietrze, zalega ły ulice, tworząc pod ogrodzeniami z kutego żela za przesiąknięte wilgocią, brązowe kopce. Londyn - a przynajmniej ta jego część, która kiedykolwiek żyła - umierał. Gdy koła powozu pokonywały nieubłaganie ka łuże wody i Bóg wie, czego jeszcze, Rothewell za ciągnął się cygarem i wbił niewidzące spojrzenie w chodnik za sobą. O tej porze ulice były puste, je śli nie liczyć przemykającego od czasu do czasu sługi czy urzędnika, zaciskającego z ponurą deter minacją dłoń na rączce czarnego parasola. Nie do strzegł nikogo znajomego. Z drugiej strony, prawie nikogo tu nie znał. R S
Na rogu Cavendish Square i Harley Street za stukał w dach i polecił stangretowi, by się zatrzy mał. Dwaj lokaje, jadący z tyłu powozu, okrążyli pośpiesznie pojazd, by spuścić schodki. Rothewell znany był z tego, że nie toleruje opieszałości. Wysiadł, odwrócił się i spojrzał na stangreta. Po ły czarnego płaszcza zawirowały, otulając eleganc ko sylwetkę. - Wróć na Berkeley Square. - W siąpiącym deszczu polecenie zabrzmiało jak złowróżbny po mruk. - Wrócę do domu piechotą, kiedy załatwię tu swoją sprawę. Nikt nie zadał sobie trudu, aby odradzić mu spa cer w deszczu. Ani nie ośmielił się zapytać, co też przywiodło go aż z doków do mniej znanych uli czek Marylebone. Rothewell był człowiekiem skrytym i łatwo wpadał w gniew. Rozdeptał niedopałek cygara butem i machnię ciem odprawił powóz. Stangret dotknął z szacun kiem kapelusza końcem bata i odjechał. Baron stał na chodniku, spoglądając w ślad za powozem, póki nie zniknął w mrocznych głę biach Holles Street. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, przychodząc tutaj. Może tym razem skłon ność do irytacji wreszcie się zemściła, pomyślał, ru szając zdecydowanie Harley Street. Może tylko o to chodziło. O nazbyt gwałtowne usposobie nie. I o kolejną nieprzespaną noc. Wrócił z Klubu Satyra o szarej godzinie tuż przed świtem. Po czym, wykąpawszy się i zerknąw szy na śniadanie, co natychmiast wywołało niemiły skurcz żołądka, pojechał prosto do Docklands, do biur rodzinnego przedsiębiorstwa, by spraw dzić, czy pod nieobecność siostry nic złego się tam nie dzieje. R S
Jednak wyprawa do Przedsiębiorstwa Morskie go Neville nieodmiennie sprawiała, że stawał się drażliwy i poirytowany, ponieważ - jak otwarcie przyznawał - wolałby nie mieć z tą przeklętą firmą do czynienia. Cholernie się ucieszy, gdy Xanthia wróci wreszcie z podróży poślubnej, zdejmie z jego barków ten ciężar i przerzuci z powrotem na swo je, gdzie jest jego miejsce. Jednak ponury nastrój nie mógł być jedyną przy czyną kłopotów, i w głębi serca doskonale o tym wiedział. Zwolnił i jął przyglądać się mosiężnym tabliczkom, zdobiącym ładne domy przy Harley Street. Było ich tu kilka. Hislop. Steinberg. Deva- ine. Manning. Hoffenberger. Nazwiska nie mówiły nic o ludziach, mieszkających za drzwiami domów, nic o ich charakterze, pracowitości, przede wszyst kim zaś o tym, co liczyło się najbardziej - ich bru talnej szczerości. Doszedł do rogu Dewonshire Street i uświado mił sobie, że wyprawa dobiegła końca. Spojrzał przez ramię na ulicę, którą właśnie przemierzył. Do licha, podchodził do tego tak, jakby szukał sklepu z warzywami. Tylko że wtedy sprawa byłaby łatwiejsza - mógłby ocenić towar po wystawie. Co więcej, nie zamierzał pytać nikogo o radę, a to z obawy przed pytaniami, na które musiałby nie chybnie odpowiedzieć. Zamiast tego po prostu zapewnił samego siebie, że konowały i znachorzy nie otwierają zazwyczaj gabinetów w Marylebone. A choć przebywał w Londynie dopiero od kilku miesięcy, wiedział już, że Harley Street staje się z wolna domeną eli ty sług Hipokratesa. Z tą myślą zawrócił i wszedł na szerokie marmu rowe stopnie ostatniego domu z mosiężną tablicz- R S
ką, który dopiero co minął. Skoro i tak nie wie nic o rezydujących tu medykach, równie dobrze może udać się po poradę do - pochylił się, by odczytać ukryte za zasłoną mżawki litery - ach, tak, Jamesa G. Reddinga, lekarza medycyny. Na pewno się nada. Ledwie zdążył zastukać, a krągłolica, odzia na na szaro pokojówka uchyliła drzwi. Omiotła przybysza szacującym spojrzeniem - oceniając sta tus - i niemal natychmiast otwarła je szerzej, dyga jąc uniżenie i wyciągając ręce, by jak najszybciej uwolnić go od przemoczonego kapelusza i płaszcza. Rothewell podał jej kartę wizytową. - Chciałbym zobaczyć się z doktorem Reddin- giem - powiedział, jakby czynił to co dzień. Dziewczyna umiała najwidoczniej czytać. Spoj rzała bowiem na wizytówkę, po czym dygnęła zno wu, spuszczając skromnie wzrok. - Czy był pan umówiony, sir! - Nie - burknął. - Lecz sprawa jest pilna. - Nie wolałby pan, by doktor odwiedził pa na w domu? - zaryzykowała. Rothewell przygwoździł dziewczynę najmrocz- niejszym ze swoich spojrzeń. - W żadnym razie - prychnął. - Czy to jasne? - Tak, proszę pana. - Dziewczyna zbladła i za czerpnęła głęboko oddechu. Dobry Boże, czemu tak na nią warknął? Zazwy czaj to lekarze odwiedzali pacjentów w domu, nie odwrotnie. Lecz jego przeklęta duma nigdy by na to nie pozwoliła. Dziewczyna odzyskała widać mowę, wyjaśniła bowiem spokojnie: - Niestety, proszę pana, doktor nie wrócił jesz cze z popołudniowych wizyt. To może trochę po- trwać. R S
Tego się Rothewell nie spodziewał. Przywykł dostawać to, czego potrzebował - i to szybko. Dziewczyna dostrzegła widać jego frustrację, za proponowała bowiem: - Gdyby zechciał pan zaczekać, może podała bym herbatę? Rothewell, powodowany impulsem, zerwał z wieszaka swój kapelusz. Nic tu po nim. - Dziękuję - powiedział sztywno. - Muszę iść. - Czy mam przekazać coś doktorowi? - Dziew czyna niechętnie podała mu płaszcz. - Może mógł by pan przyjść jutro? Rothewell czuł przemożną chęć, by jak najszyb ciej opuścić to miejsce, uciec przed niemądrymi obawami i przypuszczeniami. - Nie, dziękuję - powiedział, otwierając drzwi. - Nie jutro. Może innego dnia. Uciekał w takim pośpiechu, że nie zauważył wyso kiego, szczupłego mężczyzny, wchodzącego właśnie po schodach i o mało nie zepchnął go ze stopni. - Dzień dobry - powiedział mężczyzna, uchyla jąc kapelusza i odsuwając się zgrabnie na bok. - Jestem doktor Redding. Czym mogę służyć? * * * - Pilna sprawa, co? - powiedział dziesięć minut później. - Chyba nie uważał pan jej dotąd za pilną, skoro zwlekał pan tak długo. Lekarz był ciemnowłosym, szczupłym mężczy zną z haczykowatym nosem i pustym spojrzeniem. Ponury Żniwiarz z odrzuconym na plecy kaptu rem. - Gdyby ból minął, nie byłaby pilna, czyż nie? - zaprotestował Rothewell. - Sądziłem, że tak się R S
właśnie stanie. To znaczy, że przejdzie. Tego ro dzaju dolegliwości zawsze mijają, jak pan zapewne wie. - Hmm - powiedział lekarz, odciągając dolne powieki Rothewella. - A jakie dolegliwości ma pan na myśli? Rothewell chrząknął. - Niestrawność - wymamrotał. — Złe samopo czucie. Wie pan, o co mi chodzi. Doktor utkwił w nim spojrzenie dziwnie pozba wione wyrazu. - Cóż, tu chodzi o coś więcej niż tylko niestraw ność - powiedział, zaglądając znowu Rothewello- wi w lewe oko. - Nie podoba mi się ten kolor. Rothewell znowu chrząknął. - Przyjechałem niedawno z Indii Zachodnich - wymamrotał. - Zbyt dużo przebywałem tam na słońcu, nic poza tym. Doktor odsunął się i skrzyżował ręce na piersi. - Nic poza tym? - powtórzył, zniecierpliwiony. - Nie sądzę, proszę pana. Mówię o pańskich oczach, nie o cerze. Białka są żółtawe, a to poważ na sprawa, i dobrze pan o tym wie. Inaczej mężczy zna pańskiego pokroju nigdy by tu nie przyszedł. - Mojego pokroju... ? Doktor zignorował go i zamiast odpowiedzieć, przesunął palcami pod linią szczęki Rothewella, a potem po bokach jego szyi. - Chorował pan może na malarię? - zapytał. Rothewell się roześmiał. - To jedna z niewielu tropikalnych plag, przed którą udało mi się uciec. - Dużo pan pije? Rothewell uśmiechnął się ponuro. - Niektórzy mogliby tak powiedzieć. R S
- I pali pan - uzupełnił lekarz. - Czuję zapach tytoniu. - Czy to problem? - Nadmierne pobłażanie sobie zawsze stanowi problem. Nieważne, czego dotyczy. Rothewell chrząknął. Moralizujący ponurak. Tylko tego mu trzeba. Tymczasem lekarz szarpnął niecierpliwym ru chem wiszącą na ścianie w pobliżu drzwi kotarę. Zadźwięczały metalowe kółka. - Zechce pan wejść za zasłonę, zdjąć surdut, ka mizelkę oraz koszulę i położyć się na stole z bla tem krytym skórą. Rothewell zaczął rozpinać jedwabną kamizelkę, przeklinając w duchu doktora, dręczący ból żołąd ka i siebie. Życie w Londynie go niszczyło. Bez czynność była niczym trucizna, sącząca się do żył. Czuł to, lecz nie potrafił wzbudzić w sobie dość po gardy, by ją odrzucić. Przed dniem dzisiejszym zdarzyło mu się korzy stać z pomocy lekarza zaledwie kilka razy. Uważał, iż lekarze, miast pomóc, sprawiają, że człowiek czuje się jeszcze gorzej. Poza tym zawsze był silny. Nie musiał radzić się nikogo ani w sprawach me dycznych, ani żadnych innych. Usłyszał, że doktor otwiera drzwi i wychodzi. Zrezygnowany powiesił kamizelkę i koszulę na mo siężnych haczykach, najpewniej do tego przezna czonych, po czym rozejrzał się po gabinecie. Był wystawnie umeblowany, z ciężkimi aksamitnymi draperiami i podłogą z kremowego marmuru. Ma sywne, dobrze wypolerowane biurko zajmowało je den koniec pokoju, pośrodku zaś ustawiono stół z wyściełanym, krytym skórą blatem. Wyglądało na to, że pacjenci doktora żyją przynajmniej na ty- R S
le długo, aby zapłacić rachunek. Zawsze to coś, po myślał. Obok stołu zobaczył cynową tacę z rzędem me dycznych instrumentów. Podszedł bliżej i zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Skalpel i zestaw stalowych lancetów połyskiwały złowróżbnie. Były tam także kleszcze, nożyce i igły - oraz szereg na rzędzi, których nie rozpoznawał. Uczucie zim na jeszcze się pogłębiło. Boże, nie powinien był tu przychodzić. Medycy na niewiele różni się od czarów. Powinien wrócić do domu i wydobrzeć sam z siebie lub umrzeć jak mężczyzna. Lecz tego ranka... ten ranek był najgorszy ze wszystkich. W gardle czuł taki ból, jakby przypie kano je żelazem i polewano kwasem, a skurcze niemal łamały mu żebra... Och, do diabła! Może przecież zostać i wysłuchać, co ten ponury jegomość ma mu do powiedzenia. Aby odsunąć wspomnienia poranka, wziął do rąk je den z budzących grozę instrumentów i jął mu się przyglądać. Średniowieczne narzędzie tortur? — Świder do trepanacji - powiedział głos za nim. Rothewell podskoczył i upuścił narzędzie. Upa dło z brzękiem na tacę. Odwrócił się i zobaczył, że lekarz stoi tuż za kurtyną. - Jeśli to dla pana jakaś pociecha - mówił dalej - to wątpię, byśmy uznali za konieczne wiercenie panu dziury w czaszce. Kiedy połyskujący czarny powozik okrążył po raz trzeci i ostatni Hyde Park, deszcz wreszcie ustał. Serpentine wyłaniała się z całunu mgły ni- R S
czym fragment krajobrazu z arturiańskich legend, zachęcając co odważniej szych członków londyń skiego beau monde, aby wybrali się na przejażdż kę. I choć szczyt sezonu dawno już minął, dżentel men, powożący z wdziękiem powozem, bez trudu przyciągał zaciekawione spojrzenia, gdyż był nie tylko przystojny, ale powszechnie znany - choć nie lubiany. Pomimo prezencji towarzystwo określało go bowiem najbardziej lodowatym z angielskich eufemizmów - mglistym piętnem osoby niezupeł nie w porządku. Chociaż comte de Valigny najlepsze lata miał już za sobą i znajdował się na krawędzi wypłacal ności, jego strój miał w sobie ów niepowtarzalny kontynentalny sznyt, a nieskazitelny charakter gar deroby podkreślało właściwe jedynie Francuzom, niezachwiane poczucie wyższości. Olśniewająca piękność u jego boku została uznana przez innych spacerowiczów za najnowszą kochankę hrabiego, jako że Valigny zwykł był polować na piękne ko biety ze skutecznością drapieżcy. Dziś jednak, jako że było późne, październikowe popołudnie, a pogoda nie dopisała, w parku prze bywało niewiele osób. Dwóch młodych przystoj niaków jadących wierzchem oraz lando pełne po patrujących z dezaprobatą wdów nie przyciągnęły zatem wielu spojrzeń. Co za cholerny wstyd, po myślał Valigny, po czym obejrzał się niemal z tęsk notą na młodych ludzi. -Mon dieu, Camille - poskarżył się, spoglądając z goryczą na towarzyszkę. - Unieś wyżej brodę! Patrz bardziej śmiało! Kto spojrzy drugi raz na ko bietę, na którą nie spojrzał po raz pierwszy? Nie idziesz na gilotynę! R S
- Doprawdy? - wymamrotała młoda dama, spo glądając na niego z wyższością. - Zaczynam się za stanawiać. Jak długo już tu przebywam? Sześć ty godni, n'est-ce pas? Sześć tygodni ciągłego deszczu i aroganckiego zadzierania nosa. Jeszcze trochę i może powitam z radością ostrze kata? Valigny zacisnął wargi. - Ca alors! - prychnął, ściągając siwkom wodze. - Jesteś jak cierń w boku! Może, piękna pani, wo lałabyś wysiąść i wrócić do domu piechotą? Kobieta odwróciła się i przycisnęła do piersi dłoń w eleganckiej rękawiczce. - Miałabym narażać cenne dziewictwo, spaceru jąc samotnie po Mayfair niczym zwykła dziwka? - spytała kpiąco. - Ale zaczekaj! Zapomniałam! Przecież oni już uważają mnie za dziwkę. - Do licha z tobą, Camille! - Hrabia strzelił z ba ta i konie ruszyły dziarskim kłusem. - Jesteś nie wdzięczną małą jędzą. Dziewczyna wyprostowała dumnie plecy. Nie chwyciła się powozu, mimo iż z trudem utrzymy wała równowagę. - Tak, chyba tak - powiedziała, bardziej do sie bie niż do niego. - Żeby już wreszcie nastała wio sna! Może wtedy - powtarzam: może - twój nie mądry plan się powiedzie. Comte de Valigny głośno się roześmiał. - Och, mon chou! Poważnie się obawiam, iż wio sną może być już dla ciebie za późno. Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem. - To prawda - przyznała. - I, drogi tatku, za późno dla ciebie! R S
Pamela, lady Sharpe, stała przy oknie salonu, wsparta jedną ręką o solidne krzesło, obserwując znajomy światek Mayfair, kiedy dostrzegła podąża jącego stanowczym krokiem wysokiego, odzianego w ciemny płaszcz mężczyznę. Z początku ledwie go zauważyła. Deszcz przestał padać i coś przypomi nającego słoneczny promień zabłysło na dachach domów po przeciwnej stronie Hanover Street. La dy Sharpe odczuła pokusę, aby zaklaskać z radości w dłonie, powstrzymała jednak ten impuls. Może jutro ktoś wpadnie wreszcie z wizytą? Tak, z pewnością. A ona czuje się wystarczająco dobrze, by przyjąć gości. Prawdę mówiąc, umiera ła z chęci, aby przeprowadzić wreszcie swój plan. To był ważny tydzień - a prawdę mówiąc, cały rok okazał się niezwykle pomyślny. Nie tylko udało jej się wprowadzić do towarzystwa, i to z zadziwiająco dobrym skutkiem, ukochaną kuzynkę Xanthię, ale i wydać swą jedyną córkę Louisę za dziedzica pew nego lorda. Potem zaś, po dwóch dekadach małżeństwa z miłym i wyrozumiałym mężczyzną, lady Sharpe dokonała wreszcie tego, co nikt nie uważał już za możliwe: urodziła mężowi dziedzica. Ślicznego, niebieskookiego chłopczyka, wyglądającego jak skóra zdarta z ojca, z łysinką włącznie. - Proszę pani? - Tuż obok pojawiła się nagle po kojówka hrabiny. - Może powinna się pani położyć? Właśnie w tej chwili ciemno odziany dżentelmen przeszedł dokładnie pod oknem salonu lady Sharpe. - Och, och! - krzyknęła dama. - Spójrz, Anne! Biegnij i go zatrzymaj! No już, natychmiast go tu przyprowadź! R S
- Madame? - Anne zmarszczyła pytająco brwi. - Rothewella! - wyjaśniła lady Sharpe, gestyku lując gwałtownie. - Wysłałam mu wczoraj wiado mość. Naprawdę muszę się z nim zobaczyć! Och, idź po niego, natychmiast! Anne zbladła leciutko, zbiegła jednak po scho dach i poleciła młodszemu lokajowi, by pośpieszył Hanover Street w ślad za lordem Rothewellem. Lokaj zawahał się na chwilę, gdyż reputacja lorda była służbie doskonale znana, lecz potem zrobił, co mu kazano. Tym razem obyło się bez obrażeń. Lord Rothewell odgryzł już widać dzienną porcję nosów, toteż podążył za lokajem na piętro, prawie nie protestując. Hrabina przyjęła go w prywatnym saloniku, na dal odziana w szlafrok i czepek, ze stopami wspar tymi na podnóżku męża. -Kieran, mój drogi! -wymamrotała, nadstawia jąc policzek. - Wybacz, że nie wstaję. - Oczywiście. - Rothewell wziął krzesło, które pchnęła w jego kierunku gospodyni. - Choć nie wydaje mi się, byś powinna kogokolwiek przyjmo wać. Lady Sharpe zaśmiała się beztrosko. - Właśnie dlatego jesteś moim ulubionym kuzy nem, drogi chłopcze! - odparła. - Ta twoja brutal na szczerość! Brutalna szczerość. Czyżby te słowa miały mnie dziś prześladować, pomyślał. Lecz w oczach lady Sharpe nadal pobłyskiwały wesołe iskierki. - Cóż, mój drogi! Dlaczego mnie zignorowałeś? - Zignorowałem? - Wysłałam ci wczoraj wiadomość, byś pilnie się do mnie zgłosił - napomniała go. - Można by R S
pomyśleć, że zostałam zapomniana, i to jedynie dlatego, że spędziłam w odosobnieniu kilka tygo dni. - Ach - odparł Rothewell spokojnie. - Ledwie zajrzałem wczoraj do domu, Pamelo. - Rzeczywiście, to szok zobaczyć cię w biały dzień. - Zmarszczyła nos. - Nie podoba mi się to warzystwo, z jakim się zadajesz, ani pora, kiedy za zwyczaj to robisz. Ale nie mówmy o tym teraz. Czy już mi pogratulowałeś? Rothewell pochylił się na krześle, oparłszy dło nie na kolanach. - Gratuluję ci teraz, dziękując zarazem opatrz ności - powiedział. - To było bardzo odważne z twojej strony, Pamelo. Lady Sharpe uniosła idealnie zarysowane brwi. - Cóż za dziwne stwierdzenie. Co masz właści wie na myśli? Rothewell zmusił się, by przybrać bardziej zre laksowaną pozę. - Nic, Pamelo - odparł. - Mam tylko nadzieję, że nie spróbujesz tego znowu. - W moim wieku? - Lady Sharpe uśmiechnęła się krzywo. - To wysoce nieprawdopodobne. - Ostatni rok był dla Sharpe'a bardzo trudny, i dobrze o tym wiesz. Zamartwiał się o ciebie. - Wiem, i przykro mi z tego powodu - odparła lady Sharpe, skubiąc koronkowy rąbek chusteczki. - Lecz Sharpe potrzebuje dziedzica, Kieranie. - Przede wszystkim potrzebuje żony. Żywej, je śli to możliwe. - Och, nie rozumiesz! Choć powinieneś, i to le piej niż inni. Wiesz, o co mi chodzi. Wiedział. Lecz dziedzic? Coś takiego wydawało mu się zawsze absurdalne. R S
- Co stanie się z moim tytułem, Pamelo? - zapy tał po chwili. - Kiedy odejdziesz - lady Sharpe odrzuciła, zniecierpliwiona, chusteczkę - odziedziczy go, po dobnie jak wszystko inne, jeden z tych niemiłych kuzynów z Yorkshire. Ale to cię przecież nie ob chodzi. - Rzeczywiście - przyznał. Lady Sharpe przyglądała mu się przez chwilę z zagadkową miną. - Powinieneś znaleźć sobie zajęcie, Kieranie - powiedziała niezwykle, jak na siebie, stanowczo. - Wiesz, co mam na myśli. Rothewell wolał udać, że nie rozumie. Położył dłonie na udach, jakby zamierzał wstać. - Cóż, staruszko, pora się ruszyć. Potrzebujesz odpoczynku. - Phi! - prychnęła lady Sharpe, nakazując mu gestem, by usiadł. - Jeśli ktokolwiek tutaj potrze buje odpoczynku, to ty, mój panie. Dawno nie wi działam cię tak wymizerowanego. Skinęła na pokojówkę. - Idź i powiedz Thornton, by przyniosła wice hrabiego Longvale'a. Musimy zaprezentować go wreszcie kuzynowi. Dziecko? Boże, tylko nie to! - Doprawdy, Pamelo - powiedział. - Nie ma po- trzeby. - Przeciwnie, jest. - Wargi hrabiny wygięły się w tajemniczym uśmieszku. - Nalegam. Rothewell unikał dzieci, jak tylko mógł. Czuł bowiem, że oczekuje się od niego wylewnej reakcji. Tymczasem nie był z natury wylewny. Ani szcze gólnie miły. Dzieci zaś przejawiały niezrozumiałą skłonność, by huśtać się na czyimś kolanie albo wy- R S
ciągać z kieszeni huśtającego zegarek. Wszystko to wydawało się Rothewellowi dość przerażające. Jednak lord Longvale, jak się okazało, nie nada wał się na razie ani do huśtania, ani do tego, by wy ciągać komukolwiek zegarek. Był pulchnym, biało- różowym zawiniątkiem z dwiema nieprawdopodob nie drobnymi piąstkami i zaciśniętymi różanymi usteczkami. Wydawał się o wiele za mały, aby przy sparzać kłopotów. Co więcej, było to dziecko Pame li, którą Rothewell darzył rzadkim u siebie przywią zaniem. Uzbroił się zatem wewnętrznie, przywołał na twarz uśmiech i pochylił z wahaniem nad zawi niątkiem, które wyciągnęła ku niemu niania. Z zaskoczenia aż zaparło mu dech. Dziecko by ło doskonałe i tak spokojne, że równie dobrze mo głoby być rzeźbą w salonie figur woskowych mada me Tussaud. Skórę miało tak delikatną, że wyda wała się wręcz przejrzysta, zaś krągłe policzki pro mieniowały nieziemskim blaskiem. W pokoju zapadła cisza tak nabrzmiała znacze niem, że Rothewell niemal bał się oddychać. Nie przypominał sobie, by znalazł się kiedykolwiek równie blisko nowo narodzonego dziecka. Nagle jasnoblękitne oczy noworodka otwarły się. Dziecko zacisnęło piąstki, wykrzywiło buzię, po czym z zapałem wrzasnęło. Chwila dziwnego oczarowania minęła i Rothewell się odsunął. - Obawiam się, że lord Longvale nie jest zainte resowany zawarciem ze mną znajomości - powie dział, przekrzykując harmider. - Nonsens! - odparła jej lordowska mość. - Po prostu się popisuje. Widziałeś kiedyś tak sil ne płuca? Rothewell nie widział. Mimo krępujących ruchy powijaków dziecko kopało zawzięcie nóżkami R S
i wymachiwało piąstkami, wrzeszcząc bez opamię tania. Siła i determinacja maleństwa zaskoczyły Rothewella. Tak, dziecko było bardzo realne - i bardzo żywe. A sądząc po tym, co zobaczył, za powiadało się też na niezłego rozrabiakę. Uświa domił sobie, zaskoczony, że ma ochotę się uśmiechnąć. Może nie cały Londyn znajdował się w fazie umierania oraz rozkładu. Ten mały czort był cen ny i nowy, w oczywisty sposób pełen obietnic. Po niesie w przyszłość marzenia oraz nadzieje rodzi ców. Może cykl życia, śmierci i zmartwychwstania jest rzeczywiście wieczny. Nie wiedział, czy ta myśl go złości, czy przynosi pociechę. Lady Sharpe wyciągnęła ręce, aby wziąć dziecko. - Daj mi małego, Thornton. Spróbuję trochę go uspokoić - powiedziała, przytulając synka. - Po tem weź go z powrotem na górę. Widzę, że lord Rothewell czuje się przy nim mocno nieswojo. Rothewell nie wrócił na swoje krzesło, lecz pod szedł do okna, wychodzącego na Hanover Street. Czuł się dziwnie poruszony. Ledwie odnotował, że krzyki dziecka słabną. W końcu w salonie zapano wała cisza. Stał tak, wsparty ramieniem o framugę, wpatru jąc się niewidzącym spojrzeniem w mrok i zastana wiając, dlaczego widok dziecka aż tak go poruszył, kiedy Pamela znowu się odezwała. - Kieran? - spytała, zaniepokojona. - Na pewno dobrze się czujesz? Rothewell, wyrwany z zamyślenia, odwrócił się i spojrzał na kuzynkę. Siedziała sama pośrodku pokoju. Dziecko i niania zniknęli. Lady Sharpe przekrzywiła głowę niczym zacie kawiony ptak. R S
- Nie słyszałeś ani słowa z tego, co powiedziałam. - Wybacz, Pamelo. Błądziłem myślami. - Powiedziałam, że chciałabym poprosić cię, byś wyświadczył mi przysługę - przypomniała mu. -Mogę na tobie polegać? Rothewell uśmiechną! się z przymusem. - Wątpię - powiedział szczerze. - Kobiety zwy kle żałują, kiedy to robią. Pochyliła się i poklepała krzesło przed sobą. - Chodź tu i usiądź - zaproponowała. - I prze stań żartować. To poważna sprawa. Posłuchał, choć niechętnie. Nie podobał mu się ton napięcia w glosie kuzynki. - Czy nadal widujesz się z Christine, Kieranie? - spytała. Pytanie zaskoczyło Rothewella. Christine Am- brose była szwagierką Pameli, różniły się jednak jak ogień i woda. A Pamela nie bywała wścibska. Nigdy. - Widuję się z panią Ambrose, kiedy oboje ma my na to ochotę - powiedział wymijająco. - Dla czego pytasz? Czyżby Sharpe zaczął mieć nagle obiekcje? - Na Boga, nie! - Lady Sharpe machnęła, znie cierpliwiona, dłonią. - Sharpe zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie kontrolować przyrodniej siostry i nawet tego nie próbuje. Ale wy dwoje... cóż, nie traktujecie tego poważnie, prawda, Kieranie? Christine nie należy do kobiet, które dżentelmen chciałby... cóż, nie bardzo wiem, jak to wyrazić. Rothewell spochmurniał. Nie dyskutował o swo im prywatnym życiu - nawet Xanthia nie śmiała wy pytywać go o takie sprawy. Christine uważana była za kobietę dosyć swobodnych obyczajów, i on o tym wiedział. Tyle że nic go to nie obchodziło. R S
- Wybacz, ale moje stosunki z panią Ambrose to moja prywatna sprawa, Pamelo - zauważył chłod no. - Nie mają one jednak stałego charakteru, je śli właśnie to cię martwi. Nie mają stałego charakteru. Nie, nie było dla niego przyszłości z Christine - nie to, żeby kiedy kolwiek rozważał coś tak niemądrego. Jednak twarz lady Sharpe pojaśniała. - Tak, nie sądzę, by było to możliwe - powie działa, jakby chciała przekonać samą siebie. - Jest, oczywiście, całkiem ładna, ale... - Pamelo - powiedział, przerywając kuzynce - wkraczasz na niebezpieczny grunt. Chciałaś pro sić, bym wyświadczył ci przysługę? Mów zatem, o co chodzi. - Tak, oczywiście. - Pamela wygładziła fałdy szlafroka. - W czwartek odbędą się chrzciny, Kie lanie. Chciałabym... tak, przemyślałam to staran nie i chciałabym, byś został ojcem chrzestnym Longvale'a. Rothewell wpatrywał się w nią zaskoczony. - Och, zamierzam poprosić też Xanthię - doda ła szybko. - Jeśli nie liczyć mamy, jesteście moimi najbliższymi krewnymi. Byłam taka szczęśliwa, kiedy wróciliście po latach z Barbadosu. Zrobisz to dla mnie, mój drogi? Powiedz, proszę, że tak. Rothewell zerwał się z krzesła i wrócił na miej sce przy oknie. Milczał przez dłuższą chwilę, a po lem powiedział spokojnie. - Nie, Pamelo. Bardzo mi przykro. To nie wcho- dzi w grę. Usłyszał szelest materiału, świadczący, że ku zynka wstaje. Podeszła i dotknęła delikatnie jego ramienia. Och, Kieranie! Wiem, co sobie pomyślałeś. R S