dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 180
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań50 857

Carlyle Liz Rodzina Nevilleów t. 3 Nie romansuj z hulaką.pdf

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz Rodzina Nevilleów t. 3 Nie romansuj z hulaką.pdf.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Carlyle Liz Romans, Lit. obyczajowa
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 456 stron)

NIE ROMANSUJ Z HULAKĄ LIZ CARLYLE

Dla Phila i Roscoe, żywiołowego duetu

Prolog Na polu trzciny Wprażącym bezlitośnie słońcu Indii Zachodnich pola stały spokojne i zielone. Białe, otoczone galeryjkami domy plantatorów skrzyły się w gorącym powietrzu, znacząc bujny krajobraz niczym świecą­ ce, doskonałe w kształcie perły. Ich korytarze pogrą­ żone były w półmroku, a okiennice otwarte szeroko, by wpuścić do rozgrzanego wnętrza każdy, najsłab­ szy nawet powiew. Mali niewolnicy poruszali wa­ chlarzami, zwieszającymi się z wysokich sufitów ni­ czym skrzydła prehistorycznego gada. Była to kraina bogata; niemal magiczne miejsce, gdzie pieniądze dobywano wprost z ziemi, wytła­ czając je kropla po kropli spomiędzy miażdżących, zębatych kół prasy i z każdej kropli potu, skapują- cego z ciał mężczyzn - i kobiet - pracujących przy obróbce trzciny. Kraina cukrowych baronów i fortun, zarobionych na transporcie morskim. Od­ legła kolonialna placówka, pozostająca poza kon­ trolą króla - a często i poza prawem. Jednak pomiędzy angielskimi damami, omdle­ wającymi z gorąca na wygodnych leżankach, a ha­ rującymi w pocie czoła niewolnikami egzystował w tym dalekim raju trzeci typ ludzi. Marynarze, tęsk-

niący za domem, którego prawdopodobnie nigdy już nie zobaczą. Słudzy, oddani niegdyś do termi­ nu, którzy popadli, za sprawą niepomyślnych oko­ liczności, w niewolę. Portowe dziwki, zamiatacze ulic... oraz sieroty - nieme i niedostrzegane. W tym świecie nieustannego upału i obojętności dwaj chłopcy biegli wąskim pasem zieleni. Dyszeli ciężko, nie bacząc, iż ostre jak brzytwy liście rozci­ nają im ramiona i policzki. Nie poświęcili ani jed­ nej myśli wstędze szafirowego morza poniżej ani rozpadającemu się domowi na wzgórzu za nimi. Nie widzieli dotąd ochładzanej wachlarzem leżan­ ki, nie mówiąc już o tym, by mieli okazję się na niej położyć. - Tędy. - Większy z chłopców szturchnął młod­ szego mocno w ramię. - Mokradła. Tam nas nie złapie. Przecięli skraj pola, młócąc rozpaczliwie blady­ mi, chudymi ramionami. Mniejszy chłopiec zanur­ kował pod niską gałąź, lecz zaraz odskoczył i po­ gnał dalej. Rozcięcie w boku bolało niczym ra­ na od noża. Krew tętniła w skroniach. Biegł, gna­ ny lękiem, czując w nozdrzach smród gnijącej wo­ dy. Jeszcze dwadzieścia jardów. Gołe stopy chłop­ ców wzbijały obłoki kurzu, kiedy pędzili co sił w nogach skrajem pola. Prawie. Prawie. Już prawie im się udało. Pijacki ryk rozdarł ciszę upalnego popołudnia. Wuj wyskoczył zza rzędu trzciny niczym potwór, ukryty pod mangrowcami, odcinając drogę do mo­ kradeł. Chłopcy zahamowali gwałtownie na pyli- stej drodze. Cofnęli się i już mieli zawrócić, gdy z gąszczu trzcin wynurzył się chudy jak szkielet Murzyn, blokując odwrót. Twarz miał bez wyrazu, lecz w oczach współczucie.

Chłopcy odwrócili się, opuściwszy z rezygnacją wątłe ramiona. - Ha, dopadłem was, bękarty! - powiedział z sa­ tysfakcją wuj i ruszył ku nim krokiem zaskakująco pewnym jak na człowieka zatrutego do cna rumem i bezwzględnością. Młodszy z chłopców zaszlochał, lecz starszy nie wydał dźwięku. Wuj zatrzymał się, mrużąc świńskie oczka tak, iż wyglądały jak połyskujące czarne szczeliny i wyma­ chując niemal radośnie zawieszonym u nadgarstka pejczem. - Daj mi tu małego, Odyseuszu - powiedział. Kropla śliny zwisała mu z dolnej wargi. - Oduczę bezczelnego żebraka się odszczekiwać. Murzyn podszedł, chwycił chłopca i się zawahał. Pejcz przeciął niczym błyskawica powietrze, tra­ fiając niewolnika w twarz i rozcinając do krwi he­ banowy policzek. - Na Boga, ściągniesz małemu żebrakowi koszu­ lę i go przytrzymasz, albo dostanie ci się czterdzie­ ści batów. I tydzień w dziurze, byś miał czas poża­ łować nieposłuszeństwa. Odyseusz pchnął malca do przodu. Większy chłopiec przysunął się bliżej. - On się nie odszczekiwał, sir - zapewnił piskli­ wie. - Naprawdę. Nie powiedział ani słowa. On... ma tylko osiem lat, sir. Proszę. Wuj uśmiechnął się i pochylił. - Zawsze gotów go bronić, co, gówniarzu? - po­ wiedział. - Jeśli jesteś tak cholernie odważny, mo­ żesz wziąć baty zamiast niego. Zdejmij mu koszu­ lę, Odyseuszu. Starszy chłopiec próbował się cofnąć, jednak niewolnik chwycił go mocno za ramię. R S

- S-sir - zająknął się chłopiec z oczami rozsze­ rzonymi strachem. - Ja... chciałem tylko wyja­ śnić. .. że nikt się nie odszczekiwał. My... w ogóle się nie odzywaliśmy. To był tylko paw. To on krzyknął, pamiętasz, sir? Lecz Odyseusz zarzucił mu brudną koszulę na głowę, nie zważając na to, iż się szamocze. Młodszy chłopiec wcisnął sobie pięści do ust, sku­ lił się i zaczął cicho szlochać. Z oczami błyszczący­ mi od łez Odyseusz cisnął postrzępioną koszulę pomiędzy trzciny, chwycił ręce chłopca i mocno je przytrzymał. Chude łopatki malca sterczały niczym skrzydła czapli. - Pożałujecie dnia - powiedział wuj, przesuwa­ jąc pejcz pomiędzy palcami, jakby rozkoszował się czekającym go zadaniem - kiedy zeszliście ze stat­ ku, by mi dokuczać. Starszy chłopiec zerknął za siebie. - Proszę, sir - powiedział błagalnie. - Po prostu nas odeślij. Więcej tu nie wrócimy. Naprawdę. Wuj roześmiał się i zamachnął. Odyseusz od­ wrócił zakrwawioną twarz. Kiedy pejcz opadł, zadając pierwszy z wielu razów, bezlitosnych i miarowych, młodszy chłopiec zamkną! oczy. Nie słyszał krzyków brata. Świstu pejcza. A kiedy odcinał się od rozgrywającego się tuż obok horroru, słońce nadal prażyło, wiał wietrzyk, bogaci ludzie w swych hacjendach rozkoszowali się powie­ wem wachlarzy i posyłali służących po kolejny dzban lemoniady. Na wyspach Bóg przebywał w swoim nie­ bie i wszystko było, jak być powinno. Gdy mniejszy chłopiec otworzył znów oczy, Odyseusz przerzucił już sobie jego brata delikatnie przez ramię i ruszył z nim do domu. Pył z pola ob­ lepiał mu stopy. Chłopiec zerknął na wuja. R S

Ten zaś wyjął z kieszeni flaszkę rumu, po czym spojrzał na chłopca oczami błyszczącymi od alko­ holu i z satysfakcją powiedział: - Zaczekaj tylko, smarkaczu. Następnym razem Odyseusz zabierze z pola ciebie. Chłopiec odwrócił się i uciekł. R S

Rozdział 1 Rothewell spotyka Ponurego Żniwiarza Październik to paskudny miesiąc, pomyślał Ro­ thewell, wyglądając przez zalane deszczem okno powozu. John Keats musiał być sentymental­ nym głupcem albo upoetyzowanym kłamczuchem. W ponurym Marylebone jesień nie była porą deli­ katnych mgieł i łagodnej obfitości. Tu była to pora mroku i rozkładu. Nagie, podobne szkieletom ga­ łęzie stukały jedna o drugą na placach, a barwne li­ ście, miast podskakiwać wesoło na wietrze, zalega­ ły ulice, tworząc pod ogrodzeniami z kutego żela­ za przesiąknięte wilgocią, brązowe kopce. Londyn - a przynajmniej ta jego część, która kiedykolwiek żyła - umierał. Gdy koła powozu pokonywały nieubłaganie ka­ łuże wody i Bóg wie, czego jeszcze, Rothewell za­ ciągnął się cygarem i wbił niewidzące spojrzenie w chodnik za sobą. O tej porze ulice były puste, je­ śli nie liczyć przemykającego od czasu do czasu sługi czy urzędnika, zaciskającego z ponurą deter­ minacją dłoń na rączce czarnego parasola. Nie do­ strzegł nikogo znajomego. Z drugiej strony, prawie nikogo tu nie znał. R S

Na rogu Cavendish Square i Harley Street za­ stukał w dach i polecił stangretowi, by się zatrzy­ mał. Dwaj lokaje, jadący z tyłu powozu, okrążyli pośpiesznie pojazd, by spuścić schodki. Rothewell znany był z tego, że nie toleruje opieszałości. Wysiadł, odwrócił się i spojrzał na stangreta. Po­ ły czarnego płaszcza zawirowały, otulając eleganc­ ko sylwetkę. - Wróć na Berkeley Square. - W siąpiącym deszczu polecenie zabrzmiało jak złowróżbny po­ mruk. - Wrócę do domu piechotą, kiedy załatwię tu swoją sprawę. Nikt nie zadał sobie trudu, aby odradzić mu spa­ cer w deszczu. Ani nie ośmielił się zapytać, co też przywiodło go aż z doków do mniej znanych uli­ czek Marylebone. Rothewell był człowiekiem skrytym i łatwo wpadał w gniew. Rozdeptał niedopałek cygara butem i machnię­ ciem odprawił powóz. Stangret dotknął z szacun­ kiem kapelusza końcem bata i odjechał. Baron stał na chodniku, spoglądając w ślad za powozem, póki nie zniknął w mrocznych głę­ biach Holles Street. Zastanawiał się, czy dobrze zrobił, przychodząc tutaj. Może tym razem skłon­ ność do irytacji wreszcie się zemściła, pomyślał, ru­ szając zdecydowanie Harley Street. Może tylko o to chodziło. O nazbyt gwałtowne usposobie­ nie. I o kolejną nieprzespaną noc. Wrócił z Klubu Satyra o szarej godzinie tuż przed świtem. Po czym, wykąpawszy się i zerknąw­ szy na śniadanie, co natychmiast wywołało niemiły skurcz żołądka, pojechał prosto do Docklands, do biur rodzinnego przedsiębiorstwa, by spraw­ dzić, czy pod nieobecność siostry nic złego się tam nie dzieje. R S

Jednak wyprawa do Przedsiębiorstwa Morskie­ go Neville nieodmiennie sprawiała, że stawał się drażliwy i poirytowany, ponieważ - jak otwarcie przyznawał - wolałby nie mieć z tą przeklętą firmą do czynienia. Cholernie się ucieszy, gdy Xanthia wróci wreszcie z podróży poślubnej, zdejmie z jego barków ten ciężar i przerzuci z powrotem na swo­ je, gdzie jest jego miejsce. Jednak ponury nastrój nie mógł być jedyną przy­ czyną kłopotów, i w głębi serca doskonale o tym wiedział. Zwolnił i jął przyglądać się mosiężnym tabliczkom, zdobiącym ładne domy przy Harley Street. Było ich tu kilka. Hislop. Steinberg. Deva- ine. Manning. Hoffenberger. Nazwiska nie mówiły nic o ludziach, mieszkających za drzwiami domów, nic o ich charakterze, pracowitości, przede wszyst­ kim zaś o tym, co liczyło się najbardziej - ich bru­ talnej szczerości. Doszedł do rogu Dewonshire Street i uświado­ mił sobie, że wyprawa dobiegła końca. Spojrzał przez ramię na ulicę, którą właśnie przemierzył. Do licha, podchodził do tego tak, jakby szukał sklepu z warzywami. Tylko że wtedy sprawa byłaby łatwiejsza - mógłby ocenić towar po wystawie. Co więcej, nie zamierzał pytać nikogo o radę, a to z obawy przed pytaniami, na które musiałby nie­ chybnie odpowiedzieć. Zamiast tego po prostu zapewnił samego siebie, że konowały i znachorzy nie otwierają zazwyczaj gabinetów w Marylebone. A choć przebywał w Londynie dopiero od kilku miesięcy, wiedział już, że Harley Street staje się z wolna domeną eli­ ty sług Hipokratesa. Z tą myślą zawrócił i wszedł na szerokie marmu­ rowe stopnie ostatniego domu z mosiężną tablicz- R S

ką, który dopiero co minął. Skoro i tak nie wie nic o rezydujących tu medykach, równie dobrze może udać się po poradę do - pochylił się, by odczytać ukryte za zasłoną mżawki litery - ach, tak, Jamesa G. Reddinga, lekarza medycyny. Na pewno się nada. Ledwie zdążył zastukać, a krągłolica, odzia­ na na szaro pokojówka uchyliła drzwi. Omiotła przybysza szacującym spojrzeniem - oceniając sta­ tus - i niemal natychmiast otwarła je szerzej, dyga­ jąc uniżenie i wyciągając ręce, by jak najszybciej uwolnić go od przemoczonego kapelusza i płaszcza. Rothewell podał jej kartę wizytową. - Chciałbym zobaczyć się z doktorem Reddin- giem - powiedział, jakby czynił to co dzień. Dziewczyna umiała najwidoczniej czytać. Spoj­ rzała bowiem na wizytówkę, po czym dygnęła zno­ wu, spuszczając skromnie wzrok. - Czy był pan umówiony, sir! - Nie - burknął. - Lecz sprawa jest pilna. - Nie wolałby pan, by doktor odwiedził pa­ na w domu? - zaryzykowała. Rothewell przygwoździł dziewczynę najmrocz- niejszym ze swoich spojrzeń. - W żadnym razie - prychnął. - Czy to jasne? - Tak, proszę pana. - Dziewczyna zbladła i za­ czerpnęła głęboko oddechu. Dobry Boże, czemu tak na nią warknął? Zazwy­ czaj to lekarze odwiedzali pacjentów w domu, nie odwrotnie. Lecz jego przeklęta duma nigdy by na to nie pozwoliła. Dziewczyna odzyskała widać mowę, wyjaśniła bowiem spokojnie: - Niestety, proszę pana, doktor nie wrócił jesz­ cze z popołudniowych wizyt. To może trochę po- trwać. R S

Tego się Rothewell nie spodziewał. Przywykł dostawać to, czego potrzebował - i to szybko. Dziewczyna dostrzegła widać jego frustrację, za­ proponowała bowiem: - Gdyby zechciał pan zaczekać, może podała­ bym herbatę? Rothewell, powodowany impulsem, zerwał z wieszaka swój kapelusz. Nic tu po nim. - Dziękuję - powiedział sztywno. - Muszę iść. - Czy mam przekazać coś doktorowi? - Dziew­ czyna niechętnie podała mu płaszcz. - Może mógł­ by pan przyjść jutro? Rothewell czuł przemożną chęć, by jak najszyb­ ciej opuścić to miejsce, uciec przed niemądrymi obawami i przypuszczeniami. - Nie, dziękuję - powiedział, otwierając drzwi. - Nie jutro. Może innego dnia. Uciekał w takim pośpiechu, że nie zauważył wyso­ kiego, szczupłego mężczyzny, wchodzącego właśnie po schodach i o mało nie zepchnął go ze stopni. - Dzień dobry - powiedział mężczyzna, uchyla­ jąc kapelusza i odsuwając się zgrabnie na bok. - Jestem doktor Redding. Czym mogę służyć? * * * - Pilna sprawa, co? - powiedział dziesięć minut później. - Chyba nie uważał pan jej dotąd za pilną, skoro zwlekał pan tak długo. Lekarz był ciemnowłosym, szczupłym mężczy­ zną z haczykowatym nosem i pustym spojrzeniem. Ponury Żniwiarz z odrzuconym na plecy kaptu­ rem. - Gdyby ból minął, nie byłaby pilna, czyż nie? - zaprotestował Rothewell. - Sądziłem, że tak się R S

właśnie stanie. To znaczy, że przejdzie. Tego ro­ dzaju dolegliwości zawsze mijają, jak pan zapewne wie. - Hmm - powiedział lekarz, odciągając dolne powieki Rothewella. - A jakie dolegliwości ma pan na myśli? Rothewell chrząknął. - Niestrawność - wymamrotał. — Złe samopo­ czucie. Wie pan, o co mi chodzi. Doktor utkwił w nim spojrzenie dziwnie pozba­ wione wyrazu. - Cóż, tu chodzi o coś więcej niż tylko niestraw­ ność - powiedział, zaglądając znowu Rothewello- wi w lewe oko. - Nie podoba mi się ten kolor. Rothewell znowu chrząknął. - Przyjechałem niedawno z Indii Zachodnich - wymamrotał. - Zbyt dużo przebywałem tam na słońcu, nic poza tym. Doktor odsunął się i skrzyżował ręce na piersi. - Nic poza tym? - powtórzył, zniecierpliwiony. - Nie sądzę, proszę pana. Mówię o pańskich oczach, nie o cerze. Białka są żółtawe, a to poważ­ na sprawa, i dobrze pan o tym wie. Inaczej mężczy­ zna pańskiego pokroju nigdy by tu nie przyszedł. - Mojego pokroju... ? Doktor zignorował go i zamiast odpowiedzieć, przesunął palcami pod linią szczęki Rothewella, a potem po bokach jego szyi. - Chorował pan może na malarię? - zapytał. Rothewell się roześmiał. - To jedna z niewielu tropikalnych plag, przed którą udało mi się uciec. - Dużo pan pije? Rothewell uśmiechnął się ponuro. - Niektórzy mogliby tak powiedzieć. R S

- I pali pan - uzupełnił lekarz. - Czuję zapach tytoniu. - Czy to problem? - Nadmierne pobłażanie sobie zawsze stanowi problem. Nieważne, czego dotyczy. Rothewell chrząknął. Moralizujący ponurak. Tylko tego mu trzeba. Tymczasem lekarz szarpnął niecierpliwym ru­ chem wiszącą na ścianie w pobliżu drzwi kotarę. Zadźwięczały metalowe kółka. - Zechce pan wejść za zasłonę, zdjąć surdut, ka­ mizelkę oraz koszulę i położyć się na stole z bla­ tem krytym skórą. Rothewell zaczął rozpinać jedwabną kamizelkę, przeklinając w duchu doktora, dręczący ból żołąd­ ka i siebie. Życie w Londynie go niszczyło. Bez­ czynność była niczym trucizna, sącząca się do żył. Czuł to, lecz nie potrafił wzbudzić w sobie dość po­ gardy, by ją odrzucić. Przed dniem dzisiejszym zdarzyło mu się korzy­ stać z pomocy lekarza zaledwie kilka razy. Uważał, iż lekarze, miast pomóc, sprawiają, że człowiek czuje się jeszcze gorzej. Poza tym zawsze był silny. Nie musiał radzić się nikogo ani w sprawach me­ dycznych, ani żadnych innych. Usłyszał, że doktor otwiera drzwi i wychodzi. Zrezygnowany powiesił kamizelkę i koszulę na mo­ siężnych haczykach, najpewniej do tego przezna­ czonych, po czym rozejrzał się po gabinecie. Był wystawnie umeblowany, z ciężkimi aksamitnymi draperiami i podłogą z kremowego marmuru. Ma­ sywne, dobrze wypolerowane biurko zajmowało je­ den koniec pokoju, pośrodku zaś ustawiono stół z wyściełanym, krytym skórą blatem. Wyglądało na to, że pacjenci doktora żyją przynajmniej na ty- R S

le długo, aby zapłacić rachunek. Zawsze to coś, po­ myślał. Obok stołu zobaczył cynową tacę z rzędem me­ dycznych instrumentów. Podszedł bliżej i zimny dreszcz przebiegł mu po grzbiecie. Skalpel i zestaw stalowych lancetów połyskiwały złowróżbnie. Były tam także kleszcze, nożyce i igły - oraz szereg na­ rzędzi, których nie rozpoznawał. Uczucie zim­ na jeszcze się pogłębiło. Boże, nie powinien był tu przychodzić. Medycy­ na niewiele różni się od czarów. Powinien wrócić do domu i wydobrzeć sam z siebie lub umrzeć jak mężczyzna. Lecz tego ranka... ten ranek był najgorszy ze wszystkich. W gardle czuł taki ból, jakby przypie­ kano je żelazem i polewano kwasem, a skurcze niemal łamały mu żebra... Och, do diabła! Może przecież zostać i wysłuchać, co ten ponury jegomość ma mu do powiedzenia. Aby odsunąć wspomnienia poranka, wziął do rąk je­ den z budzących grozę instrumentów i jął mu się przyglądać. Średniowieczne narzędzie tortur? — Świder do trepanacji - powiedział głos za nim. Rothewell podskoczył i upuścił narzędzie. Upa­ dło z brzękiem na tacę. Odwrócił się i zobaczył, że lekarz stoi tuż za kurtyną. - Jeśli to dla pana jakaś pociecha - mówił dalej - to wątpię, byśmy uznali za konieczne wiercenie panu dziury w czaszce. Kiedy połyskujący czarny powozik okrążył po raz trzeci i ostatni Hyde Park, deszcz wreszcie ustał. Serpentine wyłaniała się z całunu mgły ni- R S

czym fragment krajobrazu z arturiańskich legend, zachęcając co odważniej szych członków londyń­ skiego beau monde, aby wybrali się na przejażdż­ kę. I choć szczyt sezonu dawno już minął, dżentel­ men, powożący z wdziękiem powozem, bez trudu przyciągał zaciekawione spojrzenia, gdyż był nie tylko przystojny, ale powszechnie znany - choć nie lubiany. Pomimo prezencji towarzystwo określało go bowiem najbardziej lodowatym z angielskich eufemizmów - mglistym piętnem osoby niezupeł­ nie w porządku. Chociaż comte de Valigny najlepsze lata miał już za sobą i znajdował się na krawędzi wypłacal­ ności, jego strój miał w sobie ów niepowtarzalny kontynentalny sznyt, a nieskazitelny charakter gar­ deroby podkreślało właściwe jedynie Francuzom, niezachwiane poczucie wyższości. Olśniewająca piękność u jego boku została uznana przez innych spacerowiczów za najnowszą kochankę hrabiego, jako że Valigny zwykł był polować na piękne ko­ biety ze skutecznością drapieżcy. Dziś jednak, jako że było późne, październikowe popołudnie, a pogoda nie dopisała, w parku prze­ bywało niewiele osób. Dwóch młodych przystoj­ niaków jadących wierzchem oraz lando pełne po­ patrujących z dezaprobatą wdów nie przyciągnęły zatem wielu spojrzeń. Co za cholerny wstyd, po­ myślał Valigny, po czym obejrzał się niemal z tęsk­ notą na młodych ludzi. -Mon dieu, Camille - poskarżył się, spoglądając z goryczą na towarzyszkę. - Unieś wyżej brodę! Patrz bardziej śmiało! Kto spojrzy drugi raz na ko­ bietę, na którą nie spojrzał po raz pierwszy? Nie idziesz na gilotynę! R S

- Doprawdy? - wymamrotała młoda dama, spo­ glądając na niego z wyższością. - Zaczynam się za­ stanawiać. Jak długo już tu przebywam? Sześć ty­ godni, n'est-ce pas? Sześć tygodni ciągłego deszczu i aroganckiego zadzierania nosa. Jeszcze trochę i może powitam z radością ostrze kata? Valigny zacisnął wargi. - Ca alors! - prychnął, ściągając siwkom wodze. - Jesteś jak cierń w boku! Może, piękna pani, wo­ lałabyś wysiąść i wrócić do domu piechotą? Kobieta odwróciła się i przycisnęła do piersi dłoń w eleganckiej rękawiczce. - Miałabym narażać cenne dziewictwo, spaceru­ jąc samotnie po Mayfair niczym zwykła dziwka? - spytała kpiąco. - Ale zaczekaj! Zapomniałam! Przecież oni już uważają mnie za dziwkę. - Do licha z tobą, Camille! - Hrabia strzelił z ba­ ta i konie ruszyły dziarskim kłusem. - Jesteś nie­ wdzięczną małą jędzą. Dziewczyna wyprostowała dumnie plecy. Nie chwyciła się powozu, mimo iż z trudem utrzymy­ wała równowagę. - Tak, chyba tak - powiedziała, bardziej do sie­ bie niż do niego. - Żeby już wreszcie nastała wio­ sna! Może wtedy - powtarzam: może - twój nie­ mądry plan się powiedzie. Comte de Valigny głośno się roześmiał. - Och, mon chou! Poważnie się obawiam, iż wio­ sną może być już dla ciebie za późno. Obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem. - To prawda - przyznała. - I, drogi tatku, za późno dla ciebie! R S

Pamela, lady Sharpe, stała przy oknie salonu, wsparta jedną ręką o solidne krzesło, obserwując znajomy światek Mayfair, kiedy dostrzegła podąża­ jącego stanowczym krokiem wysokiego, odzianego w ciemny płaszcz mężczyznę. Z początku ledwie go zauważyła. Deszcz przestał padać i coś przypomi­ nającego słoneczny promień zabłysło na dachach domów po przeciwnej stronie Hanover Street. La­ dy Sharpe odczuła pokusę, aby zaklaskać z radości w dłonie, powstrzymała jednak ten impuls. Może jutro ktoś wpadnie wreszcie z wizytą? Tak, z pewnością. A ona czuje się wystarczająco dobrze, by przyjąć gości. Prawdę mówiąc, umiera­ ła z chęci, aby przeprowadzić wreszcie swój plan. To był ważny tydzień - a prawdę mówiąc, cały rok okazał się niezwykle pomyślny. Nie tylko udało jej się wprowadzić do towarzystwa, i to z zadziwiająco dobrym skutkiem, ukochaną kuzynkę Xanthię, ale i wydać swą jedyną córkę Louisę za dziedzica pew­ nego lorda. Potem zaś, po dwóch dekadach małżeństwa z miłym i wyrozumiałym mężczyzną, lady Sharpe dokonała wreszcie tego, co nikt nie uważał już za możliwe: urodziła mężowi dziedzica. Ślicznego, niebieskookiego chłopczyka, wyglądającego jak skóra zdarta z ojca, z łysinką włącznie. - Proszę pani? - Tuż obok pojawiła się nagle po­ kojówka hrabiny. - Może powinna się pani położyć? Właśnie w tej chwili ciemno odziany dżentelmen przeszedł dokładnie pod oknem salonu lady Sharpe. - Och, och! - krzyknęła dama. - Spójrz, Anne! Biegnij i go zatrzymaj! No już, natychmiast go tu przyprowadź! R S

- Madame? - Anne zmarszczyła pytająco brwi. - Rothewella! - wyjaśniła lady Sharpe, gestyku­ lując gwałtownie. - Wysłałam mu wczoraj wiado­ mość. Naprawdę muszę się z nim zobaczyć! Och, idź po niego, natychmiast! Anne zbladła leciutko, zbiegła jednak po scho­ dach i poleciła młodszemu lokajowi, by pośpieszył Hanover Street w ślad za lordem Rothewellem. Lokaj zawahał się na chwilę, gdyż reputacja lorda była służbie doskonale znana, lecz potem zrobił, co mu kazano. Tym razem obyło się bez obrażeń. Lord Rothewell odgryzł już widać dzienną porcję nosów, toteż podążył za lokajem na piętro, prawie nie protestując. Hrabina przyjęła go w prywatnym saloniku, na­ dal odziana w szlafrok i czepek, ze stopami wspar­ tymi na podnóżku męża. -Kieran, mój drogi! -wymamrotała, nadstawia­ jąc policzek. - Wybacz, że nie wstaję. - Oczywiście. - Rothewell wziął krzesło, które pchnęła w jego kierunku gospodyni. - Choć nie wydaje mi się, byś powinna kogokolwiek przyjmo­ wać. Lady Sharpe zaśmiała się beztrosko. - Właśnie dlatego jesteś moim ulubionym kuzy­ nem, drogi chłopcze! - odparła. - Ta twoja brutal­ na szczerość! Brutalna szczerość. Czyżby te słowa miały mnie dziś prześladować, pomyślał. Lecz w oczach lady Sharpe nadal pobłyskiwały wesołe iskierki. - Cóż, mój drogi! Dlaczego mnie zignorowałeś? - Zignorowałem? - Wysłałam ci wczoraj wiadomość, byś pilnie się do mnie zgłosił - napomniała go. - Można by R S

pomyśleć, że zostałam zapomniana, i to jedynie dlatego, że spędziłam w odosobnieniu kilka tygo­ dni. - Ach - odparł Rothewell spokojnie. - Ledwie zajrzałem wczoraj do domu, Pamelo. - Rzeczywiście, to szok zobaczyć cię w biały dzień. - Zmarszczyła nos. - Nie podoba mi się to­ warzystwo, z jakim się zadajesz, ani pora, kiedy za­ zwyczaj to robisz. Ale nie mówmy o tym teraz. Czy już mi pogratulowałeś? Rothewell pochylił się na krześle, oparłszy dło­ nie na kolanach. - Gratuluję ci teraz, dziękując zarazem opatrz­ ności - powiedział. - To było bardzo odważne z twojej strony, Pamelo. Lady Sharpe uniosła idealnie zarysowane brwi. - Cóż za dziwne stwierdzenie. Co masz właści­ wie na myśli? Rothewell zmusił się, by przybrać bardziej zre­ laksowaną pozę. - Nic, Pamelo - odparł. - Mam tylko nadzieję, że nie spróbujesz tego znowu. - W moim wieku? - Lady Sharpe uśmiechnęła się krzywo. - To wysoce nieprawdopodobne. - Ostatni rok był dla Sharpe'a bardzo trudny, i dobrze o tym wiesz. Zamartwiał się o ciebie. - Wiem, i przykro mi z tego powodu - odparła lady Sharpe, skubiąc koronkowy rąbek chusteczki. - Lecz Sharpe potrzebuje dziedzica, Kieranie. - Przede wszystkim potrzebuje żony. Żywej, je­ śli to możliwe. - Och, nie rozumiesz! Choć powinieneś, i to le­ piej niż inni. Wiesz, o co mi chodzi. Wiedział. Lecz dziedzic? Coś takiego wydawało mu się zawsze absurdalne. R S

- Co stanie się z moim tytułem, Pamelo? - zapy­ tał po chwili. - Kiedy odejdziesz - lady Sharpe odrzuciła, zniecierpliwiona, chusteczkę - odziedziczy go, po­ dobnie jak wszystko inne, jeden z tych niemiłych kuzynów z Yorkshire. Ale to cię przecież nie ob­ chodzi. - Rzeczywiście - przyznał. Lady Sharpe przyglądała mu się przez chwilę z zagadkową miną. - Powinieneś znaleźć sobie zajęcie, Kieranie - powiedziała niezwykle, jak na siebie, stanowczo. - Wiesz, co mam na myśli. Rothewell wolał udać, że nie rozumie. Położył dłonie na udach, jakby zamierzał wstać. - Cóż, staruszko, pora się ruszyć. Potrzebujesz odpoczynku. - Phi! - prychnęła lady Sharpe, nakazując mu gestem, by usiadł. - Jeśli ktokolwiek tutaj potrze­ buje odpoczynku, to ty, mój panie. Dawno nie wi­ działam cię tak wymizerowanego. Skinęła na pokojówkę. - Idź i powiedz Thornton, by przyniosła wice­ hrabiego Longvale'a. Musimy zaprezentować go wreszcie kuzynowi. Dziecko? Boże, tylko nie to! - Doprawdy, Pamelo - powiedział. - Nie ma po- trzeby. - Przeciwnie, jest. - Wargi hrabiny wygięły się w tajemniczym uśmieszku. - Nalegam. Rothewell unikał dzieci, jak tylko mógł. Czuł bowiem, że oczekuje się od niego wylewnej reakcji. Tymczasem nie był z natury wylewny. Ani szcze­ gólnie miły. Dzieci zaś przejawiały niezrozumiałą skłonność, by huśtać się na czyimś kolanie albo wy- R S

ciągać z kieszeni huśtającego zegarek. Wszystko to wydawało się Rothewellowi dość przerażające. Jednak lord Longvale, jak się okazało, nie nada­ wał się na razie ani do huśtania, ani do tego, by wy­ ciągać komukolwiek zegarek. Był pulchnym, biało- różowym zawiniątkiem z dwiema nieprawdopodob­ nie drobnymi piąstkami i zaciśniętymi różanymi usteczkami. Wydawał się o wiele za mały, aby przy­ sparzać kłopotów. Co więcej, było to dziecko Pame­ li, którą Rothewell darzył rzadkim u siebie przywią­ zaniem. Uzbroił się zatem wewnętrznie, przywołał na twarz uśmiech i pochylił z wahaniem nad zawi­ niątkiem, które wyciągnęła ku niemu niania. Z zaskoczenia aż zaparło mu dech. Dziecko by­ ło doskonałe i tak spokojne, że równie dobrze mo­ głoby być rzeźbą w salonie figur woskowych mada­ me Tussaud. Skórę miało tak delikatną, że wyda­ wała się wręcz przejrzysta, zaś krągłe policzki pro­ mieniowały nieziemskim blaskiem. W pokoju zapadła cisza tak nabrzmiała znacze­ niem, że Rothewell niemal bał się oddychać. Nie przypominał sobie, by znalazł się kiedykolwiek równie blisko nowo narodzonego dziecka. Nagle jasnoblękitne oczy noworodka otwarły się. Dziecko zacisnęło piąstki, wykrzywiło buzię, po czym z zapałem wrzasnęło. Chwila dziwnego oczarowania minęła i Rothewell się odsunął. - Obawiam się, że lord Longvale nie jest zainte­ resowany zawarciem ze mną znajomości - powie­ dział, przekrzykując harmider. - Nonsens! - odparła jej lordowska mość. - Po prostu się popisuje. Widziałeś kiedyś tak sil­ ne płuca? Rothewell nie widział. Mimo krępujących ruchy powijaków dziecko kopało zawzięcie nóżkami R S

i wymachiwało piąstkami, wrzeszcząc bez opamię­ tania. Siła i determinacja maleństwa zaskoczyły Rothewella. Tak, dziecko było bardzo realne - i bardzo żywe. A sądząc po tym, co zobaczył, za­ powiadało się też na niezłego rozrabiakę. Uświa­ domił sobie, zaskoczony, że ma ochotę się uśmiechnąć. Może nie cały Londyn znajdował się w fazie umierania oraz rozkładu. Ten mały czort był cen­ ny i nowy, w oczywisty sposób pełen obietnic. Po­ niesie w przyszłość marzenia oraz nadzieje rodzi­ ców. Może cykl życia, śmierci i zmartwychwstania jest rzeczywiście wieczny. Nie wiedział, czy ta myśl go złości, czy przynosi pociechę. Lady Sharpe wyciągnęła ręce, aby wziąć dziecko. - Daj mi małego, Thornton. Spróbuję trochę go uspokoić - powiedziała, przytulając synka. - Po­ tem weź go z powrotem na górę. Widzę, że lord Rothewell czuje się przy nim mocno nieswojo. Rothewell nie wrócił na swoje krzesło, lecz pod­ szedł do okna, wychodzącego na Hanover Street. Czuł się dziwnie poruszony. Ledwie odnotował, że krzyki dziecka słabną. W końcu w salonie zapano­ wała cisza. Stał tak, wsparty ramieniem o framugę, wpatru­ jąc się niewidzącym spojrzeniem w mrok i zastana­ wiając, dlaczego widok dziecka aż tak go poruszył, kiedy Pamela znowu się odezwała. - Kieran? - spytała, zaniepokojona. - Na pewno dobrze się czujesz? Rothewell, wyrwany z zamyślenia, odwrócił się i spojrzał na kuzynkę. Siedziała sama pośrodku pokoju. Dziecko i niania zniknęli. Lady Sharpe przekrzywiła głowę niczym zacie­ kawiony ptak. R S

- Nie słyszałeś ani słowa z tego, co powiedziałam. - Wybacz, Pamelo. Błądziłem myślami. - Powiedziałam, że chciałabym poprosić cię, byś wyświadczył mi przysługę - przypomniała mu. -Mogę na tobie polegać? Rothewell uśmiechną! się z przymusem. - Wątpię - powiedział szczerze. - Kobiety zwy­ kle żałują, kiedy to robią. Pochyliła się i poklepała krzesło przed sobą. - Chodź tu i usiądź - zaproponowała. - I prze­ stań żartować. To poważna sprawa. Posłuchał, choć niechętnie. Nie podobał mu się ton napięcia w glosie kuzynki. - Czy nadal widujesz się z Christine, Kieranie? - spytała. Pytanie zaskoczyło Rothewella. Christine Am- brose była szwagierką Pameli, różniły się jednak jak ogień i woda. A Pamela nie bywała wścibska. Nigdy. - Widuję się z panią Ambrose, kiedy oboje ma­ my na to ochotę - powiedział wymijająco. - Dla­ czego pytasz? Czyżby Sharpe zaczął mieć nagle obiekcje? - Na Boga, nie! - Lady Sharpe machnęła, znie­ cierpliwiona, dłonią. - Sharpe zdaje sobie sprawę, że nie jest w stanie kontrolować przyrodniej siostry i nawet tego nie próbuje. Ale wy dwoje... cóż, nie traktujecie tego poważnie, prawda, Kieranie? Christine nie należy do kobiet, które dżentelmen chciałby... cóż, nie bardzo wiem, jak to wyrazić. Rothewell spochmurniał. Nie dyskutował o swo­ im prywatnym życiu - nawet Xanthia nie śmiała wy­ pytywać go o takie sprawy. Christine uważana była za kobietę dosyć swobodnych obyczajów, i on o tym wiedział. Tyle że nic go to nie obchodziło. R S

- Wybacz, ale moje stosunki z panią Ambrose to moja prywatna sprawa, Pamelo - zauważył chłod­ no. - Nie mają one jednak stałego charakteru, je­ śli właśnie to cię martwi. Nie mają stałego charakteru. Nie, nie było dla niego przyszłości z Christine - nie to, żeby kiedy­ kolwiek rozważał coś tak niemądrego. Jednak twarz lady Sharpe pojaśniała. - Tak, nie sądzę, by było to możliwe - powie­ działa, jakby chciała przekonać samą siebie. - Jest, oczywiście, całkiem ładna, ale... - Pamelo - powiedział, przerywając kuzynce - wkraczasz na niebezpieczny grunt. Chciałaś pro­ sić, bym wyświadczył ci przysługę? Mów zatem, o co chodzi. - Tak, oczywiście. - Pamela wygładziła fałdy szlafroka. - W czwartek odbędą się chrzciny, Kie­ lanie. Chciałabym... tak, przemyślałam to staran­ nie i chciałabym, byś został ojcem chrzestnym Longvale'a. Rothewell wpatrywał się w nią zaskoczony. - Och, zamierzam poprosić też Xanthię - doda­ ła szybko. - Jeśli nie liczyć mamy, jesteście moimi najbliższymi krewnymi. Byłam taka szczęśliwa, kiedy wróciliście po latach z Barbadosu. Zrobisz to dla mnie, mój drogi? Powiedz, proszę, że tak. Rothewell zerwał się z krzesła i wrócił na miej­ sce przy oknie. Milczał przez dłuższą chwilę, a po­ lem powiedział spokojnie. - Nie, Pamelo. Bardzo mi przykro. To nie wcho- dzi w grę. Usłyszał szelest materiału, świadczący, że ku­ zynka wstaje. Podeszła i dotknęła delikatnie jego ramienia. Och, Kieranie! Wiem, co sobie pomyślałeś. R S