dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony81 867
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 202

Carlyle Liz Rodzina Nevilleów t. 4 POKUSY NOCY

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Carlyle Liz Rodzina Nevilleów t. 4 POKUSY NOCY.pdf

dydona Literatura Lit. amerykańska Carlyle Liz Romans, Lit. obyczajowa
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 453 stron)

Carlyle Liz

Pokusy nocy Prolog Dobry wieczór, Fortuno. Uśmiechnij się raz jeszcze, zakręć kołem. Londyn, luty roku 1830 Powiada się, że człowieka można poznać po tym, w jakim towarzystwie się obraca, a Tristan Talbot był prawdopodobnie jedynym dżentelmenem w Londynie, który zabierał ze sobą osobistego lokaja, gdy naszła go ochota, by pograć w kości. Fakt, iż ów sługa pogardzał szulernią zwaną Trzy Szufle, uważając bywanie tam za poniżej swej godności, rzucał jasne światło na to, jak nisko zdarzało się upaść Tristanowi. A w Szuflach światło wszelkiego rodzaju było bez wątpienia pożądane, gdyż zazwyczaj panował tam mrok niczym w złodziejskiej melinie. Bo i tym właśnie było to miejsce. Przybytkiem, gdzie bywali jedynie oszuści, łotry i stręczyciele, a od czasu do czasu dżentelmeni, złaknieni bardziej prymitywnych rozrywek. Z głębi baru o niskim suficie dobiegł Tristana ochrypły śmiech - jeden z szulerów oskubywał zapewne ofiarę za pomocą zręcznych dłoni i talii znaczonych kart. Roztargniony odsunął kufel i podał kości siedzącemu naprzeciw typkowi. Drzwi po drugiej stronie sali otworzyły się gwałtownie. Wysilił wzrok i poprzez kłęby tytoniowego dymu dostrzegł kobietę. Wpadła do baru, zatrzaskując za soba drzwi. Wydawała się jedynie cieniem na progu, kiedy tak stała w kałuży mętnego światła, chwiejąc się na nogach... Nie żeby czuł się w prawie oceniać czyjąś trzeźwość, a już z pewnością nie w stanie w jakim sam się znajdował. Próbował skupić uwagę na rubasznej anegdocie opowiadanej przez gracza

siedzącego dalej przy stole. Jednak coś nie dawało mu spokoju, przedzierając się przez zaciemniające umysł opary alkoholu. Wreszcie zdał sobie sprawę, co to takiego. Dziewczyna wyraźnie się bała. Stała w progu, rzucając przez ramię niespokojne spojrzenia i otulając się szarym płaszczem, jakby mógł uczynić ją niewidzialną. Bóg jeden wie, że dość się tego na-oglądał na polu bitwy. Gdyby mógł dostrzec jej twarz, z pewnością okazałoby się, że jest blada. Stężała ze strachu. Tylko dlaczego miałoby go to obchodzić? Większość kobiet, które odważyły się tu zaglądać, dobrze wiedziała, co robi. Były to ptaki nocy, szukające ciepłego kąta i szklaneczki darmowego dżinu. Jednak dziewczyna nie starała się wyeksponować swoich wdzięków, przeciwnie: rozglądała się po obskurnym pomieszczeniu, jakby były to trzewia ziemi. Jaskinia potępieńców. Trzewia Ziemi. Cóż za odpowiednia nazwa dla tego rodzaju przybytku, pomyślał. Zwłaszcza w tej dzielnicy. Naszła go chęć, by kupić podobny - dla czystej przyjemności nadania mu nazwy. Wiedział jednak, że tak jak mne zamierzenia i to nie przetrwa do świtu. Dopił piwo, przyglądając się, jak dziewczyna podchodzi do baru. Wsparła dłonie na skraju 6 lady i z wahaniem pochyliła się ku barmanowi, przemawiając tak cicho, że mężczyzna też musiał mocno się pochylić, by cokolwiek usłyszeć. Potrząsnął głową i się odwrócił. Tristan skupił uwagę na grze. Foresby odsunął kości, zaczerwieniony od nadmiaru alkoholu i złości z powodu przegranej. Kowal z Clerkenwell - Tristan był zbyt pijany, by przypomnieć sobie choć jego imię - wprawnym ruchem rzucił kości na stół z nieheblowanych desek. Tłum wzniósł okrzyk, Foresby ukrył twarz w dłoniach, a kowal zgarnął stosik monet, pokazując w uśmiechu połamane zęby.

Gra toczyła się dalej. Tristan poczynił zakład, lecz nie potrafił zatrzymać wzroku na stole. Prosił się w ten sposób, by go oszukano i dobrze o tym wiedział. Ale, na Boga, dziewczyna kłóciła się teraz z barmanem. Tristanowi ciarki przebiegły po plecach. Foresby zaklął i odsunął krzesło od stołu. - Do licha z takim szczęściem - powiedział, zrywając się gwałtownie. Tristan spojrzał na kości. Dwie pojedyncze kropki. Rzeczywiście, Foresby nie miał dziś farta. - Przykro mi, stary - wykrztusił, poklepując Fores-by'ego po plecach. - Hej ty, Clerkenwell, twoja kolej. Kowal chwycił znów kości. Gra potoczyła się dalej, a kłótnia przy barze rozgorzała na dobre. Barman odszedł, sztywno wyprostowany. Foresby musiał podejść niepostrzeżenie do dziewczyny, gdyż Tristan zobaczył, że chwyta ją za ramię. Dziewczyna skrzywiła się i odskoczyła, lecz Foresby nie ustępował, próbując przygwoździć ją do baru. Tristan odsunął krzesło, nie wiedząc nawet, co zamierza. 3 - Mam dość - rzucił. - Grajcie dalej. Sześć długich kroków i już był przy barze. Foresby przysunął tymczasem twarz do twarzy dziewczyny i gapił się na nią. - Zabierz łapy. - Głos dziewczyny drżał. - Natychmiast, albo... - Albo co...? - wyszeptał Foresby. Tristan wepchnął się pomiędzy dziewczynę a kompana. - Twoja kolej rzucać, Foresby - powiedział przyjaźnie. - Zostaw dziewczynę i wracaj do gry. Foresby uśmiechnął się ponad ramieniem Tristana.

- Och, chyba znalazłem sobie na dziś lepszą rozrywkę - odparł. - Ta zuchwała dziewka ma niczego sobie usteczka. Tristan nie mógł widzieć twarzy dziewczyny, czuł jednak, że jej strach rośnie. - Puść ją - zaproponował. - Chłopcy czekają. - Pilnuj swego nosa - odparł Foresby. - Zostało mi jeszcze co nieco w kieszeni i chętnie się zabawię. Lokaj Tristana, Uglow, podniósł się z krzesła i ruszył ku drzwiom. Stanął przed nimi, założywszy na piersi ramiona, i masywnym ciałem zablokował wejście. Tristan przesunął stopę w przód i powiedział, zniżając głos do szeptu: - Poprosiłem, byś zostawił dziewczynę w spokoju. Naprawdę chcesz się ze mną bić? W tej norze? - Jesteś pijany, Tris - burknął tamten. - Wracaj do gry. - Owszem, pijany jak bela - przytaknął Tristan, kładąc Foresby'emu na ramieniu ciężką dłoń. - Lecz nawet w takim stanie znacznie przewyż- 8 szam cię wzrostem i wagą. To jak, wyjdziemy, czy dasz dziewczynie przejść? Foresby poluzował chwyt na tyle, by móc odepchnąć Tristana. - Odczep się, sir Galahadzie. - Oto - powiedział Tristan - nieoczekiwane skutki kształcenia w Eton... - Zamilkł i wymierzył Foresby'emu cios pięścią w głowę tak silny, że ten upadł, uderzając głową o bar. - Nadmiar wiedzy łacno może sprawić, że facet zapomni się i powie 0 słowo za dużo. Foresby oparł się niepewnie łokciem o ladę 1 grzbietem dłoni dotknął krwawiącej wargi.

- Na Boga, wyznacz sekundanta, sir. Żądam satysfakcji. Tristan uśmiechnął się i machnął lekceważąco dłonią. - Daj spokój, staruszku - zaproponował. - Pojedynek o świcie to dla mnie o wiele za wcześnie. Foresby zastanawiał się przez chwilę, a potem rzucił na Tristana, wymachując bez ładu i składu pięściami. Nie trwało to długo. Choć żaden z nich nie był trzeźwy, Foresby nie dorównywał Tristanowi wzrostem, wagą, a już na pewno desperacją. Mimo to zdołał podbić przeciwnikowi oko i rozkwasić nos. Po chwili leżał już jednak na podłodze, podtrzymując złamaną szczękę i przeklinając Tristana. Dziewczyna zniknęła. Tristan rękawem otarł krwawiący nos i poszukał jej wzrokiem. Zobaczył, że kuli się w cieniu, z twarzą na wpół odwróconą do ściany. Barman wrócił do swoich kufli. Uglow porzucił posterunek przy drzwiach. Pozostali wrócili do gry i picia, wzruszając ramionami. 5 Foresby wstał i rzucił dziewczynie mściwe spojrzenie. - Dziwka - prychnął. Dziewczyna podskoczyła niczym przestraszony królik. Widząc, że Uglow nie blokuje już drzwi, odwróciła się ku nim, gotowa uciec, lecz Tristan chwycił ją za ramię i przyciągnął do siebie. - Pójdziesz ze mną - powiedział, nie dając dziewczynie wyboru. Powlókł ją za sobą przez plamę bladożółtego światła i wyprowadził na wilgotną, nieoświetloną alejkę z tyłu. W pobliżu drzwi siedział po turecku bosonogi chłopiec, ledwie widoczny we mgle. Tristan sięgnął do kieszeni, dobył monetę i rzucił ją

chłopcu. - To ty, Lem? Przyprowadź mojego konia, byle szybko. - Już się robi, szefie. - Chłopiec zerwał się z chodnika i znikł we mgle. Tristan, któremu od nadmiaru alkoholu kręciło się w głowie, oparł plecy o ścianę i jął się przyglądać dziewczynie, choć nie mógł zobaczyć zbyt wiele. Nadal trzymał ją za rękę, czuł więc, iż drży cała ze strachu. - Nie bywasz często w tej części miasta, prawda, skarbie? Potrząsnęła głową. - Ja... muszę już iść - odparła dziwnie grubym głosem. Tristan przesunął po niej spojrzeniem. Coś tu było nie tak. Nie był jednak wystarczająco trzeźwy, by poznać co. - Stój spokojnie - powiedział cicho. - Zabiorę cię do domu. - Nie! - Szarpnęła się i wyrwała. 10 Ruszył za nią i szybko pochwycił, poruszając się zadziwiająco sprawnie, choć był pijany i otaczała ich gęsta mgła. - Prrr! - wymamrotał. - Do twojego domu, skarbie. Foresby to jeden z milszych facetów, jakich mogłabyś spotkać w tej części miasta, jeśli wiesz, co mam na myśli. Natychmiast przestała się wyrywać. - Och. Dz... dz... dziękuję. Choć prawie nie widział dziewczyny, zerknął z jawną aprobatą na jej twarz. - Zastanawiam się, co też cię skłoniło, byś wpa-rowała do Szufli, jakby sam diabeł następował ci na pięty? Usłyszał, że głośno przełknęła ślinę.

- Bo tak i było - przyznała. - Ktoś... ktoś mnie śledził. Słyszałam kroki we mgle - ...Zesztywniała na samą myśl o tym, co mogło się wydarzyć. Och, jest Callidora. Wielkie czarne zwierzę wynurzyło się nagle z mgły. Stukot kopyt dobiegał stłumiony, jakby odległy. Chłopak sięgał klaczy ledwie do piersi. Tristan odsunął się na tyle, by móc wskoczyć na siodło. Gdy już się tam znalazł, pochylił się i podał dziewczynie dłoń. Spojrzała na nią, a potem, niepewnie, na twarz Tristana. - Och, sugeruję, byś ją przyjęła - powiedział łagodnie. - Jestem wprawdzie pijany, ale i tak mam w sobie sporo z dżentelmena. Lepszej oferty nie dostaniesz w okolicy. Dziewczyna skinęła lekko głową, a potem spuściła wzrok i pozwoliła, by podniósł ją i posadził przed sobą. - Miałaś w tej dzielnicy coś do załatwienia? - spytał, ściskając boki Callidory kolanami. 7 - Po prostu kogoś szukałam. - Tak, i znalazłaś, a jakże - zauważył. - Masz jakieś imię? -Nie. - To zupełnie jak ja - odparł lekko. - Gdzie mam cię zsadzić? Zawahała się na chwilę. - W Haymarket - odparła wreszcie - jeśli to dla pana nie za daleko. - Jadę dokładnie w tamtą stronę - skłamał. Dziewczyna nie odezwała się już ani słowem. Siedziała przed nim sztywna i wyprostowana niczym księżna. Nie mogąc się oprzeć, pochylił głowę i wciągnął w nozdrza jej zapach. Pachniała także jak księżna - a wiedział, o czym mówi, zdarzyło mu się bowiem być blisko z jedną czy dwiema.

Nie czuł potu ani kurzu, a włosy dziewczyny wydzielały delikatną woń lawendy. Musiała wyczuć, że się przysunął, odwróciła się bowiem i popatrzyła na niego z dezaprobatą. Dobrze się składa, że mrok skrywa moją twarz, pomyślał, bo muszę wyglądać dość przerażająco. Odsunął się i przez resztę podróży milczał, próbując zatamować krew. Dziewczyna siedziała jednak zbyt blisko, z krągłym tyłeczkiem wciśniętym z konieczności między jego uda i choć był pijany, poczuł wkrótce, że Pan Nie- zawodny budzi się do życia, podsuwając mu wizję tego, jak mógłby spędzić wieczór. Nie żeby nie kochał Callidory, bo tak nie było. Lecz dziewka o krągłych kształtach, leżąca pod tobą na puchowym materacu, to coś zupełnie innego niż wier- na szkapa, choćby i najpiękniejsza. W Haymarket zatrzymała go w pobliżu szczególnie ciemnego zaułka. Zsiadł pierwszy, a potem 12 zsadził ją z konia, chwyciwszy mocno w talii. Widać źle ocenił dystans, gdyż postawił dziewczynę zbyt blisko i bujne piersi musnęły lekko jego surdut. O Boże... na Panu Niezawodnym rzeczywiście można było polegać. - Dziękuję - powiedziała dziwnym, szorstkim głosem. - Cała przyjemność po mojej stronie. - A mogłaby być znacznie większa, podpowiedział mu rozbudzony teraz członek. - Posłuchaj, nie przypuszczam... Spojrzała na niego przez mrok. - Tak? - Cóż, nie przypuszczam, że jesteś aż tak wdzięczna, by ogrzać dziś wieczorem moje łóżko?

Dziewczyna natychmiast się odsunęła. - Z pewnością nie. - Szkoda. - Wskoczył znowu na siodło. - Wiesz, w świetle dnia całkiem przystojny ze mnie diabeł... zwłaszcza kiedy mam nos normalnych rozmiarów. - Przykro mi, że pan oberwał - powiedziała niepewnie. - Obawiam się, że będzie bolało, kiedy pan już wytrzeźwieje. Czyżby uchwycił w jej głosie nutkę współczucia? W rzadkich przypadkach, gdy jego urok zawodził, udawało mu się namówić kobietę, by skapitulowała z litości. - Jesteś całkiem, ale to całkiem pewna? - zapytał, spoglądając w dół. - Byłem bardzo dzielny w tej szulerni. - Powiedziałam: nie - odparła, tym razem bardziej stanowczo. Przechylił w bok głowę i spojrzał na nią z żalem. - Cóż, warto było spróbować. 9 - Zapewne. - Już miała zniknąć we mele odwróciła się jednak i powiedziała: - Dziękuję panu bardzo, ze był pan tak uprzejmy Uśmiechnął się i dotknął przesadnym gestem ronda kapelusza, nie spadając przy tym z konia, co w jego stanie musiało być nie lada wyczynem Dziewczyna odwróciła się i podeszła bliżej - Proszę mi powiedzieć, czy zawsze pan to robi'? - spytała zaciekawiona. - Składa nieprzystojne propozycje każdej kobiecie, którą pan spotka, gdy jest pijany? I te kobiety się zgadzają? Skinął głową, trzymając lekko wodze w dłoni - Większość owszem. A jeszcze więcej, gdy jestem trzeźwy. Najwidoczniej nie była w stanie tego zrozumieć.

- Są stare? Młode? Brzydkie? Jakimi kryteriami się pan kieruje? To, iż posłużyła się słowem, którego nie użyłaby służąca, wzbudziło czujność Tristana. - Proponuję wspólną noc tym, które mi się podobają - wyjaśnił po chwili zastanowienia W końcu, pocieszył się w myśli, jeśli nie ta, to inna wyrazi z pewnością zgodę. Dziewczyna zdawała się także to wiedzieć. Skinęła głową, a potem skierowała się znow ku zaułkom Haymarket. Tak, całe mnóstwo innych. Tylko że to taki smakowity kąsek, pomyślał ponuro, spoglądając w ślad za dziewczyną Było w mej coś dziwnego, nie potrafił jednak powiedzieć co. Niestety - choć miała wspaniały tyłeczek i śliczne piersi - i tak był prawdopodobnie zbyt pi- jany, aby ją zapamiętać. H Nagle dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie-dawno wykształcony instynkt, o którym sądził że juz go me posiada, niespodziewanie dał o sobie 14 znać. Powietrze dziwnie znieruchomiało, a z tyłu dobiegł go głuchy odgłos kroków. Obejrzał się, ale nic nie zobaczył. Bo pewnie nie było nic do zobaczenia. Lecz instynkt żołnierza podpowiadał, że jest inaczej... - Panienko? - zawołał. Z powodu mgły wyczuł raczej, aniżeli zobaczył, że się odwraca. Nie odezwała się jednak. - Proszę na siebie uważać - powiedział. - Dobrze? Za całą odpowiedź musiał mu wystarczyć cichnący w oddali stukot jej obcasów. Rozdział 1 To paskudna rzecz umierać, łaskawy panie, Gdy człek nie jest przygotowany i nie

wygląda śmierci. Londyn, kwiecień roku 1830 T ady Phaedra Northampton szła wzdłuż Cha--ŁJnng Cross, stawiając kroki z wyraźnym poczuciem celu - jej matka powiedziałaby zapewne, że chodzi jak mężczyzna - i torując sobie drogę wśród popołudniowego tłumu urzędników i sklepikarzy Wyglądało to tak, jakby wyprawili się w poszukiwaniu posiłku o tej samej porze, stając jej na drodze i powstrzymując marsz ku Westminsterowi Jednak ostre łokcie przechodniów stanowiły najmniejsze z jej zmartwień. To desperacja - i nagły, niebaczny impuls - sprawiły, ze pomimo chłodu wyszła z domu, nie włożywszy kapelusza. Głupi pomysł. I jakże do niej niepodobny. Zerknęła przez ramię, podnosząc wyżej kołnierz grubego, szarego płaszcza. Tuż za nią zdążała pokojówka, przyciskając dłonią czepek aby me porwał go wiatr. Poza nimi nie było tam nikogo. Dlaczego więc włosy zjeżyły się jej na karku? Przycisnęła mocniej portfolio i przyśpieszyła kroku. - Proszę, panienko, zwolnij! - poskarżyła się Agnes. - Chcę znaleźć Millie tak samo, jak pani ale od tego pośpiechu złapała mnie kolka' 16 Phaedra obejrzała się, stwierdzając z poczuciem winy, że pokojówka podąża za nią truchtem, odkąd wyszły z domu przy Brook Street. Zwolniła i zobaczyła kątem oka znajomy czarno-żółty powozik, podjeżdżający właśnie do krawężnika. A niech to! Agnes też go dostrzegła. - To musi być lady Blaine, panienko - powiedziała z nutką ostrzeżenia w głosie. Lady Blaine, akurat! Dla Phaedry była nadal Elizą, dzierlatką z ich rodzinnej wioski. Niestety, spotkania nie dało się już uniknąć.

- Jak panienka myśli, czy ona zna prawdę o Priss? - Głos Agnes drżał. - Wie, że Millie zniknęła? - To mało prawdopodobne - odparła Phaedra z większym przekonaniem, niż naprawdę czuła. - Phae! Och, Phae! - dobiegł ich zawodzący głos. Eliza podbiegła z niestosownym pośpiechem, ciągnąc za sobą potykającego się małżonka, obarczonego stosem pudeł, sięgających mu niemal do nosa. Dziewczyna miała na sobie żółtą suknię z zielonymi lamówkami i zielony płaszcz, cokolwiek nieodpowiedni na tę pogodę. Kołnierz płaszcza sterczał zawadiacko, ozdobiony rzędem biało--żółtych stokrotek. Phaedra uznała, że płaszcz wygląda nie tylko ohydnie, ale i dosyć głupio. - Phae, co za szczęście, że cię spotykam! - zawołała Eliza. - Kiedy wróciłaś do Londynu? Czemu mi nie powiedziałaś? - Dzień dobry, Elizo - odparła Phaedra serdecznie, acz odrobinę zbyt pośpiesznie. - Zjechaliśmy przed kilkoma tygodniami. - Och, jakież to musi być dla ciebie ekscytujące! - Eliza zatrzymała się, otwierając szeroko oczy. - Musiałaś się czuć bardzo znudzona tym, że utknęłaś w Hampshire na całą zimę. 12 - Prawdę mówiąc, wolę Hamp... - Ale Londyn, Phae! - przerwała jej Eliza. - I sezon! Prawie nie opuszczałam miasta, odkąd wyszłam zeszłej jesieni za mąż. - Zerknęła z oddaniem na Blaine'a, pomniejszego baroneta, tak młodego, że miał na czole pryszcze. Phae omal nie zasugerowała, by podniósł wyżej pudła i je zasłonił. Jednak Eliza niemal drżała z podniecenia.

- Posłuchaj, Phae! Mam ci do przekazania wielką nowinę. Zgadnij jaką! - Pewnie mi się nie uda - odparła Phaedra. - Och, spróbuj chociaż! - Eliza prawie podskakiwała z podekscytowania. W takiej chwili kobieta oznajmia zwykle konspiracyjnym szeptem, że jest przy nadziei. Phaedra przechodziła ten posezonowy rytuał wiele razy. - Po prostu mi powiedz, Lizzie. - Zmusiła się do uśmiechu. - Wiem, że bardzo mnie ucieszy... - Wydajemy bal! - wypaliła Eliza, obejmując Phaedrę i ściskając serdecznie. - W ostatni czwartek kwietnia! - Odsunęła się nieznacznie. - Będziesz musiała przyjść, Phae! Powiedz, że się zgadzasz! - Wiesz, że niewiele bywam, Lizzie - odparła Phaedra spokojnie. - Dziękuję za zaproszenie. Mama i Phoebe będą zachwycone, jestem tego pewna. Eliza wydęła dolną wargę. - Phae, nie jesteś taką starą panną, jak ci się wydaje! - powiedziała. - Jeszcze z ciebie nie zrezygnowano. Przekonywano mnie nawet, że ten rok będzie należał do ciebie. - Nie potrzebuję roku. - Phaedra się uśmiechnęła. - Poza tym, to ma być rok Phoebe. 18 - Nie wiem, po co zadajesz sobie trud i przyjeżdżasz rok w rok do miasta, skoro uważasz życie towarzyskie za tak niemądre. - Miałabym puścić mamę samą? - Słowa wymknęły się jej, zanim zdążyła je powstrzymać. - Nie byłaby sama. - Eliza zamrugała niewinnie. - Jest przecież Phoebe. Byłyby razem. Owszem, pomyślała Phaedra ponuro, i razem pakowałyby się w kłopoty. Uznała, że zachowuje się niegrzecznie, uścisnęła zatem Elizę i powiedziała:

- Wsiadaj do powozu. Ten płaszcz nie jest dość ciepły, by stać w nim na wietrze. Wpadnij w przyszłym tygodniu na herbatę. Phee z rozkoszą pokaże ci nowe stroje. Twarz Elizy pojaśniała. - Chętnie przedstawię jej swój pogląd na to, co powinno się nosić w mieście - powiedziała, gładząc obleczonymi w rękawiczki palcami ozdobne stokrotki. - Jakże to dziecko musi być podekscytowane! Pamiętam mój pierwszy sezon, jakby to było wczoraj. - Bo było wczoraj - wymamrotała Agnes, chowając się za swoją panią. Lord Blaine usadowił żonę wygodnie w powozi-ku, okrywając jej kolana pledem. - To nadal płoche dziewczę w brzydkim płaszczu - stwierdziła Agnes, gdy powóz odjechał. - Ma jednak rację co do jednego. - Nie mam pojęcia, cóż to takiego - odparła Phaedra, podejmując marsz w kierunku Strandu. - To mógłby być twój rok, panienko. Phaedra rzuciła jej przez ramię stanowcze spoj- rzenie. 14 - Nie bądź śmieszna, Agnes - powiedziała. - Każdy rok jest moim rokiem. Nagle jej uwagę przyciągnęła postać w ciemnym płaszczu i dziwnym, obszytym futrem nakryciu głowy. Mężczyzna odepchnął się od barierki, otaczającej wystawę daleko po prawej. Odwrócił głowę zobaczył Agnes i znieruchomiał. Dokładnie w tej chwili od strony Charing Cross nadjechał czerwono-czarny dyliżans. Wypoczęte konie biegły ochoczo, unosząc wysoko kopyta, podczas gdy pasażerowie chwytali się kurczowo, czego tylko mogli aby nie wypaść. Kiedy kurz opadł, a stukot podków się oddalił, przed wystawą sklepu tytoniowego nie było juz nikogo. Nie widziała nawet twarzy mężczyzny.

- Zauważyłaś tego człowieka? - spytała. - Jakiego człowieka, panienko? - Wydawało mi się... - Phaedra potrząsnęła głową, próbując pozbyć się nieprzyjemnego uczucia. - Nie, to z pewnością nic ważnego. Wielkie nieba, zaczyna folgować wyobraźni zupełnie jak mama i Phoebe. Zmusiła się, by ruszyć dalej przez Strand. Minęła ulubioną księgarnię - niewielki sklepik, gdzie sprzedawano zakurzone dzieła z dziedziny historii i geografii. Za nim znajdował się sklep z wyrobami z mosiądzu, oferujący świeczniki, pogrzebacze i przybory kominkowe Dalej skład materiałów piśmiennych, wyrób trumien, a obok - cokolwiek niestosownie - paszte-ciarnia, której wystawa pustoszała w oczach. Phaedra skręciła w prawo i znalazła się na progu sklepu z wykuszową witryną. Przystanęła na chwilę, aby przeczytać napis na nierzucającej się w oczy mosiężnej wywieszce: 20 PAN GEORGE JACOB KEMBLE DOSTAWCA ELEGANCKICH OSOBLIWOŚCI I PIĘKNYCH OZDÓB Agnes także się zawahała. - O tej porze pewnie je obiad - zauważyła. - Jeśli tak, będziemy musiały po prostu zaczekać. - Phaedra ujęła zimną mosiężną klamkę i otwarła drzwi. - Nie poddawaj się, Agnes. Być może pan Kemble będzie w stanie nam pomóc. Odnajdziemy twoją siostrę. Nad głowami kobiet rozległ się dyskretny dźwięk dzwonka. Stopy Phaedry zatonęły w niespotykanie grubym tureckim dywanie. Wnętrze sklepu pachniało lekko

kamforą, pastą do polerowania i octem, których użyto, by nadać połysk nie- zliczonym szafkom oraz witrynom. Phaedra przesunęła spojrzeniem po rzędzie waz z Imari, zbiorze miśnieńskich figurynek i półce zapełnionej flakonami na perfumy, z których każdy inkrustowany był klejnotami. Ze ścian zwieszały się orientalne dywany, z sufitu żyrandole, w kątach zaś ustawiono rycerskie zbroje. - Litości - powiedziała Agnes. - Wygląda to tak, jakby upchnięto tu połowę zawartości pałacu Blenheim. Aksamitna zasłona z tyłu sklepu poruszyła się i po chwili wyłonił się zza niej pan Kemble - smukły, elegancki mężczyzna w nieokreślonym wieku, o bystrych ciemnych oczach, spoglądających tak badawczo, że Phaedra zawsze czuła się przy nim nieswojo. Zasunął z większym niż trzeba dramatyzmem kotarę. Miedziane kółka zabrzęczały donośnie. - Dzień dobry, panie Kemble. 16 Twarz mężczyzny przybrała wyraz zaskoczenia. - Lady Phaedra Northampton! - wykrzyknął. - W moim nędznym sklepie! - Chciałabym pomówić z panem przez chwilę na osobności - rzekła, odkładając portfolio na jedną z oszklonych szafek. - To sprawa osobista i bardzo pilna... Dzwonek nad drzwiami zabrzęczał ponownie. Odwrócili się i spojrzeli na drobną, młodą kobietę o smagłej cerze i ściągniętych czarnych brwiach, odzianą w suknię z żółtego muślinu w pasy i zamaszysty zielony płaszcz. Pokojówka klientki została na ulicy, czekając tuż pod drzwiami. - Witaj, George - powiedziała kobieta, skinąwszy głową Phaedrze. - Panno Armstrong - odparł jedwabistym głosem Kemble, wychodząc pospiesznie

zza lady. - Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Potrzebuję jeszcze jednej głowy - oznajmiła panna. Kemble złożył razem dłonie i się uśmiechnął. - Droga panno Armstrong, ma pani już głowę - odparł. - Bóg wie, w jakie tarapaty mogłaby pani się wpakować, gdyby miała pani jeszcze jedną. - Ojej, nie tego rodzaju głowy - powiedziała, nie czując się ani trochę urażona. - Chodzi o tę z białej porcelany, taką, jaką papa wyrzucił w zeszłym roku przez okno. Przedstawiała któregoś z Jerzych, nie pamiętam jednak którego. - Ach, popiersie Chaffera, przedstawiające Jerzego II - domyślił się Kemble. - Drogie dziecko, nie sprzedają ich na tuziny. Popiersia Chaffera to rzadkość. Skoro markiz uznał za stosowne wyrzucić je w napadzie furii, będziesz musiała po prostu pogodzić się ze stratą. 22 - Nie możesz zdobyć dla nas kolejnego? - Dziewczyna ściągnęła znów czarne brwi. - Na litość boską, George. Są jego urodziny. Droczyli się tak przez chwilę. Dziewczyna nalegała, sugerując, by pan Kemble ukradł dla niej popiersie, jeśli nie ma go akurat na składzie, podczas gdy ten odpowiadał cierpko, że markizowi Ranno-chowi przydałoby się zamiast kolejnego dzieła sztuki więcej opanowania, a wszyscy by na tym skorzystali. Phaedra przysłuchiwała się pogawędce, rozbawiona, czyniąc naraz kilka obserwacji. Po pierwsze, dziewczyna miała temperament - prawdopodobnie

odziedziczyła go po ojcu, jeśli był w stanie wyrzucić przez okno takie dzieło sztuki jak popiersie Chaffera. Po drugie, Kemble zwracał się do niej „panno", a skoro jej ojciec był markizem, oznaczało to, iż dziewczyna jest adoptowana lub pochodzi z nieprawego łoża. Na koniec, panna ubrana była podług najnowszej paryskiej mody, to zaś musiało kosztować kogoś fortunę. Niestety, wytworny strój okrywał płaszcz ze stokrotkami, dokładnie taki, jak u Elizy. Na smagłym, eleganckim stworzeniu wyglądał tak absurdalnie, że Phaedra, i tak wytrącona z równowagi, nie zdołała się powstrzymać i parsknęła śmiechem. Przycisnęła pospiesznie dłoń do ust, było już jednak za późno. Dziewczyna i pan Kemble zaprzestali sprzeczki i spojrzeli na Phaedrę. Na szczęście, zanim zdołali o cokolwiek zapytać, usłyszeli dzwonek. Tym razem dźwięk nie dobiegał od drzwi, lecz jakby z góry. Dzwonek ręczny, domyśliła się Phaedra. - George...? - rozległo się nad ich głowami. - George? Co Jane zrobiła z moją książką? - Usły 18 szeli kilka stłumionych łupnięć, a potem brzęk rozbijanego szkła. - O Boże! - Zrozpaczony Kemble spojrzał na sufit. - Filiżanka z sewrskiej porcelany. - Znowu ten Maurice - zauważyła panna Armstrong zirytowana. - Przysięgam, George, że nie widziałam dotąd, by ktoś aż tak cackał się ze złamaną kostką. Ciekawe, kim jest ten Maurice, pomyślała Phaedra. Kemble uśmiechnął się jednak tylko nieznacznie, skłonił i powiedział: - Przepraszam, drogie panie. Gosposia ma dzisiaj wolne popołudnie, a Jean-Claude wyszedł na pocztę. Potrwa to tylko chwilkę i do was wrócę. Przeszedł przez zieloną kurtynę, tym razem zostawiając ją rozsuniętą. Po prawej

widać było schody, na wprost tylne wejście z oknami po bokach, a po lewej obszerne zaplecze z kilkoma stołami do pracy. Kobiety przyglądały się, jak nogawki eleganckich spodni pana Kemble'a znikają im z oczu. Panna Armstrong odwróciła się do Phaedry i ciepło uśmiechnęła. Phaedra odpowiedziała tym samym, choć jej uśmiech musiał wydać się cokolwiek wymuszony. Znała dziewczęta pokroju panny Armstrong. Ładne i żywotne. Modne i skłonne do flirtu. W towarzystwie roiło się od tego rodzaju piękności, lub, jak w przypadku Elizy, prawie piękności bez jednej myśli w głowie, wartej wypowiedzenia. Nagle uświadomiła sobie, że panna Armstrong się trzęsie. - Śmiała się pani ze mnie! - oznajmiła oskarży-cielsko. Phaedra oblała się rumieńcem. - Przepraszam bardzo? - Śmiała się pani - powtórzyła panna Armstrong. - Zapewne z mojego płaszcza. 19 - Ależ... Ja... Nic podobnego - jąkała się z płonącymi policzkami Phaedra. - Kłamczucha - odparła dziewczyna dziwnie zduszonym głosem. - Nie, proszę, ja... - Phaedra zorientowała się, że dziewczyna z trudem wstrzymuje śmiech. Wreszcie panna Armstrong poddała się i zachichotała. - Cóż, trudno mi panią winić: jest po prostu ohydny - przyznała z oczami błyszczącymi rozbawieniem. - Dostałam to paskudztwo od ciotki Winnie i ani razu nie włożyłam. Ciotka zorientowała się, że go nie noszę, pomyślałam zatem: Cóż, to tylko George, i nie zaszkodzi, jak trochę się po-śmieje, prawda? - Och - odparła Phaedra słabo. - Zapewne. Lecz panna Armstrong nie dała się

zniechęcić. Przyglądała się przez chwilę Phaedrze, a potem spytała: - Czy my się znamy? - Nie sądzę - odparła Phaedra, wyciągając, jak nakazuje dobre wychowanie, rękę. - Lady Phaedra Northampton. Jak się pani ma? Ku zaskoczeniu Phaedry panna Armstrong z zapałem uścisnęła jej dłoń. - Tak się cieszę, że mogę panią poznać! - wykrzyknęła. - Jestem Zoe. Zoe Armstrong... a jeśli się zastanowić, to panią znam. Matka pani mieszka naprzeciw ciotki Winnie, przy Brook Street. Często zatrzymuję się u niej na sezon. - Tak, zatrzymujemy się przy Brook, kiedy jesteśmy w mieście - przyznała Phaedra. - Podobnie nasz brat, Anthony Hayden-Worth. - O, w rzeczy samej! - przytaknęła Zoe radośnie. - Pani Hayden-Worth opuściła go i wyjecha 25 ła do Ameryki, prawda? Co za szkoda. Żal patrzeć, jak się przystojny mężczyzna marnuje. Phaedra zamrugała, niepewna, co odpowiedzieć. Dziewczyna była porażająco szczera, lecz wszystko, co mówiła, było prawdą - poza tym, że Tony wcale się nie marnował. Byłoby lepiej 'dla wszystkich, gdyby to właśnie robił. Phaedra i Agnes nie sterczałyby wtedy tutaj, uprzątając po mm bałagan i szukając igły w stogu siana. - Prawdę mówiąc, Tony także wyjechał do Ameryki - odparła pospiesznie. - Jego żona zażądała chyba rozwodu. - Doprawdy? - Zoe nie wydawała się ani trochę zszokowana. - Zapewne łatwiej przeprowadzić rozwód tam niż tutaj. Nagle uwagę Phaedry przyciągnęło coś jakby cień, widoczny za oknem przy tylnym wejściu. Zerknęła w tamtą stronę, ale cień zniknął. Może w ogóle go nie było.

Tymczasem panna Armstrong mówiła dalej: - Tak czy inaczej, widywałam, jak wychodzi pani co dzień na poranny spacer. Jak świeżo i rześko pani wyglądała! Ja o tej godzinie popijam w nocnym stroju czekoladę. Wielce jednak podziwiam pani zapał. Phaedra nadal próbowała oszacować Zoe Armstrong, kiedy u tylnych drzwi rozległ się słaby dźwięk - rodzaj skomlenia, a potem drapanie, jakby pies prosił, by go wpuszczono. Pewnie to jakiś włóczęga, pomyślała, odwracając się na powrót ku pannie Armstrong. Zachowanie dziewczyny bardzo ją dziwiło. Dziewczęta o tak uderzającej powierzchowności rzadko zwracały na nią uwagę, uznając za sawantkę, starą pannę, siejącą pod ścianą pietruszkę albo po prostu za beznadziejnie niemodną. 26 Phaedra przypuszczała, że się nie mylą. Była każdą z tych postaci, i to z własnej woli. Jednak panna Armstrong najwyraźniej uważała ją za interesującą. Opowiadała właśnie, jak to jej ojciec wpadł w szał i wyrzucił przez okno Chaffera, dowiedziawszy się, że kuzynka Zoe, Frederica, zakochała się w notorycznym uwodzicielu. Mimo gniewu markiza młodzi jednak się pobrali i wszystko wskazywało na to, że są szczęśliwi. Szczegóły opowieści umknęły Phaedrze, nie słuchała bowiem zbyt uważnie. - Teraz moja macocha jest znów przy nadziei - zakończyła radośnie panna Armstrong - a ja zostaję u ciotki Winnie na sezon. Papa żywi rozpaczliwą nadzieję, że tym razem znajdę sobie narzeczonego, jest to bowiem mój drugi sezon... no cóż, właściwie, prawie trzeci. Mieszkam jednak w Londynie przez całe życie i nic takiego się nie wydarzyło, myślę więc, że sprawa jest

beznadziejna. Zostało to powiedziane z promiennym uśmiechem, sugerującym, że brak matrymonialnych propozycji wcale jej nie martwi. Dziewczyna zyskała w oczach Phaedry kolejny punkt. Co się tyczy oczu Zoe, błyszczało w nich nie tylko ożywienie, lecz także inteligencja, o którą nigdy by jej nie posądzała. - Chyba mogłabym wychodzić popołudniami - rzuciła niespodziewanie. Panna Armstrong uniosła brwi. - Mogłaby pani? Dokąd? - Na spacer - odparła, czując się cokolwiek głupio. - Jeśli potrzebuje pani zażyć trochę ruchu, mogłabym wychodzić po południu. Ja... i tak nie wychodzę już rano. Nie była to cała prawda, nie zamierzała jednak rozwijać tematu. 22 Twarz panny Armstrong pojaśniała. - To bardzo miłe z pani strony. - I nie śmiałam się z płaszcza - zapewniła pospiesznie Phaedra. - Chodzi jedynie o to, że przyjaciółka mojej siostry, dosyć głupiutkie dziewczę, miała na sobie dokładnie taki sam, gdy ją spotkałam. . . Nie dalej, jak przed dziesięcioma minutami. - Nie...! - wykrzyknęła panna Armstrong wzburzona. - Nie mówi pani chyba poważnie! - A jednak - odparła Phaedra, dostosowując się z lekka do dziewczęcej maniery rozmówczyni. - A wy dwie różnicie się jak noc i dzień. Twarz panny Armstrong pociemniała. - Niech diabli wezmą madame Germaine! - zaklęła. - Wiedziałam, że stara czarownica oszukuje. Oryginalny wzór, rzeczywiście! Doskonale wie, że me włożyłabym na siebie niczego większego od podwiązki, jeśli ktoś inny ma już takie

samo. - Bardzo mi przykro - powiedziała Phaedra skruszona. - Cóż, niepotrzebnie - zapewniła ją panna Armstrong. - Teraz mam przynajmniej pretekst, żeby me nosić tego głupiego płaszcza. Stokrotki, na miłość boską! Właśnie w tej chwili stukanie do drzwi rozległo się ponownie. Kilka stuknięć, niczym rytm powolnej pieśni pogrzebowej. - Och, do licha - powiedziała Zoe, podchodząc do zielonej kurtyny i zerkając w górę. - George...? George! Chyba dostarczono ci pod tylne drzwi towar. Phaedra ruszyła za nią, rozglądając się z ciekawością po pracowni. Agnes postępowała niepewnie za panią. Zoe wsparła dłoń na biodrze, spoglądając z gniewem na schody. 28 - Och, do licha - powtórzyła, kiedy stukanie nie cichło. - Po prostu otwórzmy. Lecz nim zdążyła podejść, zamek nagle ustąpił i drzwi otwarły się szeroko. Zgięta wpół postać w ciemnym płaszczu, potykając się, weszła do środka. Wełniany szal zsunął się na podłogę, powalany krwią. Kolana ugięły się pod rannym i mężczyzna w futrzanym kapeluszu upadł z wyciągniętą przed siebie ręką. Coś wypadło mu z dłoni i potoczyło się po podłodze. Agnes krzyknęła, przyciskając dłoń do ust. Między łopatkami mężczyzny sterczał wielki nóż z drewnianą rączką. - Wielki Boże! - westchnęła panna Armstrong, cofając się. A potem zawołała drżącym głosem: - George! Och, George! Lepiej tu zejdź! Phaedra uklękła obok mężczyzny, zasłaniając