Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Aleksander Gabrusiewicz
POŻYCZYĆ
NARZECZONĄ
I UMRZEĆ
Wczesna jesień tego roku była wyjątkowo ciepła, jak gdyby przyroda chciała potwierdzić
dobrą opinię o polskim babim lecie. Mimo popołudnia na lotnisku było prawie upalnie i
mechanikom bardzo już nie chciało się pracować. Sezon trwał w pełni, a do zmierzchu
pozostało jeszcze trochę czasu.
- To co, panie inżynierze, dzisiaj szykujemy „jaka"?
Szef mechaników - Bartkowiak zwrócił się do mężczyzny, który właśnie wszedł do
hangaru. Ubrany był w krótką, podniszczoną skórzaną kurtkę lotniczą z przewieszoną przez
ramię raportówką.
- Tak. Dawno już co prawda na tym truposzu nie latałem, ale potrenować lądowanie na
punkt akurat na nim można.
Wkrótce zbliżały się okręgowe zawody samolotowe i inżynier Ryszard Wolniak kilka
razy w tygodniu zjawiał się na lotnisku. Pomimo dobiegającej czterdziestki ciągle zaliczał się
do „ścisłej czołówki krajowych pilotów", jak określał to pewien dziennikarz sportowy.
Samolot wytoczono z hangaru. Bartkowiak sprawdzał jeszcze iskrownik, więc Wolniak
zapalił papierosa, niecierpliwym gestem gasząc zapałkę.
- Może pan kołować na start - rzekł mechanik zeskakując ze skrzydła.
- Dzisiaj to kawałek drogi - Wolniak spojrzał na rękaw - wieje z przeciwnej strony.
Trzeba będzie podjechać aż pod tamta kępę brzózek...
- Po co tak daleko, miejsca starczy i z połowy lotniska.
Wolniak w kabinie starannie dopinał hełmofon. Na moment schylił się poniżej owiewki
kabiny, widocznie poprawiał coś przy orczyku. Szef chwycił za śmigło i po chwili silnik
pulsował rytmicznie. Przez pewien czas trwało rozgrzewanie motoru, zanim maszyna z wolna
ruszyła na przeciwległy skraj lotniska. Mimo sugestii szefa mechaników „jak” podkołował aż
pod brzezinę, gdzie powoli obrócił się dziobem pod wiatr i zatrzymał.
- Czemu on nie startuje? - zdziwiony szef zwrócił się do swego pomocnika.
- Pewnie czeka na pozwolenie z wieży.
- Tak długo?
Rozległ się wreszcie głośniejszy warkot i samolot ruszył nabierając szybkości. Poderwał
ogon i po chwili był już w powietrzu.
- Coś musiało zdenerwować Wolniaka - pokiwał głową pan Janek - ostro idzie w górę.
- Moim zdaniem takie świece mogą się źle skończyć.
Maszyna dochodziła gdzieś do dwustu metrów i przechyliła się na prawe skrzydło, żeby
okrążyć lotnisko, kiedy nagle, jakby napotkawszy jakąś niewidzialną przeszkodę, bezwładnie
zwaliła się na plecy. Mechanicy stali z otwartymi ustami nie mogąc wykrztusić słowa. „Jak"
zrobił dwie zwitki i pół trzeciej, gdy rozległ się huk eksplozji i płomień wystrzelił w górę na
kilkanaście metrów.
- Rany boskie, Janek, po samochód, prędko!
Kiedy mechanicy wraz z dyżurnym lotniska dojechali na miejsce wypadku terenowym
gazikiem - wóz strażacki musiał pokonać kawał świeżo zaoranego pola - nie było już co ani
tym bardziej kogo ratować. Pogruchotane szczątki kadłuba i prawego skrzydła paliły się
jeszcze - lewe leżało o kilka metrów dalej - a żar bił taki, że nie można było bliżej podejść.
* * *
W „Niespodziance" było jak zwykle tłoczno o tej porze, ale nie przeszkadzało to
efektownej, długonogiej i jasnowłosej dziewczynie powszechnie zwanej Panonią. Przezwisko
to wzięło się ponoć stąd, że zawsze skwapliwie podkreślała swój panieński stan, wyrażając
tym samym dezaprobatę dla łatwych do zdobycia mężatek.
Panonia siedziała przy służbowym stoliku kelnerek i denerwowała się bardzo. Należała
bowiem do osób, którym brak pieniędzy bardzo przeszkadza żyć. Wprawdzie letnia eskapada
na Wybrzeże, a potem do Zakopanego z pewnym zasobnym, finansowo obywatelem USA
polskiego pochodzenia przyniosła jej profit w postaci paru wąskich banknotów z wizerunkami
różnych prezydentów Stanów Zjednoczonych, ale to było mało.
Już niedługo powinien zjawić się tu Wiesiek, zwany Długim, wraz z kumplami, a Izy nie
ma. Panonia niecierpliwiła się oczekując na swą dawną koleżankę, Izę Kamińską. Po półtorej
godzinie podeszła do automatu w szatni i zatelefonowała do szpitala, w którym pracowała
Kamińska, ale okazało że dzisiaj ona nie ma dyżuru.
* * *
Porządek posiedzenia Rady Wydziału Humanistycznego przewidywał referat adiunkta
katedry literatury Janusza Wilmańskiego. Ponieważ adiunkt w ogóle na posiedzenie nie
przyszedł, dziekan Hering zainteresował się jego nieobecnością, wysyłając jednego ze
studentów na poszukiwanie. Wyszło wówczas na jaw, że od dwóch dni Wilmańskiego nie
widziano na uczelni, mimo iż miał zajęcia programowe z drugim i trzecim rokiem filologii,
do których zazwyczaj podchodził bardzo sumiennie. Indagowana telefonicznie o niego
właścicielka mieszkania, u której Wilmański wynajmował pokój, również nie potrafiła nic
powiedzieć. Sama zaniepokojona była jego nieobecnością, zwykle bowiem informował ją o
każdym wyjeździe (bez przeszkód mogła wtedy sprzątnąć pokój swego sublokatora).
Ktoś z zebranych zastanawiał się nad możliwością wyjazdu Wilmańskiego w góry -
wycieczki wysokogórskie były ulubioną formą wypoczynku adiunkta - ktoś inny wspomniał o
jego niedawnym rozwodzie, związanych z nim przeżyciach i w konsekwencji (co było
tajemnicą poliszynela) skłonnością do kieliszka.
Dziekan jednak wykluczył pijaństwo twierdząc, że od pewnego czasu nie wchodzi to w
rachubę.
Postanowiono rozpocząć poszukiwania po szpitalach, skontaktować się z rodziną, a w
ostateczności powiadomić władze.
Po krótkiej przerwie zajęto się następnym punktem porządku dziennego.
* * *
Śmierć inżyniera Wolniaka wywołała wielkie poruszenie w Fabryce Aparatury
Precyzyjnej!
Całe biuro następnego dnia po wypadku o niczym innym nie mówiło, czemu trudno się
dziwić. W gabinecie dyrektora Kaczmarka zebrał się aktyw zakładowy.
Rozpoczął dyrektor:
- Przykro mi, towarzysze, że taka okoliczność zmusiła nas do zebrania się w tym gronie.
Znaliśmy wszyscy dobrze inżyniera Wolniaka, chociaż pracował u nas dopiero dwa lata. Ale
już w tym czasie dał się poznać jako ofiarny pracownik. uczynny kolega... (w tym miejscu
Kaczmarek uświadomił sobie, że nie przemawia na pogrzebie, tylko wśród swego aktywu).
Czy znalazł się ktoś z jego rodziny?
Kadrowiec zerknął do teczki osobowej:
- Po długich poszukiwaniach telefonicznych odnaleźliśmy jedynie ciotkę mieszkającą o
trzysta kilometrów stąd. Jest to staruszka, niestety częściowo sparaliżowana i w dodatku
przebywająca w domu opieki.
- Tak przypuszczałem. Na nas więc spoczywa obowiązek organizacji pogrzebu.
Zreferujcie koleżanko Wcisła, co postanowiono w tej sprawie.
Przewodnicząca rady zakładowej zaczęła swoim wysokim, dziewczęcym głosikiem:
- A więc tak. Miejsce na cmentarzu komunalnym załatwione. Trumna na samochodzie
ciężarowym z opuszczonymi burtami. Przed samochodem orkiestra zakładowa i poczet
sztandarowy. Oczywiście wieńce od dyrekcji i organizacji społecznych, które poniesie
młodzież z naszej szkoły przyzakładowej. Również poduszki z odznaczeniami...
- No, tak wiele to on tych odznaczeń nie miał zauważył prezes NOT-u.
- Miał srebrny krzyż zasługi - stwierdził dyrektor.
- Ja bardzo przepraszam - w uchylonych drzwiach ukazała się głowa asystenta dyrektora,
magistra Piaska - ale sprawa jest pilna, panie dyrektorze...
- Czy aż tak pilna, że musi pan nam przerywać ważne zebranie?
- Niestety tak...
Gdy obydwaj znaleźli się w przyległej sali konferencyjnej, magister Piasek aż płonął z
podniecenia:
- Nie ma, panie dyrektorze, nigdzie nie ma!
- O cóż, na Boga Ojca, chodzi?
- No, jak to o co? O projekt tego wynalazku. Przecież Wolniak był w zespole inżyniera
Kutrzeby, który opracowywał nowy typ leledefektoskopu. Dziś pan Kutrzeba zajrzał do szafy
pancernej, potrzebny mu był jakiś rysunek. Otwiera szafę, a rysunków nie ma. Ani rysunków,
ani dokumentacji ze wszystkimi wyliczeniami. Sekretarka mówi, że przedwczoraj Wolniak
prosił ją o klucz od szafy, bo chciał sprawdzić jeszcze jakieś wyliczenia. Potem ona wyszła, a
kiedy wróciła, to klucz leżał w jej szufladzie.
- Takie sprawy - zasępił się dyrektor.
- Więc co robimy?
- A Wolniak nie zostawił gdzieś u siebie zapasowego klucza do swojej kawalerki?
- Pomyślałem już o tym, panie dyrektorze. Nigdzie go nie zauważyłem, w sekretariacie
też nie zostawił.
- Czy miał taki zwyczaj?
- Owszem. Czasami, kiedy wyjeżdżał w delegację, zostawiał klucz, po który zgłaszał się
jego przyjaciel.
- Trudno. Trzeba zawiadomić milicję i jak najszybciej dostać się do jego mieszkania. Ta
dokumentacja powinna tam być, bo przecież kradzież z biura nie wchodzi w rachubę,
prawda?
- Absolutnie nie, panie dyrektorze.
- No to niech pan dzwoni, gdzie trzeba.
* * *
Prokurator Marcisz, uważnie studiował kilkunastostronicowy protokół komisji
powypadkowej, wnosząc tu ówdzie poprawki; dokument w dniu dzisiejszym miał być
doręczony prokuratorowi rejonowemu.
„Zwłoki całkiem zwęglone... Zachowały się jedynie fragmenty skórzanej kurtki lotniczej
denata i kilka metalowych przedmiotów: długopis, scyzoryk, zapalniczka, klucz... Samolot
spłonął niemal doszczętnie z wyjątkiem lewego płatu, który leżał o dziewięć metrów od
kadłuba prawdopodobnie odrzucony na tę odległość przy uderzeniu prawym skrzydłem i
dziobem o ziemię. Z zeznania mechaników wynika, że maszyna zbyt szybko nabierała
wysokości, co mogło spowodować przekroczenie siły uciągu silnika, a w związku z tym
wpadnięcie w korkociąg... Zastanawia jedynie fakt, dlaczego tak doświadczony pilot, jak
Wolniak, nie wyprowadził samolotu po pierwszej zwitce do lotu poziomego... Można to
tłumaczyć nagłym zasłabnięciem pilota albo zablokowaniem sterów. Faktu tego nie da się
jednak stwierdzić ze względu na stopień zniszczenia maszyny... Identyfikacji zwłok dokonali
pracownicy Aeroklubu.
Szef mechaników Tadeusz Bartkowiak i starszy mechanik Jan Czuła...”
* * *
Kapitan Skrobot siedział w komendzie w jednym pokoju z porucznikiem Żywieckim i
choć formalnie był jego zwierzchnikiem, to nawet najbystrzejszy obserwator nie domyśliłby
się rodzaju współzależności służbowej między nimi, pracowali bowiem ze sobą od wielu lat i
łączyły ich więzy przyjaźni. Skrobot był niezbyt wysoki, lecz dobrze zbudowany i żywy jak
iskra. Żywiecki stanowił jego przeciwieństwo: wysoki i chudy, a z usposobienia flegmatyk.
Rozmowę przyjaciół przerwał dzwonek telefonu:
- Kapitan Skrobot, słucham. Tak jest, obywatelu pułkowniku. Tak. Rozumiem, pilne.
Zaraz tam pojedzie porucznik Żywiecki. Jaka fabryka? Aha, Aparatury Precyzyjnej,
rozumiem.
- Już mnie w coś wrobiłeś?
- Głupstwo, staruszku. W FAP-ie zginęły jakieś ważne dokumenty. Pojedziesz tam i od
dyrektora dowiesz się szczegółów. Po wczorajszych imieninach jazda samochodem raczej by
mi nie służyła. Rozumiesz?
Żywiecki wyjechał, a Skrobot poszedł do sekretariatu załatwić jakieś papierkowe sprawy.
Gdy wrócił po dwu godzinach, telefon dzwonił jak oszalały:
- Tu Żywiecki. Słuchaj Witek, zbieraj ekipę i przyjeżdżaj natychmiast, chociaż nie lubisz
dziś samochodu.
- A co się stało?
- Śmiertelny wypadek. I to dość zagadkowy. Aha, zamelduj staremu, może zajmie się tym
kto inny.
- Marne szanse, ale zamelduję. Jaki adres?
- Konopnickiej 26a, wieżowiec, trochę cofnięty od ulicy, czwarte piętro, mieszkania 39.
- W porządku.
Wizyta w gabinecie szefa i zebranie ekipy dochodzeniowej nie trwało dłużej niż 15
minut. Nyska z trudem przeciskała się zatłoczonymi o tej porze ulicami miasta.
Żywiecki przywitał go w przedpokoju:
- Stary, historia jak w kiepskim kryminale. Trup w wannie, przystojna, młoda
dziewczyna...
- Chwileczkę, po kolei, bo nic do mnie nie dociera...
- Dobra, zobacz najpierw denatkę i niech technicy i fotograf przystąpią do roboty, a ja ci
zreferuję sprawę.
Skrobot obejrzał zwłoki. Dziewczyna o krótkich, ciemnych włosach zanurzona była w
wodzie po oczy. Lewa ręka spoczywała na brzegu wanny, prawa natomiast, luźno zanurzona
była w wodzie. Długie nogi miała podkurczone, tak że kolana wystawały nad obrzeże wanny.
Cała sylwetka, niewielkie, lecz kształtne piersi i płaski brzuch świadczyły, że musiała być
bardzo zgrabna. Zanurzył rękę w wodzie: była chłodna, chociaż nie tak zimna, jak świeżo
puszczona z kranu.
Technik zbierał odciski palców z kranu, klamek i różnych przedmiotów w pokoju.
Fotograf błyskał fleszem.
- No dobra, jak to skończycie, wracajcie do firmy i przyślijcie karetkę, żeby zabrała
zwłoki do Zakładu Medycyny Sądowej. A ty, Romek, mów po kolei.
- Przyjechałem do tego FAP-u, to znaczy Fabryki Aparatury Precyzyjnej. Tam dyrektor
Kaczmarek poinformował mnie, że wczoraj około godziny 16:30 zdarzył się wypadek
lotniczy. W katastrofie zginął ich pracownik, pilot amator, magister inżynier Ryszard
Wolniak, lat 38, kawaler nie mający żadnej bliższej rodziny. Od swego asystenta, magistra
Piaska, dyrektor dowiedział się o zaginięciu dokumentacji pewnego wynalazku. Chodzi o
jakiś supernowoczesny przyrząd do wykrywania ukrytych wad metali. Pracował nad tym
czteroosobowy zespół, którego członkiem był miedzy innymi Wolniak. Wypytywali
wszystkich mogących mieć styczność z tymi dokumentami, ale nikt o niczym nie wiedział.
Sekretarka oświadczyła, iż dala kilka dni temu klucze od szafy z dokumentami Wolniakowi.
Pod koniec pracy klucze leżały w jej szufladzie, ale wtedy nikt nie sprawdzał, czy nic w niej
nie zabrakło...
- Streszczaj się. Więc jesteśmy w tej chwili w mieszkaniu Wolniaka?
- Oczywiście. A streszczać się nie mogę, bo to wszystko jest ważne. Więc postanowili
dostać się do tej kawalerki przy pomocy milicji. Proponowałem dzielnicowego, ale przekonali
mnie, że skoro już jestem, to mogę pojechać. No i dobrze się stało. Przyjeżdżamy tutaj,
wchodzimy na górę, ślusarz chce przystępować do roboty, bo zabrali ze sobą ślusarza do
sforsowania drzwi, ten łapie za klamkę... I okazuje się, że mieszkanie jest otwarte!
Zaczęliśmy przetrząsać ten pokój, a dyrektor zajrzał do łazienki i tam doznał szoku, czemu się
specjalnie nie dziwię. Ale do rzeczy. W kuchence na stole leżała torebka denatki. Z dowodu
wynika, że nazywa się Izabela Kamińska, ma 22 lata, wzrost 163 cm, bez znaków
szczególnych. Urodzona i zameldowana na stałe we wsi Zawady Dolne, ojciec Józef, matka
Zofia z domu Mariańska. Adres obecny - Szpital Wojewódzki, ulica Moniuszki.
- Mieszka w szpitalu?
- Tak. W legitymacji służbowej stwierdza się, że pracuje tam jako laborantka medyczna.
Widocznie szpital dysponuje jakimiś mieszkaniami.
- Czy to dziewczyna Wolniaka?
- Niewykluczone. W każdym razie przed znalezieniem torebki Kaczmarek dziewczynę
rozpoznał, „to przecież panna Iza" wystękał, kiedy po szoku przyszedł trochę do siebie.
Pytam więc, skąd ją zna. Otóż poznał ją w towarzystwie Wolniaka i jego kolegi, kiedy raz w
restauracji przysiadł się do nich, żeby zjeść obiad. Zamienili wówczas tylko parę zdań, ale w
jakiś czas potem, znów ją widział na ulicy, tym razem w towarzystwie samego Wolniaka. A.
w biurze, przy jakiejś okazji, zwierzył się Kaczmarkowi, że czasem wypożycza swoje
mieszkanie Izie i jej sympatii, czyli swemu przyjacielowi... Zaraz, gdzieś zanotowałem to
nazwisko... Aha, jest. Janusz Wilmański.
- Kto jeszcze był tu z wami?
- Sekretarz POP i asystent dyrektora.
- Gdzie oni są teraz?
- Kazałem im wracać do fabryki, żeby tu nie przeszkadzali i nie pozacierali śladów, jeśli
jeszcze są jakieś. Mają czekać na telefon od nas.
- Słusznie. Ale dziś już za późno na rozmowę, więc zadzwoń i umów się na jutro. My
tymczasem, zanim przyjedzie karetka, rozejrzymy się trochę po mieszkaniu. Może uda się
trafić na ślad tej dokumentacji.
- Kiedy znaleźliśmy zwłoki, to już po telefonie do ciebie, nie bardzo miałem czas na
poszukiwania, w każdym razie na pierwszy rzut oka nic nie było widać. O, tu jest zawartość
torebki Kamińskiej. Portmonetka, 230 złotych - setka papierowa, a reszta w bilonie,
chusteczka, napoczęta paczka klubowych, klucze na kółku...
- Zobacz, czy któryś z nich przypadkiem nie pasuje do tego mieszkania.
Porucznik Żywiecki chwilę manipulował przy zamku.
- Zgadza się. Jeden „yalowski" jest od tych drzwi.
- Zatem panienka musiała być tu częstym gościem.
- Tak by wyglądało.
Tymczasem dwaj sanitariusze zabrali szczelnie okryte prześcieradłem zwłoki do karetki,
a kierownik Zakładu Medycyny Sądowej, po telefonie Skrobota, obiecał dostarczyć wynik
sekcji następnego dnia po południu.
W mieszkaniu był bałagan. Różne części męskiej garderoby leżały porozrzucane po
całym pokoju. Pokój miał powierzchnię nie większą niż 20 metrów kwadratowych - łącznie z
wnęką na tapczan. Naprzeciw wejścia z przedpokoju - okno i drzwi balkonowe. Po lewej ich
stronie kuchnia klitka, z której następnie wchodziło się do łazienki. Umeblowanie było raczej
skromne. Na całej długości jedynej „ustawnej" ściany, regał z odkładanym blatem biurka,
niski stół, dwa fotele i dwa taborety-pufy. We wnęce dwuosobowa wygodna wersalka, a pod
oknem telewizor.
Poszukiwania nie dały żadnego wyniku. Poza owymi kluczami nie natrafiono na żadne
ślady. Nie było ani rysunków czy opisu projektu wynalazku, ani żadnych notatek związanych
z pracą, zawodową Wolniaka. Na półce regału znajdowało się natomiast sporo literatury
lotniczej, zarówno beletrystyki, jak i książek fachowych.
Dochodziła 9 wieczór, kiedy zakładali plombę na drzwiach, mieszkania Wolniaka.
* * *
Podpułkownik Biskupski, bezpośredni przełożony Skrobota i Żywieckiego, był
mężczyzną pokaźnej postury. Ponieważ poruszał się wyjątkowo zwinnie, zwano go
powszechnie „Szeryfem". Co do jego charakteru zaś, to zdania były podzielone - podwładni
lubili go bardzo, bo miał gołębie serce, a przełożeni mieli mu często za złe, że jest za miękki.
Niemniej jednak z jego wydziału prokuratura zazwyczaj otrzymywała takie materiały, że
proces sądowy nie miał charakteru poszlakowego.
W gabinecie Szeryfa kapitan Skrobot i porucznik Żywiecki zdawali właśnie relacje z
ostatnich wydarzeń. Słuchał ich uważnie nie przerywając ani słowem.
- To rzeczywiście dziwna historia - powiedział, kiedy skończyli. - Jednego dnia katastrofa
lotnicza, w której ginie facet, a w tym samym dniu, w jego mieszkaniu, umiera dziewczyna,
jego hm... dobra znajoma. Wypadek? Zasłabnięcie podczas kąpieli? Jakiś przedziwny zbieg
okoliczności? A ja w takie zbiegi okoliczności nie bardzo wierzę. No bo przede wszystkim,
kto wchodzi do wanny nie zamykając drzwi mieszkania? I to w dodatku cudzego mieszkania.
Roztargnienie?
- Trudno o tym coś powiedzieć przed wynikiem sekcji - wtrącił Skrobot.
- Kiedy ma być wynik?
- Najwcześniej dziś po południu.
- Pozostaje jeszcze Wilmański. Dać wam kogoś do pomocy?
Skrobot i Żywiecki spojrzeli po sobie, a pułkownik zrozumiał intencje tych spojrzeń.
- W porządku. Uważacie, że najlepiej pracuje się w tandemie. Dobrze. Spotkamy się więc
o piętnastej trzydzieści, powiedzmy, z wynikami sekcji i wstępnymi ustaleniami...
- Tak jest, obywatelu pułkowniku.
- Aha, dobrze byłoby poprosić też prokuratora Marcisza. On był przecież po wypadku na
lotnisku.
* * *
Skrobot rozpoczął dochodzenie nie od otoczenia Kamińskiej, lecz od osoby
Wilmańskiego. Bezpośrednio po rannej konferencji udał się na uniwersytet, do dziekana
wydziału humanistycznego.
„Okrąglutki, jak pączek w maśle" - pomyślał Skrobot na widok zażywnego, starszego
pana, który zamówiwszy w sekretariacie dwie kawy, nie czekając na pytania sam rozpoczął:
- Pan kapitan zapewne w sprawie Wilmańskiego?
- Tak.
- No właśnie. Moi pracownicy zupełnie niepotrzebnie pośpieszyli się z tym meldunkiem,
w dodatku bez uzgodnienia go ze mną. Więc stokrotnie przepraszam kapitana za fatygę, bo
całe nieporozumienie z „zaginięciem" adiunkta wyjaśniło się dziś rano. Otrzymałem
mianowicie list od niego, w którym przeprasza za nagły wyjazd bez uprzedzenia, ale jego brat
cioteczny poważnie zaniemógł i poprosił go o niezwłoczny przyjazd, więc...
- Przepraszam, panie dziekanie, ale niewiele z tego rozumiem. Owszem, przyszedłem
porozmawiać z panem o Wilmańskim i ewentualnie z którymś z jego kolegów lub
przełożonych, ale o żadnym meldunku nic nie wiem.
- Więc nie otrzymaliście doniesienia o zaginięciu adiunkta?
- Nic mi w każdym razie o tym nie wiadomo.
- Przeproszę pana na moment - podniósł słuchawkę telefonu. - Z magistrem Derkaczem.
Tu Hering. Czy zawiadamiał pan władze o nieobecności adiunkta Wilmańskiego? Nie? W
porządku, dziękuję.
- Nie wiem wobec tego, czym kapitanowi mogę służyć? - Teraz w głosie dziekana
zabrzmiały chłodniejsze nutki, które nie uszły uwagi Skrobota.
- Och, drobiazg, panie dziekanie. Chciałbym porozmawiać o adiunkcie Wilmańskim.
- Dobrze. Mam teraz akurat wolną godzinę, więc słucham.
- Jak dawno znał pan adiunkta?
- Jakieś dziewięć czy dziesięć lat, jeszcze z czasów studiów. Był na trzecim roku, gdy ja
zostałem asystentem.
- Czy może mi pan pokazać ten list od niego?
- Oczywiście, proszę bardzo.
Była to połówka kartki papieru formatu A4 zapisana kilkoma linijkami maszynopisu.
Czcionka prawdopodobnie „Eriki" - z zawodowego przyzwyczajenia skonstatował Skrobot.
Zaczął czytać:
„Drogi szefie! Bardzo przepraszam, że usprawiedliwiam się dziś dopiero, ale wczoraj nie
mogłem się dodzwonić z automatu. Otóż mój cioteczny brat, o którym Ci chyba
wspominałem, a który mieszka w Zakopanem, bo od lat choruje na gruźlicę, poczuł się w tych
dniach bardzo źle i poprosił mnie o natychmiastowy przyjazd. Chodzi tu o jakieś kwestie
majątkowe, na których nie bardzo się wyznaję. Bardzo Cię proszę, załatw zastępstwo na moje
zajęcia, a po przyjeździe za jakieś dwa, trzy dni odrobię. Ukłony. J. Wilmański".
- Ten list, panie dziekanie, jest chyba autentyczny?
- Z pewnością. Podpis w każdym razie na to wskazuje.
- A sama treść? Styl listu?
- Janusz w korespondencji zawsze był lakoniczny. Chociaż...
- Co pan chciał powiedzieć?
- Nic, drobiazg właściwie, tylko nie przypominam sobie, żeby wspominał mi o jakimś
kuzynie w Zakopanem. Wiem tylko, że dość często jeździł w tamte okolice, bo bardzo lubił
włóczyć się po górach. Ale ostatnio zatrzymywał się chyba u jakiejś gaździny w Murzasichlu.
- Nie pozostawił adresu, nazwiska tej gaździny?
- Nie.
- A w jaki sposób przyszedł ten list, przez pocztę?
- A wie pan, pojęcia nie mam, spytam sekretarki.
Wrócił po chwili do gabinetu.
- Nie przez pocztę. O, tu jest koperta. Adres dziekanatu, brak nadawcy. A list przyniósł
jakiś młody człowiek, sekretarka nie zapamiętała go, bo akurat rozmawiała przez telefon,
kiedy wszedł, list pozostawił na biurku.
- Będziemy musieli go jakoś odszukać. A jak ogólnie mógłby pan scharakteryzować
Wilmańskiego?
Hering zastanowił się chwilę.
- Żeby ująć rzecz krótko, to trzeba by określić go jako człowieka żyjącego nerwami, co w
połączeniu z dolegliwościami wątroby nie czyni, go łatwym we współżyciu. Dochodziło więc
do coraz większych nieporozumień małżeńskich, zakończonych gdzieś mniej więcej pól roku
temu oficjalnym rozwodem. W tym czasie zaczął też pić ponad miarę, co oczywiście miało
wpływ na jego pracę. Odbyłem z nim kilka przyjacielskich rozmów, wielokrotnie wraz z moją
żoną zapraszaliśmy go do nas, ale widać było, że źle się czuje w mieszanym towarzystwie.
Wilmański od początku swej pracy na uniwersytecie cieszył się ogólną sympatią.
- Mają dzieci?
- Tak, dorastającą córkę, do której Janusz jest bardzo przywiązany. Ale była żona
nastawiła ją zdecydowanie przeciw ojcu, i o ile mi wiadomo, nie ma obecnie z córką żadnych
kontaktów, nad czym bardzo boleje. Zresztą wydaje mi się, ale to są tylko moje
przypuszczenia, że mimo wzajemnych krzywd, awantur i tym podobnych, nigdy tak
naprawdę nie przestał kochać żony.
- A ta obecna sympatia?
- Panna Iza? Nie znam jej, ale z postępowania Janusza wnoszę, że ma na niego dobry
wpływ. Przestał pić zupełnie. Chociaż, bo ja wiem... czasem zupełnie po trzeźwemu
zachowuje się jakoś dziwnie.
- To znaczy?
- Nawet nie wiem, jak to określić. Niekiedy odnoszę wrażenie, że w czasie rozmowy ze
mną myślami jest zupełnie gdzie indziej. Zdarza się nawet, że niezbyt dorzecznie odpowiada
na pytania.
- Jako nerwicowiec musi być zapewne bardzo impulsywny?
- Określiłbym go nawet jako choleryka.
- A czy zdaniem pana Wilmański mógłby kogoś zamordować?
- Zamordować?
- Tak, utopić na przykład.
- Pan żartuje, kapitanie, i są to raczej niewczesne żarty. Zresztą o czym my tu mówimy?
- Ot, dałem taki skrajny przykład. Ale wracając do wyjazdu Wilmańskiego, czy nikt z
jego kolegów nie może pomóc w ustaleniu tego zakopiańskiego adresu?
- Chyba nie. Oprócz mnie z nikim na uczelni nie utrzymuje bliższych, kontaktów. Może
dowie się pan czegoś od jego sympatii? O ile oczywiście kuzyn nie jest pretekstem i nie
wyjechali razem. Przyznam się, że nie miałbym do Janusza o to wielkich, pretensji. Widzi
pan, jesteśmy tak zapracowani, że kilka dni wolnych poza urlopem jest po prostu niezbędne.
„Iza Kamińska nic już, niestety, nie powie" - pomyślał Skrobot, ale nie poinformował o
tym dziekana, którego wkrótce pożegnał. Przedtem jednak poprosił go, by z działu kadr
uczelni pomógł mu uzyskać zdjęcie Wilmańskiego, co ten chętnie i dosyć szybko załatwił.
* * *
Żywiecki zapukał do gabinetu prokuratora Marcisza.
- Proszę. A, to wy! Siadajcie, poruczniku. Sporta? Aha, ograniczacie palenie. Właściwie
ja też powinienem, ale nie wychodzi. Cóż, ta katastrofa Wolniaka... W swej karierze
napatrzyłem się na niejedno, ale to był wyjątkowo przykry widok. Nic z niego nie zostało,
prócz kości, kawałków skóry z kurtki, które nie zdążyły się spalić, no i paru metalowych
przedmiotów - scyzoryka, zapalniczki, klucza...
- Jaki to był klucz?
- Zwykły, standardowy.
W tym momencie rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Rozmowa trwała krótko:
- Przepraszam, poruczniku, ale szef ma jakąś pilną sprawę do mnie. Tutaj macie gazety,
bo to może potrwać.
Żywiecki jednak nie sięgnął po nie. Zamyślił się głęboko. Przy nieboszczce Izie znaleźli
pęk kluczy, w tym jeden do mieszkania Wolniaka; Natomiast nie było tam żadnego klucza
standardowego. Czyżby więc Wolniak zabezpieczał się w ten sposób, że sobie pozostawił
klucz od dolnego zamka? Dlaczego więc nie zachował duplikatu yalowskiego?
Prokurator Marcisz wrócił z zielonym skoroszytem pod pachą.
- A więc tak, poruczniku. My tu sobie gadu-gadu, a o śmierci Kamińskiej ani słowa?
- Chciałem zreferować, ale pan prokurator nie dał mi dojść do słowa.
- W porządku. Sprawę tę miał prowadzić kto inny, szef przekazał ją mnie, kiedy
dowiedział się, że ma ona związek z Wolniakiem. Na razie znam ją pobieżnie, ale zaraz
zapoznam się ze szczegółami.
Chwilę czytał protokół, podkreślając niektóre fragmenty.
- Zatem ustalmy podstawowe fakty. Wolniak, jak stwierdziliśmy, zginął około szesnastej
trzydzieści. Mówię około, bo mechanicy z lotniska podają czas z tolerancją dwudziestu minut,
nikt wtedy nie spojrzał na zegarek. O której zatem nastąpił zgon Kamińskiej?
- Trudno zgadywać przed wynikiem sekcji, ale profesor Krotowicz i tak nam dokładnego
czasu nie poda. Zawsze wyśmiewa autorów powieści kryminalnych, w których dokonujący
sekcji zwłok lekarze określają czas śmierci z przesadną dokładnością. Napisze z pewnością:
„nie wcześniej niż... nie później niż...”. Zresztą zobaczymy po wizycie Skrobota u
Krotowicza.
- Kiedy to nastąpi?
- Obiecał pułkownikowi Biskupskiemu, że dziś jeszcze.
- Przyślijcie mi go zaraz albo lepiej zadzwońcie. To raczej ja przyjadę do was, do
komendy, jak dokument będzie gotowy. Dobrze?
- Dobrze. Do widzenia, prokuratorze.
- Na razie.
* * *
- To jest trudne pytanie, proszę pana. Jaka jest Iza? Na pewno skryta. Właściwie z nikim
tu w pracowni nie utrzymuje bliższych stosunków. Jedynie w ostatnim czasie z Wandą. Ale
dlaczego pan tak o nią wypytuje, czy coś przeskrobała?
- Nie, nic nie przeskrobała, a w każdym razie nic o tym nie wiemy. Zdarzył się
nieszczęśliwy wypadek, więc prowadzimy dochodzenie w tej sprawie.
Skrobot siedział na obrotowym zydelku w pracowni analitycznej miejscowego szpitala i
nie widział powodów, żeby ukrywać przed koleżankami Kamińskiej, z którymi rozmawiał,
faktu jej zgonu. Wiadomość o tym podziałała jak grom z jasnego nieba na obie
współpracowniczki Izy.
- Czy możecie mnie panie skontaktować z tą Wandą?
- Ona nie pracuje u nas, tylko w aptece szpitalnej, ale o tej porze jej nie ma.
- Co możecie jeszcze powiedzieć o Izie?
- Bo ja wiem? - zastanowiła się bardziej opanowana blondynka. - Spokojna dziewczyna.
Mimo niewątpliwej urody nie było do niej dużo „męskich" telefonów, jak to zwykle bywa.
Robiła wrażenie dziewczyny trochę tajemniczej. Czasem jej zachowanie wydawało się
dziwne...
- Co pani przez to rozumie?
- Trudno mi powiedzieć, właściwie sama nie wiem. Coś miała takiego w oczach, może
smutnego. Jakby to, co robiła, wcale jej nie interesowało. No i ostatnio ta przyjaźń z Wandą...
- Kryśka, czemu nie mówisz panu wszystkiego! - wyższa, szatynka zdążyła ochłonąć. -
Może to jest ważne w wypadku Izy?
- Proszę tylko spokojnie, panienki, po kolei. Pani Krystyno, co pani ma jeszcze za
tajemnice?
- Fakt. Pytał pan o Wandę. Więc podobno wczoraj została zatrzymana przez milicję,
przez was. Bo remanent w aptece wykazał brak jakichś specyfików. Zdaje się, że dziś ją
wypuszczono, ale tutaj nie wróciła.
- Dobrze, sprawdzę to. Jak ona się nazywa?
- Wanda Chocimska.
- A jaki to ma, według pań, związek z Kamińską?
Laborantki spojrzały po sobie. Odezwała się blondynka:
- Z Izą bezpośrednio może nie, tylko z jej dawną koleżanką.
- Kto to taki?
- Jakaś niewyraźna. Z takich „panienek", wie pan...
- Domyślam się.
- Więc wczoraj dzwoniła tutaj. Przedstawiła się jakoś tak dziwnie... Palmira? Nie,
Panonia! Koniecznie chciała się dowiedzieć, gdzie jest Iza, więc w końcu spytałam, kto
mówi.
- No i co?
- Nic. U nas dyżury są jednoosobowe, jak byłam ja, to nie było Izy. Ale ta cała Panonia
prosiła, że ma bardzo pilną sprawę, więc jakbym widziała Izę, to niech koniecznie wpadnie do
„Niespodzianki", bo ona tam na nią czeka. Nic jej na to nie odpowiedziałam, ale Iza
zazwyczaj nie przychodziła do pracowni, kiedy nie miała dyżuru.
- No dobrze, ale wróćmy do Chocimskiej. Ona znała tę Panonię?
Znów spojrzały po sobie.
- Nie wiadomo, ale Iza jakoś przedtem z nikim się specjalnie nie zadawała, dopiero w
ostatnim czasie z tą Wandą. I akurat teraz ta kradzież...
Kapitan Skrobot pożegnał laborantki i jadąc do Zakładu Medycyny Sądowej myślał: „Że
też nas jest tylko dwóch, skoro ciągle wychodzi coś nowego. Trzeba się koniecznie zająć tą
Panonią; w »Niespodziance« powinna być znana, bo to z pewnością jej rewir. Sprawa
przypomina kłębek różnokolorowych nitek, które trzeba po kolei rozplątywać. A Panonią
niech się zajmie Żywiecki. No i jeszcze ta Chocimska, niech to diabli"!
* * *
Po wyjściu z prokuratury Żywiecki udał się na umówione spotkanie do FAP-u. Dyrektor
Kaczmarek już czekał na porucznika wraz z sekretarzem POP-u, Domińskim, i inżynierem
Kutrzebą.
- To był dla wszystkich, poruczniku, prawdziwy wstrząs - zaczął Kaczmarek. - Jeśli ktoś
długo choruje, to powoli oswajamy się z myślą o jego śmierci. A tu człowiek w sile wieku,
trzydzieści osiem lat, doskonały fachowiec...
- Był inżynierem mechanikiem, prawda?
- Tak, ale zainteresowania jego wykraczały poza ścisłą specjalizację, czego dowodem
choćby jego ostatnio ujawniony niepospolity talent wynalazczy w dziedzinie elektroniki...
- Przepraszam, niedawno? - To pytanie Żywiecki skierował do inżyniera Kutrzeby.
- No, można powiedzieć, że niedawno, ponieważ inżynier Wolniak dopiero przed
kilkoma miesiącami przystąpił do naszego zespołu badawczego nad teledefektoskopem.
- A jak długo pracował w zakładzie?
- Blisko dwa lata. Właściwie ja go do tego namówiłem. Kiedyś podczas cokwartalnego
zebrania naszego stowarzyszenia inżynierów referowałem postępy prac nad urządzeniem do
wykrywania ukrytych wad metali. Wolniak zabrał wówczas głos w dyskusji, zgłaszając
szereg istotnych propozycji co do dalszych poczynań. Zaprosiłem go więc do współpracy, nie
bez pewnych oporów przystał na nią.
- A teraz dokumentacja zginęła?
- Raczej tylko część dokumentacji. Rysunki z ostatniej fazy pracy. Całość znajduje się w
innej kasie. Te rysunki były jednak najistotniejsze. I nie jest powiedziane, czy on miał z tym
coś wspólnego.
- Więc co się z nimi stało?
Po tym pytaniu zapanowała cisza. Przerwał ją dopiero Kaczmarek:
- W każdym razie wykluczam możliwość kradzieży. Tak, celowo użyłem tego słowa,
kradzieży przez nieboszczyka Wolniaka. To był naprawdę...
- Tak - wtrącił sekretarz Domiński. - Uczciwy pracownik, aktywny członek partii.
Wszyscy go bardzo żałujemy.
- Może miał jakichś osobistych wrogów, jakieś nieporozumienia na tle zawodowym, o
kobietę, czy ja wiem zresztą?
- Absolutnie o niczym takim nam nie wiadomo, prawda koledzy?
Nic o tym również nie wiedzieli Domiński i Kutrzeba.
- Sprawą dokumentacji wynalazku być może zajmie się kto inny. Ale proszę mi
powiedzieć, jak ją przechowywano?
- W dwóch kasach pancernych - odpowiedział Kutrzeba. Jedna stała w sekretariacie, z
tymi wyliczeniami i rysunkami, które na bieżąco mogły być potrzebne członkom zespołu.
Klucze od niej pozostawiałem w ciągu dnia sekretarce. Natomiast rysunki i wyliczenia już
ukończone są w mojej kasie pancernej, to znaczy stojącej w moim pokoju. Klucze są u mnie.
- I tam nic nie zginęło?
- Nie.
* * *
- Witam kapitana - Skrobot stał przed profesorem Krotowiczem, który chcąc, nie chcąc
musiał patrzeć na swego rozmówcę z góry, ponieważ był od niego znacznie wyższy.
- Tu macie wynik sekcji.
- Dziękuję. Chodziłoby głównie o to, czy może pan profesor pomóc nam w ustaleniu
czasu zgonu?
- Owszem, ale nie precyzyjnie. Stopień stężenia pośmiertnego zwłok i utrwalenie plam
opadowych wskazywałyby, że upłynęło nie mniej niż 12 godzin do czasu sekcji, a na
podstawie reakcji źrenic na środki farmakologiczne, chlorek gazowy i azotyn sodowy można
założyć, że zgon nie nastąpił wcześniej niż przed 19 godzinami.
- A o której była sekcja?
- O trzynastej.
- Zatem zmarła przedwczoraj, między dziewiętnastą a pierwszą w nocy?
- Tak by wypadało.
- Przyczyna śmierci - utonięcie, prawda?
- Na to wskazuje ostra rozedma płuc. Zagłębiam się w szczegóły, bo pamiętam jeszcze z
moich wykładów na wydziale prawa, że zagadnienia te pana interesują. I zwrócę pana uwagę
na pewną poszlakę, ale może zejdziemy do prosektorium.
Po chwili, gdy znaleźli się w zimnej, białym: kaflami wyłożonej sali i stanęli przed
kamiennym stołem, profesor odkrył nogi denatki.
- O, widzi pan, tu po wewnętrznej stronie lewej nogi? Owalny, słaby siniec, można by go
nie zauważyć. Taki siniec może powstać wskutek uderzenia, na przykład prawym butem o
lewą nogę, gdyby nie był zbyt wysoko.
- A zatem?
- Albo jakiś ślad przypadkowy, albo... odcisk męskiego kciuka.
- Ale ciało znaleziono z podkurczonymi nogami...
- No to co z tego? Nogi potem można zgiąć w kolanach.
- A treść żołądka?
- Nic specjalnie ciekawego. Nikłe ślady spożytego alkoholu.
- Serce?
- Żadnych widocznych zmian. Na waszym miejscu dobrze bym przestudiował jej
książeczkę zdrowia.
„Słusznie twierdzi Szeryf, że profesor Krotowicz minął się z powołaniem. Powinien
pracować u nas" - pomyślał Skrobot żegnając się.
* * *
Siedzieli przy podłużnym stole w gabinecie Biskupskiego. Prócz Skrobota, Żywieckiego i
Marcisza był jeszcze wysoki, szczupły facet, którego obaj funkcjonariusze nie znali. Sprawę
wyjaśnił Szeryf.
- Przedstawiam wam majora Lipińskiego z Komendy Głównej. Centrala zainteresowana
jest zaginięciem tej dokumentacji wynalazku. Proszę, referujcie. Zaczynaj, Skrobot.
Kapitan zrelacjonował swoją rozmowę z dziekanem Heringiem na temat Wilmańskiego, a
potem wywiad o Kamińskiej w jej miejscu pracy. Biskupski nie przerywał ani słowem, tylko
od czasu do czasu notował coś w swoim brulionie. Następnie przedstawił wynik sekcji zwłok,
zatrzymując się dłużej nad sugestiami profesora Krotowicza na temat możliwości zabójstwa.
Żywiecki opowiedział o swojej wizycie w FAP-ie. Tutaj już dodatkowe pytania stawiał
major z centrali; pytania dotyczące składu zespołu badawczego i zabezpieczenia
dokumentacji.
Wreszcie głos zabrał pułkownik Biskupski.
- Daleko, prawdę mówiąc, nie zaszliśmy, ale przynajmniej wiemy, na czym stoimy,
głównie dzięki wynikom sekcji. Wiemy już, że Kamińska zginęła między dziewiętnastą a
pierwszą w nocy, a więc wtedy, kiedy Wolniak już nie żył. Zatem nie on jest zabójcą. Bo
skłaniałbym się do teorii Krotowicza, że nie była to śmierć przypadkowa. Choć teoretycznie
mogło nastąpić jakieś zasłabnięcie w trakcie, powiedzmy, zbyt gorącej kąpieli. Zajmiesz się,
Skrobot, tą książeczką zdrowia. Skontaktuj się też z jej rodzicami, to gdzieś na wsi, prawda?
Powiadomisz o wypadku, niech przyjadą po ciało. No i porozmawiaj z nimi. Następna sprawa
to Wilmański. Trzeba go za wszelką cenę odnaleźć. Tu może się kryć klucz do całości. Ale o
adiunkcie mało wiemy. Tylko uczelnia? A dom? Myślę o kawalerce i o byłej żonie. No i w
końcu jak ostatnio układały się stosunki z jego przyjaciółką - Kamińską.
- Przepraszam pułkowniku, kiedy mieliśmy to zrobić?
- To prawda, czasu było niewiele. - (Twarz wydziału przed gościem z Warszawy była
uratowana). - Ale tak czy inaczej trzeba się z tym pośpieszyć, słyszysz, Skrobot?
- Tak jest, obywatelu pułkowniku.
- No i poza tym powiązania Kamińskiej z... jak jej tam...
- Panonią.
- Właśnie. Coś mi się ta przyjaźń nie podoba. No i ta druga ze szpitala - Szeryf zajrzał do
notatek - Chocimska. Sprawdzić czy zatrzymana i za co, dobrze przepytać. Co się tyczy
Wolniaka - tu się zwrócił do Żywieckiego i siedzącego obok Marcisza - to protokół jak
protokół. Innym może wystarczy, nam nie. Trzeba, Żywiecki, jeszcze raz być na lotnisku. No
i kontakty prywatne. Czy on, do licha, w ogóle nie miał życia osobistego? Niczego między
pracą a lotniskiem? Żadnych dziewczyn, knajp, wycieczek? Co się zaś tyczy wynalazku, to
znaczy zaginionej dokumentacji... Uzgodniliśmy z majorem Lipińskim, że sprawę
poprowadzimy dwutorowo. Jeśli w trakcie dochodzenia uzyskacie na ten temat jakieś
informacje, to zawiadomicie niezwłocznie majora. Major zaś nam przekaże wiadomości
interesujące nas, jeśli będzie miał jakieś, tak majorze?
- Oczywiście. Myślę cały czas, co z tym fantem zrobić. Chyba zdecyduję się
zaangażować do FAP-u. Tak się składa, że z wykształcenia jestem inżynierem mechanikiem,
więc to ułatwi sprawę. Formalnie ją załatwię przez komendę i resort. Bo tak: Zabezpieczenie
wynalazku, a przynajmniej jego zasadniczej części, było prawie żadne. Znając nasze
sekretarki, praktycznie do kasy mógł się dostać każdy. A wcale nie jest wykluczone, że ktoś
mógł wykorzystać śmierć Wolniaka, ktoś, kto wiedział, że miał te rysunki, żeby potem
sprytnie je sprzątnąć. Wiadomo nam skądinąd, że tego rodzaju urządzenia bardzo interesują
zagranicę. Na miejscu będę mógł stwierdzić, kto tam miał jakieś zagraniczne kontakty.
Musimy też wspólnie pomyśleć, czy przypadkiem śmierć Kamińskiej i zagadkowa katastrofa
doświadczonego bądź co bądź pilota, jakim był Wolniak, to nie skutki chęci zdobycia
dokumentacji?
- Słusznie, mamy to cały czas na uwadze - wtrącił Biskupski. - A co do Wilmańskiego, to
poproście o pomoc kolegów z Krakowa. Jeśli to nie da efektu - należałoby dać ogłoszenie do
prasy i telewizji, oczywiście odpowiednio zredagowane. Mamy szukać nie podejrzanego,
tylko zaginionego. Macie jego zdjęcie?
- Owszem, pomyślałem o tym - powiedział Skrobot wręczając pułkownikowi fotografię
legitymacyjną.
- W porządku. Na razie dziękuję i proszę informować mnie na bieżąco. Z majorem też
będziemy w kontakcie. W jaki sposób, to uzgodnimy potem.
* * *
- Zatem ustalmy plan na jutro - zwrócił się Skrobot do Żywieckiego, gdy znów znaleźli
się w swoim pokoju.
- Dobra. Przede wszystkim zaopiekuję się półświatkiem w „Niespodziance", ze
szczególnym uwzględnieniem panny Panonii, a potem rozejrzę się po ludziach na lotnisku.
- W porządku. Ja zaś zabiorę się do Wilmańskiego. Aha, już teraz wyślę teleks do
Krakowa.
- Pozostaje jeszcze Chocimska i rodzice Kamińskiej. To będzie przykra rozmowa, ale
odbyć ją trzeba. Myślę, że zdążę jutro.
- Nie zapominaj, że jutro jest też pogrzeb Wolniaka.
- No to co z tego?
- Nic, myślałem, że może miałbyś ochotę pójść.
- Wolałbym oddelegować ciebie, ale nie sądzę, żebyś się dobrze bawił. Mówiąc
poważnie, postaram się jednak przyjść, chociaż właściwie sam nie wiem po co.
- Może masz skrytą nadzieję, że na pogrzebie zjawi się Wilmański?
- Może.
* * *
Była dziewiąta rano i w „Niespodziance" dzień się dopiero rozpoczynał. Składała się ta
kawiarnia z dwóch sal, dosyć ponurych. Lokal mieścił się w zabytkowej, renesansowej
kamienicy. W pierwszej sali Żywiecki dostrzegł znanego w mieście plastyka, który jak co
dzień rozpoczynał pracę twórczą od dużej kawy i kieliszka koniaku. Nie opodal siedziało
dwóch młodych osobników w milczeniu spełniając halby piwa. Ich czerwone jak u angory
oczy świadczyły, że leczą się intensywnie po wczorajszym dniu. W drugiej sali, pod oknem,
trzy jaskrawo umalowane panie zawzięcie nad czymś dyskutowały, a sprawa dotyczyła
jakiegoś Ziutka, który nawalił, a który jest „starym cwelem". Bufetowa rozmawiała z jedną z
kelnerek, podczas gdy druga leniwie snuła się po sali roznosząc po stolikach papierowe
serwetki.
Żywiecki usiadł i zamówił herbatę bez cytryny, co zostało skwitowane niewyraźnym
mruknięciem niezadowolonej z przerwanej rozmowy kelnerki. Gdy wyjaśnił jej cel wizyty
szybko poprosiła w sukurs bufetową.
- Panonia? Oczywiście, że znamy, któż by jej nie znał. - Okrągłolica bufetowa, nie
wiadomo czemu, dostała wypieków. - Ale my z tą awanturą nie mamy nic wspólnego. To
znaczy, chciałam powiedzieć, że właściwie nic się nie stało, zaraz sobie poszli. My mamy
swoje zarządzenia z dyrekcji, a tam nie ma przepisu, jak trzeba postępować w takich
wypadkach.
- Przepraszam, ale ja nie wiem, o czym panie mówią.
- Jak to o czym? O tej awanturze z Panonią.
- Wczoraj zawiadomiłyśmy dzielnicowego, jak tu wpadł, pewnie on pana przysłał.
- Dobrze. Proszę opowiedzieć wszystko od początku.
- Było ich dwie, Panonia i jeszcze jakaś, która tu nie przychodziła, taka mała, czarna.
Potem do nich dosiadło się trzech hipisów. Też jacyś obcy. Chyba już byli na bani, kiedy
przyszli. U nas zamówili po lampce wina. Koleżanka nawet nie chciała podać, ale Panonia
przyszła tu do mnie i powiedziała, że oni wcale nie są pijani, tylko tak się zachowują. Że niby
taka u nich moda, i że to przyjezdni z Krakowa. No i, potem nastąpiła ta draka. Najpierw
zaczęli się zawzięcie o coś kłócić...
- Nie słyszały panie, o co chodziło?
- Niewiele - powiedziała kelnerka - na rewirze miałam sporo gości, wychodziłam do
kuchni...
- Ja tam trochę słyszałam wtrąciła bufetowa - mówili, że Panonia nawaliła, bo nie
przyprowadziła kogoś, kogo miała przyprowadzić i jak oni teraz przed Jasiem wyglądają. To
wtedy jeden z nich wyjął brzytwę.
- Brzytwę?
- Tak. I chyba coś musiał powiedzieć im, że się porżnie, bo odwinął rękaw koszuli i
ciachnął się po przedramieniu, aż krew trysnęła. Chciałam dzwonić na pogotowie i po milicję,
ale Panonia coś im powiedziała, dała swoją chustkę skaleczonemu i zaraz się wynieśli.
- I nie zapłacili rachunku?
- Owszem, skasowałam od razu, u nas przeważnie tak się robi, bo różni tu przychodzą... a
jeden z nich to Niemiec dodała po chwili.
- Niemiec? Skąd pani wie?
- Bo jak przechodziłam obok ich stolika, a on był tyłem i nie widział mnie, to
wymamrotał coś, z czego zrozumiałam słowo „schweine", a to znaczy świnia - pochwaliła się
swoją znajomością języków.
- A on jak wyglądał?
- Normalnie. Długowłosy, blondyn, tylko może z nich wszystkich najczyściejszy. Na
sobie miał skórzaną kamizelkę i dżinsy. Całe w łatach jak oberwaniec, ale to specjalnie, bo
taka u nich moda.
- No i co dalej?
- Nic. Starłam ślady krwi ze stolika. Tutaj już różnie bywało. Niedawno jednemu na
głowie butelkę rozbili, wtedy to była jatka!
- A co z Panonią?
- Więcej się nie pokazała.
- A nie wiecie panie, jak ją znaleźć i jak się naprawdę nazywa?
- A kto ją tam wie.
* * *
Ledwo Skrobot usiadł za swoim biurkiem, kiedy zgodnie z wczorajszym poleceniem
kapitana dyżurny sierżant zameldował, że przyjechali rodzice Kamińskiej. Byli już w
kostnicy, załatwili formalności związane z pogrzebem, a teraz pojechali do pokoiku Izy przy
szpitalu wojewódzkim. Skrobot podziękował i poprosił o podstawienie samochodu. Był
jednak kłopot z wozami, potem trzeba było podpisać jakieś zaległe papierki, tak że w „domu
pielęgniarki" - jak popularnie zwano przyszpitalny hotel - znalazł się dopiero o dziesiątej.
Rodzice Kamińskiej byli wstrząśnięci śmiercią córki, zwłaszcza matka ocierająca, co
chwilę zapuchłe od płaczu oczy. Ojciec przypominał Skrobotowi sycylijskiego chłopa z
włoskich filmów. Wysuszona słońcem, pomarszczona kamienna twarz, czarny garnitur,
zapięta pod szyją biała koszula.
Mówiła matka:
- To miasto, miasto ją zabiło. A prosiliśmy: „Izunia, skończyłaś szkołę, wracaj do
swoich". Mogła dostać pracę w ośrodku zdrowia w gminie. Miała chłopaka, świata poza nią
nie widział, wyszłaby za mąż, miała dom własny, jak się patrzy, ale ona nie. Bez miasta żyć
nie mogła. I na co jej przyszło!
- Czy córka chorowała w dzieciństwie?
- Ależ skąd, panie. Ona z trójki środkowa, a najlepiej się chowała. Nigdy nawet ani
kaszlu, ani nic. A za młodu do pierwszych śniegów mogła chodzić boso. Najstarszy, Józek,
też zdrowy, po wojsku jest i na Śląsku pracuje, a najmłodsza jeszcze do szkoły. Ta to
chorowita zawsze była. Ale Iza... - tu łzy napłynęły znowu Kamińskiej do oczu - i zdrowa
taka i zdolna do nauki, za cóż to mój Boże, za co...
- Jak to się stało? - cicho spytał ojciec.
- Sami jeszcze nic pewnego nie wiemy. Możliwe, że to nieszczęśliwy wypadek podczas
kąpieli... aha, tu gdzieś powinna być jej książeczka zdrowia...
W wąziutkim, skromnym pokoiku z trudem mieściła się leżanka, szafa i mały stolik z
dwoma krzesłami. Dobytek Izy Kamińskiej nie był pokaźny. W szufladzie stolika kapitan
znalazł książeczkę ubezpieczeniową. Wpisów lekarskich było mało. Ostatni z 16 lutego
bieżącego roku. Z niewyraźnie odbitej pieczątki lekarskiej nazwiska nie dało się odczytać,
jedynie imię Stanisław i pod spodem „laryngolog". Poza tym w szpargałach zmarłej nie było
nic interesującego. Normalne, kobiece drobiazgi; trochę kosmetyków, przyborów
krawieckich. W szafie porządnie ułożona, wyprasowana bielizna, kilka letnich sukienek,
zimowe palto z „misia", kilka par butów. Wszystko to zmieściło się do jednej dużej walizki,
którą znaleźli pod kozetką. Stara Kamińska metodycznie pakowała rzeczy, Kamiński stał
nieruchomo patrząc w okno.
- Więc mówi pan, że wypadek?
- Jeszcze nie wiemy. Czy córka często was odwiedzała?
- Ostatnio nie. Maryśka, kiedy to Iza była? Chyba na Wielkanoc, prawda? Ano tak.
Pamiętam, na drugi dzień Świąt dopiero przyjechała. Elegancka taka, w jasnoniebieskim
sweterku zagranicznym i granatowych spodniach. Ale, ale.... Tych spodni i sweterka nie ma w
rzeczach!
- Może to nie były jej, tylko pożyczone?
- Ech, panie, ona od nikogo szpilki by nie pożyczyła, taka honorowa była. Chyba że
komuś dała?
Skrobot na odchodnym coś sobie przypomniał:
- Czy córka pomagała państwu finansowo? To znaczy, czy przysyłała wam jakieś
pieniądze?
- Gdzieżbyśmy tam od niej brali, panie. Po co nam. Gospodarkę mamy niewielką, ale
starzy my i niewiele nam potrzeba.
- A dużo zarabiała?
- Dużo nie dużo. Z dodatkami wychodziło jej, jak mówiła, dwa i pół miesięcznie.
* * *
Był to piękny, jesienny dzień. Słońce przezierało przez zielono-złote liście klonu na
skwerze przed Instytutem Matematyki. Dochodziło południe i było ciepło jak w lipcu.
Kapitan Wincenty Skrobot siedział na jednej z trzech ławek pod klonami i czekał na nadejście
Ewy Wilmańskiej. Doktor Ewy Wilmańskiej, adiunkta tegoż Instytutu, z którą był umówiony
telefonicznie. Na spotkanie zgodziła się bardzo niechętnie, ale przekonał ją argumentem, że
będzie to lepsze miejsce do rozmowy niż Instytut, jej mieszkanie czy urzędowy pokój w
komendzie. Oczekiwanie przedłużało się. Dwie studentki siedzące na sąsiedniej ławce
pochowały podręczniki do siatek i poszły w stronę pobliskiego miasteczka akademickiego.
Skrobot z przyjemnością oglądał ich zgrabne sylwetki w niezbyt długich spódnicach, kiedy na
ławkę padł cień.
- Przepraszam, kapitan Skrobot, prawda?
- O, przepraszam zerwał się z ławki - nie zauważyłem...
- Oczywiście, zapatrzył się pan - uśmiechnęła się nieco ironicznie.
Usiadła na ławce i wyciągnęła z torebki papierosy. Staranny makijaż nie ukrył „kurzych
łapek" wokół oczu. Mimo dobiegającej czterdziestki - jak można się było domyślać - doktor
Wilmańska była niepospolitej urody. Smagła cera, czarne, na pazia ostrzyżone włosy i figura
dwudziestolatki. Uderzające były zwłaszcza jej oczy. Niebiesko-zielone przypominały
jeziorną wodę o piaskowym dnie w słoneczny dzień. Patrzyły one na Skrobota nie wyrażając
nic. Oczy naukowca - pomyślał - oglądające przez mikroskop niezbyt ciekawy okaz dawno
zbadanego mikroba.
- Właściwie o czym pan chciał ze mną mówić?
- O Januszu Wilmańskim, tak jak wspomniałem przez telefon.
- Pan go zna? Czy on pana tu przysłał?
- Nigdy na oczy go nie widziałem.
- A więc?
- Wyjaśnię to pani za chwilę, ale najpierw parę pytań. Chciałbym się dowiedzieć przede
wszystkim czegoś o waszym małżeństwie.
- Och, proszę pana, ten rozdział jest już zdecydowanie zamknięty.
- Wiem.
- Naprawdę, nie chcę do tego wracać.
- Rozumiem, ale może mimo to, w jakimś skrócie...
- Poznaliśmy się na studiach. „Odbił" mnie swemu koledze z roku. Wcześniej skończył
studia, pobraliśmy się nie mając mieszkania. Zegarek kupowaliśmy na raty. W drugim roku
małżeństwa urodziła się Monika, wtedy już „dorobiliśmy się" kawalerki. W tym czasie Janusz
zaczął pić. Nie, nie nałogowo. Miał jakieś kłopoty w poprzedniej pracy, ale miał też
towarzystwo do knajpy. Potem pomógł mu jego dawny asystent, obecny dziekan - Hering. No
i tak to się potoczyło, aż do maja tego roku, to znaczy do rozwodu.
- A jak długo trwało?
- Piętnaście lat.
- I dopiero teraz zdecydowała się pani?
- Z pewnością powinnam to była zrobić przynajmniej dziesięć lat temu. Sama się dziwię,
jak mogłam pracować naukowo mając dwoje dzieci na głowie. Bo Janusz był tym drugim
dzieckiem, jeszcze bardziej kłopotliwym niż Monika, z którą biedziłam się od jej
najmłodszych lat, od jednej choroby do drugiej. Ale to już na szczęście poza mną.
- Czy zna pani niejaką Izabelę Kamińską?
- Nie, a kto to taki?
- Coś w rodzaju sympatii pani byłego męża.
Uśmiechnęła się, ale nie był to uśmiech sympatyczny.
- A skądżeż mogłabym znać. Nigdy nie interesowałam się jego... przygodami.
- A mówi coś pani nazwisko Ryszard Wolniak?
- Owszem. Kolega Janusza. Pilot - sięgnęła po kolejnego papierosa.
- Dawno się znają?
- Chyba nie. Od jakichś dwóch, trzech lat. Nie wiem dokładnie. Ale to było w okresie,
kiedy Januszek w przerwach cyklu: wino - kobiety - śpiew zaczął bawić się lotnictwem.
- Lotnictwem?
- Ano tak. Opowiadał mi, że jeszcze w szkole średniej interesował się szybownictwem i
chodził na jakieś kursy. Ale do samodzielnego latania nie doszło, bo komisja lekarska go nie
dopuściła. Gdzie poznał tego Wolniaka, tego nie wiem. Ale wiem, że mu imponował tym
lataniem. Czasem też zabierał go na jakieś przeloty i dawał potrzymać stery w powietrzu, co
oczywiście Janusza szalenie fascynowało. Mówił, że Rysiek z czasem „wylaszuje" go na
pilota. Ale to mu już z pewnością przeszło jak wszystko w jego życiu.
- Czy on ma jakichś bliskich krewnych?
- Bliskich nie. Rodzice oboje nie żyją, a rodzeństwa nie miał.
- A dalszych?
- Ma ciotecznego brata.
- W Zakopanem?
- Skąd. W Austrii. Nie utrzymuje z nim jednak stosunków. Jest to jego rówieśnik, którego
nie widział od czasów wojny. To znaczy od swego wczesnego dzieciństwa. Wymienili tylko
kilka okolicznościowych listów.
- A w Zakopanem?
- Jak było między nami dobrze, to czasem podrzucaliśmy córkę do mojej mamy i
Wyskakiwaliśmy na parę dni w góry. Zawsze był kłopot z noclegami. - Więc gdyby tam
mieszkał ktoś z rodziny, to na pewno bym o tym wiedziała. No, ale miał mi pan powiedzieć,
skąd to zainteresowanie Wilmańskim. Czyżby coś przeskrobał?
- Tego niestety nie wiemy, ponieważ go nie ma.
- Jak to nie ma? - W głosie zabrzmiała jakaś nutka zaniepokojenia, czy może tylko
zniecierpliwienia.
- Ano tak. Od trzech dni nie można go znaleźć. Do Heringa napisał, że jedzie do jakiegoś
krewnego w Zakopanem.
- Bzdura, zwyczajny wykręt. Urwał się gdzieś na parę dni z jakąś... Izą albo jej
następczynią, jak to już nieraz bywało.
- O ile wiemy, Iza była ostatnią.
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07... Aleksander Gabrusiewicz POŻYCZYĆ NARZECZONĄ I UMRZEĆ
Wczesna jesień tego roku była wyjątkowo ciepła, jak gdyby przyroda chciała potwierdzić dobrą opinię o polskim babim lecie. Mimo popołudnia na lotnisku było prawie upalnie i mechanikom bardzo już nie chciało się pracować. Sezon trwał w pełni, a do zmierzchu pozostało jeszcze trochę czasu. - To co, panie inżynierze, dzisiaj szykujemy „jaka"? Szef mechaników - Bartkowiak zwrócił się do mężczyzny, który właśnie wszedł do hangaru. Ubrany był w krótką, podniszczoną skórzaną kurtkę lotniczą z przewieszoną przez ramię raportówką. - Tak. Dawno już co prawda na tym truposzu nie latałem, ale potrenować lądowanie na punkt akurat na nim można. Wkrótce zbliżały się okręgowe zawody samolotowe i inżynier Ryszard Wolniak kilka razy w tygodniu zjawiał się na lotnisku. Pomimo dobiegającej czterdziestki ciągle zaliczał się do „ścisłej czołówki krajowych pilotów", jak określał to pewien dziennikarz sportowy. Samolot wytoczono z hangaru. Bartkowiak sprawdzał jeszcze iskrownik, więc Wolniak zapalił papierosa, niecierpliwym gestem gasząc zapałkę. - Może pan kołować na start - rzekł mechanik zeskakując ze skrzydła. - Dzisiaj to kawałek drogi - Wolniak spojrzał na rękaw - wieje z przeciwnej strony. Trzeba będzie podjechać aż pod tamta kępę brzózek... - Po co tak daleko, miejsca starczy i z połowy lotniska. Wolniak w kabinie starannie dopinał hełmofon. Na moment schylił się poniżej owiewki kabiny, widocznie poprawiał coś przy orczyku. Szef chwycił za śmigło i po chwili silnik pulsował rytmicznie. Przez pewien czas trwało rozgrzewanie motoru, zanim maszyna z wolna ruszyła na przeciwległy skraj lotniska. Mimo sugestii szefa mechaników „jak” podkołował aż pod brzezinę, gdzie powoli obrócił się dziobem pod wiatr i zatrzymał. - Czemu on nie startuje? - zdziwiony szef zwrócił się do swego pomocnika. - Pewnie czeka na pozwolenie z wieży. - Tak długo? Rozległ się wreszcie głośniejszy warkot i samolot ruszył nabierając szybkości. Poderwał ogon i po chwili był już w powietrzu. - Coś musiało zdenerwować Wolniaka - pokiwał głową pan Janek - ostro idzie w górę. - Moim zdaniem takie świece mogą się źle skończyć. Maszyna dochodziła gdzieś do dwustu metrów i przechyliła się na prawe skrzydło, żeby okrążyć lotnisko, kiedy nagle, jakby napotkawszy jakąś niewidzialną przeszkodę, bezwładnie zwaliła się na plecy. Mechanicy stali z otwartymi ustami nie mogąc wykrztusić słowa. „Jak"
zrobił dwie zwitki i pół trzeciej, gdy rozległ się huk eksplozji i płomień wystrzelił w górę na kilkanaście metrów. - Rany boskie, Janek, po samochód, prędko! Kiedy mechanicy wraz z dyżurnym lotniska dojechali na miejsce wypadku terenowym gazikiem - wóz strażacki musiał pokonać kawał świeżo zaoranego pola - nie było już co ani tym bardziej kogo ratować. Pogruchotane szczątki kadłuba i prawego skrzydła paliły się jeszcze - lewe leżało o kilka metrów dalej - a żar bił taki, że nie można było bliżej podejść. * * * W „Niespodziance" było jak zwykle tłoczno o tej porze, ale nie przeszkadzało to efektownej, długonogiej i jasnowłosej dziewczynie powszechnie zwanej Panonią. Przezwisko to wzięło się ponoć stąd, że zawsze skwapliwie podkreślała swój panieński stan, wyrażając tym samym dezaprobatę dla łatwych do zdobycia mężatek. Panonia siedziała przy służbowym stoliku kelnerek i denerwowała się bardzo. Należała bowiem do osób, którym brak pieniędzy bardzo przeszkadza żyć. Wprawdzie letnia eskapada na Wybrzeże, a potem do Zakopanego z pewnym zasobnym, finansowo obywatelem USA polskiego pochodzenia przyniosła jej profit w postaci paru wąskich banknotów z wizerunkami różnych prezydentów Stanów Zjednoczonych, ale to było mało. Już niedługo powinien zjawić się tu Wiesiek, zwany Długim, wraz z kumplami, a Izy nie ma. Panonia niecierpliwiła się oczekując na swą dawną koleżankę, Izę Kamińską. Po półtorej godzinie podeszła do automatu w szatni i zatelefonowała do szpitala, w którym pracowała Kamińska, ale okazało że dzisiaj ona nie ma dyżuru. * * * Porządek posiedzenia Rady Wydziału Humanistycznego przewidywał referat adiunkta katedry literatury Janusza Wilmańskiego. Ponieważ adiunkt w ogóle na posiedzenie nie przyszedł, dziekan Hering zainteresował się jego nieobecnością, wysyłając jednego ze studentów na poszukiwanie. Wyszło wówczas na jaw, że od dwóch dni Wilmańskiego nie widziano na uczelni, mimo iż miał zajęcia programowe z drugim i trzecim rokiem filologii, do których zazwyczaj podchodził bardzo sumiennie. Indagowana telefonicznie o niego właścicielka mieszkania, u której Wilmański wynajmował pokój, również nie potrafiła nic powiedzieć. Sama zaniepokojona była jego nieobecnością, zwykle bowiem informował ją o każdym wyjeździe (bez przeszkód mogła wtedy sprzątnąć pokój swego sublokatora). Ktoś z zebranych zastanawiał się nad możliwością wyjazdu Wilmańskiego w góry -
wycieczki wysokogórskie były ulubioną formą wypoczynku adiunkta - ktoś inny wspomniał o jego niedawnym rozwodzie, związanych z nim przeżyciach i w konsekwencji (co było tajemnicą poliszynela) skłonnością do kieliszka. Dziekan jednak wykluczył pijaństwo twierdząc, że od pewnego czasu nie wchodzi to w rachubę. Postanowiono rozpocząć poszukiwania po szpitalach, skontaktować się z rodziną, a w ostateczności powiadomić władze. Po krótkiej przerwie zajęto się następnym punktem porządku dziennego. * * * Śmierć inżyniera Wolniaka wywołała wielkie poruszenie w Fabryce Aparatury Precyzyjnej! Całe biuro następnego dnia po wypadku o niczym innym nie mówiło, czemu trudno się dziwić. W gabinecie dyrektora Kaczmarka zebrał się aktyw zakładowy. Rozpoczął dyrektor: - Przykro mi, towarzysze, że taka okoliczność zmusiła nas do zebrania się w tym gronie. Znaliśmy wszyscy dobrze inżyniera Wolniaka, chociaż pracował u nas dopiero dwa lata. Ale już w tym czasie dał się poznać jako ofiarny pracownik. uczynny kolega... (w tym miejscu Kaczmarek uświadomił sobie, że nie przemawia na pogrzebie, tylko wśród swego aktywu). Czy znalazł się ktoś z jego rodziny? Kadrowiec zerknął do teczki osobowej: - Po długich poszukiwaniach telefonicznych odnaleźliśmy jedynie ciotkę mieszkającą o trzysta kilometrów stąd. Jest to staruszka, niestety częściowo sparaliżowana i w dodatku przebywająca w domu opieki. - Tak przypuszczałem. Na nas więc spoczywa obowiązek organizacji pogrzebu. Zreferujcie koleżanko Wcisła, co postanowiono w tej sprawie. Przewodnicząca rady zakładowej zaczęła swoim wysokim, dziewczęcym głosikiem: - A więc tak. Miejsce na cmentarzu komunalnym załatwione. Trumna na samochodzie ciężarowym z opuszczonymi burtami. Przed samochodem orkiestra zakładowa i poczet sztandarowy. Oczywiście wieńce od dyrekcji i organizacji społecznych, które poniesie młodzież z naszej szkoły przyzakładowej. Również poduszki z odznaczeniami... - No, tak wiele to on tych odznaczeń nie miał zauważył prezes NOT-u. - Miał srebrny krzyż zasługi - stwierdził dyrektor. - Ja bardzo przepraszam - w uchylonych drzwiach ukazała się głowa asystenta dyrektora,
magistra Piaska - ale sprawa jest pilna, panie dyrektorze... - Czy aż tak pilna, że musi pan nam przerywać ważne zebranie? - Niestety tak... Gdy obydwaj znaleźli się w przyległej sali konferencyjnej, magister Piasek aż płonął z podniecenia: - Nie ma, panie dyrektorze, nigdzie nie ma! - O cóż, na Boga Ojca, chodzi? - No, jak to o co? O projekt tego wynalazku. Przecież Wolniak był w zespole inżyniera Kutrzeby, który opracowywał nowy typ leledefektoskopu. Dziś pan Kutrzeba zajrzał do szafy pancernej, potrzebny mu był jakiś rysunek. Otwiera szafę, a rysunków nie ma. Ani rysunków, ani dokumentacji ze wszystkimi wyliczeniami. Sekretarka mówi, że przedwczoraj Wolniak prosił ją o klucz od szafy, bo chciał sprawdzić jeszcze jakieś wyliczenia. Potem ona wyszła, a kiedy wróciła, to klucz leżał w jej szufladzie. - Takie sprawy - zasępił się dyrektor. - Więc co robimy? - A Wolniak nie zostawił gdzieś u siebie zapasowego klucza do swojej kawalerki? - Pomyślałem już o tym, panie dyrektorze. Nigdzie go nie zauważyłem, w sekretariacie też nie zostawił. - Czy miał taki zwyczaj? - Owszem. Czasami, kiedy wyjeżdżał w delegację, zostawiał klucz, po który zgłaszał się jego przyjaciel. - Trudno. Trzeba zawiadomić milicję i jak najszybciej dostać się do jego mieszkania. Ta dokumentacja powinna tam być, bo przecież kradzież z biura nie wchodzi w rachubę, prawda? - Absolutnie nie, panie dyrektorze. - No to niech pan dzwoni, gdzie trzeba. * * * Prokurator Marcisz, uważnie studiował kilkunastostronicowy protokół komisji powypadkowej, wnosząc tu ówdzie poprawki; dokument w dniu dzisiejszym miał być doręczony prokuratorowi rejonowemu. „Zwłoki całkiem zwęglone... Zachowały się jedynie fragmenty skórzanej kurtki lotniczej denata i kilka metalowych przedmiotów: długopis, scyzoryk, zapalniczka, klucz... Samolot spłonął niemal doszczętnie z wyjątkiem lewego płatu, który leżał o dziewięć metrów od
kadłuba prawdopodobnie odrzucony na tę odległość przy uderzeniu prawym skrzydłem i dziobem o ziemię. Z zeznania mechaników wynika, że maszyna zbyt szybko nabierała wysokości, co mogło spowodować przekroczenie siły uciągu silnika, a w związku z tym wpadnięcie w korkociąg... Zastanawia jedynie fakt, dlaczego tak doświadczony pilot, jak Wolniak, nie wyprowadził samolotu po pierwszej zwitce do lotu poziomego... Można to tłumaczyć nagłym zasłabnięciem pilota albo zablokowaniem sterów. Faktu tego nie da się jednak stwierdzić ze względu na stopień zniszczenia maszyny... Identyfikacji zwłok dokonali pracownicy Aeroklubu. Szef mechaników Tadeusz Bartkowiak i starszy mechanik Jan Czuła...” * * * Kapitan Skrobot siedział w komendzie w jednym pokoju z porucznikiem Żywieckim i choć formalnie był jego zwierzchnikiem, to nawet najbystrzejszy obserwator nie domyśliłby się rodzaju współzależności służbowej między nimi, pracowali bowiem ze sobą od wielu lat i łączyły ich więzy przyjaźni. Skrobot był niezbyt wysoki, lecz dobrze zbudowany i żywy jak iskra. Żywiecki stanowił jego przeciwieństwo: wysoki i chudy, a z usposobienia flegmatyk. Rozmowę przyjaciół przerwał dzwonek telefonu: - Kapitan Skrobot, słucham. Tak jest, obywatelu pułkowniku. Tak. Rozumiem, pilne. Zaraz tam pojedzie porucznik Żywiecki. Jaka fabryka? Aha, Aparatury Precyzyjnej, rozumiem. - Już mnie w coś wrobiłeś? - Głupstwo, staruszku. W FAP-ie zginęły jakieś ważne dokumenty. Pojedziesz tam i od dyrektora dowiesz się szczegółów. Po wczorajszych imieninach jazda samochodem raczej by mi nie służyła. Rozumiesz? Żywiecki wyjechał, a Skrobot poszedł do sekretariatu załatwić jakieś papierkowe sprawy. Gdy wrócił po dwu godzinach, telefon dzwonił jak oszalały: - Tu Żywiecki. Słuchaj Witek, zbieraj ekipę i przyjeżdżaj natychmiast, chociaż nie lubisz dziś samochodu. - A co się stało? - Śmiertelny wypadek. I to dość zagadkowy. Aha, zamelduj staremu, może zajmie się tym kto inny. - Marne szanse, ale zamelduję. Jaki adres? - Konopnickiej 26a, wieżowiec, trochę cofnięty od ulicy, czwarte piętro, mieszkania 39. - W porządku.
Wizyta w gabinecie szefa i zebranie ekipy dochodzeniowej nie trwało dłużej niż 15 minut. Nyska z trudem przeciskała się zatłoczonymi o tej porze ulicami miasta. Żywiecki przywitał go w przedpokoju: - Stary, historia jak w kiepskim kryminale. Trup w wannie, przystojna, młoda dziewczyna... - Chwileczkę, po kolei, bo nic do mnie nie dociera... - Dobra, zobacz najpierw denatkę i niech technicy i fotograf przystąpią do roboty, a ja ci zreferuję sprawę. Skrobot obejrzał zwłoki. Dziewczyna o krótkich, ciemnych włosach zanurzona była w wodzie po oczy. Lewa ręka spoczywała na brzegu wanny, prawa natomiast, luźno zanurzona była w wodzie. Długie nogi miała podkurczone, tak że kolana wystawały nad obrzeże wanny. Cała sylwetka, niewielkie, lecz kształtne piersi i płaski brzuch świadczyły, że musiała być bardzo zgrabna. Zanurzył rękę w wodzie: była chłodna, chociaż nie tak zimna, jak świeżo puszczona z kranu. Technik zbierał odciski palców z kranu, klamek i różnych przedmiotów w pokoju. Fotograf błyskał fleszem. - No dobra, jak to skończycie, wracajcie do firmy i przyślijcie karetkę, żeby zabrała zwłoki do Zakładu Medycyny Sądowej. A ty, Romek, mów po kolei. - Przyjechałem do tego FAP-u, to znaczy Fabryki Aparatury Precyzyjnej. Tam dyrektor Kaczmarek poinformował mnie, że wczoraj około godziny 16:30 zdarzył się wypadek lotniczy. W katastrofie zginął ich pracownik, pilot amator, magister inżynier Ryszard Wolniak, lat 38, kawaler nie mający żadnej bliższej rodziny. Od swego asystenta, magistra Piaska, dyrektor dowiedział się o zaginięciu dokumentacji pewnego wynalazku. Chodzi o jakiś supernowoczesny przyrząd do wykrywania ukrytych wad metali. Pracował nad tym czteroosobowy zespół, którego członkiem był miedzy innymi Wolniak. Wypytywali wszystkich mogących mieć styczność z tymi dokumentami, ale nikt o niczym nie wiedział. Sekretarka oświadczyła, iż dala kilka dni temu klucze od szafy z dokumentami Wolniakowi. Pod koniec pracy klucze leżały w jej szufladzie, ale wtedy nikt nie sprawdzał, czy nic w niej nie zabrakło... - Streszczaj się. Więc jesteśmy w tej chwili w mieszkaniu Wolniaka? - Oczywiście. A streszczać się nie mogę, bo to wszystko jest ważne. Więc postanowili dostać się do tej kawalerki przy pomocy milicji. Proponowałem dzielnicowego, ale przekonali mnie, że skoro już jestem, to mogę pojechać. No i dobrze się stało. Przyjeżdżamy tutaj, wchodzimy na górę, ślusarz chce przystępować do roboty, bo zabrali ze sobą ślusarza do
sforsowania drzwi, ten łapie za klamkę... I okazuje się, że mieszkanie jest otwarte! Zaczęliśmy przetrząsać ten pokój, a dyrektor zajrzał do łazienki i tam doznał szoku, czemu się specjalnie nie dziwię. Ale do rzeczy. W kuchence na stole leżała torebka denatki. Z dowodu wynika, że nazywa się Izabela Kamińska, ma 22 lata, wzrost 163 cm, bez znaków szczególnych. Urodzona i zameldowana na stałe we wsi Zawady Dolne, ojciec Józef, matka Zofia z domu Mariańska. Adres obecny - Szpital Wojewódzki, ulica Moniuszki. - Mieszka w szpitalu? - Tak. W legitymacji służbowej stwierdza się, że pracuje tam jako laborantka medyczna. Widocznie szpital dysponuje jakimiś mieszkaniami. - Czy to dziewczyna Wolniaka? - Niewykluczone. W każdym razie przed znalezieniem torebki Kaczmarek dziewczynę rozpoznał, „to przecież panna Iza" wystękał, kiedy po szoku przyszedł trochę do siebie. Pytam więc, skąd ją zna. Otóż poznał ją w towarzystwie Wolniaka i jego kolegi, kiedy raz w restauracji przysiadł się do nich, żeby zjeść obiad. Zamienili wówczas tylko parę zdań, ale w jakiś czas potem, znów ją widział na ulicy, tym razem w towarzystwie samego Wolniaka. A. w biurze, przy jakiejś okazji, zwierzył się Kaczmarkowi, że czasem wypożycza swoje mieszkanie Izie i jej sympatii, czyli swemu przyjacielowi... Zaraz, gdzieś zanotowałem to nazwisko... Aha, jest. Janusz Wilmański. - Kto jeszcze był tu z wami? - Sekretarz POP i asystent dyrektora. - Gdzie oni są teraz? - Kazałem im wracać do fabryki, żeby tu nie przeszkadzali i nie pozacierali śladów, jeśli jeszcze są jakieś. Mają czekać na telefon od nas. - Słusznie. Ale dziś już za późno na rozmowę, więc zadzwoń i umów się na jutro. My tymczasem, zanim przyjedzie karetka, rozejrzymy się trochę po mieszkaniu. Może uda się trafić na ślad tej dokumentacji. - Kiedy znaleźliśmy zwłoki, to już po telefonie do ciebie, nie bardzo miałem czas na poszukiwania, w każdym razie na pierwszy rzut oka nic nie było widać. O, tu jest zawartość torebki Kamińskiej. Portmonetka, 230 złotych - setka papierowa, a reszta w bilonie, chusteczka, napoczęta paczka klubowych, klucze na kółku... - Zobacz, czy któryś z nich przypadkiem nie pasuje do tego mieszkania. Porucznik Żywiecki chwilę manipulował przy zamku. - Zgadza się. Jeden „yalowski" jest od tych drzwi. - Zatem panienka musiała być tu częstym gościem.
- Tak by wyglądało. Tymczasem dwaj sanitariusze zabrali szczelnie okryte prześcieradłem zwłoki do karetki, a kierownik Zakładu Medycyny Sądowej, po telefonie Skrobota, obiecał dostarczyć wynik sekcji następnego dnia po południu. W mieszkaniu był bałagan. Różne części męskiej garderoby leżały porozrzucane po całym pokoju. Pokój miał powierzchnię nie większą niż 20 metrów kwadratowych - łącznie z wnęką na tapczan. Naprzeciw wejścia z przedpokoju - okno i drzwi balkonowe. Po lewej ich stronie kuchnia klitka, z której następnie wchodziło się do łazienki. Umeblowanie było raczej skromne. Na całej długości jedynej „ustawnej" ściany, regał z odkładanym blatem biurka, niski stół, dwa fotele i dwa taborety-pufy. We wnęce dwuosobowa wygodna wersalka, a pod oknem telewizor. Poszukiwania nie dały żadnego wyniku. Poza owymi kluczami nie natrafiono na żadne ślady. Nie było ani rysunków czy opisu projektu wynalazku, ani żadnych notatek związanych z pracą, zawodową Wolniaka. Na półce regału znajdowało się natomiast sporo literatury lotniczej, zarówno beletrystyki, jak i książek fachowych. Dochodziła 9 wieczór, kiedy zakładali plombę na drzwiach, mieszkania Wolniaka. * * * Podpułkownik Biskupski, bezpośredni przełożony Skrobota i Żywieckiego, był mężczyzną pokaźnej postury. Ponieważ poruszał się wyjątkowo zwinnie, zwano go powszechnie „Szeryfem". Co do jego charakteru zaś, to zdania były podzielone - podwładni lubili go bardzo, bo miał gołębie serce, a przełożeni mieli mu często za złe, że jest za miękki. Niemniej jednak z jego wydziału prokuratura zazwyczaj otrzymywała takie materiały, że proces sądowy nie miał charakteru poszlakowego. W gabinecie Szeryfa kapitan Skrobot i porucznik Żywiecki zdawali właśnie relacje z ostatnich wydarzeń. Słuchał ich uważnie nie przerywając ani słowem. - To rzeczywiście dziwna historia - powiedział, kiedy skończyli. - Jednego dnia katastrofa lotnicza, w której ginie facet, a w tym samym dniu, w jego mieszkaniu, umiera dziewczyna, jego hm... dobra znajoma. Wypadek? Zasłabnięcie podczas kąpieli? Jakiś przedziwny zbieg okoliczności? A ja w takie zbiegi okoliczności nie bardzo wierzę. No bo przede wszystkim, kto wchodzi do wanny nie zamykając drzwi mieszkania? I to w dodatku cudzego mieszkania. Roztargnienie? - Trudno o tym coś powiedzieć przed wynikiem sekcji - wtrącił Skrobot. - Kiedy ma być wynik?
- Najwcześniej dziś po południu. - Pozostaje jeszcze Wilmański. Dać wam kogoś do pomocy? Skrobot i Żywiecki spojrzeli po sobie, a pułkownik zrozumiał intencje tych spojrzeń. - W porządku. Uważacie, że najlepiej pracuje się w tandemie. Dobrze. Spotkamy się więc o piętnastej trzydzieści, powiedzmy, z wynikami sekcji i wstępnymi ustaleniami... - Tak jest, obywatelu pułkowniku. - Aha, dobrze byłoby poprosić też prokuratora Marcisza. On był przecież po wypadku na lotnisku. * * * Skrobot rozpoczął dochodzenie nie od otoczenia Kamińskiej, lecz od osoby Wilmańskiego. Bezpośrednio po rannej konferencji udał się na uniwersytet, do dziekana wydziału humanistycznego. „Okrąglutki, jak pączek w maśle" - pomyślał Skrobot na widok zażywnego, starszego pana, który zamówiwszy w sekretariacie dwie kawy, nie czekając na pytania sam rozpoczął: - Pan kapitan zapewne w sprawie Wilmańskiego? - Tak. - No właśnie. Moi pracownicy zupełnie niepotrzebnie pośpieszyli się z tym meldunkiem, w dodatku bez uzgodnienia go ze mną. Więc stokrotnie przepraszam kapitana za fatygę, bo całe nieporozumienie z „zaginięciem" adiunkta wyjaśniło się dziś rano. Otrzymałem mianowicie list od niego, w którym przeprasza za nagły wyjazd bez uprzedzenia, ale jego brat cioteczny poważnie zaniemógł i poprosił go o niezwłoczny przyjazd, więc... - Przepraszam, panie dziekanie, ale niewiele z tego rozumiem. Owszem, przyszedłem porozmawiać z panem o Wilmańskim i ewentualnie z którymś z jego kolegów lub przełożonych, ale o żadnym meldunku nic nie wiem. - Więc nie otrzymaliście doniesienia o zaginięciu adiunkta? - Nic mi w każdym razie o tym nie wiadomo. - Przeproszę pana na moment - podniósł słuchawkę telefonu. - Z magistrem Derkaczem. Tu Hering. Czy zawiadamiał pan władze o nieobecności adiunkta Wilmańskiego? Nie? W porządku, dziękuję. - Nie wiem wobec tego, czym kapitanowi mogę służyć? - Teraz w głosie dziekana zabrzmiały chłodniejsze nutki, które nie uszły uwagi Skrobota. - Och, drobiazg, panie dziekanie. Chciałbym porozmawiać o adiunkcie Wilmańskim. - Dobrze. Mam teraz akurat wolną godzinę, więc słucham.
- Jak dawno znał pan adiunkta? - Jakieś dziewięć czy dziesięć lat, jeszcze z czasów studiów. Był na trzecim roku, gdy ja zostałem asystentem. - Czy może mi pan pokazać ten list od niego? - Oczywiście, proszę bardzo. Była to połówka kartki papieru formatu A4 zapisana kilkoma linijkami maszynopisu. Czcionka prawdopodobnie „Eriki" - z zawodowego przyzwyczajenia skonstatował Skrobot. Zaczął czytać: „Drogi szefie! Bardzo przepraszam, że usprawiedliwiam się dziś dopiero, ale wczoraj nie mogłem się dodzwonić z automatu. Otóż mój cioteczny brat, o którym Ci chyba wspominałem, a który mieszka w Zakopanem, bo od lat choruje na gruźlicę, poczuł się w tych dniach bardzo źle i poprosił mnie o natychmiastowy przyjazd. Chodzi tu o jakieś kwestie majątkowe, na których nie bardzo się wyznaję. Bardzo Cię proszę, załatw zastępstwo na moje zajęcia, a po przyjeździe za jakieś dwa, trzy dni odrobię. Ukłony. J. Wilmański". - Ten list, panie dziekanie, jest chyba autentyczny? - Z pewnością. Podpis w każdym razie na to wskazuje. - A sama treść? Styl listu? - Janusz w korespondencji zawsze był lakoniczny. Chociaż... - Co pan chciał powiedzieć? - Nic, drobiazg właściwie, tylko nie przypominam sobie, żeby wspominał mi o jakimś kuzynie w Zakopanem. Wiem tylko, że dość często jeździł w tamte okolice, bo bardzo lubił włóczyć się po górach. Ale ostatnio zatrzymywał się chyba u jakiejś gaździny w Murzasichlu. - Nie pozostawił adresu, nazwiska tej gaździny? - Nie. - A w jaki sposób przyszedł ten list, przez pocztę? - A wie pan, pojęcia nie mam, spytam sekretarki. Wrócił po chwili do gabinetu. - Nie przez pocztę. O, tu jest koperta. Adres dziekanatu, brak nadawcy. A list przyniósł jakiś młody człowiek, sekretarka nie zapamiętała go, bo akurat rozmawiała przez telefon, kiedy wszedł, list pozostawił na biurku. - Będziemy musieli go jakoś odszukać. A jak ogólnie mógłby pan scharakteryzować Wilmańskiego? Hering zastanowił się chwilę. - Żeby ująć rzecz krótko, to trzeba by określić go jako człowieka żyjącego nerwami, co w
połączeniu z dolegliwościami wątroby nie czyni, go łatwym we współżyciu. Dochodziło więc do coraz większych nieporozumień małżeńskich, zakończonych gdzieś mniej więcej pól roku temu oficjalnym rozwodem. W tym czasie zaczął też pić ponad miarę, co oczywiście miało wpływ na jego pracę. Odbyłem z nim kilka przyjacielskich rozmów, wielokrotnie wraz z moją żoną zapraszaliśmy go do nas, ale widać było, że źle się czuje w mieszanym towarzystwie. Wilmański od początku swej pracy na uniwersytecie cieszył się ogólną sympatią. - Mają dzieci? - Tak, dorastającą córkę, do której Janusz jest bardzo przywiązany. Ale była żona nastawiła ją zdecydowanie przeciw ojcu, i o ile mi wiadomo, nie ma obecnie z córką żadnych kontaktów, nad czym bardzo boleje. Zresztą wydaje mi się, ale to są tylko moje przypuszczenia, że mimo wzajemnych krzywd, awantur i tym podobnych, nigdy tak naprawdę nie przestał kochać żony. - A ta obecna sympatia? - Panna Iza? Nie znam jej, ale z postępowania Janusza wnoszę, że ma na niego dobry wpływ. Przestał pić zupełnie. Chociaż, bo ja wiem... czasem zupełnie po trzeźwemu zachowuje się jakoś dziwnie. - To znaczy? - Nawet nie wiem, jak to określić. Niekiedy odnoszę wrażenie, że w czasie rozmowy ze mną myślami jest zupełnie gdzie indziej. Zdarza się nawet, że niezbyt dorzecznie odpowiada na pytania. - Jako nerwicowiec musi być zapewne bardzo impulsywny? - Określiłbym go nawet jako choleryka. - A czy zdaniem pana Wilmański mógłby kogoś zamordować? - Zamordować? - Tak, utopić na przykład. - Pan żartuje, kapitanie, i są to raczej niewczesne żarty. Zresztą o czym my tu mówimy? - Ot, dałem taki skrajny przykład. Ale wracając do wyjazdu Wilmańskiego, czy nikt z jego kolegów nie może pomóc w ustaleniu tego zakopiańskiego adresu? - Chyba nie. Oprócz mnie z nikim na uczelni nie utrzymuje bliższych, kontaktów. Może dowie się pan czegoś od jego sympatii? O ile oczywiście kuzyn nie jest pretekstem i nie wyjechali razem. Przyznam się, że nie miałbym do Janusza o to wielkich, pretensji. Widzi pan, jesteśmy tak zapracowani, że kilka dni wolnych poza urlopem jest po prostu niezbędne. „Iza Kamińska nic już, niestety, nie powie" - pomyślał Skrobot, ale nie poinformował o tym dziekana, którego wkrótce pożegnał. Przedtem jednak poprosił go, by z działu kadr
uczelni pomógł mu uzyskać zdjęcie Wilmańskiego, co ten chętnie i dosyć szybko załatwił. * * * Żywiecki zapukał do gabinetu prokuratora Marcisza. - Proszę. A, to wy! Siadajcie, poruczniku. Sporta? Aha, ograniczacie palenie. Właściwie ja też powinienem, ale nie wychodzi. Cóż, ta katastrofa Wolniaka... W swej karierze napatrzyłem się na niejedno, ale to był wyjątkowo przykry widok. Nic z niego nie zostało, prócz kości, kawałków skóry z kurtki, które nie zdążyły się spalić, no i paru metalowych przedmiotów - scyzoryka, zapalniczki, klucza... - Jaki to był klucz? - Zwykły, standardowy. W tym momencie rozmowę przerwał dzwonek telefonu. Rozmowa trwała krótko: - Przepraszam, poruczniku, ale szef ma jakąś pilną sprawę do mnie. Tutaj macie gazety, bo to może potrwać. Żywiecki jednak nie sięgnął po nie. Zamyślił się głęboko. Przy nieboszczce Izie znaleźli pęk kluczy, w tym jeden do mieszkania Wolniaka; Natomiast nie było tam żadnego klucza standardowego. Czyżby więc Wolniak zabezpieczał się w ten sposób, że sobie pozostawił klucz od dolnego zamka? Dlaczego więc nie zachował duplikatu yalowskiego? Prokurator Marcisz wrócił z zielonym skoroszytem pod pachą. - A więc tak, poruczniku. My tu sobie gadu-gadu, a o śmierci Kamińskiej ani słowa? - Chciałem zreferować, ale pan prokurator nie dał mi dojść do słowa. - W porządku. Sprawę tę miał prowadzić kto inny, szef przekazał ją mnie, kiedy dowiedział się, że ma ona związek z Wolniakiem. Na razie znam ją pobieżnie, ale zaraz zapoznam się ze szczegółami. Chwilę czytał protokół, podkreślając niektóre fragmenty. - Zatem ustalmy podstawowe fakty. Wolniak, jak stwierdziliśmy, zginął około szesnastej trzydzieści. Mówię około, bo mechanicy z lotniska podają czas z tolerancją dwudziestu minut, nikt wtedy nie spojrzał na zegarek. O której zatem nastąpił zgon Kamińskiej? - Trudno zgadywać przed wynikiem sekcji, ale profesor Krotowicz i tak nam dokładnego czasu nie poda. Zawsze wyśmiewa autorów powieści kryminalnych, w których dokonujący sekcji zwłok lekarze określają czas śmierci z przesadną dokładnością. Napisze z pewnością: „nie wcześniej niż... nie później niż...”. Zresztą zobaczymy po wizycie Skrobota u Krotowicza. - Kiedy to nastąpi?
- Obiecał pułkownikowi Biskupskiemu, że dziś jeszcze. - Przyślijcie mi go zaraz albo lepiej zadzwońcie. To raczej ja przyjadę do was, do komendy, jak dokument będzie gotowy. Dobrze? - Dobrze. Do widzenia, prokuratorze. - Na razie. * * * - To jest trudne pytanie, proszę pana. Jaka jest Iza? Na pewno skryta. Właściwie z nikim tu w pracowni nie utrzymuje bliższych stosunków. Jedynie w ostatnim czasie z Wandą. Ale dlaczego pan tak o nią wypytuje, czy coś przeskrobała? - Nie, nic nie przeskrobała, a w każdym razie nic o tym nie wiemy. Zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, więc prowadzimy dochodzenie w tej sprawie. Skrobot siedział na obrotowym zydelku w pracowni analitycznej miejscowego szpitala i nie widział powodów, żeby ukrywać przed koleżankami Kamińskiej, z którymi rozmawiał, faktu jej zgonu. Wiadomość o tym podziałała jak grom z jasnego nieba na obie współpracowniczki Izy. - Czy możecie mnie panie skontaktować z tą Wandą? - Ona nie pracuje u nas, tylko w aptece szpitalnej, ale o tej porze jej nie ma. - Co możecie jeszcze powiedzieć o Izie? - Bo ja wiem? - zastanowiła się bardziej opanowana blondynka. - Spokojna dziewczyna. Mimo niewątpliwej urody nie było do niej dużo „męskich" telefonów, jak to zwykle bywa. Robiła wrażenie dziewczyny trochę tajemniczej. Czasem jej zachowanie wydawało się dziwne... - Co pani przez to rozumie? - Trudno mi powiedzieć, właściwie sama nie wiem. Coś miała takiego w oczach, może smutnego. Jakby to, co robiła, wcale jej nie interesowało. No i ostatnio ta przyjaźń z Wandą... - Kryśka, czemu nie mówisz panu wszystkiego! - wyższa, szatynka zdążyła ochłonąć. - Może to jest ważne w wypadku Izy? - Proszę tylko spokojnie, panienki, po kolei. Pani Krystyno, co pani ma jeszcze za tajemnice? - Fakt. Pytał pan o Wandę. Więc podobno wczoraj została zatrzymana przez milicję, przez was. Bo remanent w aptece wykazał brak jakichś specyfików. Zdaje się, że dziś ją wypuszczono, ale tutaj nie wróciła. - Dobrze, sprawdzę to. Jak ona się nazywa?
- Wanda Chocimska. - A jaki to ma, według pań, związek z Kamińską? Laborantki spojrzały po sobie. Odezwała się blondynka: - Z Izą bezpośrednio może nie, tylko z jej dawną koleżanką. - Kto to taki? - Jakaś niewyraźna. Z takich „panienek", wie pan... - Domyślam się. - Więc wczoraj dzwoniła tutaj. Przedstawiła się jakoś tak dziwnie... Palmira? Nie, Panonia! Koniecznie chciała się dowiedzieć, gdzie jest Iza, więc w końcu spytałam, kto mówi. - No i co? - Nic. U nas dyżury są jednoosobowe, jak byłam ja, to nie było Izy. Ale ta cała Panonia prosiła, że ma bardzo pilną sprawę, więc jakbym widziała Izę, to niech koniecznie wpadnie do „Niespodzianki", bo ona tam na nią czeka. Nic jej na to nie odpowiedziałam, ale Iza zazwyczaj nie przychodziła do pracowni, kiedy nie miała dyżuru. - No dobrze, ale wróćmy do Chocimskiej. Ona znała tę Panonię? Znów spojrzały po sobie. - Nie wiadomo, ale Iza jakoś przedtem z nikim się specjalnie nie zadawała, dopiero w ostatnim czasie z tą Wandą. I akurat teraz ta kradzież... Kapitan Skrobot pożegnał laborantki i jadąc do Zakładu Medycyny Sądowej myślał: „Że też nas jest tylko dwóch, skoro ciągle wychodzi coś nowego. Trzeba się koniecznie zająć tą Panonią; w »Niespodziance« powinna być znana, bo to z pewnością jej rewir. Sprawa przypomina kłębek różnokolorowych nitek, które trzeba po kolei rozplątywać. A Panonią niech się zajmie Żywiecki. No i jeszcze ta Chocimska, niech to diabli"! * * * Po wyjściu z prokuratury Żywiecki udał się na umówione spotkanie do FAP-u. Dyrektor Kaczmarek już czekał na porucznika wraz z sekretarzem POP-u, Domińskim, i inżynierem Kutrzebą. - To był dla wszystkich, poruczniku, prawdziwy wstrząs - zaczął Kaczmarek. - Jeśli ktoś długo choruje, to powoli oswajamy się z myślą o jego śmierci. A tu człowiek w sile wieku, trzydzieści osiem lat, doskonały fachowiec... - Był inżynierem mechanikiem, prawda? - Tak, ale zainteresowania jego wykraczały poza ścisłą specjalizację, czego dowodem
choćby jego ostatnio ujawniony niepospolity talent wynalazczy w dziedzinie elektroniki... - Przepraszam, niedawno? - To pytanie Żywiecki skierował do inżyniera Kutrzeby. - No, można powiedzieć, że niedawno, ponieważ inżynier Wolniak dopiero przed kilkoma miesiącami przystąpił do naszego zespołu badawczego nad teledefektoskopem. - A jak długo pracował w zakładzie? - Blisko dwa lata. Właściwie ja go do tego namówiłem. Kiedyś podczas cokwartalnego zebrania naszego stowarzyszenia inżynierów referowałem postępy prac nad urządzeniem do wykrywania ukrytych wad metali. Wolniak zabrał wówczas głos w dyskusji, zgłaszając szereg istotnych propozycji co do dalszych poczynań. Zaprosiłem go więc do współpracy, nie bez pewnych oporów przystał na nią. - A teraz dokumentacja zginęła? - Raczej tylko część dokumentacji. Rysunki z ostatniej fazy pracy. Całość znajduje się w innej kasie. Te rysunki były jednak najistotniejsze. I nie jest powiedziane, czy on miał z tym coś wspólnego. - Więc co się z nimi stało? Po tym pytaniu zapanowała cisza. Przerwał ją dopiero Kaczmarek: - W każdym razie wykluczam możliwość kradzieży. Tak, celowo użyłem tego słowa, kradzieży przez nieboszczyka Wolniaka. To był naprawdę... - Tak - wtrącił sekretarz Domiński. - Uczciwy pracownik, aktywny członek partii. Wszyscy go bardzo żałujemy. - Może miał jakichś osobistych wrogów, jakieś nieporozumienia na tle zawodowym, o kobietę, czy ja wiem zresztą? - Absolutnie o niczym takim nam nie wiadomo, prawda koledzy? Nic o tym również nie wiedzieli Domiński i Kutrzeba. - Sprawą dokumentacji wynalazku być może zajmie się kto inny. Ale proszę mi powiedzieć, jak ją przechowywano? - W dwóch kasach pancernych - odpowiedział Kutrzeba. Jedna stała w sekretariacie, z tymi wyliczeniami i rysunkami, które na bieżąco mogły być potrzebne członkom zespołu. Klucze od niej pozostawiałem w ciągu dnia sekretarce. Natomiast rysunki i wyliczenia już ukończone są w mojej kasie pancernej, to znaczy stojącej w moim pokoju. Klucze są u mnie. - I tam nic nie zginęło? - Nie. * * *
- Witam kapitana - Skrobot stał przed profesorem Krotowiczem, który chcąc, nie chcąc musiał patrzeć na swego rozmówcę z góry, ponieważ był od niego znacznie wyższy. - Tu macie wynik sekcji. - Dziękuję. Chodziłoby głównie o to, czy może pan profesor pomóc nam w ustaleniu czasu zgonu? - Owszem, ale nie precyzyjnie. Stopień stężenia pośmiertnego zwłok i utrwalenie plam opadowych wskazywałyby, że upłynęło nie mniej niż 12 godzin do czasu sekcji, a na podstawie reakcji źrenic na środki farmakologiczne, chlorek gazowy i azotyn sodowy można założyć, że zgon nie nastąpił wcześniej niż przed 19 godzinami. - A o której była sekcja? - O trzynastej. - Zatem zmarła przedwczoraj, między dziewiętnastą a pierwszą w nocy? - Tak by wypadało. - Przyczyna śmierci - utonięcie, prawda? - Na to wskazuje ostra rozedma płuc. Zagłębiam się w szczegóły, bo pamiętam jeszcze z moich wykładów na wydziale prawa, że zagadnienia te pana interesują. I zwrócę pana uwagę na pewną poszlakę, ale może zejdziemy do prosektorium. Po chwili, gdy znaleźli się w zimnej, białym: kaflami wyłożonej sali i stanęli przed kamiennym stołem, profesor odkrył nogi denatki. - O, widzi pan, tu po wewnętrznej stronie lewej nogi? Owalny, słaby siniec, można by go nie zauważyć. Taki siniec może powstać wskutek uderzenia, na przykład prawym butem o lewą nogę, gdyby nie był zbyt wysoko. - A zatem? - Albo jakiś ślad przypadkowy, albo... odcisk męskiego kciuka. - Ale ciało znaleziono z podkurczonymi nogami... - No to co z tego? Nogi potem można zgiąć w kolanach. - A treść żołądka? - Nic specjalnie ciekawego. Nikłe ślady spożytego alkoholu. - Serce? - Żadnych widocznych zmian. Na waszym miejscu dobrze bym przestudiował jej książeczkę zdrowia. „Słusznie twierdzi Szeryf, że profesor Krotowicz minął się z powołaniem. Powinien pracować u nas" - pomyślał Skrobot żegnając się.
* * * Siedzieli przy podłużnym stole w gabinecie Biskupskiego. Prócz Skrobota, Żywieckiego i Marcisza był jeszcze wysoki, szczupły facet, którego obaj funkcjonariusze nie znali. Sprawę wyjaśnił Szeryf. - Przedstawiam wam majora Lipińskiego z Komendy Głównej. Centrala zainteresowana jest zaginięciem tej dokumentacji wynalazku. Proszę, referujcie. Zaczynaj, Skrobot. Kapitan zrelacjonował swoją rozmowę z dziekanem Heringiem na temat Wilmańskiego, a potem wywiad o Kamińskiej w jej miejscu pracy. Biskupski nie przerywał ani słowem, tylko od czasu do czasu notował coś w swoim brulionie. Następnie przedstawił wynik sekcji zwłok, zatrzymując się dłużej nad sugestiami profesora Krotowicza na temat możliwości zabójstwa. Żywiecki opowiedział o swojej wizycie w FAP-ie. Tutaj już dodatkowe pytania stawiał major z centrali; pytania dotyczące składu zespołu badawczego i zabezpieczenia dokumentacji. Wreszcie głos zabrał pułkownik Biskupski. - Daleko, prawdę mówiąc, nie zaszliśmy, ale przynajmniej wiemy, na czym stoimy, głównie dzięki wynikom sekcji. Wiemy już, że Kamińska zginęła między dziewiętnastą a pierwszą w nocy, a więc wtedy, kiedy Wolniak już nie żył. Zatem nie on jest zabójcą. Bo skłaniałbym się do teorii Krotowicza, że nie była to śmierć przypadkowa. Choć teoretycznie mogło nastąpić jakieś zasłabnięcie w trakcie, powiedzmy, zbyt gorącej kąpieli. Zajmiesz się, Skrobot, tą książeczką zdrowia. Skontaktuj się też z jej rodzicami, to gdzieś na wsi, prawda? Powiadomisz o wypadku, niech przyjadą po ciało. No i porozmawiaj z nimi. Następna sprawa to Wilmański. Trzeba go za wszelką cenę odnaleźć. Tu może się kryć klucz do całości. Ale o adiunkcie mało wiemy. Tylko uczelnia? A dom? Myślę o kawalerce i o byłej żonie. No i w końcu jak ostatnio układały się stosunki z jego przyjaciółką - Kamińską. - Przepraszam pułkowniku, kiedy mieliśmy to zrobić? - To prawda, czasu było niewiele. - (Twarz wydziału przed gościem z Warszawy była uratowana). - Ale tak czy inaczej trzeba się z tym pośpieszyć, słyszysz, Skrobot? - Tak jest, obywatelu pułkowniku. - No i poza tym powiązania Kamińskiej z... jak jej tam... - Panonią. - Właśnie. Coś mi się ta przyjaźń nie podoba. No i ta druga ze szpitala - Szeryf zajrzał do notatek - Chocimska. Sprawdzić czy zatrzymana i za co, dobrze przepytać. Co się tyczy Wolniaka - tu się zwrócił do Żywieckiego i siedzącego obok Marcisza - to protokół jak
protokół. Innym może wystarczy, nam nie. Trzeba, Żywiecki, jeszcze raz być na lotnisku. No i kontakty prywatne. Czy on, do licha, w ogóle nie miał życia osobistego? Niczego między pracą a lotniskiem? Żadnych dziewczyn, knajp, wycieczek? Co się zaś tyczy wynalazku, to znaczy zaginionej dokumentacji... Uzgodniliśmy z majorem Lipińskim, że sprawę poprowadzimy dwutorowo. Jeśli w trakcie dochodzenia uzyskacie na ten temat jakieś informacje, to zawiadomicie niezwłocznie majora. Major zaś nam przekaże wiadomości interesujące nas, jeśli będzie miał jakieś, tak majorze? - Oczywiście. Myślę cały czas, co z tym fantem zrobić. Chyba zdecyduję się zaangażować do FAP-u. Tak się składa, że z wykształcenia jestem inżynierem mechanikiem, więc to ułatwi sprawę. Formalnie ją załatwię przez komendę i resort. Bo tak: Zabezpieczenie wynalazku, a przynajmniej jego zasadniczej części, było prawie żadne. Znając nasze sekretarki, praktycznie do kasy mógł się dostać każdy. A wcale nie jest wykluczone, że ktoś mógł wykorzystać śmierć Wolniaka, ktoś, kto wiedział, że miał te rysunki, żeby potem sprytnie je sprzątnąć. Wiadomo nam skądinąd, że tego rodzaju urządzenia bardzo interesują zagranicę. Na miejscu będę mógł stwierdzić, kto tam miał jakieś zagraniczne kontakty. Musimy też wspólnie pomyśleć, czy przypadkiem śmierć Kamińskiej i zagadkowa katastrofa doświadczonego bądź co bądź pilota, jakim był Wolniak, to nie skutki chęci zdobycia dokumentacji? - Słusznie, mamy to cały czas na uwadze - wtrącił Biskupski. - A co do Wilmańskiego, to poproście o pomoc kolegów z Krakowa. Jeśli to nie da efektu - należałoby dać ogłoszenie do prasy i telewizji, oczywiście odpowiednio zredagowane. Mamy szukać nie podejrzanego, tylko zaginionego. Macie jego zdjęcie? - Owszem, pomyślałem o tym - powiedział Skrobot wręczając pułkownikowi fotografię legitymacyjną. - W porządku. Na razie dziękuję i proszę informować mnie na bieżąco. Z majorem też będziemy w kontakcie. W jaki sposób, to uzgodnimy potem. * * * - Zatem ustalmy plan na jutro - zwrócił się Skrobot do Żywieckiego, gdy znów znaleźli się w swoim pokoju. - Dobra. Przede wszystkim zaopiekuję się półświatkiem w „Niespodziance", ze szczególnym uwzględnieniem panny Panonii, a potem rozejrzę się po ludziach na lotnisku. - W porządku. Ja zaś zabiorę się do Wilmańskiego. Aha, już teraz wyślę teleks do Krakowa.
- Pozostaje jeszcze Chocimska i rodzice Kamińskiej. To będzie przykra rozmowa, ale odbyć ją trzeba. Myślę, że zdążę jutro. - Nie zapominaj, że jutro jest też pogrzeb Wolniaka. - No to co z tego? - Nic, myślałem, że może miałbyś ochotę pójść. - Wolałbym oddelegować ciebie, ale nie sądzę, żebyś się dobrze bawił. Mówiąc poważnie, postaram się jednak przyjść, chociaż właściwie sam nie wiem po co. - Może masz skrytą nadzieję, że na pogrzebie zjawi się Wilmański? - Może. * * * Była dziewiąta rano i w „Niespodziance" dzień się dopiero rozpoczynał. Składała się ta kawiarnia z dwóch sal, dosyć ponurych. Lokal mieścił się w zabytkowej, renesansowej kamienicy. W pierwszej sali Żywiecki dostrzegł znanego w mieście plastyka, który jak co dzień rozpoczynał pracę twórczą od dużej kawy i kieliszka koniaku. Nie opodal siedziało dwóch młodych osobników w milczeniu spełniając halby piwa. Ich czerwone jak u angory oczy świadczyły, że leczą się intensywnie po wczorajszym dniu. W drugiej sali, pod oknem, trzy jaskrawo umalowane panie zawzięcie nad czymś dyskutowały, a sprawa dotyczyła jakiegoś Ziutka, który nawalił, a który jest „starym cwelem". Bufetowa rozmawiała z jedną z kelnerek, podczas gdy druga leniwie snuła się po sali roznosząc po stolikach papierowe serwetki. Żywiecki usiadł i zamówił herbatę bez cytryny, co zostało skwitowane niewyraźnym mruknięciem niezadowolonej z przerwanej rozmowy kelnerki. Gdy wyjaśnił jej cel wizyty szybko poprosiła w sukurs bufetową. - Panonia? Oczywiście, że znamy, któż by jej nie znał. - Okrągłolica bufetowa, nie wiadomo czemu, dostała wypieków. - Ale my z tą awanturą nie mamy nic wspólnego. To znaczy, chciałam powiedzieć, że właściwie nic się nie stało, zaraz sobie poszli. My mamy swoje zarządzenia z dyrekcji, a tam nie ma przepisu, jak trzeba postępować w takich wypadkach. - Przepraszam, ale ja nie wiem, o czym panie mówią. - Jak to o czym? O tej awanturze z Panonią. - Wczoraj zawiadomiłyśmy dzielnicowego, jak tu wpadł, pewnie on pana przysłał. - Dobrze. Proszę opowiedzieć wszystko od początku. - Było ich dwie, Panonia i jeszcze jakaś, która tu nie przychodziła, taka mała, czarna.
Potem do nich dosiadło się trzech hipisów. Też jacyś obcy. Chyba już byli na bani, kiedy przyszli. U nas zamówili po lampce wina. Koleżanka nawet nie chciała podać, ale Panonia przyszła tu do mnie i powiedziała, że oni wcale nie są pijani, tylko tak się zachowują. Że niby taka u nich moda, i że to przyjezdni z Krakowa. No i, potem nastąpiła ta draka. Najpierw zaczęli się zawzięcie o coś kłócić... - Nie słyszały panie, o co chodziło? - Niewiele - powiedziała kelnerka - na rewirze miałam sporo gości, wychodziłam do kuchni... - Ja tam trochę słyszałam wtrąciła bufetowa - mówili, że Panonia nawaliła, bo nie przyprowadziła kogoś, kogo miała przyprowadzić i jak oni teraz przed Jasiem wyglądają. To wtedy jeden z nich wyjął brzytwę. - Brzytwę? - Tak. I chyba coś musiał powiedzieć im, że się porżnie, bo odwinął rękaw koszuli i ciachnął się po przedramieniu, aż krew trysnęła. Chciałam dzwonić na pogotowie i po milicję, ale Panonia coś im powiedziała, dała swoją chustkę skaleczonemu i zaraz się wynieśli. - I nie zapłacili rachunku? - Owszem, skasowałam od razu, u nas przeważnie tak się robi, bo różni tu przychodzą... a jeden z nich to Niemiec dodała po chwili. - Niemiec? Skąd pani wie? - Bo jak przechodziłam obok ich stolika, a on był tyłem i nie widział mnie, to wymamrotał coś, z czego zrozumiałam słowo „schweine", a to znaczy świnia - pochwaliła się swoją znajomością języków. - A on jak wyglądał? - Normalnie. Długowłosy, blondyn, tylko może z nich wszystkich najczyściejszy. Na sobie miał skórzaną kamizelkę i dżinsy. Całe w łatach jak oberwaniec, ale to specjalnie, bo taka u nich moda. - No i co dalej? - Nic. Starłam ślady krwi ze stolika. Tutaj już różnie bywało. Niedawno jednemu na głowie butelkę rozbili, wtedy to była jatka! - A co z Panonią? - Więcej się nie pokazała. - A nie wiecie panie, jak ją znaleźć i jak się naprawdę nazywa? - A kto ją tam wie.
* * * Ledwo Skrobot usiadł za swoim biurkiem, kiedy zgodnie z wczorajszym poleceniem kapitana dyżurny sierżant zameldował, że przyjechali rodzice Kamińskiej. Byli już w kostnicy, załatwili formalności związane z pogrzebem, a teraz pojechali do pokoiku Izy przy szpitalu wojewódzkim. Skrobot podziękował i poprosił o podstawienie samochodu. Był jednak kłopot z wozami, potem trzeba było podpisać jakieś zaległe papierki, tak że w „domu pielęgniarki" - jak popularnie zwano przyszpitalny hotel - znalazł się dopiero o dziesiątej. Rodzice Kamińskiej byli wstrząśnięci śmiercią córki, zwłaszcza matka ocierająca, co chwilę zapuchłe od płaczu oczy. Ojciec przypominał Skrobotowi sycylijskiego chłopa z włoskich filmów. Wysuszona słońcem, pomarszczona kamienna twarz, czarny garnitur, zapięta pod szyją biała koszula. Mówiła matka: - To miasto, miasto ją zabiło. A prosiliśmy: „Izunia, skończyłaś szkołę, wracaj do swoich". Mogła dostać pracę w ośrodku zdrowia w gminie. Miała chłopaka, świata poza nią nie widział, wyszłaby za mąż, miała dom własny, jak się patrzy, ale ona nie. Bez miasta żyć nie mogła. I na co jej przyszło! - Czy córka chorowała w dzieciństwie? - Ależ skąd, panie. Ona z trójki środkowa, a najlepiej się chowała. Nigdy nawet ani kaszlu, ani nic. A za młodu do pierwszych śniegów mogła chodzić boso. Najstarszy, Józek, też zdrowy, po wojsku jest i na Śląsku pracuje, a najmłodsza jeszcze do szkoły. Ta to chorowita zawsze była. Ale Iza... - tu łzy napłynęły znowu Kamińskiej do oczu - i zdrowa taka i zdolna do nauki, za cóż to mój Boże, za co... - Jak to się stało? - cicho spytał ojciec. - Sami jeszcze nic pewnego nie wiemy. Możliwe, że to nieszczęśliwy wypadek podczas kąpieli... aha, tu gdzieś powinna być jej książeczka zdrowia... W wąziutkim, skromnym pokoiku z trudem mieściła się leżanka, szafa i mały stolik z dwoma krzesłami. Dobytek Izy Kamińskiej nie był pokaźny. W szufladzie stolika kapitan znalazł książeczkę ubezpieczeniową. Wpisów lekarskich było mało. Ostatni z 16 lutego bieżącego roku. Z niewyraźnie odbitej pieczątki lekarskiej nazwiska nie dało się odczytać, jedynie imię Stanisław i pod spodem „laryngolog". Poza tym w szpargałach zmarłej nie było nic interesującego. Normalne, kobiece drobiazgi; trochę kosmetyków, przyborów krawieckich. W szafie porządnie ułożona, wyprasowana bielizna, kilka letnich sukienek, zimowe palto z „misia", kilka par butów. Wszystko to zmieściło się do jednej dużej walizki,
którą znaleźli pod kozetką. Stara Kamińska metodycznie pakowała rzeczy, Kamiński stał nieruchomo patrząc w okno. - Więc mówi pan, że wypadek? - Jeszcze nie wiemy. Czy córka często was odwiedzała? - Ostatnio nie. Maryśka, kiedy to Iza była? Chyba na Wielkanoc, prawda? Ano tak. Pamiętam, na drugi dzień Świąt dopiero przyjechała. Elegancka taka, w jasnoniebieskim sweterku zagranicznym i granatowych spodniach. Ale, ale.... Tych spodni i sweterka nie ma w rzeczach! - Może to nie były jej, tylko pożyczone? - Ech, panie, ona od nikogo szpilki by nie pożyczyła, taka honorowa była. Chyba że komuś dała? Skrobot na odchodnym coś sobie przypomniał: - Czy córka pomagała państwu finansowo? To znaczy, czy przysyłała wam jakieś pieniądze? - Gdzieżbyśmy tam od niej brali, panie. Po co nam. Gospodarkę mamy niewielką, ale starzy my i niewiele nam potrzeba. - A dużo zarabiała? - Dużo nie dużo. Z dodatkami wychodziło jej, jak mówiła, dwa i pół miesięcznie. * * * Był to piękny, jesienny dzień. Słońce przezierało przez zielono-złote liście klonu na skwerze przed Instytutem Matematyki. Dochodziło południe i było ciepło jak w lipcu. Kapitan Wincenty Skrobot siedział na jednej z trzech ławek pod klonami i czekał na nadejście Ewy Wilmańskiej. Doktor Ewy Wilmańskiej, adiunkta tegoż Instytutu, z którą był umówiony telefonicznie. Na spotkanie zgodziła się bardzo niechętnie, ale przekonał ją argumentem, że będzie to lepsze miejsce do rozmowy niż Instytut, jej mieszkanie czy urzędowy pokój w komendzie. Oczekiwanie przedłużało się. Dwie studentki siedzące na sąsiedniej ławce pochowały podręczniki do siatek i poszły w stronę pobliskiego miasteczka akademickiego. Skrobot z przyjemnością oglądał ich zgrabne sylwetki w niezbyt długich spódnicach, kiedy na ławkę padł cień. - Przepraszam, kapitan Skrobot, prawda? - O, przepraszam zerwał się z ławki - nie zauważyłem... - Oczywiście, zapatrzył się pan - uśmiechnęła się nieco ironicznie. Usiadła na ławce i wyciągnęła z torebki papierosy. Staranny makijaż nie ukrył „kurzych
łapek" wokół oczu. Mimo dobiegającej czterdziestki - jak można się było domyślać - doktor Wilmańska była niepospolitej urody. Smagła cera, czarne, na pazia ostrzyżone włosy i figura dwudziestolatki. Uderzające były zwłaszcza jej oczy. Niebiesko-zielone przypominały jeziorną wodę o piaskowym dnie w słoneczny dzień. Patrzyły one na Skrobota nie wyrażając nic. Oczy naukowca - pomyślał - oglądające przez mikroskop niezbyt ciekawy okaz dawno zbadanego mikroba. - Właściwie o czym pan chciał ze mną mówić? - O Januszu Wilmańskim, tak jak wspomniałem przez telefon. - Pan go zna? Czy on pana tu przysłał? - Nigdy na oczy go nie widziałem. - A więc? - Wyjaśnię to pani za chwilę, ale najpierw parę pytań. Chciałbym się dowiedzieć przede wszystkim czegoś o waszym małżeństwie. - Och, proszę pana, ten rozdział jest już zdecydowanie zamknięty. - Wiem. - Naprawdę, nie chcę do tego wracać. - Rozumiem, ale może mimo to, w jakimś skrócie... - Poznaliśmy się na studiach. „Odbił" mnie swemu koledze z roku. Wcześniej skończył studia, pobraliśmy się nie mając mieszkania. Zegarek kupowaliśmy na raty. W drugim roku małżeństwa urodziła się Monika, wtedy już „dorobiliśmy się" kawalerki. W tym czasie Janusz zaczął pić. Nie, nie nałogowo. Miał jakieś kłopoty w poprzedniej pracy, ale miał też towarzystwo do knajpy. Potem pomógł mu jego dawny asystent, obecny dziekan - Hering. No i tak to się potoczyło, aż do maja tego roku, to znaczy do rozwodu. - A jak długo trwało? - Piętnaście lat. - I dopiero teraz zdecydowała się pani? - Z pewnością powinnam to była zrobić przynajmniej dziesięć lat temu. Sama się dziwię, jak mogłam pracować naukowo mając dwoje dzieci na głowie. Bo Janusz był tym drugim dzieckiem, jeszcze bardziej kłopotliwym niż Monika, z którą biedziłam się od jej najmłodszych lat, od jednej choroby do drugiej. Ale to już na szczęście poza mną. - Czy zna pani niejaką Izabelę Kamińską? - Nie, a kto to taki? - Coś w rodzaju sympatii pani byłego męża. Uśmiechnęła się, ale nie był to uśmiech sympatyczny.
- A skądżeż mogłabym znać. Nigdy nie interesowałam się jego... przygodami. - A mówi coś pani nazwisko Ryszard Wolniak? - Owszem. Kolega Janusza. Pilot - sięgnęła po kolejnego papierosa. - Dawno się znają? - Chyba nie. Od jakichś dwóch, trzech lat. Nie wiem dokładnie. Ale to było w okresie, kiedy Januszek w przerwach cyklu: wino - kobiety - śpiew zaczął bawić się lotnictwem. - Lotnictwem? - Ano tak. Opowiadał mi, że jeszcze w szkole średniej interesował się szybownictwem i chodził na jakieś kursy. Ale do samodzielnego latania nie doszło, bo komisja lekarska go nie dopuściła. Gdzie poznał tego Wolniaka, tego nie wiem. Ale wiem, że mu imponował tym lataniem. Czasem też zabierał go na jakieś przeloty i dawał potrzymać stery w powietrzu, co oczywiście Janusza szalenie fascynowało. Mówił, że Rysiek z czasem „wylaszuje" go na pilota. Ale to mu już z pewnością przeszło jak wszystko w jego życiu. - Czy on ma jakichś bliskich krewnych? - Bliskich nie. Rodzice oboje nie żyją, a rodzeństwa nie miał. - A dalszych? - Ma ciotecznego brata. - W Zakopanem? - Skąd. W Austrii. Nie utrzymuje z nim jednak stosunków. Jest to jego rówieśnik, którego nie widział od czasów wojny. To znaczy od swego wczesnego dzieciństwa. Wymienili tylko kilka okolicznościowych listów. - A w Zakopanem? - Jak było między nami dobrze, to czasem podrzucaliśmy córkę do mojej mamy i Wyskakiwaliśmy na parę dni w góry. Zawsze był kłopot z noclegami. - Więc gdyby tam mieszkał ktoś z rodziny, to na pewno bym o tym wiedziała. No, ale miał mi pan powiedzieć, skąd to zainteresowanie Wilmańskim. Czyżby coś przeskrobał? - Tego niestety nie wiemy, ponieważ go nie ma. - Jak to nie ma? - W głosie zabrzmiała jakaś nutka zaniepokojenia, czy może tylko zniecierpliwienia. - Ano tak. Od trzech dni nie można go znaleźć. Do Heringa napisał, że jedzie do jakiegoś krewnego w Zakopanem. - Bzdura, zwyczajny wykręt. Urwał się gdzieś na parę dni z jakąś... Izą albo jej następczynią, jak to już nieraz bywało. - O ile wiemy, Iza była ostatnią.