dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

Ewa wzywa 07 - 105 - Ziemski Krystyn - Usmiech fortuny

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :399.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Ewa wzywa 07 - 105 - Ziemski Krystyn - Usmiech fortuny.pdf

dydona Literatura Lit. polska Ewa wzywa 07 Kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 62 osób, 54 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 56 stron)

Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07... Krystyn Ziemski UŚMIECH FORTUNY

ROZDZIAŁ I Ciepły, czerwcowy dzień. Słońce prześwituje między drzewami. Świetlne smugi pasami kładą się na wąskiej ścieżce. Wiruje w nich kurz unoszący się spod nóg dwojga młodych ludzi. Idą wolno, rozglądając się uważnie. - Coś mi się pokręciło. To chyba nie tędy prowadzi szlak - mruczy pod nosem chłopak. - Zbłądziliśmy?! - w głosie dziewczyny nuty paniki. - Eee, ty zaraz zbłądziliśmy - wzrusza ramionami chłopak. - Co najwyżej odeszliśmy parę metrów w bok od właściwej trasy... Zaraz ją znajdziemy - dorzuca uspokajająco. - Idziemy i idziemy. Chyba ze dwie godziny. Nigdzie nie widać żadnych oznakowań. Mówiłeś, że znasz puszczę, a ty... - w głosie przebija zmęczenie. Dziewczyna przystaje. Opiera się o drzewo. Zdejmuje drewniaki, wytrząsa z nich piasek. - Poczekaj chwilę. Chłopak patrzy na pochyloną ciemną głowę. Dostrzega na czole kroplący się pot. - Zmęczyłaś się? Kto to widział w takich pantoflach wybierać się do puszczy?! Trzeba było wziąć tenisówki - rzuca z przyganą. Dziewczyna nie odpowiada. Stoi oparta o drzewo. Rękawem modnie wyszywanej bluzki ociera pot z czoła. - Trzeba było... Kto mógł wiedzieć - burczy w odpowiedzi. Dobry sobie: trzeba było. Kto mógł wiedzieć, co mu strzeli do głowy? Szykując się na niedzielną eskapadę sądziła, że skoro mówił o wycieczce do lasu, to znaczy, że pojadą do Młocin. Rozłożą koc na polance i będą się opalać. Zapraszając ją ani słowem nie napomknął, że planuje leśną włóczęgę po Kampinosie. Włożyła nowe drewniaki, dobrane kolorem do dżinsowych spodni i ostatni krzyk mody: haftowaną bluzkę z długimi rękawami. Do torby wrzuciła plażowy kostium bikini i przygotowane przez mamę kanapki. Spotkali się na przystanku. Jurek zjawił się punktualnie. Widziała go nadchodzącego szybkim krokiem. Był w szortach, krótkiej koszulce, przez ramię przerzucił plecak. Przywitał się i z miejsca krytycznie ocenił jej strój. - Będzie ci w tym wygodnie chodzić? - spytał z powątpiewaniem w głosie. Kiwnęła głową. Nie była w stanie odpowiedzieć. Popsuł jej humor. W autobusie pogwizdywał pod nosem. Wysiedli na jakimś przystanku i dopiero wówczas zorientowała się, że są w Kampinosie. Zaraz skręcili do lasu. Była pewna, że rozłożą się obozem na jakiejś polance. Ale on wcale nie szukał miejsca na obozowisko.

Prowadził ją w głąb lasu. Po pół godzinie zaczęła ustawać. Nowe drewniaki ciężyły, ocierały nogi. Miał rację, aż wstyd się przyznać - myślała starając się dotrzymać mu kroku. Zadyszana, zmęczona marzyła tylko o odpoczynku. Dokąd on idzie, czego szuka, czy nie czas już rozłożyć się obozem?! - Zaraz o to zapytam - obiecywała sobie co chwila. - Widzisz, jak tu fajowo - rzucił, jakby odpowiadając na niezadane pytania. - Mogę tak chodzić przez cały dzień. To dopiero odpoczynek! Tym szlakiem - dorzucił - dojdziemy do starego cmentarza. Pokażę ci kawał Kampinosu. Nogi się pod nią ugięły. Ma zamiar cały dzień spędzić na takiej włóczędze? Jak ja wytrzymam? - pomyślała z przerażeniem. Ale entuzjazm brzmiący w głosie chłopca podziałał jak ostrzeżenie. Musi dotrzymać mu kroku. Inaczej Jurek zrezygnuje z jej towarzystwa w przyszłości. Zaciska zęby i tylko wzdycha w duchu, żeby ten szlak się skończył. Żeby wytrwać do końca. Ale zmęczenie bierze górę. - Muszę chwilę odpocząć rzuca zdławionym głosem. - Wyszło jak jęk. - Dobra. Widzisz ten prześwit? Tam jest polanka. Odpoczniemy i zastanowimy się, którędy iść dalej. Westchnienie ulgi. Jeszcze tylko parę kroków. Przyspiesza, jakby jej sił przybyło. Na skraju polany osuwa się na trawę, zrzuca z nóg drewniaki. Jurek przysiada obok. Wyciąga z plecaka puszkę pomarańczowego soku. Otwiera i wlewa do plastykowej szklaneczki. - Masz, wypij, dobrze ci zrobi. Wypija jednym haustem. - Daj jeszcze - wyciąga rękę ze szklaneczką. Sok działa orzeźwiająco. Mariola wyciąga się na trawie, wystawia zaczerwienione stopy na słońce. Tak jest dobrze. Można posiedzieć do samego wieczora. Żeby tylko nie zachciało mu się dalszej wędrówki! - Zjedzmy coś - proponuje, sięgając do plastykowej torby po kanapki. - Mam coś konkretniejszego - Jurek wyciąga z plecaka konserwę mięsną. - Zaraz otworzę puszkę. Podgrzejemy nad ogniskiem. - Fajowo! - Tym razem w głosie Marioli brzmi niekłamany entuzjazm. - Tylko czy nas nie złapią? W lesie nie wolno palić ognia. - Eee. Jakoś to be... kilka kroków dalej jest dołek. Obłoży się go kamieniami, w środek wrzucimy gałęzie. Nic się nie stanie. Zawsze tak robię. Żeby jeszcze kartofle... Ty nanosisz z lasu gałęzi na ognisko. Wybieraj suche. - Dobra. Zaraz pójdę. - Przysiada na piętach koło chłopaka, który wyciągnąwszy finkę

ryje ziemię wokół dołka. - To będzie pas ochronny?! - pyta. - Umiesz to robić - stwierdza z uznaniem. - Co roku spędzam wakacje na autostopie - odpowiada mile połechtany tym uznaniem. - Trzeba sobie umieć radzić. Teraz poszukam kamieni, a ty idź po gałęzie - dorzuca. Mariola znika w leśnej gęstwinie. W kilka minut później rozlega się jej przeraźliwy krzyk. Jurek biegnie w kierunku, skąd dobiega głos. Zderzają się ze sobą. Mariola obejmuje go kurczowo. Jest blada, półprzytomna. Drży cała. - Tam, tam - jąka z trudem, spazmatycznie ustami łapiąc powietrze. - Tam, o Boże! To straszne! - Uspokój się. Mariola. Co się stało?! Mów, co się stało! - powtarza pytanie. - Czego się tak wystraszyłaś?! - Tam... ktoś wisi. O Boże! - Coś ci się chyba przywidziało - mówi uspokajająco. - Chodź, pójdziemy razem. - Nieee!... Ja tam nie pójdę. Za skarby. Nie zostawiaj mnie samej - chwyta go kurczowo za ręce. Odprowadza ją na polanę. - Siadaj i poczekaj na mnie - rzuca ostro, usiłując się od niej uwolnić. - Boję się, boję... - powtarza Mariola szczękając zębami. - Zaraz wrócę, uspokój się! Nic ci się stać nie może. Sama rozumiesz, że trzeba to sprawdzić - sadza ją na trawie. Mariola kuli się, coś tam pojękuje, gdy Jurek zagłębia się w las. Idzie wolno, rozgląda się uważnie. Nie. - Przywidziało się jej myśli. - Gałąź ją pewnie uderzyła i od razu raban. - Właśnie zamierza zawrócić, gdy czuje, że coś go trąca w ramię. Odwraca się gwałtownie. Najpierw dostrzega kołyszące się wolno nogi. Opanowuje lęk z trudem. Czuje, jak dreszcz przebiega mu po plecach. Spogląda do góry. Widzi opuszczoną głowę wiszącego człowieka. Brr... Teraz już nie dziwi się Marioli, też chce zwiać stąd jak najprędzej. Zawraca, biegnie do dziewczyny. Muszą odejść stąd jak najszybciej... Nie, tak nie można - decyduje. - Trzeba natychmiast o tym zawiadomić milicję. - Miałaś rację. On tam jest. Zostań, ja pójdę na posterunek. - Za nic na świecie nie zostanę sama. Boję się. - Mariola chwyta go za rękę. - To chodź ze mną. - Szybko się zgadza, teraz rozumie jej lęk. Dziewczyna zrywa się. Biegną razem przez las, trzymając się za ręce.

ROZDZIAŁ II - Przeżyli szok - ocenia kapitan Andrzej Korcz, przypominając sobie tych dwoje. Ich twarze, wyraz przerażenia w oczach dziewczyny, chaotyczną opowieść o znalezieniu wiszącego człowieka, o wędrówce po lesie w poszukiwaniu ludzi. Dziewczyna jeszcze wówczas była w stanie szoku. Tylko chłopak zachował przytomność umysłu. Podczas wędrówki po lesie znaczył drogę, by móc trafić z powrotem w to samo miejsce. O rzeczach, które zostawili na polance, przypomnieli sobie oboje dopiero na posterunku w Kampinosie, dokąd przywiózł ich na motorze leśniczy. Komendant posterunku, sierżant Konopka, wysłuchał całej historii. Chciał, by go chłopak zaprowadził na miejsce. Ale dziewczyna uczepiła się kurczowo i nie chciała go puścić. Więc Konopka, który sam miał dzieci, osądził, że wyjazd chłopaka może pogłębić jej szok. Zaprowadził oboje do swego mieszkania i zostawił pod opieką żony, sam wsiadł z leśniczym na motor i kierując się wskazówkami chłopaka, odnalazł wisielca. Leśniczego zostawił przy zwłokach, polecając, żeby niczego nie ruszał i pilnował, by nikt obcy się tu nie kręcił, sam wrócił na posterunek wezwać ekipę z Komendy Stołecznej. Andrzej Korcz przyjechał wraz z ekipą na oględziny. Dyżurny dopadł go w domu - w ten sposób rozwiały się niedzielne plany. Na posterunek w Kampinosie przyjechali wczesnym popołudniem. Korcz wysłuchał relacji sierżanta, obejrzał sporządzony przez niego szkic sytuacyjny i pogadał z dwojgiem młodych ludzi. Zaraz też wyekspediował ich do domów, polecając zgłosić się w poniedziałek do komendy na oficjalne przesłuchanie i po zostawione na polanie rzeczy. Ekipę zaprowadził na miejsce zdarzenia sierżant Konopka. Zrazu wszystko wskazywało na samobójstwo. Ba, ale dlaczego mężczyzna nie miał przy sobie żadnych dokumentów? Chciał uniemożliwić identyfikację, a może ktoś go obrabował? Rabunek wydawał się rzeczą wątpliwą. Denat miał na ręku złotego tissota. W jednej z kieszeni spodni znaleźli plik tysiączłotówek. Cóż to za dziwny złodziej, który zabiera portfel, zostawiając złoty zegarek i pieniądze w kieszeni? Nie zdążył go obszukać, ktoś go spłoszył? Tak czy owak trzeba było zacząć od identyfikacji. Może ktoś widział tego mężczyznę? Skąd przyszedł? Korcz kazał sprowadzić psa z przewodnikiem. A nuż podejmie ślad. Podjął. Pies obwąchawszy buty zrazu kręcił się w kółko wokół drzewa, potem, jakby niepewnie,

ruszył przed siebie. Po kilku metrach przypadł nosem do ziemi. Pokręcił się niezdecydowanie wokół jednego punktu, jakby stracił ślad. Potem znów pociągnął przewodnika naprzód. Przystanął obwąchując miejsce. Ruszył naprzód. Znów się zatrzymał. I tak przystając co 10- 20 metrów i odnajdując zagubiony ślad doprowadził ich do biegnącej obok przecinki utwardzonej drogi. Stąd zawrócił i teraz już jak po sznurku pociągnął przewodnika do drzewa, na którym wisiały zwłoki i z powrotem, aż do przecinki. Tu znów utknął. Obejrzeli dokładnie to miejsce. Na skraju drogi odkryli ślad opony. - Zrób odlew - zlecił Korcz technikowi. Wówczas właśnie pomyślał, że być może facet przyjechał wozem. Jak doszedł na miejsce? Chyba nie na własnych nogach. Pies zatrzymywał się w miejscach, gdzie buty denata zetknęły się z leśnym podłożem. Odległości między tymi punktami wahały się w granicach od 10 do 20 metrów. Posuwał się skokami? Niemożliwe! Nawet gdyby przyjąć, że przed kimś uciekał. Rozpiętość kroków była zbyt wielka, a nieboszczyk nie wyglądał na sportowca-rekordzistę. Szczupły, średniego wzrostu, miał nogi nieproporcjonalnie krótkie w stosunku do tułowia. Tę wadę budowy skutecznie maskowała nieco dłuższa marynarka. Któż zresztą uprawia biegi w odświętnym garniturze? Facet ubrany był w ciemnogranatowy garnitur, jakby się wybrał na niedzielny spacer, biała chusteczka w kieszonce, starannie dobrany krawat. Ta elegancja, brak jakichkolwiek śladów obrażeń czy walki wszystko to wskazywałoby raczej na samobójstwo. Niektórzy ludzie - wiedział Korcz z doświadczenia - przywiązują wagę do tego, jak będą wyglądać po śmierci. Śmierć. Podczas powstania warszawskiego, w którym brał udział jako trzynastoletni chłopak, oswoił się z widokiem trupów. Napatrzył się na ciała porozrywane pociskami, na ludzi zastygłych w pozie, w jakiej dosięgła ich kula. Trudniej było pogodzić się ze śmiercią podczas pokoju. Tamte zgony były jakoś „uzasadnione", były normalną niejako konsekwencją wojny. Ale po wojnie? Każdy zgon spowodowany rękami innego człowieka, budził w nim gwałtowny sprzeciw, uczucie żalu i jakby winy. - Nie zdołaliśmy uchronić - myślał Korcz. Czuł się za to współodpowiedzialny. O tych swoich odczuciach i ocenach nie mówił nikomu. Bał się śmieszności. Boć w końcu czy można wszystko przewidzieć, prześwietlić ludzkie zamiary, osłonić człowieka, czasem uratować przed nim samym?! Ot, choćby i ten młody, trzydziestoparoletni mężczyzna. Co go skłoniło do podjęcia ostatecznej decyzji? Odebrał sobie życie. A może... Tej drugiej ewentualności nie można wykluczyć. Odległości między śladami... Jakby go ktoś niósł, przystając co pewien czas dla odpoczynku. Właśnie wówczas buty mogły dotknąć

ziemi. Trzeba by założyć, że sprawca przyjechał wozem, stąd ślad opony. Technicy zrobili odlew, zdjęcia, zabezpieczyli do dalszych badań próbki leśnego podłoża, gruntu, nadłamane gałązki na trasie, którą szedł pies. Korcz wszystkiego dopilnował osobiście. Dbał zawsze o dokładność podczas oględzin. Wiadomo - punkt wyjściowy do dalszego śledztwa. Jeszcze raz sprawdza w myśli, czy niczego nie przeoczył. - Nie, chyba wszystko w porządku. Co dalej? Odlew opony wskazuje na uszkodzenie protektora. Łatwiej będzie odszukać wóz. Może jeszcze w pobliżu pozostał jakiś mikroślad lakieru? Badania wykażą. Ułatwiłoby to poszukiwania. Rzecz może się jednak okazać i bez znaczenia, jeśli to samobójstwo. Nie można wykluczyć, że kandydata na samobójcę ktoś grzecznościowo podwiózł we wskazane miejsce. Ten ktoś nie musiał zdawać sobie sprawy z zamiarów pasażera. Nie musiał nawet go znać. Kierowca odjechał, a facet poszedł piechotą w głąb lasu. Część pozostawionych przez niego śladów mogła zostać zadeptana przez przechodzących turystów, leśników, a choćby i przez tych dwoje, którzy znaleźli zwłoki. Problem: ile czasu wisiał? Czas zgonu ustali sekcja. Korcz czeka niecierpliwie na wyniki. Znany anatomopatolog obiecał zadzwonić zaraz po sekcji. Dotąd nie dzwonił. Czyżby jeszcze nie skończyli? Korcz nakręca dobrze znany numer. - Co ustaliłeś? - pyta, gdy lekarz podchodzi do telefonu. - Złamanie trzeciego kręgu szyjnego, przerwanie rdzenia kręgosłupa oraz pęknięcie, tętnicy szyjnej. - Wskutek zadławienia przez powieszenie? - pyta Korcz, bo wydaje mu się, że czegoś tu nie zrozumiał. - Ależ nie. Nie wskutek zadławienia - wyjaśnia lekarz. - Przyczyną śmierci stał się cios zadany z dużą siłą w boczną część szyi. Brak otarć naskórka i zadrapań może wskazywać, że zgon był następstwem obrażeń spowodowanych uderzeniem na przykład karate... - A bruzda wisielcza? - Złamanie kręgów jest poniżej bruzdy wisielczej - w głosie lekarza ton zdziwienia, co się Korczowi stało, że nie rozumie, o co tu chodzi? - Z tego wynika - dorzuca - że bruzda powstała po śmierci. Nie stwierdziłem charakterystycznych krwawych podbiegnięć. Facet nie żył już, gdy go wieszano. - Czas zgonu? - Określiłbym go w granicach od 20 do 24 godzin. - A więc sobota, pierwszego czerwca - notuje Korcz odkładając słuchawkę.

ROZDZIAŁ III Pracownik centralnej kartoteki osób zaginionych i poszukiwanych rozkłada ręce. - Jak dotąd nie mam nic konkretnego dla pana. kapitanie. Wśród zgłoszonych w interesującym pana okresie nie ma mężczyzny, którego rysopis odpowiadałby temu zdjęciu. Może jeszcze zgłosi się ktoś o tym imieniu. Dziś mamy dopiero 5 czerwca. Rodzina mogła się jeszcze nie zorientować, że zaginął. - Znów niewypał - myśli Korcz zbiegając ze schodów. Jak dotąd komunikaty zamieszczone w prasie i powtarzane w dziennikach telewizyjnych, gdzie spiker zaprezentował i zdjęcie, nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Może źródło niepowodzenia tkwi w fotografii? Mimo starań ożywienia skamieniałej w bezruchu twarzy jest w niej jakaś martwota, która zaciera podobieństwo. Tyle że na to nie ma rady. Bez identyfikacji nie ma co marzyć o zdjęciu żywego człowieka, a z tą identyfikacją... Na razie wyczerpał wszystkie możliwości. Wszystkie? Nie, jest jeszcze jedna. Wyciąga z kasy pancernej kserokopię znalezionego przy denacie listu. Odkryli go dopiero po starannym przeszukaniu ubrania. Był ukryty w zamszowym futerale zapalniczki. Zapalniczka marki „Ronson" tkwiła w kieszonce spodni denata. Próbę identyfikacji denata poprzez identyfikację autorki listu, potraktował Korcz zrazu drugoplanowo. List był podpisany imieniem Jola. Eliminacja wśród tysięcy Jolant li tylko na podstawie charakteru pisma jest pracochłonna i wymaga czasu. Czy da rezultaty? Po uzyskaniu zgody, zwrócił się jednak do Zakładu Kryminalistyki o wytypowanie grupy specjalistów, którzy dysponując kserokopią listu, mieli podjąć próbę odnalezienia jego autorki, przeglądając dokumenty znajdujące się w kartotekach biur paszportowych i dowodów osobistych. Wyselekcjonowane tą metodą dokumenty miały następnie być poddane ekspertyzie grafometrycznej, dla celów identyfikacyjnych. Zwrócił się także do eksperta z uniwersytetu z prośbą o przeprowadzenie analizy językoznawczej listu. Ale co to da? Będzie się ciągnąć w czasie jak guma do żucia. Ekspert określi orientacyjnie wykształcenie autorki, być może zawód. To pozwoli zawęzić krąg poszukiwań. Ale i tego, co w tym kręgu zostanie, także nazbiera się niemało. Raz jeszcze uważnie studiuje list. Drogi Stasiu! - zaczynała autorka podpisująca się „Twoja Jola". - Już się urządziłam.

Mieszkam w prywatnym pensjonacie. Jest wprawdzie nieco staroświecki, ale niedrogi i wygodny. Jest położony z dala od centrum. Tutejsi pensjonariusze to przede wszystkim turyści. Uprzedziłam właścicielkę, że niedługo przyjedziesz. Podjęłam część pieniędzy z konta bez trudności. Kiedy wreszcie zakończysz swoje sprawy i przyjedziesz?! Tęsknię za tobą. Nie lubię długo być sama. Twoja Jola. List jest datowany 3 maja. Z jego treści wynika, że adresat i autorka listu byli z sobą blisko związani. - Na tym właśnie oparł założenie: możliwość identyfikacji denata poprzez identyfikację Joli. Co by tu jeszcze można zdziałać? - medytuje. - Sprawdzić we wszystkich prywatnych pensjonatach? - wypisuje na kartce treść telefonogramu, który zostanie skierowany do wszystkich komend. - Analiza papieru? Co to da? We wszystkich sklepach, kioskach „Ruchu" sprzedają papier tego samego gatunku. Jeszcze jedna ekspertyza? Szef mnie znów obruga za nadmiar ekspertyz. Nie pierwszy raz - uśmiecha się pod nosem. Zaraz zacznie o polityce oszczędnościowej. „Nie bądź taki supernowoczesny doda. - Do każdego ustalenia potrzebna ci ekspertyza? A główka od czego?" Szef, major Wacław Gałęza, ma nosa. O jego nosie - intuicji śledczej - krążą w komendzie legendy. Zna na wylot środowisko kryminalistów, jest znany z umiejętności prowadzenia przesłuchań, kojarzenia, zdawałoby się luźno ze sobą związanych informacji. Nikt tak jak on nie potrafi wyłuskać prawdy. Ale rzadko korzysta z nowoczesnych osiągnięć w postaci badań - w czasach jego młodości zakres tych badań był ograniczony, więc przywykł do innego stylu pracy. Teraz, kiedy już sam śledztw nie prowadzi, a tylko je nadzoruje, jego doświadczenie i znajomość metod działania kryminalistów okazują się nieraz bezcenne. Ba, ale tu raczej nie wchodzi w grę to środowisko - osądza Korcz. Bardziej prawdopodobne, że sprawcą zabójstwa jest ktoś z jego znajomych. Ktoś, kto mógł zbliżyć się do niego bez wzbudzania podejrzeń. Ktoś, kto znał dobrze topografię puszczy. Z tego punktu widzenia miejsce, w którym powieszono ciało, było dobrze wybrane. Z dala od szlaków turystycznych, od dróg, z których korzysta służba leśna. Gdyby nie przypadek, zwłoki mogły tu wisieć, aż w wyniku procesów rozkładu same spadłyby na ziemię. Rozkład spowodowałby zatarcie bruzdy wisielczej i uniemożliwił ustalenie zabójstwa. Jak przez tę gęstwinę przedzierali się sprawca i ofiara? Właśnie, czy obaj musieli się tędy przedzierać? Czy obaj? Z nadesłanej już ekspertyzy wynikało, że tylko noski butów denata nosiły ślady zetknięcia z leśnym podłożem. Można więc było założyć, że sprawca „transportował" zwłoki na wybrane uprzednio miejsce, że po drodze odpoczywał i wtedy właśnie noski stykały się z

podłożem. Na drzewach i krzakach odkryto ślady i mikroślady w postaci włókienek, pochodzących, jak się okazało, z ubrania denata. Pozostałe, nie zidentyfikowane jeszcze włókienka, czekały na materiał porównawczy. Na marynarce denata i jego spodniach odkryto drobinki piasku i mchów, pochodzące z leśnego podłoża, takie same, jak te znalezione na noskach jego obuwia. Można więc było założyć, że zwłoki przed ich powieszeniem leżały na leśnym podszyciu. Wyniki badań umożliwiały niemal dokładne odtworzenie drogi, którą niesiono denata od miejsca zaparkowania samochodu do miejsca, w którym powieszono zwłoki. Użyty do tego celu sznur nie miał żadnych cech charakterystycznych. Takich sznurów używa się do wieszania bielizny niemal w każdym domu. Na podstawie odlewu odcisku opony ustalono, że jest to ślad polskiej opony radialnej „Stomil” odpowiadający numeracją oponom fiatów 125p. Rzecz jasna, w grę wchodzić mogło także parę innych marek samochodów. Badając gałązki krzewów zabezpieczone w miejscu zaparkowania pojazdu i w jego pobliżu, eksperci ujawnili drobinkę jasnozielonego lakieru polskiej produkcji. Jasnozielony fiat 125p? Może jeszcze jakieś potwierdzenie? A nuż ktoś zauważył wóz parkujący w pobliżu? Pytali okolicznych mieszkańców. Niewypał. Mieszkańcy kampinoskich wiosek przywykli do ruchu turystycznego, zaparkowane w lesie samochody nie budzą więc ich zdziwienia ani zainteresowania. Z tłumu przewijających się tędy turystów nie wyodrębniają wozów ani ludzi. Chyba żeby ktoś obcy zjechał do ich wsi z wizytą do kogoś z miejscowych. W tym wypadku było to raczej wykluczone. - Martwy punkt - myśli Korcz, oceniając po raz któryś z rzędu wyniki dotychczasowych ustaleń. Wiadomo, jak zginął, ale jak dojść do tego, kto zginął? ROZDZIAŁ IV O Korczu mówi się w komendzie, że śpi z ręką na słuchawce. Musi to być prawdą stwierdza oficer dyżurny połączywszy się z domem kapitana już dobrze po północy. Korcz natychmiast podniósł słuchawkę i odezwał się całkiem normalnym głosem.

- Coś nowego? - spytał. - Tak jest. Przed chwilą zgłosiła się do nas telefonicznie niejaka Barbara Malinowska. Oświadczyła, że rozpoznała faceta z komunikatu. Dziś powtórzono go znowu w telewizyjnym dzienniku wieczornym. - Mówiła, kto to jest? - Tak. Twierdzi, że to niejaki Andrzej Gąsowski. Pytała, co się z nim stało. Zanotowałem jej adres i telefon, jest na wczasach. W Łącku, w domu wczasowym „Pałac". - Dobra! Dziękuję. - Błyskawicznie odnotowuje dane. Odkłada słuchawkę. Nareszcie! Patrzy na zegarek. Pierwsza w nocy. - Trudno będzie się dodzwonić - myśli nakręcając numer międzymiastowej. Telefonistka odzywa się niemal błyskawicznie. - Łąck o tej porze? - Jest zdziwiona. - Poczta w Łącku nieczynna - wyjaśnia. Wykręca numer dyspozytorni. Zamawia samochód na szóstą rano. W samochodzie zasypia. Budzi się dopiero w prowadzącej do pałacu kasztanowej alei. Jest ósma. Wczasowicze właśnie schodzą się na śniadanie. Pod drzwiami stołówki tłok. Jak znaleźć Malinowską? Dziewczyna z recepcji jest wyjątkowo uprzejma. Pomaga mu odszukać Barbarę Malinowską i zaprasza na śniadanie, Korcza wraz z kierowcą. Chętnie korzysta z tej gościnności. Jest głodny. Nic nie jadł od rana. Na rozmowę z Malinowską i tak musiałby czekać. Umówił się z nią po śniadaniu pod domem wczasowym. Malinowska prowadzi go nad jezioro. Zatrzymują się przy stojącej na uboczu ławeczce. - Tu nam nikt nie przeszkodzi - mówi kobieta. - Co się stało z Andrzejem? - pyta bez dłuższych wstępów. - Czy jest pani pewna, że ogłoszony w telewizji komunikat dotyczył właśnie pana Andrzeja Gąsowskiego? - odpowiada pytaniem na pytanie. - Jestem pewna - stwierdza krótko. - Znamy się od szczeniaka. Mieszkamy na jednej klatce schodowej. Twarz miał trochę zmienioną, ale to on. Na pewno. Co się z nim stało? - powtarza pytanie. - Nie żyje. Kobieta blednie. - Jakiś wypadek? - Nie, zabójstwo. Milczy dłuższą chwilę, jakby przetrawiając usłyszaną informację. - Andrzej?! Któż mógłby... - milknie nie kończąc zdania.

- Nie wiem. Tego właśnie chciałbym się od pani dowiedzieć. A w ogóle chciałbym wiedzieć o nim jak najwięcej. I o środowisku, w którym się obracał na co dzień. - Nie mogę w to uwierzyć - powtarza. - Co to było? Napad rabunkowy? - Dlaczego pani tak sądzi? - Nie widzę innych możliwości. - Czy pan Gąsowski był aż tak zamożnym człowiekiem, że warto było pokusić się o jego obrabowanie? Malinowska milczy. - Widzi pan - zaczyna po chwili - Andrzej jest... był - poprawia się natychmiast - z zawodu inżynierem budowlanym. Dobrze zarabiał. Jego zarobki kształtowały się, o ile wiem, w granicach 10-15-20 tysięcy zł miesięcznie. Oficjalnie pracował w grodziskim Urzędzie Miejskim. Ale robił też prywatnie projekty, nadzorował budowy. Opowiadał, że jest zawalony pracą. - Sam się też pobudował? - Ależ nie. On był z gatunku ciułaczy. Mieszkał w Pruszkowie w kwaterunkowym pokoju z kuchnią, odziedziczonym po rodzicach. Chodził w jednym garniturze, dopiero niedawno uszył sobie drugi, odświętny. Mówiłam mu nieraz, że powinien bardziej o siebie zadbać. Wzruszał ramionami i twierdził, że mu na tym nie zależy. Że to nieważne. - A na czym mu zależało? Co dla niego było ważne? - Nie wiem. Nigdy o tym nie mówił, a ja go nie wypytywałam. A nuż poczułby się urażony, pomyślałby, że chcemy go jakoś wykorzystać; choćby w formie zaciągnięcia pożyczki. Wiedział, że u nas się nie przelewa. Pracujemy oboje z mężem i nieźle zarabiamy, ale mamy na utrzymaniu jego i moich rodziców, a także dwójkę dzieci, więc nieraz do pierwszego nie starcza. Czasem pożyczamy od sąsiadów. Andrzej o tym wiedział. On nie lubił pożyczać pieniędzy, kilkakrotnie to podkreślał. Uważał, że każdy powinien pracować na własny rachunek, nie korzystając z usług tych, którym się lepiej powiodło. W tej sytuacji, sam pan rozumie... Często wpadał do nas na obiady i kolacje. Mógłby pomyśleć, że może chcę rewanżu... Ach, teraz sobie przypomniałam, niedawno mi mówił, że oczekuje na informację w sprawie spadku. Dostał go albo miał dostać z zagranicy. W dolarach. Może komuś jeszcze się pochwalił i to znęciło opryszków? - Spadek w dolarach? - zelektryzowała go ta wiadomość. Jeśli rzeczywiście odebrał taki spadek, to motyw zabójstwa na tle rabunkowym nabrałby rumieńców. Sprawca czy sprawcy zabrali tylko dolary, rezygnując ze złotówek, a nawet ze złotego zegarka. Ktoś mógłby zegarek rozpoznać. Spadek, to pasuje także do treści listu tej

Joli. Pisała o podjęciu pieniędzy z konta... - Zna pani dziewczynę, z którą pan Gąsowski był związany? Malinowska patrzy na niego ze zdumieniem. - Dziewczynę? Nic o tym nie wiem. Andrzej unikał kobiet. Namawiałam go nieraz, żeby się ożenił, ale nie wykazywał w tym kierunku żadnych inklinacji. - Może nie lubił się chwalić i trzymał ten związek w tajemnicy? Malinowska wzrusza ramionami. - Pruszków to małe miasteczko. Wie się wszystko o bliźnich, a cóż dopiero mówić o takich, którzy mieszkają w tej samej kamienicy?! Nigdy nie słyszałam, żeby Andrzej zainteresował się jakąś dziewczyną, żeby się z którąś umówił. - Mógł zawrzeć znajomość na innym terenie. Nie ze wszystkiego człowiek się zwierza, nawet najbliższym przyjaciołom. - Nie znał pan Andrzeja! To dziwak i odludek. Nie lubił nowych znajomości. Poza biurem, obracał się niemal wyłącznie w kręgu naszych znajomych i przyjaciół. Gdyby ktoś z tego kręgu, wiedziałabym natychmiast. - Nie musiał się nikomu zwierzać. - Nie był do zwierzeń skory. Ale któraż kobieta nie zechce pochwalić się przed przyjaciółkami konkietą? Andrzej uchodził za dobrą partię. Niejedna z moich znajomych chętnie by się za niego wydała. - Czy w tym kręgu jest dziewczyna o imieniu: Jola? Przeczący ruch głową. - Nie. Takie imię nosi sekretarka mego dyrektora w Ursusie. Ale Andrzej jej nie znał. Nigdy nie odwiedzał mnie w szkole. - Czy pan Gąsowski miał wóz? - Nie. Zawsze mówił, że wystarcza mu miejska komunikacja. Na nadzorowanie budowy na ogół jeździł wozem służbowym albo samochodami klientów. Na niedzielne wycieczki jeździł z nami syrenką. - Gdzie państwo zazwyczaj spędzali weekendy? - Różnie. Nad Zalewem Zegrzyńskim. W Dębem, czasem jeździliśmy do Świdra. - W lesie wypoczywa się o wiele lepiej. - To prawda. Ale mąż jest wędkarzem. Sam pan więc rozumie... nie ciągnęło go do lasu... - Czy pan Gąsowski uprawiał pieszą turystykę? Znów to zdziwione spojrzenie. - Nieee. On był raczej nieruchawy. Wracał wieczorem do domu i już nie wychodził,

nawet na spacer. Jeśli w którąś niedzielę nie zabierał się z nami, cały dzień przesypiał. Urlopy też lubił spędzać w sposób zorganizowany. Zwykle jeździł na wczasy pracownicze. - Mógł poznać dziewczynę właśnie na wczasach. - Mógł. Ale nawet jeśli tak się stało, to ta letnia przygoda nie przetrwała wczasów. Nikt obcy do niego nie przyjeżdżał, on także na dłużej nigdy się nie wybierał. Spotykaliśmy się niemal codziennie, wiedziałabym o przedłużającej się nieobecności. Nie, nie, to wykluczone - powtarza. - Kobieta to zawsze nadprogramowe wydatki, a Andrzej był ciułaczem. Żałowałby tych paru złotych... - Jak pan Gąsowski miał na drugie imię? - Nie wiem. Jeśli nawet je miał, to nigdy go nie używał. - Znała pani jego rodziców? - Oczywiście. Mieli gospodarkę gdzieś pod Lublinem, potem sprzedali ją i przenieśli się do Pruszkowa. Ojciec Andrzeja pracował na kolei, matka była w domu. Razem chodziliśmy do szkoły podstawowej i do ogólniaka. Po śmierci jego rodziców, moi zaopiekowali się Andrzejkiem i tak do nas przylgnął. Korcz żegna się z panią Barbarą. - Bardzo mi pani pomogła - rzuca wsiadając do wozu. Spadek jako motyw zabójstwa. Prawdopodobne, bardzo prawdopodobne... ROZDZIAŁ V Brudna, obdrapana kamienica stanowi cząstkę Starego Pruszkowa. Na drugie piętro do mieszkania Gąsowskiego prowadzą wysokie, strome schody z rozchybotaną poręczą. Ślusarz bez trudu otwiera nieskomplikowany zamek. W przedpokoju i kuchni panuje wzorowy porządek. - Starokawalerskie nawyki - mruczy Korcz pod nosem. Jego zdaniem jest tu za schludnie. Tak jakoś niedomowo. Inny wygląd ma pokój. Na podłodze walają się papiery, szuflady biurka są wysunięte, wyrzucone z regałów na ziemię stosy książek. Ktoś obcy, tu gospodarował. Tylko, czego szukał? Ekipa dokonuje oględzin. Błyska flesz. Daktyloskop obsypuje białym proszkiem gładkie powierzchnie biurka. Gdy kończąc przenosi się w inny kąt pokoju, Korcz zaczyna przeglądać rozrzucone papiery. Plany budowlane, projekty, kosztorysy, notatki o charakterze

zawodowym, wszystko ze sobą wymieszane. Groch z kapustą. Pod biurkiem leży notes. Kapitan wertuje go starannie, kartka po kartce. Telefony, adresy, nazwiska. To pozwoli zakreślić krąg znajomości denata, ustalić jego towarzyskie i zawodowe powiązania. Szczególnie interesują go nazwiska i imiona kobiet. Jest ich zaledwie parę. Chowa notatnik do kieszeni. Malinowska mogła znać tylko część prawdy o człowieku. Każdy się jakoś maskuje - nawet wobec przyjaciół. Sięga do kolejnej szuflady, do zgromadzonych tu dokumentów. Przegląda je w poszukiwaniu drugiego imienia. Na wszystkich figuruje tylko Andrzej. Ani śladu Stanisława. Trochę to dziwne. Ale w swojej inspektorskiej praktyce zetknął się z wieloma dziwnymi rzeczami. Skąd Jola wzięła to imię? - myśli o autorce listu. - Mogło się jej nie podobać imię Andrzej i przemianowała go na Stanisława. Możliwe. Kobiety wykazują w tej materii dużo inwencji. - Przeszukuje starannie szufladę za szufladą. Może znajdą się inne listy od Joli, może uda się natrafić na kopertę z jej adresem, nazwiskiem? Tak, to by uprościło całą sprawę. Ale w biurku nie ma listów. Nawet kartek z pozdrowieniami. Widać ich nie przechowywał. Dlaczego w takim razie ten jeden jedyny list ukrył tak starannie w zamszowym futerale od zapalniczki? Na to pytanie też nie ma odpowiedzi, a pytania wciąż się mnożą. Ktoś splądrował biurko, szukał między książkami. Co to mogło być? Dokumenty, pieniądze? Kim był poszukiwacz? Najprawdopodobniej sprawcą zabójstwa - odpowiada sam sobie. - Dysponował prawdopodobnie kluczami denata, skoro kluczy od mieszkania nie było w ubraniu Gąsowskiego. Powinien je mieć przy sobie. Gdyby założyć, że zabójstwa dokonano w mieszkaniu, a potem jeszcze przed wywiezieniem zwłok... sprawca w pośpiechu przeszukiwał biurko? W mieszkaniu nie ma śladów walki, ale sprawca mógł być znajomym denata. Przyszedł pierwszego czerwca w godzinach rannych pod jakimkolwiek pretekstem. Wszedł i niespodziewanie zadał cios typu karate. - Czy dużo osób przychodziło do pana Gąsowskiego? - zwraca się do tkwiącego w przedpokoju dozorcy. W odpowiedzi wzruszenie ramionami. - On nijakich gościów nie przyjmował. Z Malinowskimi się przyjaźnił, tymi z pierwszego piętra. Ale ich nie ma. Wyjechali razem z dziećmi w czerwcu i to jeszcze przed zakończeniem szkoły. W tym roku się pospieszyli. Jak nigdy. - Którego to było? - Pierwszego, w sobotę z rana. Załadowali syrenkę po sam dach, a i na dachu umocowali

bagaże... - Pan Gąsowski był wtedy w domu? - przerwał. - Nie widziałem, żeby wychodził. Od piątej rano sprzątałem podwórko, potem ulicę. Nie odchodziłem od domu, bo zapowiedział się administrator. - Czy w tym czasie parkował przed domem albo gdzieś w pobliżu jakiś samochód? - Nie. Byłbym zauważył. Tu jest mały ruch. - Nikt obcy się tu wtedy nie kręcił? Przeczący ruch głowy. - Czy do pana Gąsowskiego przychodziły dziewczyny? - Niee... Nie widziałem, żeby z jakąś chodził. Kryć się przecie nie potrzebował. Młody człowiek. Kawaler. Aż dziw... - Czy pan Gąsowski w drogę się nie wybierał? - Nic mi nie mówił. Zwykle jak wyjeżdżał na dłużej, zawiadamiał. Prosił o opiekę nad mieszkaniem. Tak na wszelki wypadek, bo po prawdzie to spokojny dom. Nigdy się tu nic nie zdarzyło... - W głosie dozorcy nutki żalu. - Dopiero teraz to włamanie... Dozorca jest przekonany, że chodzi o włamanie. Korcz utwierdza go w tym mniemaniu. - Czego tu mogli szukać włamywacze? - pyta. - Czy pan Gąsowski uchodził za człowieka zamożnego? - Niee. Żył nad podziw skromnie, nie ubierał się, na kobiety nie wydawał. Zawsze wracał przed nocą. Jakby żałował na bramę! Nawet na Nowy Rok tych paru złotych poskąpił. - Podobno dostał spadek... - Ja o niczym nie wiem. Jakby co, powiedziałby Malinowskim. Niech pan ich rozpyta, jak wrócą. - Znalazłeś coś? - zwraca się Korcz do technika daktyloskopii, który pakuje do teczki swój arsenał. - W łazience i w kuchni są ślady linii papilarnych, najprawdopodobniej denata. W pokoju nie ma w ogóle śladu paluchów. Nawet na klamce. Facet wytarł albo był w rękawiczkach. Plon oględzin raczej skromny. Prawie nic. Kawałek podeszwowej gumy przy oderwanej od podłogi blasze pod piecem. Prawdopodobne, że to sprawca zaczepił o nią obcasem. Na podeszwach butów denata, stojących w szafie, i na tych, które miał na nogach, nie ma śladów takiego uszkodzenia. Czego sprawca tu szukał? - nurtuje Korcza pytanie. Spadkowych dolarów? Gąsowski mógł je mieć przy sobie. Dlaczego spenetrował tylko biurko i regały?! Może chciał usunąć jakieś dokumenty związane ze spadkiem? W liście Jola pisze o koncie. Oczywiście

bankowym. Walutowym czy normalnym oszczędnościowym?! Jeśli to dolarowe konto istnieje, to hipoteza zabójstwa na tle rabunkowym odpada. Skoro dolarów nie miał przy sobie, a złotówki i zegarek zostawiono... - Sprawdźcie, czy Gąsowski miał konto dewizowe i oszczędnościowe - zleca po powrocie do komendy. Zabiera się do opracowania planu dalszych czynności. Miał go zrobić na wczoraj. Odwlekło się. Liczył, że po oględzinach mieszkania przybędzie ustaleń. Przybyło tylko wątpliwości. - Idzie jak z kamienia - wzdycha zabierając się do roboty. ROZDZIAŁ VI Naczelnik Urzędu Miejskiego w Grodzisku, czterdziestoparoletnia pełna energii kobieta, zasypuje Korcza pytaniami. - Jak to się stało? Wypadek? - Właśnie wyjaśniamy okoliczności - stwierdza Korcz. - Cóż to za strata dla urzędu! Doskonały pracownik. Co trzeba załatwił, dopilnował. Nikt się na niego nie skarżył. Sam pan wie, jak jest z budownictwem, ludziom trudno dogodzić. - Czy ostatnimi czasy nie zauważyła pani u niego jakichś objawów zdenerwowania, niepokoju? - Niee - zdziwienie jest szczere. - Sądzi pan, że miał powody? - Nic nie sądzę. Wyjaśniam, jak mówiłem, okoliczności jego śmierci. Czy był z kimś w urzędzie zaprzyjaźniony? Pani naczelnik rozkłada ręce. - Nie wiem, doprawdy nie wiem. Nie mam czasu na interesowanie się sprawami: kto z kim, gdzie. To trudny teren, ręce pełne roboty. Inżynier Gąsowski w biurze nie przesiadywał. Budownictwo się stale rozwija. Domki jednorodzinne, letniskowe, budownictwo wiejskie. Sam pan rozumie... - Czy pracuje tu jakaś Jolanta? Pani naczelnik patrzy na niego uważnie. Jest podekscytowana pytaniem. - Pan sądzi, że chodzi o kobietę? No cóż, cicha woda... - Czy jest w urzędzie pani o takim imieniu? - powtarza pytanie.

- Tak. Moja sekretarka. Ona? Niemożliwe! - Dlaczego? - Brzydka jak noc! Zaniedbana, nieciekawa... Jako pracownik niezastąpiona, ale jako kobieta... - Pani naczelnik wzrusza ramionami. Korcz nie podejmuje tematu. - Chciałbym przejrzeć biurko pana Gąsowskiego. Czy może mi ktoś towarzyszyć? - Pójdzie z panem moja sekretarka. Pani Jolu! - woła donośnym głosem. Sekretarka zjawia się błyskawicznie. Mała, szczupła, gładko uczesana, w istocie nie jest ładna, ale ma raczej ujmujący sposób bycia. Prowadzi Korcza do niewielkiego pokoju. - To właśnie jest biurko pana Gąsowskiego - wskazuje zajmujący niemal całe pomieszczenie mebel. Szuflady nie są zamknięte. Korcz przegląda ich zawartość po kolei. - Znała pani dobrze inżyniera Gąsowskiego? - pyta nie podnosząc oczu znad papierów. - Tak jak wszyscy. Czy coś się inżynierowi stało? - Nie żyje. - Mój Boże! To straszne! - Jak to się stało? - Lubiła go pani? - Trudno powiedzieć. To nie był człowiek, który dał się lubić. Skryty, nieprzystępny, oficjalny w sposobie bycia. Niełatwo było z nim nawiązać kontakt, ale ze mną czasem rozmawiał. - Opowiadał może o narzeczonej? - O ile wiem, nie miał narzeczonej. Unikał kobiet. Czasem odnosiłam wrażenie, że miał jakiś uraz na tym punkcie. Wiem, że chciał się wybić za wszelką cenę, ale tak, jakby mu chodziło przede wszystkim o to, by komuś te swoje możliwości zademonstrować. Komuś, kto go nie docenił. - Kiedy go pani widziała ostatni raz? - W piątek. 31 maja. Wziął delegację na cały tydzień. Planował objechać wszystkie nasze budowy. Normalna inspekcja. - Czy nie wydawał się pani jakiś nieswój? Podniecony czy zdenerwowany? Pani Jola zastanawia się dłuższą chwilę. - Tak, ma pan rację. Był raczej ożywiony w sposób niezwykły. Tak, jakby mu się coś udało. Coś, na co długo czekał. Takie odniosłam wrażenie. Mogę się mylić - zastrzega się kobieta. - Czy ktoś ze znajomych odwiedzał go w urzędzie?

- Nie. Tylko interesanci. Żadnych tam telefonów. Niektórzy podkpiwali z niego, że żyje jak zakonnik. - A poczta? Czy ostatnimi dniami nie otrzymał jakiejś zagranicznej korespondencji? - Nie, proszę pana. Cała korespondencja przechodzi przez moje ręce. W szufladach biurka idealny porządek. Plany budów, teczki z rozliczeniami materiałowymi, z zezwoleniami na budowy. Kubek, cukier, herbata. I nic osobistego. - Pani prowadzi dziennik podawczy? - Tak. - Mogłaby mi pani go pokazać? - Proszę do mnie do sekretariatu. Przegląda uważnie dziennik. Nie, to nie ona napisała ten list - jest pewien. „Jola" ma okrągłe drobne pismo, ta stawia litery ostre, kanciaste. Znów niewypał. A może ten list nie do Gąsowskiego był napisany? Tylko po co by go tak starannie przechowywał? ROZDZIAŁ VII - Siadaj i referuj - major Gałęza gestem wskazuje Korczowi krzesło. - Ustaliłeś kontakty denata w krytycznym dniu? - Jedyną osobą, która w ową krytyczną sobotę widziała go i z nim rozmawiała, jest Barbara Malinowska. Twierdzi, że zaszła do niego tuż przed wyjazdem na urlop. O szóstej z rana. Dzwoniła i dzwoniła, długo nie otwierał. Już chciała zrezygnować, sądząc, że może wcześniej wyszedł do pracy - gdy podszedł do drzwi. Wyglądało, że dopiero wstał z łóżka. Zdziwiła się: zwykle o tej porze już był na nogach. Spytała, co się stało? Wyjaśnił, że od dziś jest na całotygodniowej delegacji i dlatego się wysypia. Rozmawiali w przedpokoju. Malinowska pożegnała się, prosiła go o opiekę nad mieszkaniem. Rozmowa nie trwała podobno dłużej niż dziesięć minut. O szóstej piętnaście - jak twierdzi - odjechali. Ta podana przez, nią godzina odjazdu pokrywa się z zeznaniami dozorcy, który w tym czasie kręcił się po podwórku. On z kolei widział Gąsowskiego ostatni raz, gdy ten w piątek wieczorem wracał do domu. W sobotę nikt go nie widział, pytaliśmy mieszkańców domu, kioskarkę, ekspedientki ze sklepów zlokalizowanych na tej ulicy.

- Może zabójstwa dokonano w mieszkaniu i późną nocą usunięto zwłoki. - Gałęza opiera o biurko splecione ręce. - Brałem pod uwagę i taką ewentualność. Podczas oględzin mieszkania nie znaleźliśmy śladów świadczących o przeciąganiu zwłok, nie ma też żadnych śladów walki. Jest więc bardziej prawdopodobne, że Gąsowski zginął gdzie indziej, a później sprawca posłużył się znalezionymi w jego kieszeni kluczami, w mechanizmie zamku nie ma śladów włamania. - Brak śladów przeciągania zwłok czy walki o niczym nie świadczy - przerywa mu Gałęza. - Można założyć, z dużą dozą prawdopodobieństwa, że sprawcą tego zabójstwa był ktoś, kogo Gąsowski znał i wpuścił do mieszkania. Ten ktoś mógł bez wzbudzenia obaw podejść do niego i znienacka zadać cios. Jeśli facet właśnie siedział w fotelu czy na tapczanie, zwłoki nie musiały osunąć się na podłogę. Wyniesienie ich na przykład na plecach nie pozostawiłoby żadnych uchwytnych śladów w mieszkaniu. W taki zapewne sposób zwłoki zostały wyniesione z samochodu i odtransportowane na miejsce powieszenia. Przed tym jeszcze sprawca mógł spokojnie przeszukać biurko i regały. - Po co w takim razie zabierałby ze sobą klucze denata? Skoro wszystko tak precyzyjnie obmyślił pozorując samobójstwo, klucze powinny były zostać w kieszeni denata. Brak ich budzi podejrzenia. Wyniesienie zwłok z mieszkania ktoś by zauważył. Kamienica jest ruchliwa. - To nie jest argument. Nikt też przecież nie zauważył faceta, który splądrował mieszkanie Gąsowskiego. Korcz milczy. Gałęza mówi przekonująco, ale mimo to on jest głęboko przekonany, że Gąsowski nie zginął w mieszkaniu. Tyle że to przekonanie jest niczym nie udokumentowane, nie ma więc sensu podejmować dyskusji. Czas pokaże. Gałęza też nie wraca do tematu. Chciał tylko wykazać Korczowi słabości tej wersji. Mogło być tak, ale równie dobrze mogło być i inaczej. Podstawową sprawą jest tutaj motyw. - Jak sądzisz, czego sprawca szukał? - Ciągle się nad tym zastanawiam. Jest prawdopodobne, że chodziło o kradzież dolarów. Przyjęcie tej hipotezy wyjaśnia nam pozostawienie kilku tysięcy złotych w kieszeni denata i złotego zegarka na ręku. Pod jednym warunkiem: że dolary miał przy sobie. Sprawca zabrał to, o co mu chodziło. Skoro znalazł dolary przy Gąsowskim, czego jeszcze szukał w jego mieszkaniu? Dokumentów związanych z tym spadkiem? Po co? Skoro zabił, a potem w sposób raczej bezbłędny upozorował samobójstwo, skoro miał już w garści ów spadek, jakie znaczenie mogła mieć dla niego dokumentacja? Nawet jeśli przyjąć, że prócz niego ktoś inny wiedział o

spadku? Bał się, że dokumentacja owa może nasunąć przypuszczenie, iż denat miał przy sobie walutę, że zniknęła ona w sposób niewytłumaczalny, a więc w konsekwencji może wpłynąć to na zachwianie pewności co do jego samobójczych zamiarów? W istocie zaś z samego faktu istnienia dokumentów spadkowych nic nie wynika. Gąsowski mógł te pieniądze przed śmiercią ofiarować, mógł okraść zwłoki przypadkowy rabuś, wyciągając portfel z kieszeni. Reszty nie zdążył zabrać, bo go ktoś akurat spłoszył. Rozważałem i inny wariant: już po zabójstwie sprawca nie znalazł przy Gąsowskim dolarów, splądrował mieszkanie, w poszukiwaniu schowka. Szukając w różnych miejscach, oderwał blachę leżącą pod piecem i o tę blachę zahaczył obcasem, pozostawiając skrawek gumy. Możliwe, że jak zatrzymamy sprawcę, będzie to dowód świadczący o jego obecności w mieszkaniu Gąsowskiego.... - Jak zatrzymamy sprawcę - powtarza jak echo major Gałęza z ironią. - Na razie... - urywa. - Na razie - stwierdza Korcz z naciskiem - sporo o nim wiemy! Siła ciosu, prawdopodobna znajomość karate dowodzą, że jest to człowiek, raczej wysportowany, sprawny fizycznie, ale raczej nie siłacz, skoro niosąc denata musiał przystawać. Chyba, że przystanki te powodowała znaczna różnica wzrostu. Zna Puszczę Kampinoską. Świadczy o tym wybór miejsca powieszenia zwłok. Ten leśny kwadrat leży z dala od szlaków turystycznych, z dala od siedzib służby leśnej. Gdyby nie czysty przypadek, że młodzi zbłądziwszy, właśnie tam zawędrowali, trup po paru dniach spadłby na leśne podszycie, bruzda w wyniku szybko postępujących w tej temperaturze procesów gnilnych uległaby zatarciu. Kto by wówczas zdołał ustalić, że stwierdzone u denata obrażenia nie powstały w wyniku zadławienia przez powieszenie, że są poniżej bruzdy wisielczej? Sposób zaplanowania tego zabójstwa wskazuje także na pewną znajomość medycyny sądowej. Jest to więc człowiek mający jakieś wykształcenie medyczne albo ktoś, kto ma znajomości w tych kręgach. Jeśli do tego dodać znajomość terenu puszczy, w stopniu znacznie przekraczającym zasób wiadomości przeciętnego turysty, można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że może to być były lub aktualny pracownik nadleśnictwa. To nam ułatwia eliminację. Skoro Gąsowski obracał się w kręgu znajomych Malinowskich i Malinowskiej opowiadał o spadku, a ona nie jest pewna, czy zatrzymała tę informację przy sobie - sprawca może być związany z tą grupą ludzi. Tę hipotezę potwierdza czas zabójstwa. Sprawca wybrał dzień znając zwyczaje Gąsowskiego, wiedząc, że wziął delegację, a zatem przez cały ten tydzień jego nieobecność w biurze nie wzbudzi niczyjego zainteresowania. Z tego punktu widzenia wyjazd Malinowskich

stanowi kolejną sprzyjającą okoliczność. Wiadomo, że skoro ich przez dłuższy czas nie będzie, nikt inny nie zainteresuje się przedłużającą się nieobecnością Gąsowskiego. Kto mógł wiedzieć o wyjeździe Malinowskich i delegacji Gąsowskiego? Tylko ich wspólni znajomi. W tej grupie dokonamy sprawdzeń pod kątem tych ustaleń, o których ci mówiłem, biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że facet jest najprawdopodobniej właścicielem bądź użytkownikiem jasnozielonego fiata 125p. - Co z identyfikacją autorki listu? Czy to zresztą potrzebne. Skoro identyfikację denata mamy już za sobą... - Mimo to chciałbym ten wątek ciągnąć dalej mówi Korcz. - Jej identyfikacja może ułatwić nam ustalenie kontaktów denata. Ona... W drzwiach staje sekretarka. - Pilny telefon do kapitana Korcza. Z Zakładu Kryminalistyki. Korcz podnosi słuchawkę. Wśród wyselekcjonowanych dokumentów odnaleziono ankietę napisaną ręką autorki listu. - Mają jej ankietę! - wyjaśnia Korcz szefowi. - Jedź tam zaraz, później omówimy plan dalszych czynności - decyduje Gałęza. ROZDZIAŁ VIII Słońce świeci prosto w oczy, ale zagłębionemu w miękki fiatowski fotel Korczowi nie chce się nawet ręki wyciągnąć, żeby spuścić samochodową przesłonę. Tak jest dobrze. Siedzi z przymkniętymi oczyma i obmyśla „gry plan". Zacznę od komendy. Muszą mieć już informacje o Jolancie Sannickiej. Wczoraj wysłał teleks w tej sprawie. Zadanie raczej nieskomplikowane. Dziewczyna ma 24 lata - jak wyliczył na podstawie ankiety - szkolę średnią skończyła w Mławie, mieszka w Mławie. Zapewne gdzieś pracuje. Życiorys niedługi. - Wybiorę się do niej na dłuższą rozmowę - planuje, punktując w myśli interesujące go kwestie. - Może wreszcie informacje z pierwszej ręki... * * * Komendant czeka już od rana. Gdy rozsiadają się wygodnie w gabinecie, sam zagaja rozmowę.

- Przygotowaliśmy materiały. Porucznik. Gryżewski czeka z aktami w sekretariacie. - Z aktami? - Korcz patrzy na niego ze zdumieniem. - Prowadzicie jakąś sprawę przeciwko Sannickiej? - Nie. Poszukujemy jej jako zaginionej od blisko dwóch miesięcy. Zgłoszenie o zaginięciu przesłaliśmy jak zwykle do centralnej kartoteki. - Zaginiona od dwóch miesięcy? - powtarza machinalnie Korcz, zestawiając daty. List znaleziony przy zwłokach Gąsowskiego pisany był 3 maja. Przed miesiącem. - Kto i kiedy powiadomił was o jej zaginięciu? - Dane poda wam porucznik Gryżewski. Proszę wezwać do mnie porucznika - poleca, sekretarce. W chwilę później Gryżewski siedzi już w gabinecie z teczką na kolanach. - Zgłoszenie wpłynęło 7 kwietnia - referuje. - Z biura projektowego, gdzie pracuje. Po trzydniowej nieobecności przedstawiciele rady zakładowej poszli do niej do domu sprawdzić, czy nie zachorowała. Zastali mieszkanie zamknięte. Zrazu sądzili, że przedłużyła sobie weekend. Parę razy tak się zdarzyło. Dyrektor patrzył na to przez palce, był w niej zadurzony. Piękna dziewczyna. Niech pan sam popatrzy - Gryżewski podsuwa Korczowi wyjętą z akt fotografię. Korcz ogląda odbitkę w pocztówkowym formacie. Na kolorowym zdjęciu sztywno upozowana młoda dziewczyna. Wielkie niebieskie oczy, ocienione ciemnymi, długimi rzęsami. Lekko odchylona do tyłu głowa pozwala ocenić nieskazitelny owal twarzy, klasyczny kształt nosa, kapryśnie wygięte usta. Nawet ta sztuczna poza nie jest w stanie zepsuć wrażenia. - Śliczna - ocenia Korcz, odkładając fotografię. - Może po prostu ulotniła się z amantem? - mówi z uśmiechem. Porucznik odpowiada uśmiechem na uśmiech. - Niewykluczone. Przedstawiciele rady zakładowej dopiero po sprawdzeniu w szpitalu, rozmowach z dozorcą i innymi lokatorami zdecydowali się nas zawiadomić o jej zaginięciu. Ustaliliśmy, że dziewczyna mieszkała sama. Z nikim w tym domu nie utrzymywała bliższych stosunków. Ostatni raz widziano ją z rana w sobotę 2 kwietnia, wychodzącą z mieszkania z wielką torbą turystyczną, wyładowaną po brzegi. Dozorca myślał, że wybiera się na dwudniowy weekend. Sobota była dniem wolnym od pracy, więc wszystko wyglądało normalnie. - Może wyjechała do rodziny? - Jej rodzice mają gospodarstwo we Wrocławskiem. Sprawdziliśmy przez tamtejszą

komendę: u nich się nie zjawiła. Ma także brata w Szwecji. Nie mogła wyjechać za granicę. Nie miała paszportu. - Przeszukaliście jej mieszkanie? Może się przeprowadziła? - Nic na to nie wskazuje. Walizki stoją w pawlaczu. Szafa jest pełna ciuchów. W komodzie stosy bielizny. Przeprowadziliśmy rozmowy z jej koleżankami z biura. Nic nie wiedzą. W piątek była jak zwykle w pracy. Nie mówiła, że się gdzieś na dłużej wybiera. - Chciałbym obejrzeć mieszkanie. U kogo są klucze? - U nas. Zabezpieczyliśmy lokal. Możemy tam zaraz pojechać - proponuje porucznik. Korcz zgadza się chętnie. Podjeżdżają, pod nowe bloki. - To tutaj - mówi Gryżewski. - Dyrektor się postarał, żeby dostała mieszkanie w pierwszej kolejności. Wprowadziła się w ubiegłym roku. To ładna kawalerka. Kawalerka istotnie jest ładna. Ustawna. Dwudziestometrowa. Gustownie urządzona cepeliowskimi meblami. - Że też było ją na to stać - dziwi się Korcz. - Ile zarabiała? Tego Gryżewski nie wie. - Prawdopodobnie około trzech tysięcy - stwierdza. - Moja żona jest sekretarką w urzędzie miejskim - dorzuca wyjaśniająco. - Stawki są w tych granicach. Korcz otwiera szafę. Faktycznie pełno ciuchów. Suknie, jakieś palto. Futro. Bielizna. Buty. Na komodzie flakony, flakoniki. Tak nie zostawia mieszkania kobieta, która opuszcza je na stałe. Żal by jej było tych rzeczy. - Jak była ubrana? Gryżewski przysiada na zasłanym narzutą tapczanie, otwiera teczkę z aktami. - Miała na sobie skórzaną kurtkę z futrzanym kołnierzem. Spódnicę w kratę i brązowe kozaczki. Korcz siada przy sekretarzyku. Otwiera szufladki jedną po drugiej. Wszystko pedantycznie poukładane. Czysty blok listowy. Długopis. Paczka papieru maszynowego, jakiś zeszyt w kratkę, a obok plik zapłaconych rachunków za mieszkanie. Korcz przegląda je kolejno. Ostatniej wpłaty Sannicka dokonała na początku marca. W paczce rachunków tkwi zawiadomienie nadesłane z urzędu poczt i telegrafów. Ósmego kwietnia miał się zgłosić monter, aby zainstalować w mieszkaniu Sannickiej telefon. Zlekceważyła takie zawiadomienie? Dziwne. - Przegląda dalej papiery. Nie ma nawet notatnika z adresami. - Musiała go zabrać ze sobą - mruczy pod nosem. - Tylko dlaczego nie ma żadnych listów, fotografii? Dziewczyny przechowują różne drobiazgi na pamiątkę. Nie dziwiło was to przy oględzinach mieszkania? - pyta.

- Różnie bywa - rzuca Gryżewski w odpowiedzi. - Jedne przechowują, inne nie. Ta mogła być inna. - Skąd to pocztówkowe zdjęcie? Znaleźliście w mieszkaniu? - Nie. Dała nam je koleżanka biurowa Sannickiej, Zielińska. - To zapewne arcydzieło twórcze miejscowego fotografa?! - Tak. Jest tu taki salon, właściciel: Stanisław Wiśniewski. - Nie miał innych zdjęć? - Nie sprawdzaliśmy. Po co? Skoro mamy taką dobrą fotografię? Korcz nie odpowiada. Przegląda książki. Jest ich niewiele i niewielki wybór. Parę powieści kryminalnych. Domowy poradnik lekarski. - Czytaniem to ona się raczej nie trudniła - zwraca się do Gryżewskiego, który stoi przy oknie. Gryżewski patrzy na inspektora ze stołecznej komendy. Jest zdziwiony. - Czego on tam szuka? Korcz odkłada książki na miejsce. Sięga po ostatnią w tym rzędzie - poradnik lekarski. Kartkuje go dokładnie. Poradnik jest nowy. Niemal nieużywany. Niemal, bo oto trafia na zakładkę. Tkwi w rozdziale poświęconym ciąży i jej objawom, Przegląda rozdział, szuka podkreśleń. Nie ma ich, za to spomiędzy kartek wysuwa się i spada na podłogę niepozorny, złożony na pół karteluszek. Podnosi go, rozkłada. Recepta. Łacińska nazwa leku i pieczątka lekarza ginekologa. * * * W pół godziny później siedzi w gabinecie lekarza. - Panie doktorze, chciałbym wiedzieć, co to za lek? - podsuwa lekarzowi receptę. - Daję to zwykle przy zaburzeniach związanych z pierwszym okresem ciąży - wyjaśnia lekarz. - Pacjentka musiała skarżyć się na takie dolegliwości. - Kiedy pan stwierdził u niej ciążę? - Zaraz sprawdzę. Lekarz wyciąga kartę. Sannicka Jolanta l.24. - Była u mnie pierwszego kwietnia. Więcej się nie pokazała. - Jak dalece zaawansowana była ciąża? - Trzeci miesiąc. - Czy chciała ją usunąć? - Na ten temat nie było mowy.