dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

Franco Lorena Ona to wie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Franco Lorena Ona to wie.pdf

dydona Literatura Horror, Thriller
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 131 osób, 91 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 317 stron)

JEDNA Z PIĘCIU NAJWAŻNIEJSZYCH KSIĄŻEK W HISZPANII W 2017 ROKU IDEALNA POWIEŚĆ DLA FANEK PAULI HAWKING, GILLIAN FLYNN I B.A. PARIS Czy na pewno wiesz, kim są ludzie, którzy cię otaczają? Spokojne osiedle pod Barceloną. Ignorowana przez męża, uzależniona od alkoholu i środków uspokajających Andrea spędza całe dnie na obserwowaniu przez okno życia sąsiadów. A zwłaszcza idealnego małżeństwa mieszkającego po drugiej stronie ulicy. Beznadziejną rutynę przerywa zniknięcie sąsiadki z naprzeciwka. Alkohol i tabletki to nie najlepsze połączenie. Andrea nie może mieć pewności, czy to, co widzi i słyszy, rzeczywiście się dzieje, czy rodzi się w jej zamroczonym umyśle. A może to wytwór fantazji niespełnionej pisarki? Mimo to chce odkryć prawdę. Nawet wtedy, gdy sama zaczyna się czuć coraz bardziej zagrożona. Zwłaszcza wtedy.

LORENA FRANCO Urodzona w Barcelonie w 1983 r. znana hiszpańska aktorka i modelka. Wydała dwanaście powieści, które szybko znalazły się na szczycie listy bestsellerów hiszpańskiego Amazona, a w ostatnich latach szturmem zdobywają rynki zagraniczne. Ona to wie to pierwsza książka Loreny Franco wydana w Polsce. Autorka obecnie łączy aktorstwo z pisaniem kolejnych powieści. lorenafranco.net

Dla Celsa. Wiem, z radością przeczytałbyś tę książkę.

RATUJ SIĘ TY, JA JUŻ NIE ŻYJĘ Potwór jest blisko, czuję go. W mózgu odgłosy łomotania i histerycznego śmiechu droczą się ze mną, chcą mnie doprowadzić do szaleństwa. Oczy mam przewiązane opaską, nie mogę jej rozwiązać zdrętwiałymi palcami. Małe, ciasne pomieszczenie przyprawia o klaustrofobię, ledwo mogę oddychać. Podłoga i ściany są zimne i wilgotne, mam dreszcze; usiłuję wstać, ale nie mogę powstrzymać drżenia nóg. Próbowałam krzyczeć, na próżno: struny głosowe jakby nie istniały. Nie po raz pierwszy czuję, że moje ciało do mnie nie należy, ale pierwszy raz tak bardzo się boję. Powinnam była uwolnić się od chorobliwej fascynacji ciemną stroną ludzkiej natury i uciec, zanim odkryłam list, znacznie wcześniej. Teraz nie mam już jak uciec. Chciałabym znowu nie pamiętać. Obracam się powoli, próbuję chronić się własnym ciałem. Czy już nie żyję? Czy to jest śmierć? „Chciałabyś nie żyć”, mówi mi głos, ten sam głos, który umilkł dawno temu. Zawsze krzywdzący, zawsze rzeczowy, zawsze sarkastyczny. Jeśli przesunę rękę tylko o milimetr, znowu dotknę dłoni, zimnej i oślizgłej, jakby była w stanie rozkładu. Nie wiem, kto leży obok mnie, kto towarzyszy mi w tym koszmarze, ale jeśli to człowiek, to jest już martwy. Dlatego z każdego kąta tej zamkniętej przestrzeni, której nie widzę, wydobywa się odór śmierci. To zrobił Potwór… kto wie kiedy? I jestem pewna, że jeszcze chwila, i zabije mnie. Z całych sił pragnę w jakiś sposób opanować strach. Chcę, żeby zniknął ten łomot, i ten śmiech. Muszę stąd wyjść, zanim Potwór wróci. W końcu udaje mi się stanąć na nogi i zdesperowana, dotykając wilgotnych ścian, posuwam się powoli, szukając wyjścia, chcąc być jak najdalej od tej ręki. Usiłuję w jakiś sposób skoordynować ruchy ociężałych drżących nóg, wysłać im sygnał, że są mi potrzebne, tu i teraz, bo muszę dokądś uciec, znaleźć ocalenie. Ale nigdy nic się nie dzieje tak, jak zaplanuję. Nigdy. Klucz obraca się w zamku. Już wszedł, już tu jest. Czuję, że mnie obserwuje; jego śmiech rozbrzmiewa jak echo z tamtego świata. – Dlaczego, Andreo? Dlaczego? – pyta z udawaną życzliwością. Ten głos… Ten głos… Czuję silne uderzenie w głowę ostrym przedmiotem i padam na podłogę. Łomotanie w mózgu i śmiech znikają. Jestem pewna, że za chwilę przestanę oddychać. – Boli mnie… – mówię do niego resztką sił, szeptem, na próżno oczekując odrobiny współczucia. Potwór nie odpowiada. W ciszy pochyla się nade mną, czuję jego oddech. Jest

w nim całe zło wypełniające jego duszę, zło, którego nie umiałam zobaczyć. Zdejmuje opaskę z moich oczu, żebym mogła go zobaczyć ostatni raz. I w tych ostatnich chwilach życia zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście znamy bliskich nam ludzi.

CZĘŚĆ PIERWSZA Zamykanie oczu niczego nie zmieni. Nic nie zniknie tylko dlatego, że nie widzisz, co się wydarza. A nawet będzie jeszcze gorzej, kiedy je znowu otworzysz. Tylko tchórz zamyka oczy. Zamykanie oczu i zasłanianie uszu nie sprawi, że czas się zatrzyma. HARUKI MURAKAMI Kafka nad morzem Przeł. Anna Zielińska-Elliot

ANDREA Poniedziałek, 8 czerwca 2015 roku ROCZNICA Dzisiaj jest moja rocznica. To nie są moje urodziny ani dzień ślubu, nic w tym rodzaju. Dzisiaj mijają dwa lata od czasu, kiedy opuściłam więzienie, jakim stało się nasze mieszkanie na wąskiej uliczce Santa Anna w Barcelonie, po to tylko, aby wejść do innej klatki, która miała być moim zbawieniem. Lecz się nim nie stała; udało mi się tylko jeszcze bardziej od wszystkiego oddalić. Wiem, że Nico, mój mąż, nadal obwinia mnie, że tak bardzo chciałam mieć to duszne mieszkanie, które, choć wyremontowaliśmy je według naszego gustu, okazało się najgorszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęliśmy. Może nawet nienawidzi mnie za to, że przez długie lata musiał żyć w miejscu, w którym wszyscy sąsiedzi się od nas odwrócili. Poza tym nigdy nie wpadały do niego promienie słońca i przez cały dzień musieliśmy mieć zapalone światło w salonie, co było nie do zniesienia. I jeszcze ten brud, pijacy o trzeciej nad ranem wrzeszczący na ulicy, turyści… Uparłam się, żeby mieszkać w tamtej okolicy, gdyż symbolizowała scenerię najpiękniejszej – moim zdaniem – powieści na świecie, Cienia wiatru, Carlosa Ruiza Zafona. Tam, na tej samej ulicy, na rogu Portal de l’Àngel, mieszkał jej bohater, Daniel Sempere, a ja wyobrażałam sobie, że mogłabym przeniknąć zapisane karty, znaleźć się w latach czterdziestych i trafić na tę chwilę, kiedy Daniel pochłaniał fikcyjną opowieść Juliana Caraxa z taką samą żarliwością jak ja, ilekroć pogrążałam się w lekturze tej książki. Zastanawiałam się, czy Daniel Sempere też się tak czuł na tej ulicy, ale po chwili zaczynałam się z siebie śmiać, ponieważ dochodziłam do wniosku, że z pewnością popadam w obłęd. Sempere nie istniał; nie istniało jego mieszkanie, choć lubiłam sobie wyobrażać, że Zafón mógł przecież znaleźć inspirację w moim. Jedno było pewne: Sempere nie musiał znosić narzekań mojego męża, który nigdy nie rozumiał, jakie znaczenie miała dla mnie ta książka, a zwłaszcza ten egzemplarz, który przepadł pomiędzy masą pudeł, kiedy wyprowadzaliśmy się z mieszkania. Ciągle mam nadzieję, że go znajdę; jest mi tak potrzebny, mimo że każdy rozdział mam wryty głęboko w pamięć. …i wędrowaliśmy ulicami Barcelony, uwięzionej pod szarym niebem i zamglonym słońcem1 . Ileż to razy marzyła mi się chwila, kiedy trzymając Nica za rękę, prowadzę go na Cmentarz Zaginionych Książek i każę mu przysiąc, że zatrzyma to w sekrecie. Głupio się teraz czasem czuję, bo już wtedy nie umiałam odróżnić kłamstwa od prawdy, fikcji od rzeczywistości… Nie wiem, kiedy zaczęłam mieszać alkohol z pigułkami nasennymi, w którym momencie zaczęło się moje zejście do piekieł. Prawdę mówiąc, wiem, ale wolę nie

pamiętać, bo to za bardzo boli. Czasem pamiętam, tylko czasem… i wtedy sobie powtarzam: Życie jest zbyt piękne, żeby je zmarnować. A potem wracam do rzeczywistości i zapominam o tej zasadzie, która dawniej, wiele lat temu, była dla mnie ściśle przestrzeganym nakazem. Nico zarabiał na tyle dużo, aby zapewnić nam dwojgu umiarkowany komfort, więc ja zabrałam się za pisanie powieści kryminalnej i w rezultacie całymi dniami tkwiłam w domu, nie stworzywszy nawet jednej linijki tekstu wartego mojego wysiłku. Poza tym, stopniowo oddalaliśmy się od przyjaciół; dotąd nie wiem, dlaczego tak się stało, a jedyną osobą, z którą się spotykałam, była nasza sąsiadka, Clara. Dzięki jej częstym wizytom przestałam patrzeć na siebie jak na nieudacznika; zobaczyłam kogoś, kto ma marzenia i cele i kto pewnego dnia – nawet jeśli nie nadejdzie on prędko – zabłyśnie własnym światłem i nie będzie zależeć ani od męża, ani od nikogo. Trzy lata starsza ode mnie Clara była niezwykła. Mieszkała sama, mając do towarzystwa dwa koty. Nieprawdopodobnie atrakcyjna, wysoka i szczupła, z pięknymi blond włosami, należała do osób, którym zawsze zazdrościłam, które samym pojawieniem się w jakimś miejscu rozświetlają je promiennym uśmiechem. Czasem jest mi jej bardzo brak. A czasem o niej zapominam. Ostatnimi osobami, które widziały Clarę żywą, byliśmy Nico i ja. Często we trójkę wychodziliśmy na kolację do pobliskiej restauracji La Lluna. Jej jasno oświetlona sala przenosiła nas w lata dwudzieste; uwielbialiśmy ich kremową zupę z dyni i zajadaliśmy się gotowanym na parze łososiem z ravioli w sosie z brokułów. Ale tamtego wieczoru Clara zaprosiła nas do siebie i jedliśmy pizzę. Potem Nico i ja poszliśmy spać, a ona została ze swoimi kotami. Następnego dnia obudziły nas syreny wozów policyjnych zaparkowanych przed domem. Chociaż obecność policji w tej dzielnicy, z powodu kradzieży i bijatyk, nie była rzadkością, od początku miałam złe przeczucia i przypomniała mi się chwila, kiedy żegnałam się z Clarą poprzedniego wieczoru: spojrzała mi uważnie w oczy, posłała mi półuśmiech, który wydał mi się najsmutniejszy, jaki kiedykolwiek widziałam, i być może chciała powiedzieć coś innego niż zwykłe „Dobranoc”, ale jedynie dotknęła mojego ramienia w czułym geście pożegnania. Gdy wyszliśmy na klatkę schodową, złe przeczucie się potwierdziło: dostęp do mieszkania mojej przyjaciółki został zamknięty, a jeden z policjantów trzymał oba koty, które na mój widok miauczały żałośnie, prosząc o pomoc. – To oni, oni ją widzieli ostatni! – krzyknął, pokazując nas palcem, pan Gregorio, który mieszkał naprzeciwko Clary i znał absolutnie każdy krok młodej i atrakcyjnej sąsiadki. – Co… co się stało? – zapytał Nico, równie zdezorientowany jak ja. – Niczego nie możemy jeszcze potwierdzić, ale wygląda na to, że wasza sąsiadka zmarła z przedawkowania heroiny i w efekcie zatrzymania serca. – Co takiego?! – zawołałam przerażona i jeszcze na pół senna. – To niemożliwe, Clara jest… No, nie, cholera. Clara była najzdrowszą osobą na świecie – powiedziałam, piorunowana pełnym dezaprobaty wzrokiem pana Gregoria, tak jakbym ja miała coś wspólnego z tą sprawą.

Stało się to o świcie w poniedziałek, piętnastego kwietnia. Od tej pory minęło niewiele ponad dwa lata i ta tragedia naznaczyła moje życie na zawsze. Policja przesłuchała wszystkich mieszkańców, Nica i mnie znacznie dokładniej, bo rzeczywiście byliśmy ostatnimi osobami, które widziały Clarę żywą, ale w żadnym momencie nie byliśmy o nic podejrzewani. W chwili jej śmierci spaliśmy spokojnie i chociaż nie mogliśmy tego udowodnić, głęboki smutek świadczył o naszej niewinności. Nico, prawnik i członek renomowanego zespołu adwokackiego, popytał wśród kolegów i w ten sposób niebawem dowiedzieliśmy się, że po autopsji i praktycznie nieistniejącym śledztwie stwierdzono, że śmierć była przypadkowa. Zdaniem policji, nikt nie był w nią zamieszany, ja jednak w to nie wierzyłam. Nie, w żadnym wypadku. Mogli się sami mylić, mogli wprowadzać w błąd innych, lecz ja zawsze byłam przekonana, że ktoś wszedł w nocy do mieszkania Clary i zabił ją w sposób okrutny i jednocześnie dobrze obmyślony, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Dla policji najwygodniej było uznać Clarę za narkomankę. Pamiętam, że na pogrzebie płakałam jak nigdy i Nico musiał mnie odwieźć do domu; nie mogłam nawet pojechać z kościoła na cmentarz. I od tego czasu w samotności płaczę, kiedy o niej myślę. Ale to nie był koniec tej historii. Wkrótce potem sąsiedzi zaczęli utrudniać nam życie. Niektórzy, tak jak ja, uważali, że Clara została zabita, tyle że obwiniali nas i pisali na naszych drzwiach czerwoną farbą obelżywe słowa: Skurwysyny, Potwory. Właśnie wtedy zaczęłam się stawać taka, jaka jestem teraz. Wyobrażam sobie, że dla Nica śmierć Clary i jej konsekwencje też były wstrząsem, lecz odczuł to w inny sposób, jakby obserwując to wszystko z dystansu. Jej śmierć nie dotknęła go tak głęboko i osobiście jak mnie. Zostawiliśmy małe i mroczne mieszkanie, w którym zaczynałam się bać o nasze bezpieczeństwo, i przeprowadziliśmy się do przebudowanego osiedla mieszkaniowego na obrzeżach Mataró, powstałego w 1965 roku, z jego identycznymi i nijakimi piętrowymi domkami z czerwonej cegły i masą zieleni dookoła. Szukaliśmy bezpiecznego schronienia, gdzie moglibyśmy stworzyć rodzinę i być jak najdalej od miejsca, które do tej pory uważam za piekło Barcelony. Tam jednak wcale nie było lepiej, a dziecko się nie pojawiło. Przez pierwsze miesiące brałam kwas foliowy i dostosowywałam swoją dietę do nowej sytuacji. Nico nie wie, że się strasznie uzależniłam od środków uspokajających, które niszczą mi ciało i – jestem tego pewna – utrudniają powstanie nowego życia w moim łonie. Właśnie dzisiaj jest rocznica przeprowadzki na to osiedle, w którym moje marzenia zostały zniweczone, gdzie zdałam sobie sprawę, że czasem szczęście nie ma nic wspólnego z miejscem, w którym mieszkasz, i z ludźmi, którzy cię otaczają. To niemal zawsze zależy od ciebie. Jeśli tobie nie jest dobrze z sobą, nie będziesz się dobrze czuć niezależnie od tego, gdzie jesteś i – tym bardziej – z kim jesteś. Nie możesz odmienić ani swojej psychiki, ani wspomnień. Tak bardzo jest mi żal Nica… tak bardzo jest mi żal siebie. Są gorsze więzienia niż słowa, powiedział Zafón. Jak każdego ranka od dwóch lat, z okna mojej kuchni dyskretnie obserwuję

codzienną krzątaninę sąsiadów. Popijając świeżo zaparzoną kawę. Chcę wiedzieć, czy osiemdziesięcioletnia siostra pani Dolores – ona sama za chwilę pójdzie po zakupy – już umarła, czy nie. Mój intrygujący sąsiad o smutnej twarzy, który mieszka dwa domy dalej – jak powiedziała mi pani Dolores, ma na imię Antonio i jest po pięćdziesiątce – wrzucił właśnie wielki i ciężki worek do pojemnika na śmieci, co zdarza mu się raz lub dwa razy w miesiącu. Robi to bardzo dyskretnie; patrzy w jedną stronę i w drugą, nie wiedząc, że tylko ja się temu przyglądam. Bardzo chciałabym wiedzieć, co jest w tych workach, dlaczego są takie ciężkie. Nie ośmieliłabym się go zapytać, bo też nigdy z nim nie rozmawiam. María i jej mąż Carlos żegnają się pocałunkiem w drzwiach swojego domu; są tacy zakochani… On dobrze wychowany i raczej skryty, elegancki, gładko ogolony; ona z naturalną elegancją, już od samego rana świetnie ubrana. On gładzi jej czarne, jedwabiste półdługie włosy, idzie do samochodu, przy nim się odwraca i ruchem ręki jeszcze raz ją żegna; ona uśmiecha się, ukazując piękne białe zęby, i ukradkiem delikatnie dotyka brzucha. Alicia, zawsze zatopiona we własnym świecie, robi poranny jogging ze słuchawkami na uszach. Za nią jej pies Matías – kocha go bardziej niż Ismaela, nowego chłopaka, który niedawno się do niej wprowadził – biegnie szybko z długim językiem dyndającym raz z jednej strony, raz z drugiej. Federico, rześki osiemdziesięciolatek, karmi bezpańskie koty na rogu, za którym właśnie znika samochód Carlosa, tak jak i biegnąca szybkim truchtem Alicia. Puszczam wodze wyobraźni i widzę Alicię i Carlosa razem, zdradzających swoich partnerów i przeżywających potajemną namiętną przygodę miłosną. María wyjmuje kilka listów ze skrzynki i pozdrawia mnie, wymachując gwałtownie ręką, a ja jej odpowiadam kiwnięciem głowy i uśmiechem. Tylko ona wie o moim zamiłowaniu do szpiegowania z zacisza własnej kuchni. Nikt oprócz niej nie zna mojej tajemnicy. I najwyraźniej jej to nie przeszkadza. Jest to spokojna ulica z mnóstwem sosen i krzewów oddzielających domki tego małego osiedla, podobnego do wielu innych, osiedla, w którym nigdy nic się nie dzieje. „Tutaj nigdy nic się nie dzieje”, powiedziała kiedyś María i dodała: „Ale gdyby się coś zdarzyło, ty byś o tym wiedziała i jeśli komuś wpadłoby do głowy popełnić tu morderstwo, na pewno nie uniknąłby kary…” Od dawna tak się nie śmiałam! I od razu oczami wyobraźni widzę starego Federica z jedną ze strzelb, które trzyma w garażu, mordującego panią Dolores, bo ma już dosyć jej radia nastawianego o świcie na pełen regulator. Albo tego dziwaka Antonia, który truje Alicię, ponieważ jej pies odkrył, co było w wielkim worku na śmieci – źródle mojego nieustającego niepokoju. Zwłaszcza że Antonio bardzo często taszczy dwie wypchane walizy do bagażnika samochodu, po czym cicho odjeżdża, nie wiadomo dokąd. Czy ćwiartuje swoje ofiary? Któregoś dnia, pod osłoną nocy, kiedy światła pogasną i wszyscy pójdą spać, wyjdę i otworzę któryś worek. Może nie znajdę niczego ważnego ani interesującego. A może znajdę kawałki rozkładającego się ciała. Chyba jednak powinnam porzucić te obsesyjne myśli o biednym Antoniu; w końcu niewykluczone, że ten jego ponury wygląd jest owocem samotności i klaustrofobii, której można się nabawić,

mieszkając tutaj. Na pozór jest to miejsce przyjemne, jak z marzeń, ale stopniowo zamyka się wokół ciebie i więzi jak w klatce. Coraz rzadziej mam ochotę wsiąść do samochodu i pojechać do Barcelony; to tylko pół godziny drogi stąd, a tak daleko w moich myślach. Zawsze ci sami ludzie, zawsze to codzienne bezsensowne patrzenie na te same twarze, które skrywają dużo więcej, niż chcą pokazać światu. Na naszej ulicy brakuje tego, co inne mają w nadmiarze: dzieci. Ich śmiech słychać z daleka, tak jak i ich dąsy i wrzaski i histeryczne krzyki rodziców, którzy często nie wiedzą, jak poradzić sobie z typowymi dziecięcymi problemami. Powinni, myślę, wiedzieć, że naprawdę mają dużo szczęścia, choć zapewne wcale się nad tym nie zastanawiają. Żebym to ja mogła mieć takiego szkraba, kręcącego się wokół, rozbijającego wazony, budzącego mnie o siódmej rano w weekendy, chowającego łyżki po kątach, z narażeniem życia wdrapującego się na wysoką sosnę. Dużo bym dała, żeby wiedzieć, czy odziedziczyłby moje niebieskie oczy i kasztanowe włosy; albo czy miałby nieodparty urok Nica. Zostawiłabym moje kochane okno, które teraz, w tym piekielnym letnim upale, kiedy w nocy nie mogę zmrużyć oka, przyciąga mnie na całe godziny. Gdybym miała w domu dziecko, nie obchodziłyby mnie worki i walizki Antonia ani szczęście małżeńskie Carlosa i Maríi. Spuchłam jak balon od kwasu foliowego, środków uspokajających i alkoholu i źle sypiam, nawet nie pamiętam od jak dawna. Właściwie „złe sypianie” nie jest najlepszym określeniem, ponieważ nie mogę zasnąć nawet po połknięciu pigułek. Zamykam oczy i tak, jakby to się już stało zwyczajem, zaraz je otwieram i wpatruję się przez całą noc w czarne potargane włosy Nica, śpiącego obok, odwróconego plecami. Czasem mnie to już tak nudzi, że idę do swojego pokoju z zamiarem pisania, lecz najczęściej schodzę na dół do kuchni, gdzie jest chłodniej, i przez okno obserwuję orzeźwiającą, ciemną letnią noc. Myślę o tym, jak bardzo się czuję winna, bo wiem, że Nico tak samo jak ja, a może nawet mocniej, pragnie dziecka, którego nie mogę mu dać. Jakiś czas temu rozważaliśmy zapłodnienie in vitro, chociaż zawsze miałam tę iskierkę nadziei i nadal myślę, że w każdej chwili mogę zajść w ciążę w naturalny sposób. Tyle tylko, że od mniej więcej dwóch miesięcy Nico nie chce się ze mną kochać. Odtrąca mnie, jakbym była kompletnie nieznaną mu osobą; wyklucza mnie ze swojego życia, a najgorsze jest to, że nie wyobrażam sobie życia bez niego. Poznaliśmy się dziesięć lat temu, kiedy ja byłam naiwną dwudziestotrzylatką, a on niezwykle atrakcyjnym dwudziestopięciolatkiem. Staliśmy, każde z nas w swojej grupie przyjaciół, przed wejściem do kina i ani on, ani ja nie chcieliśmy oglądać tego filmu, na który nasi przyjaciele mieli ochotę pójść. Nico zorientował się, że jestem w takiej samej sytuacji jak on, podszedł więc z figlarnym, trochę drwiącym uśmiechem i łobuzerskim spojrzeniem migdałowych oczu i zaproponował, żebyśmy zostawili znajomych i razem obejrzeli film: „Zdaje się, że mamy bardziej wybredny gust”. I tak oto on i ja, dwoje kompletnie obcych ludzi, znaleźliśmy się w niemal pustej sali i oglądaliśmy Elsę i Freda, podczas gdy tamci pożerali popcorn i podziwiali jędrne muskuły Brada Pitta i wielkie oczy Angeliny Jolie w Panu i Pani Smith. Tyle czasu minęło, odkąd patrzył na mnie z miłością, o wiele za dużo, odkąd

słyszałam jego lekko ochrypły głos – „Jesteś taka piękna” – po trwającym wieki orgazmie, kiedy ja, w zapamiętaniu, całowałam jego śniadą twarz i zwichrzone włosy. Tyle czasu, odkąd Nico już nic dla mnie nie robi. Już nie jest tym pięknym bohaterem, jakiego kiedyś znałam. Słyszę, że schodzi na dół. – Cześć – mówi obojętnym tonem. – Cześć – odpowiadam bez entuzjazmu. – Co będziesz dzisiaj robić? – pyta. Nalewa sobie kawy i bierze grzankę. – Mam wizytę u ginekologa… Mógłbyś pójść ze mną – podsuwam myśl, wpatrując się w niego uparcie w nadziei, że i on na mnie spojrzy. „Tu jestem! Spójrz na mnie! Dlaczego nie patrzysz na mnie jak kiedyś? Dlaczego nie chcesz sprawić, żebym się znowu czuła najwspanialszą dziewczyną na świecie?” – Po co? – Żeby zadecydować, czy robimy in vitro czy nie. – Ty zdecyduj. Zrób, jak chcesz – odpowiada obojętnie. I idzie wziąć prysznic. Jeszcze niedawno pocałowałby mnie, zanim powiedziałby „Dzień dobry”. Teraz tylko szorstkie „Cześć” na odległość, a całuje mnie tylko wtedy, kiedy go o to poproszę, gdy już wychodzi. Szczerze mówiąc, nie mam ochoty być żoną na pokaz, która musi chodzić krok za mężem, żeby ją wynagrodził pocałunkiem. Właśnie taka się stałam? Serio? To chyba jakiś cholernie podły żart. „Nienawidzę cię. Nienawidzę cię. Nienawidzę cię”, mówi głos w mojej głowie i nagle chcę zmieszać alkohol z pigułką na uspokojenie, nawet teraz, w jego obecności. Zachowuje się tak, że przypuszczam, że wie o moim nałogu i za to mnie nienawidzi. Kiedy jest w domu, kontroluję dawkę. Gdy wyjeżdża, wszystko się wali i nie panuję nad niczym. Któregoś wieczoru, kiedy był w Saragossie w sprawach służbowych, María przyszła na kolację, a po jej odejściu miałam taki odlot, że zapomniałam, jak się nazywam. Nie wiem, jak, do cholery, znalazłam się naga na podłodze w garażu. Nie wiem też, w jaki sposób przecięłam sobie wargę tak głęboko ani dlaczego miałam wielkiego siniaka na czole. Jednak to uczucie luk w pamięci było wspaniałe. Od tamtej pory chcę, by Nico częściej wyjeżdżał i zostawiał mnie samą, żebym nie musiała odmierzać sobie leków. Szaleństwo jest niebezpiecznym nałogiem, ale jedynym, który może mnie teraz uratować. Nico ma swój rozkład dnia. Wychodzi z domu, jedzie do swojej kancelarii adwokackiej w centrum Barcelony i wraca pogrążony we własnych sprawach. Moje dni są inne. Praktycznie cały dzień siedzę w domu, wymyślając historie, które nie wiadomo jak się potoczą, i mam nadzieję, że któregoś dnia znajdą się na papierze, a moją jedyną rozrywką jest przyglądanie się życiu innych ludzi, chyba tylko po to, żebym nie myślała o tym, jak moje się rozsypuje. Powstrzymuję łzy wywołane obojętnością Nica i znowu patrzę przez okno. Jest ósma rano; większość sąsiadów pojechała już do pracy. Za pięć minut pojawi się Alicia z Matíasem, kończąca swój poranny jogging – albo romantyczną przygodę z Carlosem,

która istnieje tylko w mojej głowie – żeby zdążyć do pracy. María pewnie zaraz wsiądzie do samochodu i o dziewiątej pojedzie na zakupy. O wpół do jedenastej pani Dolores, która ma najpiękniejszy i najlepiej zadbany ogród na całej ulicy, będzie podlewać róże, a Federico wyjdzie z domu i zawoła: „Ach, Dolores! Jakie to szczęście, że cię tutaj mamy! Dzisiejsi młodzi nie mają pojęcia o kwiatach!”. To prawda. Ogródki przy pozostałych domach są nijakie; czasem w weekendy ścinamy trawę i tylko podlewaniem ratujemy życie kilku drzewkom owocowym zasadzonym, zanim się tu sprowadziliśmy. Antonio nawet mi nie mignie przed oczami do siódmej wieczorem, kiedy jak zwykle wsiądzie do samochodu z dwiema walizkami i uda się do celu, którego nie znam. I obiecuję sobie, że to będzie „ta noc”: dzisiaj zdemaskuję tajemniczego sąsiada, który tak naprawdę jest przecież seryjnym mordercą. Ale obiecuję to sobie codziennie, jak tylko się budzę, a wieczorem już nie mam odwagi tego zrobić; to nie jest film klasy B z tych, które dają w weekendy o czwartej po południu. I dalej będę siedzieć w domu, próbując powiązać z sensem słowa i skończyć swoją powieść, podczas gdy mój mąż będzie siedział w kancelarii na ulicy Muntaner z sekretarką, która jest na pewno młodsza ode mnie i zapewne dużo ładniejsza. Nico wchodzi do kuchni, już w marynarce. – O której wrócisz? – pytam, wypijając ostatni łyk kawy. – Postaram się w miarę szybko. Dzisiaj przyjeżdża Víctor. – Víctor? – Mój brat. – Jak to, przyjeżdża twój brat? – Mówiłem ci w zeszłym tygodniu, Andreo. Zostanie u nas kilka dni. Nie mówił mi. A może mówił, tylko nie pamiętam. – Przecież on mieszka w San Francisco, prawda? Przyjeżdża na wakacje? – Nie, myślę, że zostawia tam wszystko i wraca do Barcelony, ale nie wiem na pewno – informuje mnie Nico. – To tylko kilka dni, nic nadzwyczajnego. W końcu to mój brat. Jeśli potrzebuje pomocy, u mnie ją znajdzie. – Potrzebuje pomocy? Coś mu się stało? – Udaję zaniepokojenie, choć prawdę mówiąc, guzik mnie to obchodzi. – Nie wiem! Zapytał mnie tylko, czy może się tu zatrzymać, nic więcej. Był trochę zdenerwowany, ale on zawsze był dziwny, więc się tym nie przejąłem. Z rodzicami mu się nie układa i woli zatrzymać się u nas. – Cudownie – mówię z ironią. – Wrócę wcześnie. Myślę, że Víctor będzie tu około szóstej. Już nie chce mi się prosić go o pocałunek na pożegnanie, więc wychodzi, a ja, myjąc filiżanki po kawie, widzę, jak odjeżdża ulicą z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę; za szybko, tu jest ograniczenie do trzydziestu. Widziałam Victora tylko dwa razy i to wiele lat temu. Nie utrzymuje bliskich kontaktów z moim mężem ani z rodzicami; dzwonią do siebie raz na trzy miesiące i przypuszczam, że jego źródłem utrzymania jest to, co studiował, czyli architektura. Nigdy go specjalnie nie lubiłam, a zwłaszcza nie podoba mi się jego obojętność wobec rodziny. Kiedy go poznałam, wydał mi się dość wyniosły; i nie okazał najmniejszego

zainteresowania partnerką jedynego brata. Nie zapytał, jak się miewam, nie chciał wiedzieć, gdzie pracuję ani czy jestem z Barcelony, czy jakiegoś innego miejsca na świecie. Takie pytania zwykle zadaje się komuś, kogo właśnie się poznało, a ja wątpię, czy on pamięta moją twarz. Przy żadnej z tamtych okazji nie stworzył sytuacji, w której mogłabym podejść i nawiązać rozmowę; tak jakby nie pozwalał nikomu przekroczyć bariery, którą sam, z nieznanych powodów, stworzył. Dziwny facet, małomówny, i akurat teraz nie mam ochoty oglądać go w moim domu. Mimo to uważam, że Nica powinny łączyć z bratem bliższe więzi. Nigdy nie zaproponował, żebyśmy pojechali odwiedzić Victora w San Francisco. Ja zawsze sądziłam, że gdybym miała braci czy siostry, byłabym z nimi bardzo związana, choćby tylko z powodu tych samych genów. Ale oni nie. Nico prawie nigdy nie mówi o Victorze. Rozmyślania o rodzinie męża przypomniały mi, że od kilku dni nie rozmawiałam ze swoją matką… Może później do niej zadzwonię. Idę ospale na górę, wchodzę do sypialni, ścielę łóżko i zbieram brudną bieliznę. Potem biorę pięciominutowy prysznic i wkładam pierwsze, co znajduję w szafie – dżinsy i szary T-shirt. Jakiś czas temu, jeszcze niedawno, stałabym pół godziny przed otwartą szafą i zastanawiała się, co włożyć. Byłam zalotna, szczupła, nie taka spuchnięta jak balon, i lubiłam się ładnie ubrać. Żona adwokata i potencjalna autorka powieści kryminalnych powinna ubierać się szykownie, sądziłam. Teraz jest mi wszystko jedno. Moje niebieskie oczy, kolor tak chętnie widziany pośród powszechnie brązowych, straciły blask, są spuchnięte i podkrążone. Wokół nich widać maleńkie jeszcze zmarszczki, za to te w kącikach ust są głębokie i bardzo wyraźne. Powinnam była lepiej o siebie dbać, nie palić tyle, kupować kremy nawilżające, które celebrytki reklamują w telewizji. Włosy zniszczone, przesuszone z tu i ówdzie pokazującą się nienawistną siwą nitką układam w kok, z którym wcale nie jest mi tak dobrze, jak bym chciała, i rozciągam na sobie T-shirt, żeby przykryć wystające z dżinsów wałki tłuszczu. Kilka minut później jadę niespiesznie samochodem do centrum Barcelony na wizytę u ginekologa, zastanawiając się, czy ktoś mnie obserwuje przez okno, w zaciszu własnego domu. Najchętniej uciekłabym ze smutnej poczekalni w szpitalu, nie patrzyła na ohydny zielony kolor ścian i nigdy więcej nie stąpała po kafelkach z szarego marmuru. Kilka kobiet było już u lekarki przede mną i u wszystkich widziałam ten szczególny blask w oczach, jaki miały kiedyś również moje. Może te kobiety są już od kilku tygodni w ciąży, a może ta sama ginekolog, która mnie potrafi tylko przy każdej wizycie powiedzieć: „Bądź cierpliwa”, im dała realną nadzieję, że zajdą w upragnioną ciążę. Oczywiście, najprawdopodobniej lepiej o siebie dbają i potrafią zerwać z niebezpiecznym nałogiem, aby spełnić pragnienie zostania matką. Ja nie potrafiłam i nie potrafię, i dlatego czuję się jak najgorszy śmieć. Ostatnio nie mogę patrzeć na kobiety w ciąży. Kiedy spotykam jakąś, patrzę na nią i myślę: Dlaczego nie ja? Dlaczego ona, a nie ja? Zadręczam się, wpadam w depresję i chcę się tylko zamknąć w ciemnym pokoju i płakać, dopóki mi starczy łez. A nade

wszystko czuję się porzucona i odtrącona przez człowieka, z którym dzielę życie od dziesięciu lat. Tak przykro jest i ciężko, kiedy ludzie pytają: „A kiedy dziecko?”. Gdybyśmy lepiej rozumieli, co znaczy „pomyśleć, zanim się coś powie”, nigdy nie zadalibyśmy małżeństwu takiego pytania, nie wiedząc, w jakiej jest sytuacji. – Andrea Fernández! – woła czarnowłosa dziewczyna w drzwiach gabinetu, ubrana na biało, ze spojrzeniem równie przyjemnym jak jej uśmiech. Wchodzę zdecydowanym krokiem, chociaż wewnątrz trzęsę się jak galareta, tak jakby nagle było się czym denerwować. – Jak się czujesz? – pyta Marta, moja ginekolog. Ma pięćdziesiąt kilka lat, siwe włosy i jasne, budzące zaufanie oczy. Nieczęsto się uśmiecha, a kiedy już się to zdarzy, pokazuje białe, idealnie równe zęby. – Całkiem dobrze – kłamię. Po dokładnym badaniu siadamy przy biurku, naprzeciwko siebie. – Co robimy, Marto? – pytam niepewnym głosem. – W twoim przypadku nie ma problemu wieku. Jesteś młoda, masz dopiero trzydzieści trzy lata. Dość nietypowe jest jednak to, że przez ten cały czas nie nastąpiło zapłodnienie, Andreo. Ale nie możesz tracić nadziei, niektóre kobiety zachodzą w ciążę dużo później. – Patrzy na mnie ze współczuciem. Nie znoszę, kiedy ludzie patrzą na mnie ze współczuciem. Potem jeszcze raz przegląda moją kartę pacjenta. Wie, że od dwóch lat używam czasem środków uspokajających, ale nie ma pojęcia, ile i jak często. Ukrywałam przed nią tę informację, więc uważa, że to nie może wpływać negatywnie na zajście w ciążę. – Wyniki badań nie wskazują na problemy z płodnością ani u ciebie, ani u twojego męża i nadal nie widzę żadnych nieprawidłowości. A ty… – waha się przez chwilę – co chcesz zrobić? Milczenie. Tak się już nauczyłam powstrzymywać łzy, że zdradza mnie jedynie lekko drżący podbródek. Poza tym zachowuję zimną krew, wzruszam ramionami i unoszę brwi, oczekując, że to ona powie mi, co mam robić. – Mamy kilka opcji – zaczyna. – Powiem ci o trzech sposobach postępowania w terapii wspomagającej płodność. Nie wszystko jest stracone, Andreo. Istnieją różne rozwiązania, chociaż ciągle pozostaje nam też opcja czekania. Jak już mówiłam, w porównaniu z innymi przypadkami, rok czekania nie ma znaczenia. – Bierze głęboki oddech i splatając palce, zaczyna mówić mi o tych opcjach, które mnie tak bardzo interesują. – Z jednej strony mamy na przykład kontrolowaną stymulację owulacji. Ta metoda polega na podawaniu pewnych leków, które uwalniają jajeczko. Nie chodzi tu o kwas foliowy, suplementy białka czy zbalansowaną dietę, czyli to, co teraz stosujesz. Zapisałabym ci cytrynian klomifenu, który jest najczęściej stosowanym lekiem pomocnym w uwalnianiu jajeczek, albo gonadotropiny, które są podawane w zastrzyku. Rozumiesz? – Są jakieś skutki uboczne? Bo od kwasu foliowego i białka tylko puchnę. – I od whisky i pigułek uspokajających… Ale tego jej oczywiście nie powiem. – Tak, są. W przypadku klomifenu możesz mieć nudności, uderzenia gorąca, zmiany nastroju i bóle piersi. Gonadotropiny mogą powodować opuchnięcia i ból

w dolnej części brzucha. Ale to jest najprostsza kuracja, Andreo. W twoim przypadku nie radziłabym zabiegu operacyjnego, czyli udrożnienia jajowodów. Nie. Lepiej będzie brać leki. Wzdycham i trę oczy. – Wolałabym leki doustne – mówię. – Z zastrzykami mam problem. – Cierpnę na samą myśl, że mogłabym sobie coś wstrzykiwać. – Wolę pigułki. – Cytrynian klomifenu. – To są tabletki? Marta kiwa głową i w milczeniu wypisuje receptę. Obawiam się, że cytrynian klomifenu też może stać się moim nałogiem. Tak jakby połykanie jednej pastylki po drugiej miało uratować moje małżeństwo z Nikiem. – Tak. Bierz jedną dziennie, zawsze o tej samej godzinie przez pięć dni, zaczynając od piątego dnia cyklu. I proszę, nie mieszaj ich ze środkami uspokajającymi… dobrze? Nie odzywam się, bo nie mogę jej tego obiecać; to jest silniejsze ode mnie. – Przyjdź za dwa tygodnie i zobaczymy, co dalej – mówi. Żegnam się z Martą, trzymając receptę w dłoni. Nawet jeśli jeden rok czekania jest, jej zdaniem, krótkim okresem, zadaję sobie pytanie, dlaczego nie wybrałyśmy tej możliwości, zanim moje małżeństwo zaczęło się sypać, zanim Nico zaczął mnie ignorować, jakbym była nikim. Bardzo wątpię, że pójdę po ten cholerny nowy lek do apteki. Jaki by to miało teraz sens? Nie chciałabym sprowadzić na świat niechcianego dziecka, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. Wkładam receptę do torby i wychodzę ze szpitala. Przypominam sobie, że dzisiaj przyjeżdża brat mojego męża i że tym, czego najmniej pragnę w tej chwili, jest obecność szwagra w domu. WIZYTA NIEZNAJOMEGO Alicia wraca do domu z przepisową szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Wiem, że jej partner Ismael nie pracuje, bo widziałam go niedawno spacerującego z Matiasem. Nie zamieniłam z nim nawet pół słowa, ale też nie jest to facet, z którym miałabym ochotę nawiązywać rozmowę o czymkolwiek. Myślę, że pali skręty i pije za dużo w okolicznych krzakach – sądząc po puszkach po piwie porozrzucanych na trawie – i czasem wygląda, jakby nie wiedział, że może te swoje dredy umyć szamponem. Alicia nie potrafi dobrze wybierać partnerów, ale nie będę jej dawać rad. Ani nie chcę, ani nie mam prawa. Pani Dolores od dwóch godzin siedzi na werandzie swojego domu ze szklanką lemoniady. Udaje, że czyta, bo od kilkunastu minut nie odwróciła strony. Antonio wyjdzie z domu za pół godziny, chociaż widziałam go już o trzeciej, jak wkładał swoje wypchane walizki do samochodu. Federico, jak zawsze, przez ponad trzy godziny rozmawiał z panią Dolores – pewnie o pogodzie, globalnym ociepleniu, o tym, jacy byli piękni w latach czterdziestych i jak niewiele czasu poświęcają im ich dzieci. Teraz być może będzie oglądał jakiś film dokumentalny na dwójce, siedząc w fotelu uszaku z brązowej skóry, z filiżanką zielonej herbaty, którą stawia na niskim stoliku.

Przez cały dzień nie widziałam Maríi; zwykle widzę, jak wychodzi z domu, zawsze czymś zajęta, zawsze w ruchu, kręcąca się wokół swoich spraw. Ostatnio rzadko go opuszcza. Czasem przychodzi przed południem napić się kawy i porozmawiać ze mną i może dzisiaj zadzwoniła do drzwi, kiedy byłam u ginekologa. Ale prawda jest taka, że chociaż dużo rozmawiamy, nie opowiadamy sobie nic ciekawego, bo nie znamy się aż tak dobrze. María i Carlos zamieszkali w domu naprzeciwko dziesięć miesięcy temu. Kiedy ich poznałam, bardzo się ucieszyłam. To było po tym, jak zdałam sobie sprawę, że nie mam ochoty podnosić głosu po to, żeby Federico i pani Dolores słyszeli, co mówię; że nie mam nic wspólnego z Alicią, bogatą panną, której emerytowani rodzice wyjechali do małej miejscowości w Galicji i zostawili dom tylko dla niej i jej licznych „stałych” partnerów; ani z Antoniem, o którym mogę tylko powiedzieć, że prowadzi tajemnicze życie. Myślałam, że z Carlosem i Maríą będzie nam się dobrze układało, ponieważ jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku, że będziemy jadać razem kolacje albo coś wspólnie planować… ale nic takiego się nie wydarzyło. Tylko raz zaprosili nas na kolację, wkrótce po wprowadzeniu się tutaj. Myślę, że mój mąż ich nie lubi, a pytanie go o powód nie miałoby sensu, bo Nico nie znosi osiemdziesięciu procent ludzkości. Ale ja ich lubię, przede wszystkim Maríę, głównie za jej poczucie humoru. Bardzo mi przypomina Clarę, choć nie ma z nią nic wspólnego poza tym, że tak jak Clara nie przywiązuje żadnej wagi do spraw, które dla mnie byłyby powodem do rzucenia się z mostu. No i identyfikuję się z nią w niektórych sytuacjach; na przykład w tym, że Carlos spędza cały dzień poza domem, jak Nico. W przeciwieństwie do mojego męża, okazuje jednak, jak bardzo jest zakochany w żonie. Z zazdrością patrzę, kiedy wysiada z samochodu z bukietem kwiatów. María zdecydowanie się ode mnie różni. Potrafi o siebie dbać, dobrze się ubiera. Jest kobietą doskonałą; wygląda, jakby ją wyjęto z jednego z tych filmów z lat pięćdziesiątych, w których panie domu są od rana perfekcyjnie uczesane, a na ich bluzkach i spódnicach nie widać nawet jednego zagniecenia. Zawsze nosi buty na wysokich obcasach i nie sprawia wrażenia, że bolą ją nogi, choć mnie wydawało się, że coś takiego jest zastrzeżone wyłącznie dla modelek i kosmitek. Nigdy nie ma podkrążonych oczu, a makijaż jest niemal tak doskonały, jak piękny jest jej uśmiech. Czasem nosi okulary i dobrze w nich wygląda. Gdybym ja nosiła okulary, odebrałyby mi tę resztkę uroku, jaki mi został. Studiowała pedagogikę, lecz po tym, jak popracowała w kilku szkołach, zdecydowała – jak ja – zostać w domu. Jest zadowolona z tego wyboru, ponieważ Carlos, z zawodu farmaceuta, świetnie zarabia w laboratorium niemieckiej firmy. „Co byś zrobiła, gdybyś uważała, że Carlos ma kochankę?”, spytałam ją kiedyś. Wybuchła śmiechem i spojrzała na mnie kpiąco tymi swoimi głęboko osadzonymi zielonymi oczami. „Pozwoliłabym mu się nią cieszyć. Nie zawracałby mi głowy po powrocie do domu”. Mnie nie było do śmiechu. Minęło kilka miesięcy od tamtej rozmowy i od momentu, kiedy zaczęłam podejrzewać, że Nico ma romans z sekretarką. Nieraz

myślałam, żeby zjawić się niespodziewanie w kancelarii adwokackiej; wyobrażałam sobie, że zaskoczę ich uprawiających miłość na biurku w gabinecie mojego męża. Ale potem pomyślałam: Co z oczu, to z serca i nadal grałam rolę żony niczego niezauważającej i nietracącej nadziei na dziecko z mężczyzną, który nawet nie chce wziąć jej pod rękę. Zaskoczył mnie widok taksówki zatrzymującej się przed domem. Wypijam ostatni łyk kawy, zostawiam filiżankę na marmurowym blacie kuchennym i podchodzę do okna, żeby sprawdzić, czy mężczyzna, który płaci za taksówkę, jest moim szwagrem. Nie pamiętałam, żeby był taki wysoki i tak dobrze zbudowany. Nie pamiętałam też, że jest tak podobny do Nica; spokojnie mogliby uchodzić za bliźniaków. Ta sama czarna czupryna, te same migdałowe oczy koloru miodu, ta sama ciemna karnacja. Ma kilkudniowy zarost i chociaż wygląda na zmęczonego, wydaje mi się bardzo atrakcyjny. Z pomocą taksówkarza Víctor wyciąga olbrzymią walizę i stoi, patrząc na mój dom, podczas gdy taksówka odjeżdża. Zastanawiam się, czy iść otworzyć drzwi, czy czekać, aż naciśnie dzwonek, i właśnie w tym momencie on spogląda na okno kuchni i mnie zauważa. Nie uśmiecha się ani nie robi żadnego gestu powitania. Rozpaczliwie pragnę, żeby wrócił Nico. Cholera, jest siódma i już dawno powinien tu być. Powiedział, że będzie w domu wcześnie. Dlaczego ja mu ciągle wierzę? Víctor wskazuje dłonią drzwi, więc kiwam głową i idę je otworzyć. – Cześć, Victorze – witam go z wymuszonym uśmiechem. – Co słychać? – W porządku… czekam na twojego brata. – Aha. Przechodzi korytarzem, stawia walizę u stóp schodów i opiera się o futrynę łukowatego przejścia do salonu. Rozgląda się ciekawie, jak gdyby chciał coś znaleźć w zakamarkach mojego domu. Denerwuje mnie, kiedy nie pytając o pozwolenie, daje krok do przodu i wchodzi do salonu. Bierze do ręki zdjęcie w ramce, na którym Nico i ja w dniu naszego ślubu jesteśmy uśmiechnięci, szczęśliwi. Przypatruje się mu spod przymrużonych powiek i robi zdegustowaną minę; nie wiem, co chce tym pokazać. – Szkoda, że nie mogłeś przyjechać na ślub – mówię, wskazując na fotografię; chcę jakoś przełamać lody. – Aha. Nie interesuje go rozmowa ze mną, tak jak i przy tamtych okazjach przed laty. Nawet na mnie nie patrzy, co działa mi na nerwy, biorąc pod uwagę, że znajduje się w moim domu i powinien postarać się być bardziej miły. – Masz ochotę na coś? – pytam, trochę spięta i podenerwowana. – Masz jet lag? – A jak sądzisz? – rzuca drwiąco. Ja nic nie wiem o tym jet lagu. Mało podróżowałam, nigdy nie byłam dalej niż we Włoszech w czasie podróży poślubnej. Cały czas myślę, że ten człowiek jest mi zupełnie obcy i że będę musiała go tolerować w domu przez kilka dni. Tylko kilka dni. To tylko kilka dni, pocieszam się. Czuję się nieswojo przez to jego grobowe milczenie i wpatrzony we mnie wzrok, który nie wyraża absolutnie nic. Jak idiotka odwracam spojrzenie, bo nagle czuję, że coś mnie ściska w gardle. Jego

obecność mnie niepokoi, stanowczo nie chcę go widzieć w moim domu. – Przygotuję kolację. Jeśli chcesz wziąć prysznic, proszę bardzo. Łazienka jest na górze. Czuj się jak u siebie. – Pragnę przynajmniej na krótko stracić go z pola widzenia. – Aha… Chcę mu powiedzieć, że jeśli jeszcze raz powie „Aha”, wykopię go i cisnę za nim walizkę, ale tylko się uśmiecham i idę do kuchni zrobić coś do jedzenia. Tortilla będzie w sam raz, zawsze mi wychodzi pyszna i to było pierwsze danie, jakie zrobiłam, kiedy Nico i ja wprowadziliśmy się do tego domu, w którym – znowu sobie to przypominam – jesteśmy od dwóch lat. Domu, który chcieliśmy wypełnić dziećmi, ich płaczem po nocach, śmiechem i radością. A tymczasem stał się… domem pustym, który musi pogodzić się z nagminną nieobecnością mężczyzny nieczułego i obojętnego i depresją kobiety coraz grubszej, coraz brzydszej, coraz bardziej chorej. – Kiedy wraca Nico? Odwracam się i widzę Victora, tym razem opierającego się o framugę drzwi kuchennych, pilnie obserwującego moją żmudną operację obierania cebuli. Cholera! Dlaczego nie pójdzie na górę wziąć prysznic? Dlaczego tu tkwi, udając, że jest nam razem tak miło? – Już powinien tu być – odpowiadam, rzucając okiem na zegar. Wydaje się, że wskazówki zamarły, jakby czas się zatrzymał. – Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty? – Masz piwo? – Weź sobie. – Wskazuję lodówkę. Uśmiecha się po raz pierwszy i widzę, że to jest szczery uśmiech, jak dawniej u Nica. Teraz Nico zmusza się do uśmiechu, nigdy nie jest naturalny. Víctor pewnie należy do tych, u których uśmiechy pojawiają się niczym niewymuszane. Samą mnie dziwi, że tak o nim myślę. Wyjmuje z lodówki puszkę piwa pokrytą kroplami pary i zamiast iść do salonu, znowu staje oparty o framugę drzwi. – Nie chcesz wziąć prysznica? To nie pytanie, to aluzja. – Przeszkadzam ci? – Eee, nie, nie… rób, co chcesz. Podenerwowana, zaczym się kręcić po kuchni, nie bardzo wiedząc, co robię. Kończę obierać cebulę, kroję ziemniaki na cieniutkie plasterki i stawiam na gazie patelnię z oliwą. – I co cię tu sprowadza? – pytam, odwracając się. Wiem, że cały czas mnie obserwuje. Wycieram pot z czoła i idę nalać sobie wody do szklanki. Co za upał! – No wiesz, stęskniłem się za rodziną. Mogłoby to być zupełnie normalną odpowiedzią, gdyby nie to, że powiedział to tak szybko, opuścił wzrok i odwrócił głowę, żeby na mnie nie patrzeć. Może mój umysł pisarki powieści kryminalnych, gotów widzieć w każdym człowieku jego ciemną stronę, każe mi wymyślać sytuacje, których nie ma, ale sądzę, że nie jest to prawdziwy powód przyjazdu Victora. O ile dobrze pamiętam, Nico powiedział mi kiedyś, że jego brat jest w moim wieku i że mając osiemnaście lat, pojechał do San Francisco studiować architekturę. To znaczy

piętnaście lat temu. Ja nigdy bym się nie odważyła przepłynąć Sadzawki sama i taka młoda. W każdym razie bardzo niewiele wiemy o jego życiu, przynajmniej ja. Dlaczego przyjechał właśnie teraz? I czy nie byłoby dla niego lepiej, gdyby zatrzymał się u mamy i taty, jak wtedy, kiedy tu był poprzednim razem? Nico prawie nigdy o nim nie mówi, a kiedy go pytałam o brata, złościł się na mnie albo odpowiadał mruknięciem. Zresztą wystarczą mi moje własne obsesje i fiksacje. Ale Víctor jest niewątpliwie wielką tajemnicą, którą miałabym nawet większą ochotę rozwikłać niż tajemnicę zawartości worków Antonia. – Pewnie się zastanawiasz, dlaczego przyjechałem do was, zamiast zatrzymać się u rodziców – mówi, czytając mi w myślach. Wszystko mnie w nim niepokoi, od pierwszego do ostatniego słowa, onieśmiela mnie każdym spojrzeniem. – Jak wiesz, moje relacje z bratem równają się zeru – ciągnie. – Myślę, że obaj jesteśmy zbyt niezależni, mało serdeczni. Ale z czasem zdajesz sobie sprawę, że rodzina jest ci potrzebna, chcesz utrzymać więzi… Nie wiem, nazwij to, jak chcesz. – Pociąga łyk piwa i znowu patrzy mi prosto w oczy. A mnie znowu jest nieswojo; czuję dławienie w gardle, prawie tracę oddech. – Nie chcę ci przeszkadzać ani sprawiać kłopotów. Załatwię tylko kilka spraw i zaraz wyjadę – kończy tajemniczo. – Kilka spraw? – Aha… Odwraca się i z piwem w dłoni wchodzi po schodach. Zaniepokojona tymi tajemniczymi „sprawami”, które musi załatwić, nadstawiam uszu i wiem, że otwiera wszystkie drzwi po kolei; pewnie szuka łazienki. Pięć minut później słyszę szum wody w kabinie prysznicowej, mieszający się ze skwierczeniem ziemniaków i cebuli na patelni. Nic z tego, co powiedział, nie ma sensu. Dlaczego teraz, po tylu latach, chce zacieśniać więzy? Co takiego zrobił, że czuje się winny i potrzebuje pomocy brata, którego zawsze traktował jak powietrze? Co ich poróżniło? To, co powiedział o byciu niezależnym i mało serdecznym, brzmi jak wymówka, jak kłamstwo służące temu, by coś ukryć. JAK DWOJE NIEZNAJOMYCH Tortilla stygnie na stole w kuchni. Víctor od godziny jest w łazience, może powinnam okazać się dobrą gospodynią i sprawdzić, czy nic mu się nie stało. Nico jeszcze nie wrócił, a ja już trzy razy do niego dzwoniłam, za każdym razem zostawiając wiadomość w skrzynce głosowej, że jego brat już przyjechał. Otwieram szufladę, do której rano włożyłam receptę na klomifen, i patrzę na nią jak na prześladowcę. Iść po lek czy nie? Chcę, żeby Nico był ojcem mojego dziecka? Naprawdę tego chcę? Teraz już sama nie wiem. Myśląc o tym, zapalam papierosa. Nałóg, który rzucałam tysiąc razy od czasu, kiedy postanowiłam mieć dziecko. Ale teraz, po tym, jak nic z tego nie wyszło, dlaczego mam sobie odmawiać przyjemności? W końcu jest to nałóg najmniej szkodliwy z tych, na jakie sobie ostatnio pozwalam. Jest ósma trzydzieści i kiedy wskazówka zegara przesuwa się o milimetr i pokazuje trzydzieści jeden, Víctor otwiera drzwi łazienki.

– Wszystko w porządku? – pytam, nie ruszając się z kuchni, tylko podnosząc głos, żeby mnie usłyszał. – Aha… – słyszę mruknięcie. Schodzi na dół; wiem, że użył mojego lawendowego żelu pod prysznic, bo czuję zapach. Przebrał się. Nie ma już na sobie dżinsów, tylko szare spodnie od dresu i obszerny zielony T-shirt zamiast granatowej koszuli, w której tak dobrze wyglądał. Wiem, że znowu zapanuje krępująca cisza, więc wstaję i obserwuję życie ulicy, żeby nie wypaść z kursu nawet wtedy, kiedy mam gościa. Antonio już odjechał; przez Victora zapomniałam przyjrzeć się, jak o siódmej ładuje walizki do czerwonego fiata i znika ulicę dalej, zmierzając w nie wiadomo jakim kierunku. Pani Dolores zostawiła książkę i pustą szklankę po lemoniadzie na wiklinowym stoliku na werandzie i ma już zapalone światło w kuchni. Na pewno będzie szykować kolację i za chwilę na całej ulicy rozniesie się zapach smażonych sardynek, jej ulubionego dania w lecie. Ismael ze skrętem między palcami prowadzi Matiasa na spacer, a ja znowu myślę o tym, jak bardzo ten chłopak mi się nie podoba. María wychodzi przed dom przywitać Carlosa, który przed chwilą wprowadził samochód do garażu. Ale – przynajmniej z tej odległości odnoszę takie wrażenie – bardziej jest zainteresowana moim domem niż swoim mężem. – A ty, u ciebie wszystko w porządku? – pyta Víctor, siadając na krześle. – Piszę, wiesz? Powieść kryminalną. Lubię rozglądać się i wiedzieć, co się dzieje wokół mnie – opowiadam mu, nie bardzo wiedząc po co. – Bardzo ciekawe. A ta tortilla wygląda wspaniale. Od stu lat nie jadłem dobrej tortilli. W San Francisco w żadnej restauracji, hiszpańskiej z nazwy, nie mają pojęcia, jak je zrobić. Głos ma spokojny, głęboki. Może nie jest taki antypatyczny, jak myślałam na początku, może jego obecność w tym domu dobrze zrobi i Nicowi, i mnie, zmieni rutynę. W momencie kiedy chcę zapewnić Victora – żartem, naturalnie – że jest to najlepsza tortilla, jaką kiedykolwiek jadł, słyszymy szczęk klucza w zamku i otwieranie drzwi wejściowych. Víctor wstaje i wychodzi do przedpokoju, lecz to, co – jak sądziłam – będzie serdecznym spotkaniem, przypieczętowanym gorącym uściskiem braci, którzy od lat się nie widzieli, okazuje się powitaniem zimnym, obojętnym i bardzo dziwnym. Víctor i Nico witają się, unosząc głowy i wpatrując się w siebie uważnie, raczej taksując się wzrokiem. Atmosfera gęstnieje, jakby za sprawą czarów znika miły zapach lawendy, a w jego miejsce pojawia się mdlący odór wilgoci; zawsze go czuję, kiedy znajdę się w niezręcznej sytuacji, takiej jak ta, kiedy nie wiem nawet, co zrobić z rękami. – Co słychać? – pyta Nico. – A co u ciebie? Mój mąż ma twarz skupioną, nie reaguje na pytanie brata i wchodzi do kuchni. Teraz, kiedy mam ich obu przed sobą, widzę ich niesamowite podobieństwo. Nico jest trochę niższy i szczuplejszy, ma nieco jaśniejszą karnację i pełniejsze usta, ale mnie wydają się niemal identyczni. – Przepraszam, że tak późno wracam – mówi Nico z nabytym ostatnio złym obyczajem niepatrzenia na mnie. – Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej…

Kroi sobie kawałek tortilli, kładzie na talerz i siada przy stole. – Nie jecie kolacji? – rzuca niezbyt uprzejmie. Wiem, że nie zapyta mnie, jak poszło u ginekologa ani nawet jak mi minął dzień. Ale to, że tak się zachowuje w obecności brata, wprawia mnie w zakłopotanie. – Idę na spacer – mówię. – Mam nadzieję, że tortilla będzie wam smakować. Nico teraz też na mnie nie patrzy. Víctor owszem, ale ze współczuciem. Znowu to cholerne współczucie w oczach obcego, litującego się nade mną. Nienawidzę tego. Nienawidzę. Nienawidzę. Wychodzę na ulicę, tę, którą częściej oglądam przez okno w kuchni niż z zewnątrz, i patrzę na dom Maríi i Carlosa. Są w salonie; przez białe firanki zauważam dość gwałtowne ruchy Carlosa. Zatrzymuję się. María stoi ze skrzyżowanymi na piersi ramionami; mąż chyba na nią krzyczy. Nie widzę wyraźnie jej twarzy, ale wydaje mi się, że mruży oczy, marszczy brwi i odsuwa się od Carlosa. Egoistka we mnie cieszy się, że nie tylko ja mam problemy małżeńskie. Moi sąsiedzi, z pozoru tak w sobie zakochani, też je mają. I sądząc po tym, co udaje mi się wypatrzyć z dyskretnej odległości, bardzo poważne. Ruszam dalej. Ismael wraca do domu z Matiasem i skrętem między palcami. Pozdrawiamy się szybkim, obojętnym ruchem głowy, mija mnie i idzie swoją drogą. Odwracam się, żeby przyjrzeć się jego dredom, i przez chwilę, owiana dymem skręta, nie mogę się ruszyć. Przez następne pół godziny spaceruję uliczkami osiedla pod ciemniejącym niebem i nawet odważam się wejść do lasku. Próbuję sobie wyobrazić, jak tu było w latach sześćdziesiątych, kto spacerował w miejscach, w których ja teraz spaceruję, i czy niebo wówczas też wydawało się uwięzione pomiędzy domkami z czerwonej cegły; bo właśnie takie wrażenie odnoszę w tym momencie. Światło księżyca, jeszcze słabe, ale czyste i białe, tworzy wrażenie dwuwymiarowości; mój cień wydłuża się przede mną, wydaję się wyższa, niż jestem. Panuje spokój i cisza. Oddycham czystym powietrzem i spoglądam w kierunku świateł w oknach mieszkańców innych ulic, których nie znam tak dobrze jak tych z mojej. Te domy obcych ludzi nic dla mnie nie znaczą – w przeciwieństwie do domów moich sąsiadów – bo nie mogę ich widzieć z okna swojej kuchni. Zastanawiam się, czy ta obsesja na punkcie osób, wśród których żyję, bez względu na to, czy je znam, czy nie, nie jest chorobliwa. Zawracam z zamiarem powrotu do domu, przestaję już myśleć o tym wszystkim, samo myślenie jest torturą. Czasem brakuje mi zgiełku i zamętu miasta. Zniecierpliwionych przechodniów tłoczących się na chodnikach, setek sklepów, barów i restauracji, do których mogłabym chodzić. Tęsknię za sobą taką, jaka byłam przed śmiercią Clary, a nawet zanim ją poznałam. Nico i ja uwielbialiśmy chodzić na długie spacery w Dzielnicy Gotyckiej w Barcelonie; gubiliśmy się pośród wąskich, ciemnych i malowniczych uliczek, a na koniec wypijaliśmy szklaneczkę wermutu w legendarnym barze Cala del Vermut, małym, ciemnym i zawsze pełnym ludzi, turystów, ciekawskich i stałych bywalców. Latem opalaliśmy się na tłocznych plażach Barcelonety, jadaliśmy pyszne i wielkie paelle w jednej z niewielu restauracji nieoszukujących turystów, na przykład w Can Majó,

w której ścianach, pomalowanych błękitną farbą i udekorowanych fotografiami i obrazami o morskiej tematyce, czuliśmy się jak na statku. Potem spacerowaliśmy nadmorskim bulwarem, patrząc na zachodzące słońce, przytuleni do siebie jak tyle innych szczęśliwych par spotykanych na każdym kroku. Późnym wieczorem siadaliśmy w którymś barze na plaży, popijaliśmy mojito i na koniec wolnym krokiem wracaliśmy do domu. Bardzo lubiłam robić zakupy na Portal de l’Àngel, znałam tam wszystkie sklepy, podobnie jak na ekskluzywnej Paseo de Gràcia, chociaż tam mogłam tylko oglądać wystawy, jako że moja siła nabywcza nijak się miała do ich cen. Co roku dwudziestego trzeciego kwietnia, w Dniu Świętego Jerzego, Nico i ja spacerowaliśmy tam i z powrotem Ramblą, razem z tysiącami barcelończyków, którzy jak my nie chcieli przegapić tego dnia, tak ważnego, tak szczególnego dla miasta. Szłam dumna z jedną ręką w dłoni Nica, a w drugiej z różą, którą mi ofiarował. Co się stało z naszymi przyjaciółmi, z którymi lata temu chodziliśmy na kolację do jakiejś modnej restauracji na Gràcii? Niekończące się aperitify w barze U Bardotki, tatar z tuńczyka w Café Emma z eleganckim wystrojem i kryształowymi żyrandolami, takimi, jakie chciałam mieć w swoim salonie, i z małymi stolikami w przytulnych kącikach zapewniających intymną atmosferę, albo azjatyckie tapas w Doble Zeroo, niedaleko rynku Santa Caterina w starej części miasta. Gdzie jest tamto życie i ludzie, wśród których je spędzaliśmy? Kim ja się stałam? – zadaję sobie nieustannie takie pytania. Wydaje mi się, że od tamtej pory minęło całe życie. Wtedy myślę o Clarze, i już nie tęsknię za Barceloną, za tym wszystkim, co robiłam z Nikiem, i za przyjaciółmi, którzy jakby zniknęli z powierzchni ziemi. Po śmierci Clary widziałam jej twarz w twarzach wszystkich kobiet, a rzekomego mordercę w twarzy każdego mężczyzny, który patrzył na mnie niepokojącym wzrokiem. Mnie, która zawsze spałam jak kamień, zaczęła prześladować myśl, że ktoś wejdzie do domu w środku nocy i zabije mnie, wstrzykując śmiertelną dawkę heroiny. Dlatego nie mogę spać. To tak, jakbym wysłała do mózgu polecenie utrzymywania mnie w stanie czujności. Obezwładniająco wysokie temperatury w ostatnich dniach też nie pomagają. Ani przywoływanie na pamięć Clary. Czasem mam wrażenie, że światło w moim pokoju samo się zapala i gaśnie, a kiedy indziej częstotliwość w radiu szaleje. Nieraz myślałam, że to Clara przesyła mi sygnały z zaświatów. Potem sama siebie przekonuję, że to halucynacje wywołane środkami uspokajającymi i whisky, mimo to nadal biorę proszki i piję whisky. Dlaczego mam przestać robić coś, co mi pozwala uciec od tego gównianego życia? A poza tym tak naprawdę chyba podoba mi się, kiedy radio wariuje; może po prostu uzależniłam się od uczucia strachu, który ogarnia mnie, gdy wyobrażam sobie, że duch przysyła mi wiadomości. Wracam do domu późnym wieczorem. Nico siedzi na kanapie i ogląda film dokumentalny. Znowu na dole czuć zapach lawendowego żelu do kąpieli, ale Victora ani śladu. – A twój brat? – pytam, wycierając pot z czoła. Klimatyzator się zepsuł i dotąd nie