Robert Cichowlas
Kazimierz Kyrcz Jr.
Koszmar na miarę
dedykuję rodzicom
Robert Ciekowi as
dzieciom, by zawsze patrzyły w przyszłość z
nadzieją
Kazimierz Kyrcz Ir.
Część I
Sprzedani
Wiesz, na świecie jest milion pięknych kobiet, koleś. Ale nie wszystkie
przynoszą ci lasagne do pracy. Większość tylko cię zdradza.
„ Sprzedawcy ” („ Clerks ’j
Rozdział 1
Jeśli myślicie, że sprzedawanie ubrań to fajna robota, jesteście w błędzie.
Czemu? Moment, zaraz wyjaśnię. Wyobraźcie sobie salon o powierzchni
dwudziestu arów. Ogromne wnętrze z zastępami manekinów, które trzeba
przebierać w coraz nowsze kolekcje Armaniego, Hugo Bossa, Joopa, Calvina
Kleina i czego tam jeszcze nie spłodził świat mody. Mówię wam, koszmar na
miarę naszych czasów... Doprawdy, wolałbym zapomnieć, ile bezsennych
nocy zdarzyło mi się spędzić w sklepie, by uporządkować dział koszulowo-
krawatowy, na stanie którego znajdowało się około trzech tysięcy
jedwabnych krawatów i tyle samo bawełnianych, jedwabnych i bawełniano-
jedwabnych koszul. W porównaniu do tego odzieżowego pandemonium
stajnia Augiasza to zwykły pikuś.
Najgorsze były soboty. Pod wieczór krawaty nierzadko poniewierały się
na ziemi, zwinięte w rulon i wygniecione pomimo tego, że w przypadku
jedwabiu naprawdę nie jest to łatwe. Poza tym, o ile w chwili otwarcia sklepu
wisiały ułożone na ścianach w kolorystycznie dopasowanym do siebie szyku,
po południu przekształcały się w chaos, od którego można było dostać
oczopląsu.
Zresztą, inne dni też dawały człowiekowi w kość. Poniedziałek, wtorek,
środa, czwartek, ciągnący się w
nieskończoność piątek czy wreszcie niedziela. Pewnie wydaje się wam,
że w niedziele w salonie takim jak Roy and Coles jest byczo, że sklep działa
na pół gwizdka, że ludzie spędzają czas w kościołach, na spacerach z
rodzinami albo gnijąc na kanapach z pilotem w dłoni? Nic bardziej mylnego!
W niedziele przychodzą do nas tłumy zakupowiczów. Wpychają łapska we
wszystkie możliwe zakamarki, przerzucają swetry na stołach, ściągają z
półek co się da, aby rozłożyć, obejrzeć, po czym porzucić tam, gdzie uważają
za stosowne. Patrząc na takie poczynania, milion razy miałem ochotę walnąć
jednego z drugim w łeb. Niestety, byłoby to równoznaczne ze stratą posady,
nigdy więc nie pozwoliłem sobie na ten luksus.
Pamiętam noce, podczas których razem z resztą straceńców
stylizowaliśmy sklep. Mordęga, na domiar złego powtarzająca się z
dokładnością szwajcarskiego zegarka. Myślicie, że ktokolwiek płacił nam za
nadgodziny? Skąd! Szefostwo salonu po prostu nie znało takiego pojęcia. Ich
mantrą była pełna dyspozycyjność. Wkurwiające, prawda?
System sprzedaży w sklepie przeklinali wszyscy sprzedawcy. Każdemu z
nas nadano osobny numer, tak zwany numer ekspedienta, który po transakcji
kasjerzy wklepywali do komputera, żeby dało się ustalić kto, co i za ile
sprzedał. Na tej podstawie obliczano premie dodatkowe.
Prowizja od sprzedaży - tak to się szumnie nazywało. Szkopuł w tym, że
prowizja od sprzedaży oparta była na ustalanych przez szefostwo limitach. A
te brano chyba z kosmosu, bo ich osiągnięcie graniczyło z cudem.
Salonowy wyścig szczurów wykańczał mnie psychicznie. Patrzyłem na
kolegów odbijających sobie klientów i bez żenady wtykających im towar
tylko po to, aby w połowie miesiąca otrzymać kilka marnych stów więcej.
Patrzyłem na nich i zadawałem sobie pytanie: dlaczego nie potrafię być taki
sam? Chciałem być twardy, dostrzegać w klientach jedynie szmal i olewać
przykre słowa pod swoim adresem. Niestety, albo stety, jak bym się nie
starał, nie udawało mi się dopasować do większości.
Permanentna presja odbijała się na atmosferze, która delikatnie mówiąc,
nie należała do najlepszych. Z czasem ciągłe kłótnie i awantury między
pracownikami przestały kogokolwiek dziwić. Doszło do tego, że poza
samymi zainteresowanymi nikt już nie zwracał uwagi na docinki i krzywe
uśmieszki.
Tamtej soboty miałem zamiar zdobyć się na odwagę i porozmawiać z
kierownikiem o tym, co myślę o chorych układach w pracy. Wbrew
wszelkim znakom na niebie i ziemi wierzyłem bowiem, że istnieje sposób na
to, by poprawić atmosferę wśród załogi, jaki? Cóż, pomysłów mi nie
brakowało. Gorzej z możliwościami ich realizacji.
Póki co porządkowałem swój dział.
Każdy z pracowników miał przydzielone stoisko, którym się zajmował.
Odpowiadał za wybrane marki, zamawiał kolekcje, dyskutował z
menedżerami o tym, co się sprzedaje, co należy domówić, co zwrócić,
ewentualnie przerzucić do innych sklepów sieci.
Ja odpowiadałem za markę Giorgio Armaniego. Była to górna półka, tuż
obok Bossa i Joopa, którą uwielbiali bogaci biznesmeni, lekarze, adwokaci
oraz ludzie, którzy kompletnie nie znali się na modzie, ale mieli dość
pieniędzy, by dla kaprysu wydać dwa tysiące euro na garnitur, ponosić go
przez tydzień, a potem schować do szafy i już nigdy po niego nie sięgnąć.
Prześliznąłem się wzrokiem po krawatach. Wykonane z delikatnego
jedwabiu mieniły się różnymi barwami; od jasnokremowej poprzez rozmaite
odcienie żółci, pomarańczy, czerwieni, na brązach, fioletach i czerniach
kończąc. Było ich wszędzie pełno. Leżały na szklanych półkach, stołach,
pyszniły się na ścianach i w metalowych gondolach. Wykorzystywano je do
większości stylizacji w sklepie, no i w jakiś nieokreślony, nieomal magiczny
sposób dawały wytchnienie mojej psyche.
Kiedy znużony monotonnym czyszczeniem garniturów i wycieraniem
kurzy z półek podszedłem do okna, aby choć przez chwilę popatrzeć na
normalny świat, kątem oka dostrzegłem mężczyznę. Wchodził na mój dział,
trzymając pod pachą czarny pokrowiec.
Posłałem mężczyźnie pytające spojrzenie, sygnalizujące, że mogę się nim
zająć, o ile oczywiście potrzebuje pomocy w wyborze elementów garderoby.
Facet miał ciemne, zaczesane do tyłu włosy, wydatny nos i małe, ale za to
pulchne usta. Na serdecznym palcu jego lewej ręki błyszczał złoty pierścień z
wielkim czerwonym kamieniem. Wzdrygnąłem się. Nie przepadam za tak
nachalnym obnoszeniem się z bogactwem.
Mężczyzna ledwie zauważalnie kiwnął głową, po czym wolnym krokiem
zbliżył do mnie i rzekł tonem znamionującym pewność siebie:
- Dwa tygodnie temu kupiłem tutaj garnitur.
Myślałem, że powie coś więcej, ale on milczał.
Patrzcie go, jaki tajemniczy Don Pedro. Gość wyglądał stosunkowo
młodo, powiedzmy na czterdzieści lat, choć tak naprawdę mógł być grubo po
pięćdziesiątce. Cóż, życie w dostatku, spokojna praca, no i cotygodniowe
wizyty w salonach odnowy biologicznej, wszystko to potrafi odmienić
człowieka - nadać mu pozorów finezji, atrakcyjności i ogłady.
Zerknąłem na pokrowiec, próbując rozpoznać markę.
- Armani - podpowiedział mężczyzna. Jego sięgający kostek płaszcz był
świetnie skrojony. Pomyślałem, że musiał wydać na niego więcej pieniędzy
niż zarabiam przez kwartał. - Z najnowszej kolekcji.
- Coś z nim nie w porządku? - zapytałem uprzejmie. - Chciałby pan
złożyć reklamację?
Westchnął, jakby ktoś położył na jego plecach niewidzialny krzyż.
- Nie, nie przyszedłem tutaj z reklamacją. Zresztą, jeśli chciałbym ją
złożyć, nie mógłbym ze względu na...
- Reklamacje można składać nawet dwa lata po nabyciu garnituru -
przerwałem mu.
- Mniejsza z tym. Chodzi tylko i wyłącznie o ten garnitur, oraz o to, co
się z nim dzieje.
Pomyślałem, że mam przed sobą kolejnego czubka, który za moment
zaserwuje mi niedorzeczną historyjkę o tym, jak to jego garnitur spieprzył się
po pierwszym czyszczeniu.
- A co się z nim stało? - spytałem powątpiewająco, spoglądając na taflę
wypełniającego połowę ściany okna. Sznur samochodów podążał leniwie
ulicą Królowej Jadwigi, a przechodnie sprawiali wrażenie totalnie
zagubionych. Jedni kręcili się przed centrum handlowym, jakby nie
wiedzieli, czy to na pewno odpowiednia pora na zakupy, inni szybkim
krokiem zmierzali w stronę swego przeznaczenia, czymkolwiek by ono nie
było.
- Wycieka z niego krew - odparł mężczyzna, tonem sugerującym, że
mówi o czymś równie istotnym, co zeszłoroczne wyniki giełdy tokijskiej.
- Słucham?
- Tak, nie przesłyszał się pan. Krwawi, odkąd mi go sprzedaliście.
Krótko, węzłowato.
No cóż, na żadnym ze szkoleń nie uczono nas, jak zachować się w
przypadku podobnego wyznania. Na wszelki wypadek zrobiłem więc
poważną minę, przygryzłem wargę i zmrużyłem oczy, aby widział moje
udawane zakłopotanie.
Czekałem, aż znów się odezwie, przekonany, że za chwilę zacznie się
cyrk na kółkach. Pewnie facet zażyczy sobie rozmowy z kierownikiem albo
przynajmniej z zastępcą. Możliwe, że zażąda numeru telefonu do właściciela
sieci. Repertuar takich trików był zaskakująco obszerny.
- Nie chcę zwrotu pieniędzy - oznajmił z anielskim wręcz spokojem. -
Nie przyszedłem tutaj, żeby domagać się czegokolwiek. Ja po prostu pragnę
pozbyć się tego garnituru, to wszystko. Przynoszę go wam, żebyście sami
zobaczyli, co się z nim dzieje. Wtedy uwierzycie.
- Przepraszam, proszę...
- Niech pan nie przeprasza - wszedł mi w słowo, tym razem nieco
głośniej. - Rozumiem, że to nie pańska wina. Przynajmniej tak mi się
wydaje... - uciął na chwilę, potrzebną dla zaczerpnięcia tchu, opierając się o
gondolę, na której wisiały płaszcze od Calvina Kleina. - Nie wygląda pan na
człowieka zdolnego do... takich świństw.
- Naprawdę nie wiem co powiedzieć - odparłem, porządnie skołowany. -
Natychmiast poinformuję o wszystkim kierownika, jestem pewny, że zajmie
się tą sprawą.
- Cóż, nie sądzę, by odniosło to skutek, ale oczywiście niech pan robi, co
uważa za stosowne. Im więcej osób się dowie, tym lepiej.
Nie miałem pojęcia, co chciał w ten sposób osiągnąć. Nie byłem w stanie
wymyślić żadnych powodów, dla których miałby wymyślić sobie tę...
historyjkę. Przecież nie żądał zwrotu pieniędzy. Dla sensacji? Też nie.
Rozmawiał tylko ze mną, niemal szeptem. Zatem, o co mu
chodziło?
Kiedy się nad tym zastanawiałem, posłał mi słaby uśmiech, a potem
położył pokrowiec z garniturem na stole z koszulkami polo.
- Czas na mnie. Miło się rozmawiało, ale obowiązki wzywają. Mam
nadzieję, że nie będzie już krwawił...
Bezwolnie niczym automat kiwnąłem głową. Czułem, że nie przekonam
faceta, by zatrzymał swoją własność. Za chwilę po prostu pożegna się i już
więcej go nie zobaczę.
Tak też się stało. Odwrócił się na pięcie, kierując się do wyjścia.
Odprowadziłem go wzrokiem, starając się powstrzymać niepokój, który
zagnieździł się w moim żołądku niczym niechciany implant.
W progu odwrócił się jeszcze na moment i pomachał mi ręką.
Niby nic takiego, ale ten gest bynajmniej nie podniósł mnie na duchu.
*
Następny dzień w pracy zapowiadał się nie najgorzej. Zaraz po otwarciu
sklepu namierzyłem chłopaka, który poprosił o najlepszy gamiak, jaki
posiadam.
- W przyszłym tygodniu wychodzę za mąż -oświadczył dumnie,
szczerząc zęby w uśmiechu. -Potrzebuję czegoś dobrego. Bardzo dobrego.
Nie komentując jego językowej pomyłki, zaprowadziłem gościa na dział
Hugo Bossa, gdzie przymierzył trzy garnitury. Jeden z nich - kremowy,
jedwabny - tak mu się spodobał, że od razu sięgnął po portfel.
- Jak go zobaczy moja przyszła żona, oszaleje z podziwu - roześmiał się.
- Nie wątpię - odrzekłem, z zadowoleniem przeliczając w pamięci ilość
zarobionych pieniędzy. -Jeśli jeszcze dobierzemy do niego kremową koszulę
i bladobłękitny krawat, nie będzie chciała, aby pan go zdejmował.
Facet parsknął śmiechem, po czym przytaknął. Uwielbiałem takich
klientów; bogatych, zdecydowanych i niepierdolących się w tańcu.
Już kiedy wchodzą do salonu, widać, że w ich naturze nie leży żebranie o
rabat. Oglądają upatrzony towar, pytają, czy jest ich rozmiar, a kiedy
otrzymują twierdzącą odpowiedź, stają się istną skarbonką. Kupują kolejne
rzeczy, nie spoglądając ukradkiem na metki. Biorą wszystko, co im podasz,
byle pasowało kolorystycznie i było odpowiedniej jakości. A potem
przychodzi ten przyjemny, przynajmniej dla mnie, moment, gdy oświadczają:
„Dość, idziemy do kasy”. Wtedy należy spasować. W żadnym wypadku nie
proponować innego towaru. Nachalnością można tylko zrazić klienta, a
wtedy bywa, że rozmyślają się w jednej chwili i wychodzą z pustymi rękoma.
Ten koleś był wyjątkowo bystry. Kiedy zaproponowałem dwa różne
krawaty, zapytał, czy
przypadkiem nie chcę mu ich sprzedać na siłę.
- Zależy mi na tym, aby wyglądał pan na swoim ślubie idealnie. To
wszystko. Poza tym żona, pamięta pan?
Miałem go. Facet znowu parsknął, nie przestając przyglądać się sobie w
lustrze.
Kupił garnitur za cztery i pół tysiąca euro, koszulę za pięćset pięćdziesiąt
i dwa krawaty po dwieście za sztukę.
Kiedy podchodziłem z towarem do kasy, czułem na sobie pełne zazdrości
spojrzenia pozostałych sprzedawców. Starając się unikać kontaktu
wzrokowego, spakowałem ubranie, pożegnałem klienta i udałem się do
pokoju socjalnego.
Cała radość z powodu udanej transakcji prysła jak bańka mydlana. Byłem
spięty i myślałem o tym, jakie złośliwości wkrótce usłyszę na swój temat.
Pomimo że zaczynałem powoli przyzwyczajać się do stęchłych klimatów
panujących w tym grobowcu moich ambicji, wcale nie było mi lżej.
Zastanawiałem się, co ja tu jeszcze robię, skoro nie potrafię poradzić sobie z
własnymi uczuciami. Każda wbita mi szpila, każdy przejaw zazdrości ludzi, z
którymi pracowałem, budziły zażenowanie i coraz większą irytację.
Poza tym trapiło mnie coś jeszcze. Przypomniałem sobie słowa
mężczyzny, z którym rozmawiałem poprzedniego dnia. Najwyraźniej
zależało mu na tym, by garnitur został w sklepie. Wydawało mi się, że chciał
powiedzieć coś więcej, coś, czego naprawdę się obawiał.
Z ulgą pozbywał się tego ubrania, ale zarazem sprawiał wrażenie bardzo
nerwowego, jakby uważał, że tak naprawdę należy go spalić, a popiół wsypać
do rzeki.
Czy to rozwiązywałoby sprawę? Wątpię.
Wszedłem na wąski korytarz, po czym zajrzałem przez szybę do biura
kierownika. Drzwi były uchylone, więc wślizgnąłem się do środka. Przy
dwóch mahoniowych biurkach nikt nie siedział, a włączony komputer
wydawał z siebie ciche buczenie.
Kiedy zapaliłem światło, momentalnie go dostrzegłem.
Idealnie czarny, jednorzędowy z dwoma rozcięciami i guzikami z kości
bizona. Takie garnitury kupują zamożni adwokaci albo właściciele dużych
firm, pragnący sprawiać wrażenie ludzi nowoczesnych, z klasą, a przede
wszystkim dać do zrozumienia wszem i wobec, że mają pełne konta
bankowe, a tym samym władzę, w obliczu której każdy szaraczek winien
okazywać respekt.
Podszedłem bliżej. Wisiał na plastikowym wieszaku obok rzeczy
odłożonych do reklamacji. Spojrzałem na metkę, a potem wyciągnąłem rękę,
by dotknąć delikatnego materiału. Był wilgotny i chłodny, jakby dopiero co
wyciągnięto go z lodówki.
Zmiąłem nogawkę spodni, szukając śladów krwi.
Odchyliłem też klapy marynarki, aby zajrzeć do jej wnętrza. Nic, nawet
najmniejszej plamki.
Miałem właśnie opuścić biuro, kiedy poczułem, że nie jestem sam. Serce
zabiło mi dwa razy szybciej i przez moment nie wiedziałem, czy obrócić się,
czy też nadal tkwić w tej samej pozycji; stojąc na baczność i drżąc jak
galareta.
- Co tu robisz? - usłyszałem.
To był Łukasz Warski, kierownik sklepu Roy and Coles, potężny,
mierzący blisko metr dziewięćdziesiąt mężczyzna o krótko ostrzyżonych
włosach, twarzy bladej jak kostka najtańszego mydła i nieco odstających
uszach. Człowiek, który jeszcze kilka miesięcy temu był sympatycznym,
normalnym kolesiem, z którym można było wyskoczyć po pracy na browara i
porozmawiać na każdy temat.
Niestety, od kiedy go awansowano, zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
Stał się wrednym padalcem, sukinkotem, którego jedynym celem było
osiąganie limitów ustalanych przez właścicieli sieci. Nikt i nic nie liczyło się
bardziej od pieniędzy, które zarabiał.
- Zrobiłem sobie krótką przerwę - odparłem, usiłując zachować spokój.
- Przerwę? A kto ci pozwolił, hę?
- Miałem dobrego klienta. Po transakcji zaschło mi w gardle. Musiałem
się napić.
Chłodne macki strachu prześlizgnęły się po moim karku. Warski był
potężny, a złość kipiała w nim jak przegotowane mleko. Jego twarz z szarej
stała się ciemnoszara, co nie wróżyło niczego dobrego.
- W takim razie czego szukasz w moim biurze? -syknął, a ja nie miałem
pojęcia, co odpowiedzieć, by wybrnąć z tej podbramkowej sytuacji.
- Chciałem zerknąć w grafik - palnąłem pierwsze, co wpadło mi do
głowy.
- Grafik wisi na ścianie, matole!
Nieoczekiwanie kierownik roześmiał się. Bynajmniej
nie była to oznaka radości. Raczej szyderczy, kpiący rechot sadysty, który
doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ma cię w garści i rozkoszuje się
twoim strachem.
- Spodobał ci się ten garnitur? - spytał konspiracyjnym szeptem, a potem
znów podniósł głos. -Ty też myślisz, że krwawi?
- Nie, proszę pana.
- To Armani - wycedził. - Pierdolony Armani, kapujesz?! Masz pojęcie,
jak szyje się takie garnitury? Z pewnością nie tak, by krwawiły! - Dla
podkreślenia swoich słów uderzył pięścią w regal z segregatorami.
Skuliłem się w sobie, czekając, aż minie mu ten wybuch złości.
- Ktoś próbuje nas wygryźć z rynku - dorzucił, poprawiając jedwabny
fioletowy krawat, którego używał każdej niedzieli. - Jebana konkurencja! Nie
mamy sobie równych, więc tak próbują odstraszać klientów.
Miałem się właśnie odezwać, że takie tłumaczenie jest naciągane, ale
ruszył w moją stronę z miną psychopatycznego zabójcy. Kiedy poczułem
przykrą woń bijącą z jego ust, zapomniałem, co chciałem powiedzieć.
Oddychałem szybko, w obawie, że za moment zwymiotuję.
- Zapamiętaj sobie jedno - powiedział, wpatrując się w moje oczy z takim
natężeniem, jakby chciał wypalić w nich dziury. - Nikt nigdy nam nie
dorówna. Nikt! Będziemy najlepsi i zawsze dopniemy swego! Rozumiesz?
Kiwnąłem głową, a potem - nie wiem, czy w ramach nagrody, czy też
kary - otrzymałem kuksańca w żebra. Warski przełknął głośno ślinę i przez
moment patrzyliśmy na siebie jak syn i ojciec wracający do domu ze szkolnej
wywiadówki. Cały drżałem, modląc się w duchu, aby pozwolił mi wreszcie
wyjść.
- A teraz wracaj do sklepu - polecił, ku mojej nieopisanej uldze. - I
powiedz reszcie darmozjadów, żeby póki co mi nie przeszkadzali. Mam
mnóstwo pracy.
*
Poniedziałek zaczął się wyjątkowo spokojnie. Do roboty przyjechałem
jak zwykle godzinę przed otwarciem salonu. Z entuzjazmem skazańca
zdjąłem wytarte dżinsy, zamieniając je na wyprasowane w kant czarne
wełniane spodnie. Rozciągnięty sweter został zastąpiony przez błękitną
koszulę.
Stojąc przed lustrem i wiążąc niebieski krawat przetykany czerwoną
nicią, usłyszałem chichot Pawła, który opierając się niedbale o gondolę z
płaszczami, rozmawiał z Iwoną - kasjerką, przyjętą do Roy and Coles
zaledwie kilkanaście dni wcześniej.
Paweł był chudym jak patyk chłopakiem, jednym z niewielu
pracowników salonu, którzy nie przekroczyli dwudziestu dwóch lat. Machnął
do mnie ręką, prawie ześlizgując się z gondoli.
- Bartek! - krzyknął z rozbawieniem. - Bartek, chodź tu!
Spojrzałem na niego niepewnie, wzruszając ramionami.
- Czemu wrzeszczysz? - sapnąłem, poprawiając węzeł przy szyi;
musiałem przyznać bez fałszywej skromności, że podwójny windsor wyszedł
mi zawodowo.
- Stary, wiesz, ile teściowa powinna mieć zębów? -spytał, puszczając oko
do ciemnowłosej, niskiej kasjerki. Dziewczyna próbowała zachować powagę,
ale po chwili spuściła nisko głowę i parsknęła śmiechem.
- Świr - rzuciła do Pawła, po czym ruszyła w kierunku kas.
- No, ile? - powtórzył pytanie chudzielec.
- Nie mam pojęcia.
- Trzy! - oznajmił triumfalnie. - Jeden, żeby otwierać zięciowi piwo,
drugi, żeby ją ciągle napierdalał, a trzeci do wyrwania!
Jakoś nie było mi do śmiechu. Ten dowcip słyszałem wcześniej z pięć
razy, w tym dwa od kierownika, kiedy jeszcze posiadał poczucie humoru.
Poszedłem na swój dział, gdzie z przyzwyczajenia sprawdziłem rozmiary
garniturów, jakie miałem na stanie. Oszacowałem, że przez ostatni tydzień
sprzedało się ich około dwudziestu. Niezły wynik, jednak nie napawał mnie
dumą.
- Wybierasz się do menedżera? - usłyszałem za plecami. W swojej białej,
dopasowanej koszuli i białym krawacie Paweł bardziej przypominał zjawę
niż istotę z krwi i kości.
- Jeszcze nie. Dopiero zabieram się za liczenie.
- Armani ostatnio nieźle schodzi. Znacznie lepiej od Vistuli, Pierrea
Cardina czy nawet Joopa.
Wiedziałem, że chłopak tak naprawdę chciał pogadać o czymś zupełnie
innym, ale brakowało mu odwagi. Spoglądał na mnie z uporczywą powagą,
jakby zastanawiał się nad tym, czy może mi zaufać.
- Szczerze mówiąc, wali mnie to - odparłem szorstko. - Nie wiem, co ja
jeszcze robię w tym syfie.
- Ja też się nad tym zastanawiam. - Paweł zezował na rząd czarnych
jedwabnych garniturów w popielaty tenis, jakby spodziewał się, że może
wyskoczyć z nich psychopata z piłą mechaniczną albo przynajmniej
uzbrojony w uzi terrorysta.
- Rozmawiałeś wczoraj z Warskim?
- Tak. A bo co?
- Mówił ci, jak potraktował Martę?
W naszym sklepie Marta pełniła funkcję księgowej. Zawsze pachnąca
Diorem, uśmiechnięta i sympatyczna, ostatnio prawie w ogóle nie pojawiała
się na sali.
- To znaczy? - zapytałem, podnosząc wzrok na Pawła.
- Uderzył ją - rzekł.
-Co?
- Ten gnój ją uderzył!
- Skąd wiesz, do diabła?!
- Od Kacpra. Kilka dni temu, tuż przed otwarciem sklepu, układał swetry
na swoim dziale. Usłyszał krzyk, więc pobiegł do socjalnego, bo myślał, że
ktoś potknął się
0 tę cholerną stertę kartonów blokującą korytarz. Kiedy tam wbiegł,
ujrzał Martę. Miała łzy w oczach i dotykała swojego policzka.
- Matko Boska. Nie miałem pojęcia. Nikt mi o tym nie powiedział.
- Nic dziwnego.
- Co masz na myśli?
- Ci, którzy o tym wiedzą, boją się odezwać. Nikt nie chce problemów,
sam rozumiesz... Warski ostatnio zachowuje się jak psychopata.
- Zmienił się nie do poznania, fakt... - Przerwało mi bolesne ukłucie w
klatce piersiowej. Odkąd podjąłem pracę w Roy and Coles, nerwobóle
sprawowały nade mną pieczę i nie chciały odpuścić, choćby na tydzień.
- Byś słyszał jego śmiech, kiedy dowiedział się o krwawiącym garniturze.
Biegał po socjalnym jak opętany
1 krzyczał, że jest wielki! Że osiągnie to, czego zawsze pragnął. Mówię
ci, facet dostał świra!
Zerknąłem na zegarek. Dwadzieścia po ósmej. Równo o dziewiątej
należało otworzyć sklep. Najczęściej też wtedy w pracy pojawiał się Warski.
Paweł wyciągnął z kieszeni spodni listek miętówki, po czym włożył go
sobie do ust. Nie poczęstował mnie, sobek.
- Nie ma dnia, żebym nie myślał o tym, aby stąd odejść. Wolałbym gryźć
beton, niż przez następny rok męczyć się w tym syfie.
- Gdyby nie studia, już dawno zwinąłbym żagle.
Uczelnia była inwestycją, której oddawałem się z
gorliwością neofity. Poświęcałem na nią większość tego, co zostawało mi
po opłaceniu rachunków, powtarzając sobie, że w ten sposób zdobędę solidne
wykształcenie i szansę na... nieważne!
Zamilkliśmy.
A potem przestrzeń salonu rozdarł przenikliwy pisk Pomyślałem, że to
któraś ze sprzątaczek zobaczyła mysz, ale zaraz dotarło do mnie, że te dzielne
kobiety pracują w poniedziałki jedynie wieczorami.
- Co jest? - zaniepokoił się Paweł, a potem znów to usłyszeliśmy. Ktoś
wrzeszczał niczym obdzierany ze skóry. Coś złego działo się w należącym do
Iwony dziale Hugo Bossa.
Zaskoczony, posłałem Pawłowi niespokojne spojrzenie. Chłopak z kopyta
ruszył w stronę wspomnianego działu. Pognałem jego śladem.
- Chłopaki! - krzyczała dziewczyna, a kiedy dopadłem do niej, trzęsła się
tak straszliwie, że ledwie dało się zrozumieć, co mówi.
- Co się stało? - spytałem, widząc jej wykrzywione
w przerażeniu oblicze.
- Krew! Tu jest w cholerę krwi!
Paweł jak zahipnotyzowany wpatrywał się w mahoniową szafkę, której
wszystkie półki zapełnione były kaszmirowymi szalami. Stanąłem za nim i
dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, na co patrzę.
Szale przesiąkły krwią tak bardzo, że przypominały napęczniałe gąbki do
kąpieli. U naszych stóp tworzyła się coraz większa, purpurowa kałuża.
Nagle cale śniadanie zatańczyło mi w żołądku, jakby ze zjedzonych
przeze mnie jajek właśnie wykluwały się pisklęta.
Odwróciłem wzrok, starając się zapanować nad mdłościami.
- O kurwa - wybełkotał Paweł, obejmując ramieniem Iwonę. Oddychała
ciężko, można by pomyśleć, że każdy jej oddech waży tonę.
W kilka minut później do sklepu wparował Warski. lego posępna mina
zwiastowała kolejny dzień pogoni za wyśrubowanymi limitami. A może coś
gorszego? Przechodząc obok, zignorował nas zupełnie, nie odzywając się
nawet półsłówkiem.
- Panie kierowniku! - zawołał Paweł, odsuwając się od Iwony. Podbiegł
do szefa i stanął naprzeciwko niego, niczym bokser szykujący się do zadania
ciosu. Albo raczej jak kamikadze zgłaszający się do straceńczej misji.
- Tak? - warknął Warski, a ja czekałem tylko, aż znowu wybuchnie.
Ostatnio miał o wszystko pretensje, a rozmowy z pracownikami wkurzały go
do tego stopnia, że zazwyczaj kończyły się wyzywaniem nas od pustaków,
pedałów i debili.
- Niech pan zerknie na szafę z szalami Hugo Bossa -rzekł Paweł,
rozglądając się wokół, jakby w poszukiwaniu świadków swej niezwykłej
odwagi.
- Coś z nimi nie w porządku?
- Bardzo.
Kiedy Warski dostrzegł przesiąknięte krwią szale, przez minutę w
zamyśleniu przygryzał dolną wargę, a następnie, najwyraźniej znudzony tą
konsumpcją bez konsumpcji, prychnął i lekceważąco wzruszył ramionami.
- Cóż. Niech ktoś to posprząta - oświadczył bez cienia emocji w głosie. -
Za pięć minut otwieramy, lepiej żeby klienci tego nie widzieli...
Paweł po rybiemu otworzył usta i tak pozostał. Przyznam, że mnie
również zamurowało i nie potrafiłem wydusić z siebie nic sensownego.
- To wszystko? - zapytał wreszcie chudzielec. - To wszystko, co pan
powie?
Kierownik nabrał do płuc powietrza, po czym wypuścił je z głośnym
świstem. Jego twarz nabrała ciemnoceglastej barwy.
- A co innego mam powiedzieć, do cholery?! Zaraz otwieramy, więc rusz
łaskawie dupę i przynieś mopa!
- Nie interesuje pana, skąd wzięła się ta krew?! Przedwczoraj garnitur, a
teraz te szale!
Uniesiony głos Pawła zadziałał na szefa jak czerwona płachta na
rozjuszonego byka. Zanim chłopak zdążył zareagować, doskoczył do niego i
chwycił za krawat, ciągnąc tak mocno, że biedak przez chwilę nie mógł
złapać powietrza. Potem szarpnął go i pchnął na filar, do którego
przymocowane było wysokie, ponadtrzymetrowe lustro.
- Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz?! - syknął rozwścieczony. - Moje
polecenia są po to, aby je wykonywać, zrozumiano, szczylu?! Zapierdalaj po
mopa!
Paweł trząsł się, a po jego policzkach popłynęły łzy złości, której nie
mógł z siebie uwolnić. Patrząc na niego, widziałem kryjącą się w jego oczach
żądzę mordu; chęć przyłożenia kierownikowi w zęby z taką siłą, by musiał
zbierać je z podłogi.
Nagle Warski spojrzał na mnie i z kolei po moich plecach
przemaszerowała armia mrówek.
- A ty co się gapisz? Nie masz nic do roboty?! -warknął. - Przygotuj się
do otwarcia sklepu! Ruchy! Ruchy!
Rozdział 2
Odkąd wyprowadziłem się od rodziców, prawie zapomniałem, co to
ciepły posiłek, a rachunki za mieszkanie i telefon sprawiały, że ledwo
wiązałem koniec z końcem. Najczęściej zasuwałem po dwanaście godzin
dziennie i kiedy wreszcie docierałem do siebie, nie miałem sił, aby podejść
do lodówki i pochłonąć resztki, które zalegały gdzieś na jej dnie. Brałem
prysznic i przygnębiony wlokłem się prosto do łóżka.
Wielokrotnie zastanawiałem się nad powrotem do mamy i taty. Często
wydzwaniali, aby zapytać, jak się trzymam i zapewniając, że mój pokoik
wciąż na mnie czeka. W takich chwilach dopadała mnie wizja samego siebie
grającego w GTA Vice City albo w pozycji horyzontalnej rozkoszującego się
nową powieścią Morta Castlea. W obu przypadkach pałaszowałem chipsy
paprykowe i popijałem litrami pepsi-coli. Tak, to była kusząca perspektywa.
Jednak coś, czego do końca sobie nie uświadamiałem, nakazywało mi nie
opuszczać Poznania; jakiś głos wewnętrzny przekonywał, że wreszcie
powinienem się usamodzielnić, poznać smak dorosłości.
Mamrotałem więc jakieś pierdoły do słuchawki, mama tradycyjnie
życzyła mi wszystkiego naj i mawiała, że gdybym zdecydował się wrócić,
mogę to zrobić w każdej chwili.
- Oboje z tatą pracujemy - przekonywała, wyraźnie artykułując każde
słowo, jakby rozmawiała z opóźnionym w rozwoju dzieckiem. - Nie
zarabiamy kokosów, ale na pewno wystarczy nam na wszystko, także na
twoje czesne. Nie musisz męczyć się w firmie, w której cię wykorzystują!
Tłumaczyła, że praca w salonie Roy and Coles nie wyjdzie mi na dobre,
poza tym martwiła się o moje studia. Trzeci rok psychologii na poznańskim
uniwerku był wyjątkowo trudny do zaliczenia, a ja nie miałem czasu, aby
porządnie przygotowywać się do egzaminów.
- Wróć do nas. Rzuć tę piekielną robotę i wróć, do cholery! - wtórował jej
ojciec. Cóż, nasze wzajemne relacje nie były złe, ale nie da się ukryć, że
zawsze lepiej dogadywałem się z mamą.
Stojąc pod prysznicem, zastanawiałem się, czy nie mają racji, czy nie
powinienem teraz, natychmiast zadzwonić do Warskiego i wygarnąć mu, co
o nim myślę. Chłodna woda spływała po moich ramionach i włosach,
sprawiając, że czułem przyjemne rozleniwienie. Przecież wytrzymam jeszcze
trochę, leszcze miesiąc czy dwa...
Kiedy wyszedłem z łazienki, usłyszałem dzwonek do drzwi. Nie wiedzieć
czemu, jego dźwięk kompletnie wytrącił mnie z równowagi. Odszukałem
wzrokiem koszulę, po czym narzuciłem ją na siebie, wskoczyłem w spodnie i
poszedłem otworzyć.
Dzwonek w dalszym ciągu jęczał, katując me uszy.
- Już idę! - krzyknąłem, zastanawiając się, która jest godzina i kto stoi za
drzwiami. Było już grubo po dwudziestej drugiej - zazwyczaj nie miewam
gości o podobnych porach.
Po drugiej stronie wizjera ujrzałem pociągłą twarz Pawła. Dostrzegłem
też jego długi, cienki palec wskazujący, którym przyciskał guzik dzwonka.
Otworzywszy drzwi, posiałem mu pytające spojrzenie.
- Co się stało, do cholery? - warknąłem. - Pali się? Był cały przemoczony;
nażelowane, czarne włosy
przykleiły mu się do czoła jak gówno do podeszwy buta. Miał na sobie
jasne dżinsy i puchową kurtkę od Hetrego. którą kupił w Roy and Coles za
pół ceny, w ramach przysługującej mu zniżki.
- Masz chwilę? - zapytał, drżąc z zimna.
- Zależy jak długą i na co. Jasne, wejdź - dorzuciłem pojednawczo,
widząc jego zbolałą minę. Wycofałem się do przedpokoju, umożliwiając mu
wejście do środka. -
r
Ściągaj te mokre szmaty, tu masz kapcie. Chcesz coś do picia?
- Nie, dzięki. Dobrze, że cię zastałem. Bałem się, że pocałuję klamkę.
- Wieczorami zwykle jestem w chacie.
- Musimy pogadać o Warskim.
O proszę. Od razu do rzeczy.
- No to zapraszam. - Zaprowadziłem go do pełniącego rolę salonu
niewielkiego pokoiku z drewnianym stołem, krzesłem i dwoma fotelami.
Resztę wyposażenia stanowiło radio, pamiętające zapewne czasy ostatniego
planu pięcioletniego, no i stojący przy oknie bezimienny kwiat w szerokiej,
plastikowej donicy.
Paweł zrzucił z siebie kurtkę i z widoczną przyjemnością klapnął na fotel.
- Co z nim? - zagaiłem. - Znowu mu odwala?
- Myślisz, że wtedy bym tu przylazł? - odpowiedział pytaniem na pytanie,
wzruszając ramionami. - Jemu odbija każdego dnia. Chodzi o coś innego...
- Powiesz mi, zanim dostanę szału?
Chłopak westchnął, by po chwili podjąć niespokojnym, drżącym głosem:
- W sklepie dochodzi do wielu kradzieży, prawda? I nikt nie jest w stanie
nad tym zapanować. Nawet jeśli zatrudniono by dwóch dodatkowych
ochroniarzy, nie ma szans dorwać wszystkich skurwysynów, którzy bawią się
w Janosików, racja?
To było pytanie retoryczne, więc skwitowałem je lekkim kiwnięciem
głową, po czym zapytałem:
- A co Warski ma z tym wspólnego? Ukradł coś?
- Pamiętasz, jak jeszcze niedawno po robocie wybywał z nami?
Kupowaliśmy sobie po browcu, szliśmy do parku, gadali o pierdołach...
- Oczywiście.
- A teraz siedzi do późna w swoim biurze. - Paweł uśmiechnął się, lecz
nie był to uśmiech radości, wyrażał raczej ironię. - Od jednej ze sprzątaczek
dowiedziałem się, że ostatnio opuszczał sklep grubo po pierwszej w
nocy.
- Sugerujesz, że wynosi ciuchy?
- Niewykluczone.
- Stary, nie sądzę, by ten koleś był do tego zdolny -zaoponowałem. -
Znam Łukasza. Zmienił się nie do poznania, fakt, ale nigdy nie był
złodziejem. Odkąd pamiętam, brzydził się wszelkimi machlojkami. Ile razy
powtarzał, że zrobi wszystko, żeby kolejne inwentury nie wykazywały
znaczących strat? Przecież to on pisał do dyrekcji wnioski o zatrudnienie
dodatkowych ochroniarzy.
- Nie powiedziałem, że kradnie - rzekł Paweł, wyciągając z kieszeni
paczkę papierosów. - Po prostu uważam, że nie można tego wykluczyć.
Zresztą, rozmawiałem z Iwoną. Powiedziała mi, że gdyby tylko mogła,
chętnie dowiedziałaby się, czemu ten gość wysiaduje w sklepie do nocy.
- To idiotyczne - prychnąłem z niezadowoleniem. -Może trzepie konia,
bo mu stara nie daje. Co nas to obchodzi?
- Tak uważasz?
- Jasne, że tak! Co chcesz mi powiedzieć? Że powinniśmy mieć go na
oku?
Paweł wyciągnął z wymiętej paczki papierosa i zamiast zapalić, wsunął
go sobie za ucho.
- Coś tu strasznie śmierdzi - odparł, nerwowo stukając palcami w oparcie
fotela. - Iwona uważa, że gdybyśmy zdecydowali się zostać w salonie na noc,
sami przekonalibyśmy się, czy kradnie, czy nie. No i czym zajmuje się
przez...
- Dajcie sobie siana - oznajmiłem, pewien swoich racji. -
Wystawilibyśmy się na strzał i tyle. Mało mamy problemów?
- Zastanów się: czy może być gorzej? On i tak traktuje nas jak świnie,
gada do siebie, przeobraził się w jakiegoś cholernego pana Hydea!
- E tam - machnąłem ręką. - Czemu ty wszędzie węszysz spiski?
- Iwona zadeklarowała się, że zostanie na noc -zignorował moje pytanie. -
Ja również. Chcę wiedzieć, czy możemy liczyć na ciebie.
- To jakiś absurd!
- Absurd? Przypomnij sobie krew w salonie. Jak
r
myślisz, skąd się wzięła? Święty Mikołaj ją podrzucił?
- Nawet nie wiemy, czy to na pewno była krew! -krzyknąłem, zaciskając
bezwiednie pięści.
- A co innego? Zupa z buraków? Oczywiście, że krew! Sam ją
wycierałem z półek!
-1 sądzisz, że to sprawka Warskiego?
- Nie wiem, co sądzić o tym wszystkim, ale jestem pewien, że maczał w
tym palce. Inaczej tak łatwo nie olałby tego, co się stało!
Nabrałem do płuc powietrza, by zaraz je wypuścić. Słyszałem bicie
swego serca - szybkie, niespokojne. Miałem mętlik w głowie i przykrą
świadomość, że sytuacja zaczyna mnie przerastać.
Paweł rozejrzał się po pokoju, jakby w poszukiwaniu zapalniczki,
następnie sięgnął za ucho po papierosa i pomachał nim przed moim nosem.
Zapałki miałem w kuchni. Poszedłem po nie, wróciłem do pokoju i
obserwowałem chudzielca, jak niezgrabnie odpala pallmalla. W tamtej chwili
sam miałem ochotę zapalić. Wiedziałem jednak, że wystarczyłoby jedno
zaciągnięcie się dymem, żebym znów wpadł w szpony nałogu. O nie,
dziękuję, dość się namęczyłem, żeby wyrwać się z tego szamba!
- Słuchaj, stary - odezwał się w końcu Paweł, spoglądając na swoją prawą
dłoń, jakby była złośliwą naroślą, którą widział pierwszy raz w życiu. Miał
poobgryzane paznokcie, a na kciuku błyszczał srebrny pierścień z lwią
głową. - Warski nie skuma, że zostaliśmy na noc. Sklep jest duży, z
mnóstwem kryjówek... Schowamy się w składzie kartonów i wieszaków.
Rano po salonie kręcą się jedynie sprzątaczki, tak pochłonięte wycieraniem
podłóg, że nawet gdybyśmy wpadli przez komin, nie zwróciłyby na to uwagi.
Proste, prawda?
- Paweł, to nie jest proste. To idiotyczne.
- Wcale nie. - Chłopak potarł lwem o kolano. -Myślę, że to jedyny
sposób, by przekonać się, co on kombinuje.
- Ale co cię to obchodzi?
- Za kilka tygodni mamy kolejną inwenturę. Nie mam zamiaru pokrywać
kosztów kradzieży, jasne?
- Na pewno nie wynosi ciuchów. - Prawie się roześmiałem, widząc twarz
Pawła - poważną, zamyśloną, nieustannie pieszczoną przez kłęby
papierosowego dymu. Wyglądał jak młody Sherlock Holmes, tyle że
pozbawiony tej osławionej angielskiej flegmy. Kąciki ust drżały mu lekko, a
rozbiegane oczy nie pozwalały zapomnieć o tym, że chłopak z powodzeniem
hoduje nerwicę.
- Nie bez przyczyny tam siedzi. - Nie dawał za wygraną. Podwinął
mankiety sportowej koszuli, poprawiając zegarek na skórzanym pasku: -
Jutro mam wolne, ale pojawię się w sklepie około dwudziestej. Zamknę się
razem z wieszakami i zaczekam na Iwonę. Cóż, sądziłem, że się zgodzisz.
Szczerze mówiąc, Iwona też miała taką nadzieję.
O proszę, szantaż emocjonalny... Nie ze mną te numery. Nie chciałem
brać udziału w tym cyrku. Nie obchodziło mnie, co Warski robi w salonie po
dwudziestej pierwszej. Do cholery, spędzałem tam wystarczająco dużo czasu!
Każda dodatkowa dniówka w robalu bolała niczym trzonowiec wyrywany
bez znieczulenia. A takich było ostatnio naprawdę sporo.
- Zastanów się - powiedział Paweł, podnosząc się z fotela. - To tylko
jedna noc.
- Masz ochotę dowalić Warskiemu, no nie? -mruknąłem, drapiąc się po
policzku.
- Ano mam - przyznał bez owijania w bawełnę. Chętnie przyłapałbym go
na kradzieży. Choć... Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że może być
coś jeszcze... Coś gorszego...
- O czym ty bredzisz? Gadaj! - Nie znoszę udzielania mi informacji po
kawałku.
- Wieczorem wpadnę do salonu. Mam nadzieję, że zgodzisz się zostać na
noc.
- Dlaczego ja? - Sam nie wiem, po jaką cholerę zadałem to pytanie.
Doskonale wiedziałem, że Paweł darzy mnie zaufaniem. Zazwyczaj
rozumieliśmy się w pół słowa. Teraz jednak czułem, że czegoś nie łapię. Coś
mi umykało.
Zamiast odpowiedzi wzruszył ramionami. Paradoksalnie, byłem coraz
bardziej przekonany, że jednak zostanę na noc w salonie. Chociażby po to,
aby udowodnić Pawłowi, że Warski nie kradnie. A może po coś jeszcze?
Myślę, że podświadomie wyczekiwałem tego momentu. Chwili, w której coś
się wydarzy, coś nieoczekiwanego. To było chore, tak pojechane, że miałem
ochotę dla otrzeźwienia walnąć się w czoło. Tyle że nic by mi z tego nie
przyszło.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i kumpel skierował się do wyjścia.
- Przemyśl to jeszcze - rzucił na odchodne, zamykając za sobą drzwi.
*
Następnego dnia zerwałem się z łóżka z przeświadczeniem, że zaspałem
do pracy. Kiedy zerknąłem na zegarek, okazało się, że jest już jedenasta.
Została mi godzina na dotarcie do salonu.
Pośpiesznie umyłem zęby, spryskałem się tanią wodą toaletową i
wybiegłem na ulicę. Padał śnieg, zagarniany przez silny wiatr, który
oczywiście musiał wiać mi prosto w twarz. Mrużąc oczy, odnalazłem moją
wysłużoną jettę; dwoma kołami przymarzała do chodnika, pokryta
kilkucentymetrową warstwą śniegu. Wsiadłem do auta i wrzuciłem wsteczny.
Silnik zawył, po czym zakrztusił się, nie omieszkując wypluć z siebie chmury
spalin. Ktoś złośliwy mógłby określić moją jettę mianem złomowatej, ale
myliłby się.
Włączyłem wycieraczki i zjechałem z chodnika.
Na Głogowskiej utworzył się korek, w którym ślęczałem prawie
piętnaście minut. Bębniłem palcami o kierownicę, co rusz spoglądając na
ciekłokrystaliczny zegarek.
- Jeszcze kwadrans i będę na miejscu - powtarzałem sobie, usiłując się
pocieszyć, a raczej zaczarować rzeczywistość.
Jeśli się spóźnię, Warski rozerwie mnie na strzępy!
Kiedy wjechałem na Królowej Jadwigi, przycisnąłem pedał gazu do
samej podłogi. Silnik ryczał jak rozwścieczony słoń, a moja jetta ledwo
trzymała się asfaltu. Zacząłem żałować, że nie znalazłem dotąd czasu na
wymienienie letnich opon na zimowe.
Wjechałem na parking i zahamowałem, gwałtownie manewrując
kierownicą, by nie rozjechać zmierzającego ku mnie mężczyzny w wełnianej
czapie i odblaskowej kamizelce z napisem: „Parking płatny”.
Wysiadłem z auta i trzasnąłem drzwiami.
- Spieszę się - oznajmiłem, modląc się w duchu, by parkingowy nie kazał
mi przestawić jetty gdzieś indziej.
- Widzę - odparł, krzywiąc się. - Paskudna pogoda, co?
- Podobno ma się ochłodzić - powiedziałem, wciskając dłonie do
kieszeni. Mężczyzna machnął ręką, a potem wyciągnął z kieszeni ćwiartkę
wódki i wyszczerzył zęby.
- Mam gdzieś takie mrozy. Grunt to trunek na rozgrzanie. Chcesz pan
trochę?
- Nie, dzięki - odparłem. - Lecę do roboty.
- Przynajmniej nie musi pan tkwić na dworze -mruknął mężczyzna,
naciągając czapkę na uszy.
„Mam gorsze problemy” - pomyślałem, spoglądając na zegarek.
Wskazywał za pięć dwunastą.
Życząc gościowi spokojnej wachty, pognałem w stronę centrum
handlowego, ślizgając się na śniegu i oblodzonym chodniku.
Miałem właśnie wejść do Starego Browaru, kiedy poczułem, jak ktoś
klepie mnie po plecach.
To był Mariusz - kolega z Roy and Coles, wysoki, atletycznie zbudowany
dwudziestosiedmiolatek z małym srebrnym kolczykiem w prawym uchu.
Paląc papierosa, przyglądał mi się badawczo, zupełnie jakbym wysiadł ze
statku kosmicznego i wciąż miał przyczepione do czoła
zielone antenki.
- Cześć - powiedziałem.
- Cześć. - Zaczesane na żel włosy Mariusza pokryte były cienkim woalem
śniegu. Jego zaczerwieniony nos świadczył o tym, że stoi na dworze od
dłuższego czasu. Pewnie, nie zważając na mróz, palił już trzeciego albo
czwartego papierosa. Ja bym tak nie potrafił.
- Zobaczymy się w sklepie - rzuciłem, omijając go. -Jestem na
niedoczasie.
- Przygotuj się na jatkę - rzekł spokojnym tonem, zaciągając się głęboko.
Jego słowa zabrzmiały jak mroczna przepowiednia, której wcale nie miałem
ochoty wysłuchiwać. Mimo to zatrzymałem się w pół kroku.
- Co się stało?
- Znowu krew w sklepie.
- Krew? Gdzie?
- Tym razem trafiło na twój dział. Prawie wszystkie garnitury od Giorgio
Armaniego są zajebane juchą. Kurwa, paskudnie to wygląda...
Nie wiedziałem co powiedzieć. Wpatrywałem się tępo w twarz kolegi, a
moje serce zabiło szybciej i donośniej.
- Jak... - wykrztusiłem. - Jak to możliwe?
- Mnie nie pytaj. Wszystkie garnitury zostały przeniesione do biura. Masz
pusty dział, nie licząc kilku koszul i krawatów. Warski non stop gada do
siebie jak nakręcony.
- Zakurwiście!
-No. Lepiej nie włazić mu w paradę.
Kiwnąłem głową i mszyłem ku ruchomym schodom. Rada wydawała się
równie sensowna, co niewykonalna.
Przygarbione sylwetki kolegów i koleżanek świadczyły o tym, że
ostrzeżenie Mariusza nie było żartem. Przycupnięta za kasą Iwona zerknęła
na mnie wzrokiem spłoszonej łani, posyłając mi krótki,
pozbawiony wyrazu uśmiech, który już całkiem spieprzył mi humor.
Wchodząc do pokoju socjalnego, dostrzegłem Warskiego. Słysząc, jak się
zbliżam, syknął coś niezrozumiale i odwrócił się w moim kierunku.
- Lipski - powiedział takim tonem, jakby odczytywał wyrok.
Momentalnie oblałem się potem, z trudem powstrzymując się, by nie uciec w
panice ze sklepu.
- Słucham, proszę pana?
- Kpisz sobie ze mnie? - zapytał ostro. - Myślisz, że pracujesz w jakimś
pieprzonym butiku?
- Przepraszam, to się już więcej nie powtórzy. Był korek - tłumaczyłem.
- Korek? - wrzasnął tak głośno, że pewnie usłyszeli go wszyscy w
salonie. - Wsadź go sobie w dupę! Jesteś nieogolony, durniu!
*
W sklepie roiło się od klientów, buszujących między wiszącymi w
gondolach cudeńkami. Oto atmosfera zbliżających się świąt Bożego
Narodzenia. Magią bym tego nie nazwał.
Zaraz przy wejściu do salonu składająca się z kilku podstarzałych
fachowców ekipa montowała ogromną choinkę. Popijali wodę mineralną i
rozmawiali o czymś, śmiejąc się i poklepując po ramionach.
Bardzo śmieszne, cholera. Bardzo.
Wolnym krokiem zbliżyłem się do mojego działu. Minąłem Izę, która
posłała mi zamyślone spojrzenie, po czym wróciła do swoich obowiązków.
Obok kas dostrzegłem Iwonę. Zajęta rozmową z platynową blondynką w
długim do kostek futrze z norek, nie zwróciła na mnie uwagi. Nie znosiłem
Robert Cichowlas Kazimierz Kyrcz Jr. Koszmar na miarę dedykuję rodzicom Robert Ciekowi as dzieciom, by zawsze patrzyły w przyszłość z nadzieją Kazimierz Kyrcz Ir. Część I Sprzedani Wiesz, na świecie jest milion pięknych kobiet, koleś. Ale nie wszystkie przynoszą ci lasagne do pracy. Większość tylko cię zdradza. „ Sprzedawcy ” („ Clerks ’j Rozdział 1 Jeśli myślicie, że sprzedawanie ubrań to fajna robota, jesteście w błędzie. Czemu? Moment, zaraz wyjaśnię. Wyobraźcie sobie salon o powierzchni dwudziestu arów. Ogromne wnętrze z zastępami manekinów, które trzeba przebierać w coraz nowsze kolekcje Armaniego, Hugo Bossa, Joopa, Calvina Kleina i czego tam jeszcze nie spłodził świat mody. Mówię wam, koszmar na miarę naszych czasów... Doprawdy, wolałbym zapomnieć, ile bezsennych nocy zdarzyło mi się spędzić w sklepie, by uporządkować dział koszulowo- krawatowy, na stanie którego znajdowało się około trzech tysięcy jedwabnych krawatów i tyle samo bawełnianych, jedwabnych i bawełniano- jedwabnych koszul. W porównaniu do tego odzieżowego pandemonium stajnia Augiasza to zwykły pikuś. Najgorsze były soboty. Pod wieczór krawaty nierzadko poniewierały się na ziemi, zwinięte w rulon i wygniecione pomimo tego, że w przypadku
jedwabiu naprawdę nie jest to łatwe. Poza tym, o ile w chwili otwarcia sklepu wisiały ułożone na ścianach w kolorystycznie dopasowanym do siebie szyku, po południu przekształcały się w chaos, od którego można było dostać oczopląsu. Zresztą, inne dni też dawały człowiekowi w kość. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, ciągnący się w nieskończoność piątek czy wreszcie niedziela. Pewnie wydaje się wam, że w niedziele w salonie takim jak Roy and Coles jest byczo, że sklep działa na pół gwizdka, że ludzie spędzają czas w kościołach, na spacerach z rodzinami albo gnijąc na kanapach z pilotem w dłoni? Nic bardziej mylnego! W niedziele przychodzą do nas tłumy zakupowiczów. Wpychają łapska we wszystkie możliwe zakamarki, przerzucają swetry na stołach, ściągają z półek co się da, aby rozłożyć, obejrzeć, po czym porzucić tam, gdzie uważają za stosowne. Patrząc na takie poczynania, milion razy miałem ochotę walnąć jednego z drugim w łeb. Niestety, byłoby to równoznaczne ze stratą posady, nigdy więc nie pozwoliłem sobie na ten luksus. Pamiętam noce, podczas których razem z resztą straceńców stylizowaliśmy sklep. Mordęga, na domiar złego powtarzająca się z dokładnością szwajcarskiego zegarka. Myślicie, że ktokolwiek płacił nam za nadgodziny? Skąd! Szefostwo salonu po prostu nie znało takiego pojęcia. Ich mantrą była pełna dyspozycyjność. Wkurwiające, prawda? System sprzedaży w sklepie przeklinali wszyscy sprzedawcy. Każdemu z nas nadano osobny numer, tak zwany numer ekspedienta, który po transakcji kasjerzy wklepywali do komputera, żeby dało się ustalić kto, co i za ile sprzedał. Na tej podstawie obliczano premie dodatkowe. Prowizja od sprzedaży - tak to się szumnie nazywało. Szkopuł w tym, że prowizja od sprzedaży oparta była na ustalanych przez szefostwo limitach. A te brano chyba z kosmosu, bo ich osiągnięcie graniczyło z cudem. Salonowy wyścig szczurów wykańczał mnie psychicznie. Patrzyłem na kolegów odbijających sobie klientów i bez żenady wtykających im towar tylko po to, aby w połowie miesiąca otrzymać kilka marnych stów więcej. Patrzyłem na nich i zadawałem sobie pytanie: dlaczego nie potrafię być taki sam? Chciałem być twardy, dostrzegać w klientach jedynie szmal i olewać przykre słowa pod swoim adresem. Niestety, albo stety, jak bym się nie
starał, nie udawało mi się dopasować do większości. Permanentna presja odbijała się na atmosferze, która delikatnie mówiąc, nie należała do najlepszych. Z czasem ciągłe kłótnie i awantury między pracownikami przestały kogokolwiek dziwić. Doszło do tego, że poza samymi zainteresowanymi nikt już nie zwracał uwagi na docinki i krzywe uśmieszki. Tamtej soboty miałem zamiar zdobyć się na odwagę i porozmawiać z kierownikiem o tym, co myślę o chorych układach w pracy. Wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi wierzyłem bowiem, że istnieje sposób na to, by poprawić atmosferę wśród załogi, jaki? Cóż, pomysłów mi nie brakowało. Gorzej z możliwościami ich realizacji. Póki co porządkowałem swój dział. Każdy z pracowników miał przydzielone stoisko, którym się zajmował. Odpowiadał za wybrane marki, zamawiał kolekcje, dyskutował z menedżerami o tym, co się sprzedaje, co należy domówić, co zwrócić, ewentualnie przerzucić do innych sklepów sieci. Ja odpowiadałem za markę Giorgio Armaniego. Była to górna półka, tuż obok Bossa i Joopa, którą uwielbiali bogaci biznesmeni, lekarze, adwokaci oraz ludzie, którzy kompletnie nie znali się na modzie, ale mieli dość pieniędzy, by dla kaprysu wydać dwa tysiące euro na garnitur, ponosić go przez tydzień, a potem schować do szafy i już nigdy po niego nie sięgnąć. Prześliznąłem się wzrokiem po krawatach. Wykonane z delikatnego jedwabiu mieniły się różnymi barwami; od jasnokremowej poprzez rozmaite odcienie żółci, pomarańczy, czerwieni, na brązach, fioletach i czerniach kończąc. Było ich wszędzie pełno. Leżały na szklanych półkach, stołach, pyszniły się na ścianach i w metalowych gondolach. Wykorzystywano je do większości stylizacji w sklepie, no i w jakiś nieokreślony, nieomal magiczny sposób dawały wytchnienie mojej psyche. Kiedy znużony monotonnym czyszczeniem garniturów i wycieraniem kurzy z półek podszedłem do okna, aby choć przez chwilę popatrzeć na normalny świat, kątem oka dostrzegłem mężczyznę. Wchodził na mój dział, trzymając pod pachą czarny pokrowiec. Posłałem mężczyźnie pytające spojrzenie, sygnalizujące, że mogę się nim zająć, o ile oczywiście potrzebuje pomocy w wyborze elementów garderoby.
Facet miał ciemne, zaczesane do tyłu włosy, wydatny nos i małe, ale za to pulchne usta. Na serdecznym palcu jego lewej ręki błyszczał złoty pierścień z wielkim czerwonym kamieniem. Wzdrygnąłem się. Nie przepadam za tak nachalnym obnoszeniem się z bogactwem. Mężczyzna ledwie zauważalnie kiwnął głową, po czym wolnym krokiem zbliżył do mnie i rzekł tonem znamionującym pewność siebie: - Dwa tygodnie temu kupiłem tutaj garnitur. Myślałem, że powie coś więcej, ale on milczał. Patrzcie go, jaki tajemniczy Don Pedro. Gość wyglądał stosunkowo młodo, powiedzmy na czterdzieści lat, choć tak naprawdę mógł być grubo po pięćdziesiątce. Cóż, życie w dostatku, spokojna praca, no i cotygodniowe wizyty w salonach odnowy biologicznej, wszystko to potrafi odmienić człowieka - nadać mu pozorów finezji, atrakcyjności i ogłady. Zerknąłem na pokrowiec, próbując rozpoznać markę. - Armani - podpowiedział mężczyzna. Jego sięgający kostek płaszcz był świetnie skrojony. Pomyślałem, że musiał wydać na niego więcej pieniędzy niż zarabiam przez kwartał. - Z najnowszej kolekcji. - Coś z nim nie w porządku? - zapytałem uprzejmie. - Chciałby pan złożyć reklamację? Westchnął, jakby ktoś położył na jego plecach niewidzialny krzyż. - Nie, nie przyszedłem tutaj z reklamacją. Zresztą, jeśli chciałbym ją złożyć, nie mógłbym ze względu na... - Reklamacje można składać nawet dwa lata po nabyciu garnituru - przerwałem mu. - Mniejsza z tym. Chodzi tylko i wyłącznie o ten garnitur, oraz o to, co się z nim dzieje. Pomyślałem, że mam przed sobą kolejnego czubka, który za moment zaserwuje mi niedorzeczną historyjkę o tym, jak to jego garnitur spieprzył się po pierwszym czyszczeniu. - A co się z nim stało? - spytałem powątpiewająco, spoglądając na taflę wypełniającego połowę ściany okna. Sznur samochodów podążał leniwie
ulicą Królowej Jadwigi, a przechodnie sprawiali wrażenie totalnie zagubionych. Jedni kręcili się przed centrum handlowym, jakby nie wiedzieli, czy to na pewno odpowiednia pora na zakupy, inni szybkim krokiem zmierzali w stronę swego przeznaczenia, czymkolwiek by ono nie było. - Wycieka z niego krew - odparł mężczyzna, tonem sugerującym, że mówi o czymś równie istotnym, co zeszłoroczne wyniki giełdy tokijskiej. - Słucham? - Tak, nie przesłyszał się pan. Krwawi, odkąd mi go sprzedaliście. Krótko, węzłowato. No cóż, na żadnym ze szkoleń nie uczono nas, jak zachować się w przypadku podobnego wyznania. Na wszelki wypadek zrobiłem więc poważną minę, przygryzłem wargę i zmrużyłem oczy, aby widział moje udawane zakłopotanie. Czekałem, aż znów się odezwie, przekonany, że za chwilę zacznie się cyrk na kółkach. Pewnie facet zażyczy sobie rozmowy z kierownikiem albo przynajmniej z zastępcą. Możliwe, że zażąda numeru telefonu do właściciela sieci. Repertuar takich trików był zaskakująco obszerny. - Nie chcę zwrotu pieniędzy - oznajmił z anielskim wręcz spokojem. - Nie przyszedłem tutaj, żeby domagać się czegokolwiek. Ja po prostu pragnę pozbyć się tego garnituru, to wszystko. Przynoszę go wam, żebyście sami zobaczyli, co się z nim dzieje. Wtedy uwierzycie. - Przepraszam, proszę... - Niech pan nie przeprasza - wszedł mi w słowo, tym razem nieco głośniej. - Rozumiem, że to nie pańska wina. Przynajmniej tak mi się wydaje... - uciął na chwilę, potrzebną dla zaczerpnięcia tchu, opierając się o gondolę, na której wisiały płaszcze od Calvina Kleina. - Nie wygląda pan na człowieka zdolnego do... takich świństw. - Naprawdę nie wiem co powiedzieć - odparłem, porządnie skołowany. - Natychmiast poinformuję o wszystkim kierownika, jestem pewny, że zajmie się tą sprawą. - Cóż, nie sądzę, by odniosło to skutek, ale oczywiście niech pan robi, co
uważa za stosowne. Im więcej osób się dowie, tym lepiej. Nie miałem pojęcia, co chciał w ten sposób osiągnąć. Nie byłem w stanie wymyślić żadnych powodów, dla których miałby wymyślić sobie tę... historyjkę. Przecież nie żądał zwrotu pieniędzy. Dla sensacji? Też nie. Rozmawiał tylko ze mną, niemal szeptem. Zatem, o co mu chodziło? Kiedy się nad tym zastanawiałem, posłał mi słaby uśmiech, a potem położył pokrowiec z garniturem na stole z koszulkami polo. - Czas na mnie. Miło się rozmawiało, ale obowiązki wzywają. Mam nadzieję, że nie będzie już krwawił... Bezwolnie niczym automat kiwnąłem głową. Czułem, że nie przekonam faceta, by zatrzymał swoją własność. Za chwilę po prostu pożegna się i już więcej go nie zobaczę. Tak też się stało. Odwrócił się na pięcie, kierując się do wyjścia. Odprowadziłem go wzrokiem, starając się powstrzymać niepokój, który zagnieździł się w moim żołądku niczym niechciany implant. W progu odwrócił się jeszcze na moment i pomachał mi ręką. Niby nic takiego, ale ten gest bynajmniej nie podniósł mnie na duchu. * Następny dzień w pracy zapowiadał się nie najgorzej. Zaraz po otwarciu sklepu namierzyłem chłopaka, który poprosił o najlepszy gamiak, jaki posiadam. - W przyszłym tygodniu wychodzę za mąż -oświadczył dumnie, szczerząc zęby w uśmiechu. -Potrzebuję czegoś dobrego. Bardzo dobrego. Nie komentując jego językowej pomyłki, zaprowadziłem gościa na dział Hugo Bossa, gdzie przymierzył trzy garnitury. Jeden z nich - kremowy, jedwabny - tak mu się spodobał, że od razu sięgnął po portfel. - Jak go zobaczy moja przyszła żona, oszaleje z podziwu - roześmiał się. - Nie wątpię - odrzekłem, z zadowoleniem przeliczając w pamięci ilość zarobionych pieniędzy. -Jeśli jeszcze dobierzemy do niego kremową koszulę i bladobłękitny krawat, nie będzie chciała, aby pan go zdejmował.
Facet parsknął śmiechem, po czym przytaknął. Uwielbiałem takich klientów; bogatych, zdecydowanych i niepierdolących się w tańcu. Już kiedy wchodzą do salonu, widać, że w ich naturze nie leży żebranie o rabat. Oglądają upatrzony towar, pytają, czy jest ich rozmiar, a kiedy otrzymują twierdzącą odpowiedź, stają się istną skarbonką. Kupują kolejne rzeczy, nie spoglądając ukradkiem na metki. Biorą wszystko, co im podasz, byle pasowało kolorystycznie i było odpowiedniej jakości. A potem przychodzi ten przyjemny, przynajmniej dla mnie, moment, gdy oświadczają: „Dość, idziemy do kasy”. Wtedy należy spasować. W żadnym wypadku nie proponować innego towaru. Nachalnością można tylko zrazić klienta, a wtedy bywa, że rozmyślają się w jednej chwili i wychodzą z pustymi rękoma. Ten koleś był wyjątkowo bystry. Kiedy zaproponowałem dwa różne krawaty, zapytał, czy przypadkiem nie chcę mu ich sprzedać na siłę. - Zależy mi na tym, aby wyglądał pan na swoim ślubie idealnie. To wszystko. Poza tym żona, pamięta pan? Miałem go. Facet znowu parsknął, nie przestając przyglądać się sobie w lustrze. Kupił garnitur za cztery i pół tysiąca euro, koszulę za pięćset pięćdziesiąt i dwa krawaty po dwieście za sztukę. Kiedy podchodziłem z towarem do kasy, czułem na sobie pełne zazdrości spojrzenia pozostałych sprzedawców. Starając się unikać kontaktu wzrokowego, spakowałem ubranie, pożegnałem klienta i udałem się do pokoju socjalnego. Cała radość z powodu udanej transakcji prysła jak bańka mydlana. Byłem spięty i myślałem o tym, jakie złośliwości wkrótce usłyszę na swój temat. Pomimo że zaczynałem powoli przyzwyczajać się do stęchłych klimatów panujących w tym grobowcu moich ambicji, wcale nie było mi lżej. Zastanawiałem się, co ja tu jeszcze robię, skoro nie potrafię poradzić sobie z własnymi uczuciami. Każda wbita mi szpila, każdy przejaw zazdrości ludzi, z którymi pracowałem, budziły zażenowanie i coraz większą irytację. Poza tym trapiło mnie coś jeszcze. Przypomniałem sobie słowa mężczyzny, z którym rozmawiałem poprzedniego dnia. Najwyraźniej
zależało mu na tym, by garnitur został w sklepie. Wydawało mi się, że chciał powiedzieć coś więcej, coś, czego naprawdę się obawiał. Z ulgą pozbywał się tego ubrania, ale zarazem sprawiał wrażenie bardzo nerwowego, jakby uważał, że tak naprawdę należy go spalić, a popiół wsypać do rzeki. Czy to rozwiązywałoby sprawę? Wątpię. Wszedłem na wąski korytarz, po czym zajrzałem przez szybę do biura kierownika. Drzwi były uchylone, więc wślizgnąłem się do środka. Przy dwóch mahoniowych biurkach nikt nie siedział, a włączony komputer wydawał z siebie ciche buczenie. Kiedy zapaliłem światło, momentalnie go dostrzegłem. Idealnie czarny, jednorzędowy z dwoma rozcięciami i guzikami z kości bizona. Takie garnitury kupują zamożni adwokaci albo właściciele dużych firm, pragnący sprawiać wrażenie ludzi nowoczesnych, z klasą, a przede wszystkim dać do zrozumienia wszem i wobec, że mają pełne konta bankowe, a tym samym władzę, w obliczu której każdy szaraczek winien okazywać respekt. Podszedłem bliżej. Wisiał na plastikowym wieszaku obok rzeczy odłożonych do reklamacji. Spojrzałem na metkę, a potem wyciągnąłem rękę, by dotknąć delikatnego materiału. Był wilgotny i chłodny, jakby dopiero co wyciągnięto go z lodówki. Zmiąłem nogawkę spodni, szukając śladów krwi. Odchyliłem też klapy marynarki, aby zajrzeć do jej wnętrza. Nic, nawet najmniejszej plamki. Miałem właśnie opuścić biuro, kiedy poczułem, że nie jestem sam. Serce zabiło mi dwa razy szybciej i przez moment nie wiedziałem, czy obrócić się, czy też nadal tkwić w tej samej pozycji; stojąc na baczność i drżąc jak galareta. - Co tu robisz? - usłyszałem. To był Łukasz Warski, kierownik sklepu Roy and Coles, potężny, mierzący blisko metr dziewięćdziesiąt mężczyzna o krótko ostrzyżonych włosach, twarzy bladej jak kostka najtańszego mydła i nieco odstających
uszach. Człowiek, który jeszcze kilka miesięcy temu był sympatycznym, normalnym kolesiem, z którym można było wyskoczyć po pracy na browara i porozmawiać na każdy temat. Niestety, od kiedy go awansowano, zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Stał się wrednym padalcem, sukinkotem, którego jedynym celem było osiąganie limitów ustalanych przez właścicieli sieci. Nikt i nic nie liczyło się bardziej od pieniędzy, które zarabiał. - Zrobiłem sobie krótką przerwę - odparłem, usiłując zachować spokój. - Przerwę? A kto ci pozwolił, hę? - Miałem dobrego klienta. Po transakcji zaschło mi w gardle. Musiałem się napić. Chłodne macki strachu prześlizgnęły się po moim karku. Warski był potężny, a złość kipiała w nim jak przegotowane mleko. Jego twarz z szarej stała się ciemnoszara, co nie wróżyło niczego dobrego. - W takim razie czego szukasz w moim biurze? -syknął, a ja nie miałem pojęcia, co odpowiedzieć, by wybrnąć z tej podbramkowej sytuacji. - Chciałem zerknąć w grafik - palnąłem pierwsze, co wpadło mi do głowy. - Grafik wisi na ścianie, matole! Nieoczekiwanie kierownik roześmiał się. Bynajmniej nie była to oznaka radości. Raczej szyderczy, kpiący rechot sadysty, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ma cię w garści i rozkoszuje się twoim strachem. - Spodobał ci się ten garnitur? - spytał konspiracyjnym szeptem, a potem znów podniósł głos. -Ty też myślisz, że krwawi? - Nie, proszę pana. - To Armani - wycedził. - Pierdolony Armani, kapujesz?! Masz pojęcie, jak szyje się takie garnitury? Z pewnością nie tak, by krwawiły! - Dla podkreślenia swoich słów uderzył pięścią w regal z segregatorami. Skuliłem się w sobie, czekając, aż minie mu ten wybuch złości. - Ktoś próbuje nas wygryźć z rynku - dorzucił, poprawiając jedwabny
fioletowy krawat, którego używał każdej niedzieli. - Jebana konkurencja! Nie mamy sobie równych, więc tak próbują odstraszać klientów. Miałem się właśnie odezwać, że takie tłumaczenie jest naciągane, ale ruszył w moją stronę z miną psychopatycznego zabójcy. Kiedy poczułem przykrą woń bijącą z jego ust, zapomniałem, co chciałem powiedzieć. Oddychałem szybko, w obawie, że za moment zwymiotuję. - Zapamiętaj sobie jedno - powiedział, wpatrując się w moje oczy z takim natężeniem, jakby chciał wypalić w nich dziury. - Nikt nigdy nam nie dorówna. Nikt! Będziemy najlepsi i zawsze dopniemy swego! Rozumiesz? Kiwnąłem głową, a potem - nie wiem, czy w ramach nagrody, czy też kary - otrzymałem kuksańca w żebra. Warski przełknął głośno ślinę i przez moment patrzyliśmy na siebie jak syn i ojciec wracający do domu ze szkolnej wywiadówki. Cały drżałem, modląc się w duchu, aby pozwolił mi wreszcie wyjść. - A teraz wracaj do sklepu - polecił, ku mojej nieopisanej uldze. - I powiedz reszcie darmozjadów, żeby póki co mi nie przeszkadzali. Mam mnóstwo pracy. * Poniedziałek zaczął się wyjątkowo spokojnie. Do roboty przyjechałem jak zwykle godzinę przed otwarciem salonu. Z entuzjazmem skazańca zdjąłem wytarte dżinsy, zamieniając je na wyprasowane w kant czarne wełniane spodnie. Rozciągnięty sweter został zastąpiony przez błękitną koszulę. Stojąc przed lustrem i wiążąc niebieski krawat przetykany czerwoną nicią, usłyszałem chichot Pawła, który opierając się niedbale o gondolę z płaszczami, rozmawiał z Iwoną - kasjerką, przyjętą do Roy and Coles zaledwie kilkanaście dni wcześniej. Paweł był chudym jak patyk chłopakiem, jednym z niewielu pracowników salonu, którzy nie przekroczyli dwudziestu dwóch lat. Machnął do mnie ręką, prawie ześlizgując się z gondoli. - Bartek! - krzyknął z rozbawieniem. - Bartek, chodź tu! Spojrzałem na niego niepewnie, wzruszając ramionami.
- Czemu wrzeszczysz? - sapnąłem, poprawiając węzeł przy szyi; musiałem przyznać bez fałszywej skromności, że podwójny windsor wyszedł mi zawodowo. - Stary, wiesz, ile teściowa powinna mieć zębów? -spytał, puszczając oko do ciemnowłosej, niskiej kasjerki. Dziewczyna próbowała zachować powagę, ale po chwili spuściła nisko głowę i parsknęła śmiechem. - Świr - rzuciła do Pawła, po czym ruszyła w kierunku kas. - No, ile? - powtórzył pytanie chudzielec. - Nie mam pojęcia. - Trzy! - oznajmił triumfalnie. - Jeden, żeby otwierać zięciowi piwo, drugi, żeby ją ciągle napierdalał, a trzeci do wyrwania! Jakoś nie było mi do śmiechu. Ten dowcip słyszałem wcześniej z pięć razy, w tym dwa od kierownika, kiedy jeszcze posiadał poczucie humoru. Poszedłem na swój dział, gdzie z przyzwyczajenia sprawdziłem rozmiary garniturów, jakie miałem na stanie. Oszacowałem, że przez ostatni tydzień sprzedało się ich około dwudziestu. Niezły wynik, jednak nie napawał mnie dumą. - Wybierasz się do menedżera? - usłyszałem za plecami. W swojej białej, dopasowanej koszuli i białym krawacie Paweł bardziej przypominał zjawę niż istotę z krwi i kości. - Jeszcze nie. Dopiero zabieram się za liczenie. - Armani ostatnio nieźle schodzi. Znacznie lepiej od Vistuli, Pierrea Cardina czy nawet Joopa. Wiedziałem, że chłopak tak naprawdę chciał pogadać o czymś zupełnie innym, ale brakowało mu odwagi. Spoglądał na mnie z uporczywą powagą, jakby zastanawiał się nad tym, czy może mi zaufać. - Szczerze mówiąc, wali mnie to - odparłem szorstko. - Nie wiem, co ja jeszcze robię w tym syfie. - Ja też się nad tym zastanawiam. - Paweł zezował na rząd czarnych jedwabnych garniturów w popielaty tenis, jakby spodziewał się, że może wyskoczyć z nich psychopata z piłą mechaniczną albo przynajmniej
uzbrojony w uzi terrorysta. - Rozmawiałeś wczoraj z Warskim? - Tak. A bo co? - Mówił ci, jak potraktował Martę? W naszym sklepie Marta pełniła funkcję księgowej. Zawsze pachnąca Diorem, uśmiechnięta i sympatyczna, ostatnio prawie w ogóle nie pojawiała się na sali. - To znaczy? - zapytałem, podnosząc wzrok na Pawła. - Uderzył ją - rzekł. -Co? - Ten gnój ją uderzył! - Skąd wiesz, do diabła?! - Od Kacpra. Kilka dni temu, tuż przed otwarciem sklepu, układał swetry na swoim dziale. Usłyszał krzyk, więc pobiegł do socjalnego, bo myślał, że ktoś potknął się 0 tę cholerną stertę kartonów blokującą korytarz. Kiedy tam wbiegł, ujrzał Martę. Miała łzy w oczach i dotykała swojego policzka. - Matko Boska. Nie miałem pojęcia. Nikt mi o tym nie powiedział. - Nic dziwnego. - Co masz na myśli? - Ci, którzy o tym wiedzą, boją się odezwać. Nikt nie chce problemów, sam rozumiesz... Warski ostatnio zachowuje się jak psychopata. - Zmienił się nie do poznania, fakt... - Przerwało mi bolesne ukłucie w klatce piersiowej. Odkąd podjąłem pracę w Roy and Coles, nerwobóle sprawowały nade mną pieczę i nie chciały odpuścić, choćby na tydzień. - Byś słyszał jego śmiech, kiedy dowiedział się o krwawiącym garniturze. Biegał po socjalnym jak opętany 1 krzyczał, że jest wielki! Że osiągnie to, czego zawsze pragnął. Mówię ci, facet dostał świra!
Zerknąłem na zegarek. Dwadzieścia po ósmej. Równo o dziewiątej należało otworzyć sklep. Najczęściej też wtedy w pracy pojawiał się Warski. Paweł wyciągnął z kieszeni spodni listek miętówki, po czym włożył go sobie do ust. Nie poczęstował mnie, sobek. - Nie ma dnia, żebym nie myślał o tym, aby stąd odejść. Wolałbym gryźć beton, niż przez następny rok męczyć się w tym syfie. - Gdyby nie studia, już dawno zwinąłbym żagle. Uczelnia była inwestycją, której oddawałem się z gorliwością neofity. Poświęcałem na nią większość tego, co zostawało mi po opłaceniu rachunków, powtarzając sobie, że w ten sposób zdobędę solidne wykształcenie i szansę na... nieważne! Zamilkliśmy. A potem przestrzeń salonu rozdarł przenikliwy pisk Pomyślałem, że to któraś ze sprzątaczek zobaczyła mysz, ale zaraz dotarło do mnie, że te dzielne kobiety pracują w poniedziałki jedynie wieczorami. - Co jest? - zaniepokoił się Paweł, a potem znów to usłyszeliśmy. Ktoś wrzeszczał niczym obdzierany ze skóry. Coś złego działo się w należącym do Iwony dziale Hugo Bossa. Zaskoczony, posłałem Pawłowi niespokojne spojrzenie. Chłopak z kopyta ruszył w stronę wspomnianego działu. Pognałem jego śladem. - Chłopaki! - krzyczała dziewczyna, a kiedy dopadłem do niej, trzęsła się tak straszliwie, że ledwie dało się zrozumieć, co mówi. - Co się stało? - spytałem, widząc jej wykrzywione w przerażeniu oblicze. - Krew! Tu jest w cholerę krwi! Paweł jak zahipnotyzowany wpatrywał się w mahoniową szafkę, której wszystkie półki zapełnione były kaszmirowymi szalami. Stanąłem za nim i dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, na co patrzę. Szale przesiąkły krwią tak bardzo, że przypominały napęczniałe gąbki do kąpieli. U naszych stóp tworzyła się coraz większa, purpurowa kałuża.
Nagle cale śniadanie zatańczyło mi w żołądku, jakby ze zjedzonych przeze mnie jajek właśnie wykluwały się pisklęta. Odwróciłem wzrok, starając się zapanować nad mdłościami. - O kurwa - wybełkotał Paweł, obejmując ramieniem Iwonę. Oddychała ciężko, można by pomyśleć, że każdy jej oddech waży tonę. W kilka minut później do sklepu wparował Warski. lego posępna mina zwiastowała kolejny dzień pogoni za wyśrubowanymi limitami. A może coś gorszego? Przechodząc obok, zignorował nas zupełnie, nie odzywając się nawet półsłówkiem. - Panie kierowniku! - zawołał Paweł, odsuwając się od Iwony. Podbiegł do szefa i stanął naprzeciwko niego, niczym bokser szykujący się do zadania ciosu. Albo raczej jak kamikadze zgłaszający się do straceńczej misji. - Tak? - warknął Warski, a ja czekałem tylko, aż znowu wybuchnie. Ostatnio miał o wszystko pretensje, a rozmowy z pracownikami wkurzały go do tego stopnia, że zazwyczaj kończyły się wyzywaniem nas od pustaków, pedałów i debili. - Niech pan zerknie na szafę z szalami Hugo Bossa -rzekł Paweł, rozglądając się wokół, jakby w poszukiwaniu świadków swej niezwykłej odwagi. - Coś z nimi nie w porządku? - Bardzo. Kiedy Warski dostrzegł przesiąknięte krwią szale, przez minutę w zamyśleniu przygryzał dolną wargę, a następnie, najwyraźniej znudzony tą konsumpcją bez konsumpcji, prychnął i lekceważąco wzruszył ramionami. - Cóż. Niech ktoś to posprząta - oświadczył bez cienia emocji w głosie. - Za pięć minut otwieramy, lepiej żeby klienci tego nie widzieli... Paweł po rybiemu otworzył usta i tak pozostał. Przyznam, że mnie również zamurowało i nie potrafiłem wydusić z siebie nic sensownego. - To wszystko? - zapytał wreszcie chudzielec. - To wszystko, co pan powie? Kierownik nabrał do płuc powietrza, po czym wypuścił je z głośnym
świstem. Jego twarz nabrała ciemnoceglastej barwy. - A co innego mam powiedzieć, do cholery?! Zaraz otwieramy, więc rusz łaskawie dupę i przynieś mopa! - Nie interesuje pana, skąd wzięła się ta krew?! Przedwczoraj garnitur, a teraz te szale! Uniesiony głos Pawła zadziałał na szefa jak czerwona płachta na rozjuszonego byka. Zanim chłopak zdążył zareagować, doskoczył do niego i chwycił za krawat, ciągnąc tak mocno, że biedak przez chwilę nie mógł złapać powietrza. Potem szarpnął go i pchnął na filar, do którego przymocowane było wysokie, ponadtrzymetrowe lustro. - Co ty sobie, kurwa, wyobrażasz?! - syknął rozwścieczony. - Moje polecenia są po to, aby je wykonywać, zrozumiano, szczylu?! Zapierdalaj po mopa! Paweł trząsł się, a po jego policzkach popłynęły łzy złości, której nie mógł z siebie uwolnić. Patrząc na niego, widziałem kryjącą się w jego oczach żądzę mordu; chęć przyłożenia kierownikowi w zęby z taką siłą, by musiał zbierać je z podłogi. Nagle Warski spojrzał na mnie i z kolei po moich plecach przemaszerowała armia mrówek. - A ty co się gapisz? Nie masz nic do roboty?! -warknął. - Przygotuj się do otwarcia sklepu! Ruchy! Ruchy! Rozdział 2 Odkąd wyprowadziłem się od rodziców, prawie zapomniałem, co to ciepły posiłek, a rachunki za mieszkanie i telefon sprawiały, że ledwo wiązałem koniec z końcem. Najczęściej zasuwałem po dwanaście godzin dziennie i kiedy wreszcie docierałem do siebie, nie miałem sił, aby podejść do lodówki i pochłonąć resztki, które zalegały gdzieś na jej dnie. Brałem prysznic i przygnębiony wlokłem się prosto do łóżka. Wielokrotnie zastanawiałem się nad powrotem do mamy i taty. Często wydzwaniali, aby zapytać, jak się trzymam i zapewniając, że mój pokoik wciąż na mnie czeka. W takich chwilach dopadała mnie wizja samego siebie
grającego w GTA Vice City albo w pozycji horyzontalnej rozkoszującego się nową powieścią Morta Castlea. W obu przypadkach pałaszowałem chipsy paprykowe i popijałem litrami pepsi-coli. Tak, to była kusząca perspektywa. Jednak coś, czego do końca sobie nie uświadamiałem, nakazywało mi nie opuszczać Poznania; jakiś głos wewnętrzny przekonywał, że wreszcie powinienem się usamodzielnić, poznać smak dorosłości. Mamrotałem więc jakieś pierdoły do słuchawki, mama tradycyjnie życzyła mi wszystkiego naj i mawiała, że gdybym zdecydował się wrócić, mogę to zrobić w każdej chwili. - Oboje z tatą pracujemy - przekonywała, wyraźnie artykułując każde słowo, jakby rozmawiała z opóźnionym w rozwoju dzieckiem. - Nie zarabiamy kokosów, ale na pewno wystarczy nam na wszystko, także na twoje czesne. Nie musisz męczyć się w firmie, w której cię wykorzystują! Tłumaczyła, że praca w salonie Roy and Coles nie wyjdzie mi na dobre, poza tym martwiła się o moje studia. Trzeci rok psychologii na poznańskim uniwerku był wyjątkowo trudny do zaliczenia, a ja nie miałem czasu, aby porządnie przygotowywać się do egzaminów. - Wróć do nas. Rzuć tę piekielną robotę i wróć, do cholery! - wtórował jej ojciec. Cóż, nasze wzajemne relacje nie były złe, ale nie da się ukryć, że zawsze lepiej dogadywałem się z mamą. Stojąc pod prysznicem, zastanawiałem się, czy nie mają racji, czy nie powinienem teraz, natychmiast zadzwonić do Warskiego i wygarnąć mu, co o nim myślę. Chłodna woda spływała po moich ramionach i włosach, sprawiając, że czułem przyjemne rozleniwienie. Przecież wytrzymam jeszcze trochę, leszcze miesiąc czy dwa... Kiedy wyszedłem z łazienki, usłyszałem dzwonek do drzwi. Nie wiedzieć czemu, jego dźwięk kompletnie wytrącił mnie z równowagi. Odszukałem wzrokiem koszulę, po czym narzuciłem ją na siebie, wskoczyłem w spodnie i poszedłem otworzyć. Dzwonek w dalszym ciągu jęczał, katując me uszy. - Już idę! - krzyknąłem, zastanawiając się, która jest godzina i kto stoi za drzwiami. Było już grubo po dwudziestej drugiej - zazwyczaj nie miewam gości o podobnych porach.
Po drugiej stronie wizjera ujrzałem pociągłą twarz Pawła. Dostrzegłem też jego długi, cienki palec wskazujący, którym przyciskał guzik dzwonka. Otworzywszy drzwi, posiałem mu pytające spojrzenie. - Co się stało, do cholery? - warknąłem. - Pali się? Był cały przemoczony; nażelowane, czarne włosy przykleiły mu się do czoła jak gówno do podeszwy buta. Miał na sobie jasne dżinsy i puchową kurtkę od Hetrego. którą kupił w Roy and Coles za pół ceny, w ramach przysługującej mu zniżki. - Masz chwilę? - zapytał, drżąc z zimna. - Zależy jak długą i na co. Jasne, wejdź - dorzuciłem pojednawczo, widząc jego zbolałą minę. Wycofałem się do przedpokoju, umożliwiając mu wejście do środka. - r Ściągaj te mokre szmaty, tu masz kapcie. Chcesz coś do picia? - Nie, dzięki. Dobrze, że cię zastałem. Bałem się, że pocałuję klamkę. - Wieczorami zwykle jestem w chacie. - Musimy pogadać o Warskim. O proszę. Od razu do rzeczy. - No to zapraszam. - Zaprowadziłem go do pełniącego rolę salonu niewielkiego pokoiku z drewnianym stołem, krzesłem i dwoma fotelami. Resztę wyposażenia stanowiło radio, pamiętające zapewne czasy ostatniego planu pięcioletniego, no i stojący przy oknie bezimienny kwiat w szerokiej, plastikowej donicy. Paweł zrzucił z siebie kurtkę i z widoczną przyjemnością klapnął na fotel. - Co z nim? - zagaiłem. - Znowu mu odwala? - Myślisz, że wtedy bym tu przylazł? - odpowiedział pytaniem na pytanie, wzruszając ramionami. - Jemu odbija każdego dnia. Chodzi o coś innego... - Powiesz mi, zanim dostanę szału? Chłopak westchnął, by po chwili podjąć niespokojnym, drżącym głosem:
- W sklepie dochodzi do wielu kradzieży, prawda? I nikt nie jest w stanie nad tym zapanować. Nawet jeśli zatrudniono by dwóch dodatkowych ochroniarzy, nie ma szans dorwać wszystkich skurwysynów, którzy bawią się w Janosików, racja? To było pytanie retoryczne, więc skwitowałem je lekkim kiwnięciem głową, po czym zapytałem: - A co Warski ma z tym wspólnego? Ukradł coś? - Pamiętasz, jak jeszcze niedawno po robocie wybywał z nami? Kupowaliśmy sobie po browcu, szliśmy do parku, gadali o pierdołach... - Oczywiście. - A teraz siedzi do późna w swoim biurze. - Paweł uśmiechnął się, lecz nie był to uśmiech radości, wyrażał raczej ironię. - Od jednej ze sprzątaczek dowiedziałem się, że ostatnio opuszczał sklep grubo po pierwszej w nocy. - Sugerujesz, że wynosi ciuchy? - Niewykluczone. - Stary, nie sądzę, by ten koleś był do tego zdolny -zaoponowałem. - Znam Łukasza. Zmienił się nie do poznania, fakt, ale nigdy nie był złodziejem. Odkąd pamiętam, brzydził się wszelkimi machlojkami. Ile razy powtarzał, że zrobi wszystko, żeby kolejne inwentury nie wykazywały znaczących strat? Przecież to on pisał do dyrekcji wnioski o zatrudnienie dodatkowych ochroniarzy. - Nie powiedziałem, że kradnie - rzekł Paweł, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. - Po prostu uważam, że nie można tego wykluczyć. Zresztą, rozmawiałem z Iwoną. Powiedziała mi, że gdyby tylko mogła, chętnie dowiedziałaby się, czemu ten gość wysiaduje w sklepie do nocy. - To idiotyczne - prychnąłem z niezadowoleniem. -Może trzepie konia, bo mu stara nie daje. Co nas to obchodzi? - Tak uważasz? - Jasne, że tak! Co chcesz mi powiedzieć? Że powinniśmy mieć go na oku?
Paweł wyciągnął z wymiętej paczki papierosa i zamiast zapalić, wsunął go sobie za ucho. - Coś tu strasznie śmierdzi - odparł, nerwowo stukając palcami w oparcie fotela. - Iwona uważa, że gdybyśmy zdecydowali się zostać w salonie na noc, sami przekonalibyśmy się, czy kradnie, czy nie. No i czym zajmuje się przez... - Dajcie sobie siana - oznajmiłem, pewien swoich racji. - Wystawilibyśmy się na strzał i tyle. Mało mamy problemów? - Zastanów się: czy może być gorzej? On i tak traktuje nas jak świnie, gada do siebie, przeobraził się w jakiegoś cholernego pana Hydea! - E tam - machnąłem ręką. - Czemu ty wszędzie węszysz spiski? - Iwona zadeklarowała się, że zostanie na noc -zignorował moje pytanie. - Ja również. Chcę wiedzieć, czy możemy liczyć na ciebie. - To jakiś absurd! - Absurd? Przypomnij sobie krew w salonie. Jak r myślisz, skąd się wzięła? Święty Mikołaj ją podrzucił? - Nawet nie wiemy, czy to na pewno była krew! -krzyknąłem, zaciskając bezwiednie pięści. - A co innego? Zupa z buraków? Oczywiście, że krew! Sam ją wycierałem z półek! -1 sądzisz, że to sprawka Warskiego? - Nie wiem, co sądzić o tym wszystkim, ale jestem pewien, że maczał w tym palce. Inaczej tak łatwo nie olałby tego, co się stało! Nabrałem do płuc powietrza, by zaraz je wypuścić. Słyszałem bicie swego serca - szybkie, niespokojne. Miałem mętlik w głowie i przykrą świadomość, że sytuacja zaczyna mnie przerastać. Paweł rozejrzał się po pokoju, jakby w poszukiwaniu zapalniczki, następnie sięgnął za ucho po papierosa i pomachał nim przed moim nosem. Zapałki miałem w kuchni. Poszedłem po nie, wróciłem do pokoju i
obserwowałem chudzielca, jak niezgrabnie odpala pallmalla. W tamtej chwili sam miałem ochotę zapalić. Wiedziałem jednak, że wystarczyłoby jedno zaciągnięcie się dymem, żebym znów wpadł w szpony nałogu. O nie, dziękuję, dość się namęczyłem, żeby wyrwać się z tego szamba! - Słuchaj, stary - odezwał się w końcu Paweł, spoglądając na swoją prawą dłoń, jakby była złośliwą naroślą, którą widział pierwszy raz w życiu. Miał poobgryzane paznokcie, a na kciuku błyszczał srebrny pierścień z lwią głową. - Warski nie skuma, że zostaliśmy na noc. Sklep jest duży, z mnóstwem kryjówek... Schowamy się w składzie kartonów i wieszaków. Rano po salonie kręcą się jedynie sprzątaczki, tak pochłonięte wycieraniem podłóg, że nawet gdybyśmy wpadli przez komin, nie zwróciłyby na to uwagi. Proste, prawda? - Paweł, to nie jest proste. To idiotyczne. - Wcale nie. - Chłopak potarł lwem o kolano. -Myślę, że to jedyny sposób, by przekonać się, co on kombinuje. - Ale co cię to obchodzi? - Za kilka tygodni mamy kolejną inwenturę. Nie mam zamiaru pokrywać kosztów kradzieży, jasne? - Na pewno nie wynosi ciuchów. - Prawie się roześmiałem, widząc twarz Pawła - poważną, zamyśloną, nieustannie pieszczoną przez kłęby papierosowego dymu. Wyglądał jak młody Sherlock Holmes, tyle że pozbawiony tej osławionej angielskiej flegmy. Kąciki ust drżały mu lekko, a rozbiegane oczy nie pozwalały zapomnieć o tym, że chłopak z powodzeniem hoduje nerwicę. - Nie bez przyczyny tam siedzi. - Nie dawał za wygraną. Podwinął mankiety sportowej koszuli, poprawiając zegarek na skórzanym pasku: - Jutro mam wolne, ale pojawię się w sklepie około dwudziestej. Zamknę się razem z wieszakami i zaczekam na Iwonę. Cóż, sądziłem, że się zgodzisz. Szczerze mówiąc, Iwona też miała taką nadzieję. O proszę, szantaż emocjonalny... Nie ze mną te numery. Nie chciałem brać udziału w tym cyrku. Nie obchodziło mnie, co Warski robi w salonie po dwudziestej pierwszej. Do cholery, spędzałem tam wystarczająco dużo czasu! Każda dodatkowa dniówka w robalu bolała niczym trzonowiec wyrywany bez znieczulenia. A takich było ostatnio naprawdę sporo.
- Zastanów się - powiedział Paweł, podnosząc się z fotela. - To tylko jedna noc. - Masz ochotę dowalić Warskiemu, no nie? -mruknąłem, drapiąc się po policzku. - Ano mam - przyznał bez owijania w bawełnę. Chętnie przyłapałbym go na kradzieży. Choć... Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że może być coś jeszcze... Coś gorszego... - O czym ty bredzisz? Gadaj! - Nie znoszę udzielania mi informacji po kawałku. - Wieczorem wpadnę do salonu. Mam nadzieję, że zgodzisz się zostać na noc. - Dlaczego ja? - Sam nie wiem, po jaką cholerę zadałem to pytanie. Doskonale wiedziałem, że Paweł darzy mnie zaufaniem. Zazwyczaj rozumieliśmy się w pół słowa. Teraz jednak czułem, że czegoś nie łapię. Coś mi umykało. Zamiast odpowiedzi wzruszył ramionami. Paradoksalnie, byłem coraz bardziej przekonany, że jednak zostanę na noc w salonie. Chociażby po to, aby udowodnić Pawłowi, że Warski nie kradnie. A może po coś jeszcze? Myślę, że podświadomie wyczekiwałem tego momentu. Chwili, w której coś się wydarzy, coś nieoczekiwanego. To było chore, tak pojechane, że miałem ochotę dla otrzeźwienia walnąć się w czoło. Tyle że nic by mi z tego nie przyszło. Uścisnęliśmy sobie dłonie i kumpel skierował się do wyjścia. - Przemyśl to jeszcze - rzucił na odchodne, zamykając za sobą drzwi. * Następnego dnia zerwałem się z łóżka z przeświadczeniem, że zaspałem do pracy. Kiedy zerknąłem na zegarek, okazało się, że jest już jedenasta. Została mi godzina na dotarcie do salonu. Pośpiesznie umyłem zęby, spryskałem się tanią wodą toaletową i wybiegłem na ulicę. Padał śnieg, zagarniany przez silny wiatr, który oczywiście musiał wiać mi prosto w twarz. Mrużąc oczy, odnalazłem moją wysłużoną jettę; dwoma kołami przymarzała do chodnika, pokryta
kilkucentymetrową warstwą śniegu. Wsiadłem do auta i wrzuciłem wsteczny. Silnik zawył, po czym zakrztusił się, nie omieszkując wypluć z siebie chmury spalin. Ktoś złośliwy mógłby określić moją jettę mianem złomowatej, ale myliłby się. Włączyłem wycieraczki i zjechałem z chodnika. Na Głogowskiej utworzył się korek, w którym ślęczałem prawie piętnaście minut. Bębniłem palcami o kierownicę, co rusz spoglądając na ciekłokrystaliczny zegarek. - Jeszcze kwadrans i będę na miejscu - powtarzałem sobie, usiłując się pocieszyć, a raczej zaczarować rzeczywistość. Jeśli się spóźnię, Warski rozerwie mnie na strzępy! Kiedy wjechałem na Królowej Jadwigi, przycisnąłem pedał gazu do samej podłogi. Silnik ryczał jak rozwścieczony słoń, a moja jetta ledwo trzymała się asfaltu. Zacząłem żałować, że nie znalazłem dotąd czasu na wymienienie letnich opon na zimowe. Wjechałem na parking i zahamowałem, gwałtownie manewrując kierownicą, by nie rozjechać zmierzającego ku mnie mężczyzny w wełnianej czapie i odblaskowej kamizelce z napisem: „Parking płatny”. Wysiadłem z auta i trzasnąłem drzwiami. - Spieszę się - oznajmiłem, modląc się w duchu, by parkingowy nie kazał mi przestawić jetty gdzieś indziej. - Widzę - odparł, krzywiąc się. - Paskudna pogoda, co? - Podobno ma się ochłodzić - powiedziałem, wciskając dłonie do kieszeni. Mężczyzna machnął ręką, a potem wyciągnął z kieszeni ćwiartkę wódki i wyszczerzył zęby. - Mam gdzieś takie mrozy. Grunt to trunek na rozgrzanie. Chcesz pan trochę? - Nie, dzięki - odparłem. - Lecę do roboty. - Przynajmniej nie musi pan tkwić na dworze -mruknął mężczyzna, naciągając czapkę na uszy. „Mam gorsze problemy” - pomyślałem, spoglądając na zegarek.
Wskazywał za pięć dwunastą. Życząc gościowi spokojnej wachty, pognałem w stronę centrum handlowego, ślizgając się na śniegu i oblodzonym chodniku. Miałem właśnie wejść do Starego Browaru, kiedy poczułem, jak ktoś klepie mnie po plecach. To był Mariusz - kolega z Roy and Coles, wysoki, atletycznie zbudowany dwudziestosiedmiolatek z małym srebrnym kolczykiem w prawym uchu. Paląc papierosa, przyglądał mi się badawczo, zupełnie jakbym wysiadł ze statku kosmicznego i wciąż miał przyczepione do czoła zielone antenki. - Cześć - powiedziałem. - Cześć. - Zaczesane na żel włosy Mariusza pokryte były cienkim woalem śniegu. Jego zaczerwieniony nos świadczył o tym, że stoi na dworze od dłuższego czasu. Pewnie, nie zważając na mróz, palił już trzeciego albo czwartego papierosa. Ja bym tak nie potrafił. - Zobaczymy się w sklepie - rzuciłem, omijając go. -Jestem na niedoczasie. - Przygotuj się na jatkę - rzekł spokojnym tonem, zaciągając się głęboko. Jego słowa zabrzmiały jak mroczna przepowiednia, której wcale nie miałem ochoty wysłuchiwać. Mimo to zatrzymałem się w pół kroku. - Co się stało? - Znowu krew w sklepie. - Krew? Gdzie? - Tym razem trafiło na twój dział. Prawie wszystkie garnitury od Giorgio Armaniego są zajebane juchą. Kurwa, paskudnie to wygląda... Nie wiedziałem co powiedzieć. Wpatrywałem się tępo w twarz kolegi, a moje serce zabiło szybciej i donośniej. - Jak... - wykrztusiłem. - Jak to możliwe? - Mnie nie pytaj. Wszystkie garnitury zostały przeniesione do biura. Masz pusty dział, nie licząc kilku koszul i krawatów. Warski non stop gada do siebie jak nakręcony.
- Zakurwiście! -No. Lepiej nie włazić mu w paradę. Kiwnąłem głową i mszyłem ku ruchomym schodom. Rada wydawała się równie sensowna, co niewykonalna. Przygarbione sylwetki kolegów i koleżanek świadczyły o tym, że ostrzeżenie Mariusza nie było żartem. Przycupnięta za kasą Iwona zerknęła na mnie wzrokiem spłoszonej łani, posyłając mi krótki, pozbawiony wyrazu uśmiech, który już całkiem spieprzył mi humor. Wchodząc do pokoju socjalnego, dostrzegłem Warskiego. Słysząc, jak się zbliżam, syknął coś niezrozumiale i odwrócił się w moim kierunku. - Lipski - powiedział takim tonem, jakby odczytywał wyrok. Momentalnie oblałem się potem, z trudem powstrzymując się, by nie uciec w panice ze sklepu. - Słucham, proszę pana? - Kpisz sobie ze mnie? - zapytał ostro. - Myślisz, że pracujesz w jakimś pieprzonym butiku? - Przepraszam, to się już więcej nie powtórzy. Był korek - tłumaczyłem. - Korek? - wrzasnął tak głośno, że pewnie usłyszeli go wszyscy w salonie. - Wsadź go sobie w dupę! Jesteś nieogolony, durniu! * W sklepie roiło się od klientów, buszujących między wiszącymi w gondolach cudeńkami. Oto atmosfera zbliżających się świąt Bożego Narodzenia. Magią bym tego nie nazwał. Zaraz przy wejściu do salonu składająca się z kilku podstarzałych fachowców ekipa montowała ogromną choinkę. Popijali wodę mineralną i rozmawiali o czymś, śmiejąc się i poklepując po ramionach. Bardzo śmieszne, cholera. Bardzo. Wolnym krokiem zbliżyłem się do mojego działu. Minąłem Izę, która posłała mi zamyślone spojrzenie, po czym wróciła do swoich obowiązków. Obok kas dostrzegłem Iwonę. Zajęta rozmową z platynową blondynką w długim do kostek futrze z norek, nie zwróciła na mnie uwagi. Nie znosiłem