dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

Kyrcz Jr Kazimierz - Podwójna pętla

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :958.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Kyrcz Jr Kazimierz - Podwójna pętla.pdf

dydona Literatura Lit. polska Kyrcz Jr Kazimierz Thriller, kryminał
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 83 osób, 69 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 102 stron)

Kazimierz Kyrcz Jr Podwójna pętla

dla mojej Mamy, dla której zawsze byłem — Czy w tym okresie bił pan żonę? — Nie, wysoki sądzie, wtedy nie miałem takiej potrzeby. fragment autentycznej rozprawy

Rozdział 1 Budzę się przed szóstą i za cholerę nie mogę już zasnąć. Przewracam się z boku na bok, ale wyświetlane pod powiekami obrazy miksują się w niestrawną mieszankę ze wspomnieniami, na dobre pozbawiając szans na seks z gwiazdą sitcomu. Podobno najlepszym środkiem antykoncepcyjnym jest szklanka wody zamiast. Zapłodnienie jakiejś laski raczej mi nie grozi, w każdym razie nie we śnie, więc odpuszczam sobie tę szklankę i po prostu biorę długi prysznic. Wycieram się, odwieszam ręcznik, a kiedy ześlizguje się z wieszaka, podnoszę go łaskawie. Złośliwiec powtarza ten sam manewr. — Nie chcesz wisieć, szmato, to leż na podłodze! — warczę. Przez kilka następnych minut męczę się z golarką, po czym zakładam świeże ciuchy i wciąż nie całkiem przytomny włączam telewizor. Trafiam na kanał telezakupów. Nie chciałbym żadnej z oferowanych tam rzeczy, nawet gdyby rozdawano je za darmo. Widocznie nie jestem normalny, bo głos z głośników zapewnia, że wszystkie te pierdoły wyprodukowano specjalnie po to, by mnie uszczęśliwić. Po godzinie, nadal nieszczęśliwy, zbieram się do cyrku. Przede mną kolejny parszywy dzień, podczas którego jedynymi uśmiechami, jakie zobaczę, będą te na przydrożnych reklamach. Pewnie znów usłyszę, że to źle, tamto źle, że korupcja, dziura budżetowa i katastrofy nuklearne też przeze mnie... W poniedziałki zazwyczaj ubieram się na czarno. To żałoba po wolności, żałoba, której głębi nie zrozumie ktoś, komu nie zdarzyło się pracować w tak odmóżdżającej i potępieńczej firmie jak policja państwowa. PePe odmóżdża? Zdziwieni? Pokażcie mi policjanta, który rozwinął skrzydła i przy tym nie oszalał, a dzisiejszy stos makulatury, który w pocie czoła przewalę, zadedykuję specjalnie wam. Jadę do roboty jak na ścięcie. Choć nie — to nietrafne porównanie. Raczej jak na sesję psychicznych tortur. Łamanie kołem zwojów mózgowych. Gdybym miał wybór, wołałbym przywdziać włosiennicę i na kolanach udać się na pielgrzymkę do Jasnej czy innej Góry. Nie myślcie, że jestem szczególnie wierzący, żaden tam ze mnie moherowy desant, choć bez katoli ten świat byłby smutniejszy. A skoro już jesteśmy przy beretach, muszę przyznać, że mój jest ostro zryty. Zawdzięczam to głównie mojemu naczelnikowi, którego wszyscy w wydziale nie bez powodu nazywają Wampirem. Otóż facet wyspecjalizował się w dręczeniu podkomendnych głupotą urastającą do miana normy i wysysaniu z nich resztek sił witalnych. Znacie? Nie? Więc posłuchajcie: — Nie chciałbym innych traktować inaczej, ale nie wywiązujecie się z odpowiedniego poziomu nadzoru. Podstawowym kryterium jest kryterium pracy, zajęliśmy piętnaste miejsce w kraju, powiedzcie mi, kiedy w końcu wskaźnik wojewódzki drgnie? Bo póki co pozostajemy w głębokich powijakach, dotarliśmy do ściany. Wygląda to na ogół średnio dużo gorzej, ale nie należy uprawiać melancholii! Trzeba wdrażać nowe tematy, zachowując pełną poprawność dokumentacyjną. Nie wolno nam robić po to, żeby tylko coś robić, musimy podnieść to na wyższy poziom. Ja nie powinienem mieć prawa zarzucić coś wam i móc udowodnić, że mam rację! Otrząśnijcie się z tego lenistwa, inaczej strącą nas z przysłowiowej spartańskiej skały Tars w przepaść! I tak dalej, godziny, setki godzin identycznych mądrości. Wampir w pełni zasługuje na tytuł Króla Żelbetonów. Cóż z tego, że nie można spodziewać się po nim żadnych sensownych pomysłów? Kolejni, co tu kryć — szybko zmieniający się komendanci trzymają go na stanowisku jako przydatnego aparatczyka, o którym wiadomo, że ze swoich ludzi wyciśnie

wszystkie soki, a w razie potrzeby bez szemrania wykona każdy, nawet najbardziej bzdurny rozkaz. Wymądrzam się, wiem. Czy to znaczy, że nadawałbym się na przełożonego? Wizualnie pewnie tak. Nie jestem na tyle wysoki, by musieć się schylać przy wsiadaniu do autobusu, ale wystarczająco, by bez włażenia na taboret otworzyć okno dachowe. Sto osiemdziesiąt centymetrów. Biorąc pod uwagę standardy XX wieku można by zaliczyć mnie do wysokich, natomiast w otoczeniu nowego, chowanego na zmutowanych kurczakach pokolenia, jestem średniakiem. To zdecydowanie przemawia na moją korzyść. Na szczęście nie mam przywódczych ambicji. Z zamyślenia wyrywa mnie widok biurowca komendy wojewódzkiej. Odrywam tyłek od siedziska i razem z grupą gliniarzy obojga płci wytarabaniam się z zatłoczonej pięćdziesiątki dwójki, by noga za nogą poczłapać w stronę przejścia dla pieszych. W oczekiwaniu na zmianę świateł tracę kilka minut. Co odważniejsi przebiegają na czerwonym, ale ja się do nich nie zaliczam. Czuję w brzuchu pomruki rodzącego się tornada. Pieprzyć to! Nie daj się zwariować! Walcz, Mateusz, walcz! — powtarzam sobie w myślach jak mantrę. Zielone. Razem z innymi tchórzami przechodzę na drugą stronę ulicy, po lewej mijam żółty barak bez okien, potem rozłożystego kasztanowca o pokrytych liszajami konarach, po prawej zawalony autami parking, znów po lewej metalowy parkan wspierany przez rząd zabiedzonych tuj, budkę strażnika, który z absurdalnie szerokim uśmiechem wita wszystkich. Teraz człapu-człap chodnikiem, nie patrzę na budę dyspozytora, bo to nic ciekawego, skręt w lewo i oto mam przed sobą główny budynek. Część na wprost zajmuje ABW, maszeruję więc dalej, aż do głównego wejścia na komendę. Do środka wiodą przeszklone i automatycznie otwierające się podwójne drzwi. Jestem już w holu. Przesuwam kartę identyfikacyjną nad okienkiem czytnika i bramka — podobna do tych, które bronią wstępu do metra — wpuszcza mnie niechętnie. Na prawo są windy, ale kieruję się ku schodom. Nie śpieszy mi się zbytnio, zwłaszcza że idę tam, gdzie idę — w paszczę szaleństwa. Z trudem opanowując chęć natychmiastowej ucieczki, wspinam się na czwarte piętro. W sekretariacie podpisuję się na liście obecności, w jednej książce potwierdzając fakt pobrania kluczy do pokoju, w drugiej do szafy pancernej, w której trzymam akta prowadzonych przeze mnie spraw oraz pistolet. Na korytarzu snuje się kilku smętnych towarzyszy niedoli. Witam się z Bogusiem, po czym ruszam do swej samotni, by zainstalować się za biurkiem i uzupełnić zeszyt przeznaczony na plany czynności. Boguś to zabawny człowiek — trochę męczący, ale wesoły, więc widok jego gęby nieco poprawia mi humor. W przeciwieństwie do mordy podpierdalacza Franka, z racji swej ulubionej odzywki zwanego też kapitanem Nonie. Ta akurat nie wpływa korzystnie na mój nastrój. Powiedziałbym nawet, wpływa chujowo. — Szkoda, że weekend minął, no nie, Matek? — woła za mną. Jasne, kurwa, że szkoda — odpowiadam w myślach. A jeszcze bardziej szkoda, że ty, Noniu, nie minąłeś razem z nim! Jestem już prawie u siebie, kiedy nagle mój mózg odnotowuje obecność czegoś wyjątkowo miłego, czy raczej kogoś. To Malina. Malinka, jak pieszczotliwie ją nazywamy, śliczna pani podkomisarz, której blond loki i smukła talia rozjaśniają szare dni naszej bandy. Spalamy się dla niej wszyscy, ale Malina, żona wojskowego, jest zakochana i wierna niczym Penelopa. Pozostają nam więc mniej lub bardziej nieporadne zaloty. Zresztą, Malina to świetny kumpel, choć taki, którego z łóżka by się nie wygoniło... Jak co poniedziałek wpisuję w odpowiednie rubryki wszystko, co zamierzam w tym

tygodniu robić. Potem — aż zbiera mi się na mdłości, gdy o tym myślę — z tym zeszycikiem będę musiał pomaszerować na spowiedź do naczelnika. Znowu nasłucham się, że za mało planuję, że nie to, co należy, że wózkuję się, że nie mam sieci, więc nie pozyskam żadnych wartościowych informacji, że zawiodłem na całej linii i poniosę surowe konsekwencje. Pytam: za jakie grzechy?! Chyba za przyszłe, bo nie przypominam sobie, abym skrzywdził kogokolwiek tak straszliwie, by zasłużyć na t a k ą karę. Czas płynie szybko i ani się oglądam, przychodzi pora egzekucji, to znaczy poniedziałkowej odprawy. Nabuzowany jak osa w słoiku siadam na krześle ustawionym pod ścianą, tuż przy drzwiach. Wiadomo, im bliżej wyjścia, tym lepiej. Wampir jest w swoim żywiole: najpierw jebie wszystkich całościowo, potem dopierdala jeszcze trzem czy czterem wybrańcom, na koniec zaś wyjmuje wirtualną marchewkę i pieprzy coś o premiach za wyniki. Że niby za każdą pomyślnie przeprowadzoną realizację dostajemy dodatkową kasę, że on dba o nasze interesy... Tak się chłopina rozentuzjazmował swoją wizją siebie jako hojnego wujka z Ameryki, że pokusa, by przekłuć balon jego samozadowolenia bierze górę nad instynktem samozachowawczym. Podnoszę dłoń na wysokość ramienia i macham z uczuciem. — A pan... panie... eee...? — Gorączkowo szuka w pamięci mojego imienia, wszak nie jestem nikim ważnym, nikim z kim należy się liczyć. Wreszcie znajduje: — Mateuszu? Ma pan coś do powiedzenia? — Tak — wyrywam się z hardością, jakiej bym siebie nie podejrzewał. — Z tymi premiami to nieprawda. Za moje dwie ostatnie sprawy nie dostałem grosza! — Eee... nie jest tak — odpowiada zaskoczony Wampir — żebym wymuszał na pracowniku na siłę co on głosi, ale o tym, żeby panu nie dać premii ja zdecydowałem. Miałem taką decyzję i podjąłem ją! Na moment spuszcza wzrok, zaciskając dłonie na podłokietnikach fotela i spoglądając na biurko, na którym leży jego pieczątka. To wystarcza, żeby upewnił się, że nadal dzierży tu władzę. Nabiera powietrza do płuc, spogląda na mnie i mściwie syczy: — Z panem, panie... panie... Bednarski, porozmawiam sobie po odprawie. Super, kurwa, super! — Co ze sprawą stali?! — syczy, kiedy tylko zamykają się drzwi za resztą tymczasowych szczęśliwców. — Cały czas idzie do przodu, za dwa miesiące... — Wprowadził mnie pan w błąd! — przerywa mi. — Zapewniał pan, że do marca skończy to śledztwo! I co?! Nic takiego mu nie mówiłem, ale upieranie się przy swoim nie ma sensu. Spuszczam więc lekko głowę, udając skruchę. Może, jeśli będzie widział, że wystarczająco mnie zgnoił, szybciej odpuści. Moje przypuszczenia okazują się błędne, wszak czy mogłoby być inaczej?! Zaliczam opierdalanko jak marzenie. Na dobicie raczy mnie kolejną z tych „motywujących” mówek, po których człowiek ma ochotę otworzyć sobie żyły choćby przy pomocy grzebienia. — Wolne żarty! — mówi, odsuwając od siebie mój zeszyt z takim obrzydzeniem, jakby waliło od niego skunksem. — Te, za przeproszeniem, plany do niczego się nie nadają! — Czy to znaczy, że mogę wziąć tydzień wolnego, panie naczelniku? — rzucam niby w żartach, ze świadomością, że właśnie ściągam sobie na głowę wszystkie kataklizmy tego uniwersum. — Do śmiechu ci? Marzysz o naganie? Przeniesienie też mogę ci załatwić. Będziesz

dymał na Bieżanów i tęsknił za cywilizacją! — Wampir cedzi przez zaciśnięte kły, a ja zaczynam żałować, że się urodziłem. — Dobrze wiesz, czego oczekuję: praca, praca i wyniki. Jeśli uważasz, że nie możesz dać z siebie nic więcej, to znaczy właśnie, że możesz. I tego żądam od każdego z was. Kim bylibyśmy, gdyby nie służba społeczeństwu? — kończy sentencjonalnie. Wychodząc z jego gabinetu, słaniam się na nogach, sam nie wiem, jakim cudem docieram do siebie, machinalnie wyciągam z szuflady ostatnią tabletkę pramolanu i połykam bez przepity. Szkoda, że nie wziąłem jej wcześniej. Po jakimś kwadransie kręcenia się jak bąk w tulipanie odpływam na orbitę, a Wampir udaje się na spotkanie kierownictwa komendy. Mam więc trochę luzu. Magiczny moment, którego nie wolno zmarnować. Stuku-puku palcami po blacie biurka, stuku-puku... Za oknem sypie śnieg, oby ostatni tej wiosny. Jest kilka stopni na plusie. Drobinki białego puchu po zetknięciu z asfaltem szybko topnieją, tworząc coraz większe kałuże. Pieprzona plucha. Nie lubię czegoś takiego — przedwiośnie nie powinno wyglądać jak miks lodów z rozmemłanym budyniem. Z drugiej strony, w obecnym stanie ducha lata mi to i powiewa. Siedzę, gapiąc się na kalendarz i odliczając dni do najbliższych świąt. Mija godzina, półtorej. Jakiś podejrzany szmer na korytarzu wyrywa mnie z odrętwienia, przypominając co, gdzie i dlaczego. Niechętnie zapędzam świadomość z powrotem do pokoju, w którym czeka na wypełnienie góra kwitów wszelkiej maści. Tak, tak — w dobie wszechobecnych komputerów, płyt CD, gwizdków i innych, coraz wymyślniejszych nośników, w mojej firmie nadal wszystko nabiera mocy i znaczenia dopiero wtedy, gdy zostanie przelane na papier. Czy to dziwne, że ciągle go brakuje? Zabierając się do sprawozdania o stanie bezpieczeństwa, na wszelki wypadek krzyżuję nogi. Choć stwórca pewnie i tak kiedyś ukarze mnie za te wszystkie kłamstwa, które pomagam puszczać w eter. O ile, rzecz jasna, nie zostanę wcześniej zutylizowany przez Wampira. Uciekając myślami w nieco weselsze rejony, wyobrażam sobie, że wydziałowy krwiopijca, z ciągle przyklejonym do skajki tyłkiem, jest na najlepszej drodze do nabawienia się problemów z kręgosłupem. Bynajmniej nie moralnym, bo czegoś takiego nie posiada. Choć — jako protegowany sił ciemności — może jeszcze długo pociągnąć. Przymykam oczy i nawiedza mnie wizja, w której naczelnik codziennie po skończonej dniówce zamyka gabinet od wewnątrz i włazi pod biurko, gdzie ma zainstalowaną windę przewożącą go bezpośrednio do samego Lucka, któremu zdaje relację z postępów w realizacji swej misji. — Co nowego, mój agencie? — grzmi Lucek, wypuszczając z gęby pentagramy z dymu. — Norma wykonana? — Tak, Panie! Ku chwale Zła! — Naczelnik kłania się w pas, powoli zbliżając się do tronu swego władcy. — Udało mi się wszystkich zjebać, a Mateusza nawet dwa razy! — Świetnie, świetnie! — Cieszy się Lucek. — Ale pamiętaj, że jutro od rana też masz ich gnoić! Muszą poczuć, które pół dnia dłuższe!

Rozdział 2 Na Lubiczu otwarto seks shop. Ilekroć tamtędy przejeżdżam, patrzę na wystawę. Prezentowana jest na niej fotka dominy, wąchającej różę z taką miną, jakby zaraz miała ją wetknąć w czyjś wesoły odbycik... Po co się na nią gapię? Podoba mi się? Skąd! To dobry sposób na przypomnienie sobie, czego mogę oczekiwać od życia. Na przykład przygłuchego sąsiada, którego mijam na schodach. Facet ma irytujący zwyczaj oglądania telewizora nastawionego na full, bynajmniej nie leżajski. Na klatce lezie przede mną w tempie remontu na Zakopiance, obraca się i uśmiecha przymilnie na znak, że mnie pozdrawia. — Daj spokój, człowieku — burczę, dodając życzliwie: — Nie blokuj drogi! Na tym urywa się nasza przepełniona wzajemnym zrozumieniem dyskusja, bo stary zostaje w tyle. Docieram na swoje piętro. Zrządzeniem losu gaśnie światło. Czekam chwilę, łudząc się, że zaskoczony nagłą ciemnością dziadyga potknie się na schodach, ale nic z tego. Naciskam włącznik światła, na którym widnieje rysunek dzwonka. W tym bloku wszystko musi być na opak, bo z kolei na plastykowym klawiszu dzwonka znajduje się podobizna żarówki. Bywa. Z kieszeni kurtki wyłuskuję pęk kluczy i odnajduję właściwy. Z minutę mocuję się z zamkiem, aż wreszcie, kiedy telepatycznie grożę, że wymienię go na nowszy model, ustrojstwo poddaje się. Rzucam teczkę na wersalkę, po czym zasiadam przed kompem. Wkrótce ekran monitora ożywa. Ikonki ustawiają się w karnych szeregach, tworząc plejadę możliwości. Przesuwam kursor na Outlooka i klikam. Spam, spam, spam i tylko jedna wiadomość przeznaczona rzeczywiście do mnie. Mail od Bogusia. Ciap-ciap myszką i na ekranie pojawia się zagadka, której nie ma sensu tu przytaczać, ponieważ znają ją wszyscy użytkownicy Internetu. Zresztą, ten krótki tekścik o kobiecie zabijającej swoją siostrę po to, by znowu spotkać nieznajomego, w którym się zakochała, całe lata świetlne temu został użyty w powieści pewnego znanego literata i zarazem lidera świecącego przykładem zespołu. By nie trzymać nikogo w niepewności dodam, że bez problemów odgaduję właściwą odpowiedź. Boguś gratuluje mi na swój sposób: Jeśli odpowiedziałaś poprawnie, to znaczy, że myślisz jak psychopata. W takim przypadku daj znać, abym mógł usunąć Cię z listy emailowej. He, he... wyszło szydło z worka. Oto kim jestem! Psychopatą! Czuję nieprzepartą chęć na coś szalonego, dzikiego i niemoralnego. Po krótkim namyśle ruszam do barku po flaszkę, i tak wyposażony wracam przed monitor. Pociągam solidnego łyka. Hłeee! Ciepłej wódce daleko do ambrozji. Aż mnie otrzepuje. Ochota na szaleństwa mija jak ręką odjął. Skoro zaległem przy moim oknie na świat, to może zerknę na czata? O! Widzę, że jest Patti24, moja urocza znajomo-nieznajoma! Wreszcie ktoś, z kim będę mógł podzielić się dolami i niedolami rozwiedzionego policmajstra. Nie ma co kryć, że poznawałem już mnóstwo takich lasek, co to w wirtualu sprawiały wrażenie sensownych, nawet na zdjęciach wyglądały smakowicie, a na pierwszej randce cały czar pryskał, wyparty przez marzenia o tym, by uciec choćby do Kazachstanu i na wszelki wypadek wyłupić sobie oczy. Powinienem być ostrożniejszy, ale wiecie, jak to jest... Spuszczając do kibla solenne postanowienie, że nigdy, przenigdy nie popełnię znów tego błędu, umawiam się z nią na randkę. Tak! Biję się w pierś! Umawiam się z kimś, kogo tak naprawdę nie znam. A może jednak? Kto wie? Z tego, co do mnie pisała, wynika, że jest prawdziwą romantyczką, samotną we współczesnym stechnicyzowanym i odhumanizowanym świecie. Pracuje, rozgląda się za lepszą

pracą, żyje życiem, które podoba jej się nie bardziej niż grypa czy gradobicie. Oczywiście, nikt nie zaręczy, że poza tymi sympatycznymi cechami nie ma nieciekawego hobby polegającego na uwielbieniu dla ludzkiego mięsa, szczególnie świeżej wątróbki z dużą ilością cebuli i czosnku, no i że do jej ukochanych rozrywek nie należy kastrowanie podobnych mi naiwniaków. Cóż, kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje. Nie wiem, czy już wspominałem — oprócz tego, że jestem rozwodnikiem, samotnikiem, ofiarą i frajerem, bywam też tchórzem. Ale nie dziś. Umawiamy się przed Bagatelą, na przystanku, przez który nieprzerwanie przewala się dziki tłum różnych dziwostworów, niekoniecznie z bajki. Niezła lokalizacja, w przypadku wtopy można podać tyły, a potem zablokować kontakt na GG. Nie tracę jednak wiary, że tym razem wyciągnę szczęśliwy los i jeśli nie odnajdę miłości, to przynajmniej zacne ruchanko. * Wieczór zapada, zbrojna gromada... stop! Tym razem do mojej pustelni zagląda Jarek. Sam. Facet jest trochę jak koszmar, który mógłbym śnić latami, przekonany, że właśnie spotyka mnie coś niezwykłego i niepowtarzalnego. Gdybym miał najkrócej jak to możliwe opisać tego gościa, mojego najlepszego kumpla, powiedziałbym tyle: „nie ogarniam i proszę o jeszcze”. Jarek był zawsze jakby obok, to krok za mną, to przede mną, zawsze wymykał mi się, a jednocześnie prowadził gdzieś w mroczne rejony własnego opętania. Jeśli kiedyś traficie na wysokiego, lekko zaokrąglonego dziennikarza z Krakowa, który łypie na was spod półdługich włosów z anielsko-bezczelnym uśmiechem, słuchając waszych opowieści kiwa głową, by ni z tego ni z owego jednym zdaniem sprawić, że wściekli i zafascynowani jednocześnie chcielibyście obić mu mordę, a potem pójść za nim właściwie wszędzie — to będzie Jarek. Razem studiowaliśmy polonistykę, z różnym skutkiem. Ja dotrwałem do magistra, Jarek zaś odpuścił po trzecim roku. Właśnie: odpuścił, nie odpadł, bo uczył się całkiem całkiem. Tyle że w pewnym momencie uznał, że interesują go zupełnie inne rzeczy. Historia myśli rewolucyjnej. Ruchy społecznościowe Ameryki przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Filozofia. Przeniósł się właśnie na filozofię. Czy się obronił, tego nie wiem; zazwyczaj, gdy poruszałem ten temat, czarodziejskim sposobem przeskakiwał na następny. Unik, zmyłka i zanim się zorientowałem, gadaliśmy o ostatnim meczu Wisły z Cracovią, poszukiwaczach skarbów albo kolejnej fali zamieszek w Egipcie. Pewnie wspomniałem, że nie mam zbyt wielu kumpli. A jeśli nie, robię to teraz. Takich, którzy nie pracują w policji, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Hmm, w zasadzie nawet na jednym palcu, czasem tym środkowym. To, że Jarek nie należy do gliniarskiej braci, widać już na pierwszy rzut oka: wiecznie rozczochrany, brodaty i zarośnięty abnegat, którego każdy ojciec panny na wydaniu zrzuciłby ze schodów, a matka w ramach samopoświęcenia odbiła córce. Żeby było dziwaczniej i śmieszniej, facet ma w sobie to „coś”, co pozwala z absolutną pewnością stwierdzić, że jest dobrym człowiekiem. Uprawia kurewski zawód, fakt, ale robi to z wyjątkowym wdziękiem. Zresztą, gdyby nie obijanie się po dziennikach i portalach, dawno skończyłby w sekcie albo klasztorze. Siedzimy więc u mnie na chacie, spijamy pianę z kufli; Jarek wzgardził moim ciepłym absolwentem i przekabacił na przyniesione przez siebie dary. Z pasją nawija o swoim najnowszym projekcie — właśnie przygotowuje materiał o nawiedzonych domach.

— Może byś się, stary, przeszedł ze mną? To przecież ciekawsze niż papierkologia w tej twojej Transylwanii. Nie mam pojęcia, czemu proponuje mi to akurat teraz. Zwykle pakował się w kłopoty sam, mnie traktując raczej jak młodszego brata, któremu należy oszczędzić problemów. Może to zresztą nie jest żadna śmierdząca sprawa, tylko facet chce spędzić trochę czasu z przyjacielem? Gdzieś pod sklepieniem czaszki kotłują się wątpliwości, czy nie jestem za stary na takie akcje, ale Jarek ma dar przekonywania. Było nie było, na studiach dostał ksywkę Nego — nie pamiętam czy od „negocjatora” czy „negatora”, w każdym razie przez większość znajomych postrzegany był jako skuteczny manipulator, który najpierw namówi cię na wspólny udział w przekręcie tysiąclecia, a potem wycofa się po angielsku, twierdząc, że to nuda i lepiej jechać stopem na drugą stronę tęczy. Kiedy człowiek lądował w gównie sam, Jarek pędził już w pogoni za kolejnym wariackim pomysłem. Najgorsze zaś było to, że nie dało się na niego gniewać. Ustawiamy się na przyszły poniedziałek o szesnastej trzydzieści u niego w redakcji. Jarek idzie na miasto załatwiać swoje sprawy, ja próbuję walnąć się w kimono. Bez efektów, bo za słabo się nadziabałem. Muszę się przewietrzyć. Wyłażę z bloku, z osiedla, raźnym, choć nieco chwiejnym, krokiem idę przez park Kościuszki koło Dworku, potem Białoprądnicką, skręcam w lewo w Pleszowską, mijam komis z komórkami, komputerowy, salon meblowy, przechodzę na drugą stronę ulicy, aż docieram do metalowego ogrodzenia, za którym drepcze dwóch staruszków. Trzymają pręty, mamrocząc coś do siebie. Jeden pali, drugi kiwa się lekko w przód i w tył, jakby potakiwał niewidzialnemu rozmówcy. Mijam ten egzotyczny duet i kilkadziesiąt kroków dalej na ogrodzeniu zauważam tabliczkę, która wyjaśnia tajemnicę geriatryków. Są pensjonariuszami Domu Pomocy Społecznej. Ciężki los, nie do pozazdroszczenia. Ciekawe, czy skończę jak oni? Raczej nie, moja emerytura nie wystarczy na pokrycie pobytu w tak ekskluzywnym ośrodku. Co najwyżej, jeśli dobrze pójdzie, będę mógł pozwolić sobie na przestronny barak komunalny. Dopadł mnie chyba liryczny nastrój, bo niespodziewanie przypominam sobie, jak poznałem Jarka. Zaraz na początku października wynajął pokój w tym samym mieszkaniu co ja. Na pierwszy rzut oka wydawał się totalnym pozerem; ciągle rzucał kalamburami, których za cholerę nie potrafiłem zrozumieć. Przy czym o sobie nie gadał prawe nic — wyglądał na troglodytę tkwiącego po uszy w ściąganych z sieci filmach, teatrze i muzyce, od której cierpły zęby, zapętlonego w wirtualu gościa, po którym trudno spodziewać się, że zaprosi cię na imprezę dekady, z drugiej zaś strony — co wypada zaliczyć do ewidentnych plusów — jeśli byłbym zainteresowany badaniami nad homo virtualis, miałbym świetny materiał porównawczy. Akurat to, że mój współlokator nie odznaczał się specjalną umiejętnością nawiązywania więzi społecznych, odpowiadało mi to w zupełności. Poza tym nigdy nie spóźniał się z kasą na czynsz, nie zadawał pytań niezależnie od tego, o jakiej porze i w jakim stanie wracałem z moich wypadów na miasto, no i nie robił awantur o zarzygany kibel. Właściwie do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego wybrał na przyjaciela mnie — największego przeciętniaka pod Słońcem. Właśnie: wybrał. To Jarek decydował, komu pozwoli się ze sobą zadawać. Ludzie lgnęli do niego w niewytłumaczalny sposób, szczerze nienawidząc i jego za tę irytującą skłonność do selekcji znajomych, i jeszcze bardziej siebie za to, że zrobią wszystko, by Jarek ich dostrzegł i dopuścił do chociażby cienia swojej pokręconej osoby. Wszyscy wokół pragnęli grzać się w ciepełku jego niezwykłości. Poza mną. Ja byłem na tę magiczną jarkowatość odporny, po prostu uważałem gościa za zwykłego dziwaka, z którym zrządzeniem losu dzielę chatę. I może to właśnie sprawiło, że sprawy potoczyły się w taki a nie

inny sposób. W pewnym sensie stanowiliśmy idealną parę współlokatorów, przynajmniej dopóki nie odkryłem, że jest amatorem szczególnej odmiany horrorów — snuff movies, zwaną też filmami ostatniego tchnienia, przedstawiającymi jakoby sceny autentycznych gwałtów i zabójstw. Wtedy zacząłem się go trochę bać. Zastanawiałem się nawet czy nie wynająć pokoju gdzieś indziej, ale któregoś razu Jarek namówił mnie na pokaz specjalny, gdzie jako wprowadzenie do zagadnienia obejrzeliśmy najpierw Osiem milimetrów, a w następnej kolejności kilka perełek jego kolekcji. Nie wymiękłem, byłem twardszy niż sądziłem. Przeszedłem test, no i zostaliśmy przyjaciółmi. Całkiem jak tych dwóch geriatryków zza ogrodzenia, jesteśmy nimi do dziś.

Rozdział 3 We wtorek zaraz po przyjściu do roboty wybieram się do policyjnego baru. Muszę czymś zajeść stres, choć na chwilę zmienić scenerię. Przeżuwając śledzika po japońsku, próbuję skierować myśli na coś przyjemnego. Daremny trud, bo przypominam sobie, że zbliża się termin składania sprawozdań kuratorskich. W tym miesiącu załatwiłem już wszystkich podopiecznych, poza Brzozą, Mundialowiczami i Maćkiem Plutonem. Brzoza jest alkoholikiem, Mundialowicze rodziną egzystującą na pograniczu patologii, którą zresztą średnio raz w tygodniu przekraczają, no a Maciek to dwunastolatek obarczony niezrównoważonym psychicznie ojcem. Cóż począć, wciąż nie wprowadzono egzaminów, które sprawdzałyby, czy dany delikwent nadaje się na rodzica. Jakie są efekty, każdy widzi. Pismaki mogą do woli rozpisywać się o szczątkach dzieci znalezionych w beczce albo pod stertą cegieł, o molestowaniu, biciu i innych tego typu atrakcjach, a pobożne społeczeństwo ze zgrozą malującą się na otłuszczonych mordach i wilgotnych z podniecenia dłoniach ma co czytać. Pieprzyć ich wszystkich! Nie! Niech pieprzą się sami! * Prosto po robocie, która upłynęła wyjątkowo bezproblemowo, jadę do Maćka. Umieszczony nad bramą kamienicy neon reklamujący zakład blacharski Plutona jest wyłączony, co daje mi złudną nadzieję, że psychopatyczny ojczulek małolata załatwia coś na mieście. Tak czy siak dla porządku najpierw idę do biura tego oszołoma. Siedzi za biurkiem i przegląda jakiś kolorowy magazyn. Pewnie gołych bab mu się zachciało. Oczywiście nie raczy ruszyć dupska ani podać ręki. Zamiast tego marszczy z obrzydzeniem brwi i pyta: — Czego? Nie reaguję, więc po dłuższej chwili dodaje: — Pan sobie życzy? Wzruszam obojętnie ramionami. Przerabialiśmy to tyle razy, że nawet warzywo zmieniłoby śpiewkę. Mój spokój jeszcze bardziej go rozwściecza, bo ni z tego ni z owego drze kłaparę: — Panie! Czemu przychodzisz tak często?! Ta cała sprawa jest dla mnie bolesna! Chciałbym o niej zapomnieć! Raz na zawsze! W sumie to nawet go rozumiem. Mam podobne odczucia, jednak nie zamierzam ich wyartykułować, licząc na to, że wygada się i uspokoi. Niestety, mutant nakręca się coraz bardziej, powtarzając w kółko te same debilne pytania. — Jak długo będzie mnie pan szpiegował?! — warczy, tocząc pianę z pyska. — We własnym domu, świątek piątek czy niedziela... — Panie Pluton — mówię stanowczo — od zadawania pytań jestem tutaj ja. Wybałusza swe głęboko osadzone oczy, co daje iście komiczny efekt. — Pokażcie decyzję pozwalającą na nachodzenie nas, kiedy wam się żywnie podoba! Na wszelki wypadek rozglądam się, sprawdzając czy coś mi nie umknęło. Nie. Tak jak sądziłem, przyszedłem do niego sam. — Przecież otrzymał pan stosowne postanowienie sądu, więc... — Bez przerwy mnie nachodzicie! Naprawdę mam dość tych przepychanek. Serdecznie. — Panie! — teraz z kolei ja krzyczę. — Niechże mnie pan posłucha, bo chyba nie

rozumie pan, co mówię! — Nie jesteś moim kolegą, gnojku! Nie będę odpowiadał na żadne pytania! Maćkowi też nie pozwolę! — Pluton podrywa się z fotela, jakby ktoś wcisnął mu korkociąg w tyłek i rusza na mnie jak żywy taran. Wołałbym, by pozostał na swojej skajce, cóż, skoro nie mam w tej kwestii nic do gadania. Jaka szkoda, że nie mogę mu przypierdolić. Robię więc w tył zwrot i z godnością opuszczam niegościnne progi Plutona. Hak mu w smak, porąbańcowi. Następnym przystankiem mojej drogi krzyżowej jest dom czy raczej rudera Stefana Brzozy, alkoholika-furiata. I frustrata, przynajmniej niekiedy. Najpierw kurwuje, że przychodzę nie w porę, przeszkadzając mu w sprzątaniu, jednak po początkowym wybuchu złości mięknie, a nawet zaprasza do swej nory, opowiadając z przejęciem o problemach ze zdrowiem i częstując własnoręcznie przygotowanym bigosem. Udaje mi się wykręcić od konsumpcji niewinnym kłamstwem, że jestem po obiedzie, no i po kwadransie rozmowy dochodzimy do konsensusu. On udaje, że ma zamiar przestać pić, ja zaś udaję, że mu wierzę. Niestety, najgorsze dopiero przede mną. W mieszkaniu Mundialowiczów czeka matka dzieciom, a mężowi dręczycielka, czyli Stefania Mundialowiczowa, którą na własny użytek nazywam Stefą. Siadam na kanapie i zanim się spostrzegam, Stefa kładzie na stolik kubek kawy. Czarnej jak wody Styksu. Dziękuję grzecznie, ale babol terkocze tak długo, że wreszcie dla świętego spokoju upijam łyczek mulistego płynu, w duchu przepraszając swe serce za takie traktowanie. Widząc, że wymiękam, gospodyni podtyka mi pod nos pudełko z kilkunastoma niezbyt apatycznie wyglądającymi ciasteczkami. I znów to samo — nie przyjmując do wiadomości odmowy — wmusza we mnie jedno. Wybieram najmniejsze i przezwyciężając obrzydzenie wkładam do ust. Ciasteczko rośnie w moim gardle niczym balon, przełykam je z trudem, przepijając kawą. Oczywiście mam świadomość, że baba napluła do kubka, ale cóż począć — takie są uroki bycia powszechnie szanowanym i lubianym kuratorem. Stefa ma akurat dobry dzień, bo nawija przez następną godzinę, opowiadając ze szczegółami o swoich licznych dolegliwościach, oczywiście konsekwentnie omijając tę najważniejszą, czyli totalną korbę, która przekręciła się już zbyt wiele razy, by można ją było odkręcić. Dopytuję się o jej młodszego syna, nad sposobem wychowywania którego roztaczam formalną opiekę, ale Mundialowiczowa ignoruje moje pytania, zapodając historię pierworodnego, który złapał jakiegoś paskudnego wirusa i w efekcie wylądował w szpitalu. Nadstawiam ciekawie uszu, szczególnie w kontekście coraz bardziej rozpowszechnionej ptasiej i świńskiej grypy. Próbuję wyciągnąć od Stefy jakieś przydatne szczegóły, lecz ta, zapętlona w swej paranoi, wymiguje się, z kronikarską dokładnością opisując dzieje swojego telefonowania na pogotowie, straszenia dyspozytorki nieistniejącymi koneksjami i tym podobnymi bzdurami. Wtrąca przy tym niezliczone dygresje na temat tego, jak to była młoda i atrakcyjna. Kiedyś. Dawno. W poprzednim wcieleniu. Koniec końców dowiaduję się, że chodzi o swojski wirus rota. Nie mam ochoty rzygać i srać dalej niż widzę, więc zaczynam zastanawiać się nad ewakuacją. W tym samym momencie słyszę, że ktoś w sąsiednim pokoju wymiotuje. Stefa biegnie na pomoc — jak się okazuje swojemu młodszemu synowi. Przylatuje po minucie z plastykową miską, w której chlupoczą rzygowiny. Dalej siedzę na kanapie, więc nie mam jak uciekać, kiedy nieomal kładzie mi miskę na kolanach. — Tak, mały też ma rota! — wyjaśnia triumfalnie. Odsuwa się, a ja korzystam z okazji i wstaję, kierując się do drzwi.

— Już pan idzie? — dziwi się Mundialowiczowa. Jeden zero dla niej. Ma baba poczucie humoru. — Nie chcę się zarazić. — E tam! Nie martw się pan! Są sposoby! Dopadam do przedpokoju, sięgam ku klamce, jednak nie dość szybko. — Proszę dać ręce! — komenderuje, wyciągając z kieszeni podomki tubkę z wodą toaletową. — Odkazimy je! Spełniam polecenie, żeby mieć to już z głowy. Stefa dokładnie opsikuje mi dłonie, dzięki czemu śmierdzę jak szczur-elegant na otwarciu kanału. — Teraz jest pan bezpieczny! Na pewno, kurwa, na pewno. Dostaję takiego schiza, że zamawiam taksówkę. Złotówa przez pół drogi snuje polish horror story o stwardnieniu rozsianym swej nieboszczki matki. Te informacje są mi potrzebne jak lokówka w dupie, ale słucham cierpliwie, nie chcąc urazić pogrążonego w żałobie taksiarza. Oczywiście, nie pozostaje to bez wpływu na moją psychikę. Zaraz za progiem mieszkania pędzę do łazienki i ściągam łachy. Czuję się brudny, zasyfiały, chory. Przyglądam się swemu odbiciu w lustrze, wypatrując symptomów zarazy, ale nie zauważam niczego niepokojącego. Wyglądam jak zwykle — raczej kształtna głowa z fryzurą na zapałkę, poczciwa gęba okraszona pękatym nosem, nieskażona solarką blada skóra, w miarę muskularne ramiona, choć nie do przesady, brzuch, który mógłby być deko mniejszy, mikry fajfusek w sprzyjających warunkach osiągający jednak słuszne rozmiary. Ogólnie oględziny wypadają zadowalająco. Przynajmniej tyle.

Rozdział 4 Na wieczór jestem umówiony z Patrycją i oczywiście spóźniam się jak ostatni debil. Panie i panowie — oto Jaśnie Pan Zapominalski w swej szczytowej formie! Werble! Ta-ra-ta-tam! Bum! Bum! Bum! Trafiony — zatopiony — dno! Nie mogło być inaczej, bo wyleciało mi z głowy, że na Karmelickiej znów remontują torowisko i nie kursuje tamtędy żaden tramwaj. Tracę przez to kilka ładnych minut. Co prawda maszeruję szybkim krokiem, nieomal biegnę, ale... Czas mija nieubłaganie, kpiąc z moich wysiłków. Znajomo-nieznajoma wygląda dokładnie jak na fotce, którą mi przysłała. To miłe z jej strony, że nie posłużyła się zdjęciem ładniejszej koleżanki ani swoim własnym sprzed piętnastu lat albo sprzed choroby, w następstwie której jej szczęka pokryła się niemożliwym do usunięcia owłosieniem. — Patti dwadzieścia cztery? — pytam na wszelki wypadek. — Mateo? — Uśmiecha się niepewnie, podając mój internetowy nick. — Tak, to ja. — Kiwam głową z zapałem zadeklarowanego klakiera. — Przepraszam cię strasznie, że się spóźniłem... — Mateusz, nie ma sprawy — przerywa moje kajanie się. — Każdemu może się zdarzyć. To jak? Pójdziemy gdzieś, gdzie jest trochę ciszej? — Może do Dyni, jak sądzisz? Robi wielkie oczy, chyba nie zna tego lokalu. — To tutaj... niedaleko... Mają fajne sałatki i... — plączę się w zeznaniach, jakbym co najmniej zamierzał wciągnąć ją do najbliższej bramy, zgwałcić i udusić, niekoniecznie w tej kolejności. — Jakieś dwieście metrów stąd... — Dobrze. Może być — zgadza się bez wydziwiania i już po chwili nasze buty wybijają nieskładny rytm na chodniku Krupniczej. Po drodze widzimy zziajaną trzydziestolatkę biegnącą za maluchem, który pędzi na złamanie karku od jednego samochodu do drugiego, poklepując zakurzone maski z takim entuzjazmem, jakby przybijał im piątaka. — Refren! Refren! — drze się kobieta, w daremnym trudzie próbując zwrócić na siebie uwagę uciekiniera. — Refren? — upewniam się. — Czemu ona każe mu śpiewać?! — Po prostu go woła. Efrem to biblijne imię. — Efrem?! — powtarzam z niedowierzaniem. — Rany, pomyśleć, że ludzie robią taką krzywdę swoim dzieciakom! Bez dalszych przygód docieramy na miejsce. Wchodzimy po dwóch schodkach, przytrzymuję drzwi, no jasne, przecież nie jestem niekulturalnym chamem, a potem prowadzę Patrycję wprost do zabudowanego przeszklonym dachem ogródka. Ze zdenerwowania i zmęczenia zaczyna drgać mi powieka. Mam nadzieję, że ślicznotka, z którą się umówiłem, nie zwróci na to uwagi. Ufff... Jeśli nawet spostrzegła feler mojej facjaty, w żaden sposób nie daje tego po sobie poznać. Siedzimy przy stoliku w kącie wytyczonym przez ślepą ścianę trzypiętrowej kamienicy, ceglanego ogrodzenia i przystawionego do niego grzejnika. Jest sympatycznie, nie powiem. Ubrana na czarno kelnerka przynosi karty, więc udając, że zastanawiam się nad zamówieniem, przyglądam się Patrycji. Ma długie ciemne włosy, owalną twarz z nieco zadartym noskiem i brązowe, migdałowe oczy. Ubrała się w krótki czarny płaszczyk z kapturem, który niedbałym ruchem przewiesza

właśnie przez oparcie krzesła, kolorowy sweterek, jakby przemycony wprost z lat osiemdziesiątych, wzorzysty szal, szerokie, backpackerskie spodnie i fikuśne trampki. Niezbyt randkowo i w cholerę niekobieco, a mimo to uroczo i na swój sposób sexy. Z urody trochę przypomina serialową nianię Franię... I chyba też jest nieco postrzelona. No, i jeszcze szczuplejsza. Trochę nawet za bardzo, ale to chyba nie problem — w końcu, jak mawiała moja mama — łatwiej przytyć niż schudnąć. Opiera łokieć na blacie stolika i pełnym naturalnego wdzięku ruchem poprawia kosmyk spadający na czoło. Jeśli nawet mnie kokietuje, robi to z klasą. — Niedawno widziałam taką scenkę — rzuca nagle, odkładając kartę na blat nie całkiem czystego stolika. — Idę sobie przez park, alejką z naprzeciwka zbliża się wysoki jak tyczka koleś z białą laską w ręce. Laska, taka dziunia wprost z żurnala, prowadzi go pod ramię. Widać, że jest z gatunku tych, co mogą mieć każdego chłopa... — Tak? — Nie mam pojęcia czemu, jednak słuchając tej opowieści, czuję się niewyraźnie. — To znaczy jaka? — Prawie bogini, kształtny tyłek, duże, wyraziste usta, do tego burza blond loków... Coś w rodzaju Scarlett Johansson. — Okej, okej, łapię. I co było dalej? Pobili się? Uprawiali seks? — E tam, skąd! — Więc co się stało? — Nic szczególnego. Przeszli obok i tyle. — Hmm... — Marszczę brwi w grymasie, którego w sobie nie znoszę, ale w tej sytuacji nie potrafię się powstrzymać. — A morał tej historii? — Świat nie jest aż tak beznadziejny, skoro taka dziewczyna, eee... zadaje się z niepełnosprawnym. Nie wiem, co odpowiedzieć. Nie przekonuje mnie ten tok rozumowania, jednak łyso byłoby już na pierwszej randce wdawać się w spory światopoglądowe. Zamiast tego stosuję sprytny unik. — Ja ostatnio też widziałem podobną akcję. W tramwaju jechała dziewczyna na wózku inwalidzkim i chłopak, który klęczał na podłodze, żeby mieć twarz na wysokości jej twarzy. — Ładnie. — Gadali jak najęci, śmiali się... — Byli szczęśliwi? — Pewnie tak. Wyglądali na takich. — Ale? — No właśnie, zawsze jest jakieś „ale” — wzdycham ciężko, rozglądając się za kelnerką, która najwyraźniej zaginęła w akcji. — A jakie było tym razem? — Może lepiej wyjaśnię na innym przykładzie. Znam kolesia, który w swoim mieszkaniu wynajmuje pokoje dwóm dziewczynom. Jedna ma białaczkę, a druga guza mózgu, którego nie można usunąć. Praktycznie obie są na wykończeniu. Znajomek jest starym kawalerem, oczywiście samemu sobie wydaje się młody, piękny, zgrabny i powabny. — Co z nim? — Gość ustawił sobie te dwie tak, że jedna przed drugą zabiega o jego względy: pieką ciasteczka, piorą mu bieliznę... — Fuj! Co za zbok! — Jeśli nawet, to nie homo, nie myśl sobie. Z tego co wiem, zaliczył chyba ze sto panienek, z jedną był nawet przez kilka lat... Aż mu się znudziła. Pieprzony Master of Puppets.

— Wykorzystuje biedaczki. — Dokładnie! — A jak brzmi twoja puenta? — Wątpię, by zdrowa osoba miała szansę na trwały związek z kimś nieuleczalnie chorym. Jakoś mi się to nie widzi. Za bardzo bajką trąci. — To zależy... — Nie! Nie oszukujmy się — choćby nie wiem jak bardzo się kochali, przychodzi taki moment, że ten chory staje się kulą u nogi zdrowego. Patrycja milczy, zaciskając usta. Cholera, chyba zagalopowałem się z tymi wynurzeniami. Przesadziłem, kurwa, jak zwykle. — Sorki, że zapodaję ci takie drętwe teksty — próbuję ratować sytuację. — Pewnie masz dosyć swoich problemów. Rzeczywiście ma. W ciągu następnej godziny poznaję historię życia Patrycji w pigułce. Rodzina zawsze traktowała ją co najmniej specyficznie. Ona była tą od roboty, sprzątania, prania, zakupów, a jej młodsza siostra, oczko w głowie rodziców, miała zrobić karierę, wybić się. Jak łatwo się domyślić, te plany los zweryfikował odmownie. Pomimo tego nastawienie starych do Patrycji nie ewoluowało. W końcu te chore układy tak jej zbrzydły, że zerwała z rodziną wszelkie kontakty i wyprowadziła się. Start w dorosłość nieszczególny, przyznacie sami, ale z czasem stanęła na nogi. Oto jest — niezależna kobieta, która ma w sobie tyle wewnętrznej siły, by pracując w MORD-zie czyli Małopolskim Ośrodku Ruchu Drogowego, ciągnąć podyplomówkę z zarządzania zasobami ludzkimi, a do tego od czasu do czasu udzielać się jako wolontariuszka w hospicjum. — Żartujesz? — dziwię się, zupełnie nie potrafiąc wyobrazić sobie tak kruchej istoty opiekującej się zniedołężniałymi starcami czy ofiarami błędów lekarskich. — Dlaczego miałabym żartować? — obrusza się. — Nie ma w tym nic śmiesznego. — Nie o to mi chodziło... Jak w ogóle dajesz sobie radę z tym wszystkim? — Początki nie były łatwe, fakt... Teraz już się przyzwyczaiłam. — Nie rozwala cię widok tylu umierających? — Wiesz, tam są tylko starsi, przy dzieciach pewnie bym się rozkleiła. — A co w ogóle tam robisz? — Nic takiego. Podaję herbatę, pomogę przejść do łazienki, czasem zmienię kroplówkę... Przede wszystkim chodzi o rozmowę, ci ludzie chcą, by ktoś przy nich był. — I jesteś? — Jestem. Ale kiedy tam idę, nigdy nie biorę ze sobą komórki. — Czemu? — Odmówiłbyś komuś, kto błaga cię, żebyś pozwolił mu choć na chwilę zadzwonić do córki czy męża? — No, nie. — Właśnie. A ci, którzy oddają najbliższych do hospicjum, najczęściej nie chcą mieć z nimi nic wspólnego. Jeszcze przez godzinę dzielimy się powietrzem nad kawiarnianym stolikiem, rozmawiając o tym, kim jesteśmy czy raczej — w moim przypadku — kim wolałbym być, gdyby starczyło mi odwagi. Jest dobrze, genialnie wręcz. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się czułem.

Rozdział 5 Tydzień minął równie interesująco, co dialogi w niemym filmie. Monotonię szarych i rozmemłanych jak kazimierskie kurwy dni osładzałem sobie wspomnieniami spotkania z Patrycją. Dziwne, dopiero koło czwartku zdałem sobie sprawę, że mimo fascynacji tą niezwykłą osóbką, ani razu nie pomyślałem o tym, żeby zabrać ją na kwadrat i po prostu przelecieć. Nie mówię, że nie miałem na nią ochoty — miałem jak cholera! Jednak coś mówiło mi, że na to jeszcze nie pora. Czułem się z tym dość dziwnie — porywy serca i sentymenty nie były moją domeną, no może oprócz początków znajomości z eks-królową mojego eks-piekiełka. Jest piątkowe popołudnie, do weekendu zostało raptem kilka godzin, do kolejnego spotkania z Patti jeden dzień. Zabijam czas, ćwicząc swój policyjny refleks przy pomocy „Sapera”. Gdybym z taką prędkością rozbrajał bomby w realu, byłbym guru antyterrorystów. Puk! Puk! Puk! Kogo przywiało, do cholery? — Proszę! — mówię na tyle głośno, by mnie usłyszano, i na tyle nieprzyjemnie, by nieproszony gość zorientował się, że najlepiej, jeśli od razu wykona w tył zwrot i pójdzie w pizdu. Nie zależy mi na odwiedzinach, ale zabarykadować też się nie mogę. Drzwi uchylają się bezgłośnie i do pokoju wchodzi Toman Ósmy Tom. Jak zwykle skacowany, emanujący fachowością i udający krańcowo zawalonego robotą. Wiadomo, w tym fachu pozoranctwo to połowa sukcesu. W jego przypadku nawet cały. Toman należy do ludzi, bez których nasze życie byłoby uboższe. Nie żeby wnosili w nie coś wartościowego — bynajmniej! To ten typ upierdliwców, przy których niejako z automatu docenisz każdą, najmniejszą nawet chwilę spędzoną w samotności, choćbyś na co dzień nie wiem jak bardzo miał ich dość. Toman powinien wynajmować się emerytom na święta, żeby po upojnym wieczorze w jego towarzystwie z niecierpliwością oczekiwali kolejnej wigilii, podczas której będą przemawiać do nich tylko mole i roztocza z szafy. Pięć minut z Tomanem i zaczynasz żałować, że nie jesteś mnichem medytującym na pustyni. — Co cię sprowadza, Tomanie, mój Tomanie? — pytam z ironią, której na stówę nie wyłapie. Nie, żeby była nieczytelna. Jego umysł zwyczajnie nie ogrania takich niuansów. — Hej, stary, bo widzisz, wpadłem do ciebie, bo... — plącze się Ósmy Tom. Jest łysy jak kolano i równie inteligentny. Zaraz na początku miesiąca, kiedy pojawiło się trochę słońca, ogolił się na zero. Dzięki temu jego tępe spojrzenie nie razi aż tak bardzo w zestawieniu z nienaturalnie niskim czółkiem. Gdyby tylko nie otwierał japy i nie torturował otoczenia bełkotem, sprawiałby wrażenie całkiem nieszkodliwego debila. — Nie mam kasy — przerywam, uprzedzając jego pytanie i pozostawiając Tomana z otwartą paszczą. Pewnie znowu chce wysępić na flaszkę. Nie ma głupich. Już raz nie oddał. Zapomniał, biedaczek, a ja stałem się uboższy o dwie dychy. Pierdolę takie biznesy! — Eee... nie po to przyszedłem — stęka z zakłopotaniem. — Rzuć okiem i walnij parafy, że się zapoznałeś. Naczelnik kazał... No jasne, gdyby nie kazał, Toman z własnej inicjatywy nie włączyłby nawet światła w pokoju. Mistrz pozoracji kładzie przede mną dwa wydruki z faksu. Z treści pierwszego wynika czarno na białym, że Zarząd Terenowy Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego Policjantów w Kłobucku zaprasza wszystkich chętnych do udziału w zawodach policjantów „STRONG MAN”. Okej, może następnym razem. Zerkam na drugi papier i aż przecieram oczy ze zdziwienia. Do tej pory ani razu nie

widziałem pisma od rzecznika prasowego. Zwykle to do niego śle się telefonogramy o udanych realizacjach i wszystkim, czym można się pochwalić. Z tym większą ciekawością pochylam się nad kartką: W związku z uzgodnieniami Komendanta Głównego Policji z Prezesem Telewizji TVN dotyczącymi zaproszenia policjantów do udziału w serialu „Śledczy”, informuję o możliwości zgłaszania się policjantów do castingu, który odbędzie się w niedzielę 19 kwietnia br. w Krakowie przy ul. Płk. Dąbka 2 od godz. 11. 00. Policjanci zainteresowani tego typu pracą winni spełniać następujące kryteria: — pracować w pionie kryminalnym lub dochodzeniowo-śledczym, — cieszyć się dobrym zdrowiem. Wampir z pewnością chętnie by się mnie pozbył, jak każdego, kto ośmielił się kiedykolwiek mu sprzeciwić, więc nie powinien stawać okoniem, myślę sobie z nieuzasadnionym optymizmem. Poza tym, gdyby jakimś cudem temat wypalił, zarobiłbym trochę grosza, no i odpocząłbym od tego pierdolonego syfu... Preferowani są policjanci/policjantki w wieku od 28 do 45 lat, którzy nie boją się ciężkiej pracy i chcą podjąć nowe wzywanie. Wzywanie? Chyba wyzwanie? Zresztą, mniejsza z tym. Prosimy o zgłoszenie swojego akcesu w projekcie telefonicznie do dnia 12 kwietnia. Organizatorzy zapewniają zwrot kosztów podróży poniesionych w związku z przybyciem na casting. Skoro tak, to zadzwonię. Co mi szkodzi? — Masz jakieś fajany? — wyrywa mnie z zamyślenia Ósmy Tom, najwyraźniej z twardym postanowieniem, by nie wyjść z mojej samotni bez urobku. — Wiesz, że rzuciłem — odpowiadam zgodnie z prawdą, podpisując się na odwrocie obu kartek. Niech frajer szuka sponsora gdzie indziej. — Szkoda. Komu szkoda, temu szkoda. Ja tam wolę, żeby moje płuca nie wyglądały jak model kopalni węgla. Jeśli oczywiście już tak nie wyglądają, czego niestety nie mogę wykluczyć. Zawiedziony sęp próbuje coś jeszcze powiedzieć, ale zbywam go, napomykając, że Boguś na pewno będzie miał fajki. Idzie więc w cholerę z imieniem Bogusia na ustach, ja zaś zostaję sam na sam z wyprodukowaną w enerde maszyną do pisania marki Erika i plakatem z Matriksa na ścianie. Toman jest zresztą takim odpowiednikiem błędu systemu. Został Ósmym Tomem całkiem niedawno. Mój komputer rozkraczył się na amen, więc uderzyłem do łysego kolegi z prośbą o dopuszczenie na moment do jego badziewia. Zżymał się, jakbym co najmniej chciał przelecieć jego ślubną, ale w końcu się zgodził. Siedziałem przy tym pudle może kwadrans, a w tym czasie zdążyłem chyba ze sto razy usłyszeć utyskiwania Tomana na temat ósmego tomu. Koleś ciągle przekładał akta swojej jedynej sprawy z miejsca na miejsce i bredził, że „ósmy tom jest najgorszy... no, nie! Ten ósmy tom mnie wykończy!” Uśmiecham się na wspomnienie tego rzadkiej urody kretynizmu i spoglądam na zegar z cyferblatem udającym tarczę strzelecką. Piętnasta czterdzieści. Super! Po zaliczeniu piątej tego dnia wizyty w wucecie zabieram się do ceremonii wychodzenia; zgarniam papiery z biurka, wpycham je do szafy, tę z kolei zamykam na cztery spusty, klucz wrzucam do metalowego pudełeczka z klapką i sznureczkiem, sznureczek do plasteliny, na plastelinie odbijam referentkę, plombuję szafę, potem zamykam drzwi, plombuję je, klucze do woreczka, znowu plombowanie (czemu, do cholery, nie jestem dentystą?), raźnym krokiem do sekretariatu, żeby zdążyć przed innymi — nie być ostatnim i nie zostać zmuszonym do

zamykania tego burdelu na kółkach. W sekretariacie do jednej książki wpisuję, o której zamknąłem szafę, a do drugiej, o której drzwi do pokoju. Jeszcze tylko zdawkowe „cze, cze” i na dwie doby odzyskuję wolność. Muszę tylko przetrwać jazdę zatoczonym tramwajem wraz z najdroższymi niedomytymi krajanami, szybkie zakupy i oto zacznie się największe święto świata: piątkowe popołudnie! Browar, konsola, browar, jakiś serial i jakiś, dla odmiany, browar. A w sobotę Patrycja. Juhuuuu! Weekendzie, przybywaj!

Rozdział 6 Koledzy ostrzegali — dwóch gliniarzy w rodzinie to przynajmniej o jednego za dużo. Jarek szalał, próbując mnie egzorcyzmować i namówić na podróż po Azji. Zamiast. Ale nie chciałem słuchać. Trafiony tępą strzałą Amora specjalnej troski wylądowałem w największym szambie, w jakie Bóg, Fortuna czy inne Koło mogło wrzucić młodziutkiego policjanta na dorobku. Jak łatwo się domyślić, dostałem za swoje w sposób perfidny, okrutny i z perspektywy czasu słuszny, bo trzeba było być ostatnim zjebem, żeby tak się udupić, będąc głuchym i ślepym na ostrzeżenia. Szambo miało na imię Andzia. Andzia Wajdeczko z komisariatu w Nowej Hucie. Po krótkim, acz burzliwym związku, pełnym mojego szczeniackiego zaślepienia narzeczeństwie oraz nikomu nie potrzebnym małżeństwie, skończyłem roztrzęsiony, oskubany z forsy i wściekły, liżąc rany i próbując zrozumieć, dlaczego byłem takim koszmarnym naiwniakiem. Niby stare dzieje, wszak jakoś się pozbierałem, jednak najwyraźniej nie dość stare, bo oto w sobotni poranek sen sprawiedliwego przerywa mi łomotanie do drzwi. Wkurwiające, zaiste. Szczególnie, że wcale nie zamawiałem budzenia. Zwlekam się z wyra, przecieram opuchnięte patrzały, zakładam slipki i krokiem ożywionego trupa maszeruję do przedpokoju. — Pali się, kurwa?! — wrzeszczę, próbując uspokoić wandala, który tak skutecznie niszczy mój święty spokój. Żadnej odpowiedzi, poza dalszym ciągiem łomotania. Otwieram i zaliczam opad szczeny. Oto moja eks w całej swej nieokazałości. Znaczy się blondyna z długimi do tyłka, doklejonymi włosami, o skorygowanych chirurgicznie wargach i nosie prostowanym skalpelem. Dawno jej nie widziałem, z czego jestem czy raczej — biorąc pod uwagę okoliczności — byłem bardzo zadowolony. Poprzednio rozmawiałem z nią przy okazji rocznicy śmierci Grześka Ciechowskiego z Republiki. Chciała podzielić się ze mną swoim bólem albo cholera wie czym. Tak jakbym miał ją jeszcze w swoim dowodzie czy sercu. Żenada. Szczególnie, że była już wtedy chajtnięta z kolejnym naiwniakiem. Może nawet niejednym? Wali mnie to zresztą. Centralnie. Jasna sprawa, że i tak przeżywam spory szoking. Zwłaszcza, gdy dowiaduję się, o co jej chodzi. A chodzi jej — panie i panowie! — o kościelne unieważnienie naszego małżeństwa, czyli ujmując rzecz po imieniu — rozwód. Nie powiem, żebym wcześniej o tym nie myślał, ale przez moją robotę i tak mam dość ciągania się po sądach różnej maści, więc dotąd oddawałem temat walkowerem. — Wszystko przez ciebie! — wypala ni z tego ni z owego, majtając swoimi przyczepionymi kudłami pomiędzy ścianami przedpokoju. Dalej jej nie wpuszczam, bo — jak znam tę idiotkę — gotowa jeszcze podrzucić mi jakieś dragi albo dziecięcą pornografię. Wolę trzymać się od tej psychopatki jak najdalej. Dla zdrowia. Psychicznego. Fizycznego. Emocjonalnego. Transcendentalnego. Cholera, ja to mam szczęście do wampirów! — Słucham?! — Aż zapowietrzam się z wkurwu. Gwoli wyjaśnienia: na koniec rozprawy w sądzie rodzinnym sędzia orzekła winę po obu stronach. — Przerabialiśmy to milion razy... — Bo jak się pobieraliśmy, nie byłeś jeszcze dojrzały do małżeństwa! Oczami wyobraźni widzę moją eks w prokuratorskiej todze, wspinającą się na podwyższenie i wygrażającą pięścią niebu. Po chwili po dziecinnemu wydyma policzki, trzepoce rzęsami i dla odmiany udaje niewinną ofiarę aparatu ucisku. O tak! Zgrywanie ofiary zawsze najlepiej jej wychodziło! — Jasne, jasne... A ty byłaś? — ucinam, nie mając ochoty ciągnąć tej absurdalnej

dyskusji. — Ja cię tylko informuję, że wnoszę pozew do sądu metropolitalnego. — No to składaj. I idź stąd. Migiem, migusiem! — Nie tak prędko. Chcę pogadać jeszcze o jednej sprawie... — Jak chcesz gadać, to wykup sobie abonament w oranżu. Tak, nie da się ukryć, Andzia zawsze lubiła ponawijać. Tyle że niekoniecznie do tych osób, do których powinna. Swego czasu, gdy już skiepściło się między nami na potęgę, opowiadała każdemu, kto chciał i nie chciał słuchać, jakim to jestem niedobrym mężem, potworem, jak non stop ją terroryzuję, nie pozwalając łazić samej na imprezy i rzucać dupą gdzie popadnie. Najbardziej dowaliła do pieca, kiedy poskarżyła się mojemu byłemu naczelnikowi, że po pijaku uderzyłem ją w twarz. Oczywiście zapomniała dodać, że wtedy też była narąbana jak szpadel, szarpała się ze mną i krzyczała, że znudziłem się jej i że chciałaby spróbować jakiegoś innego chuja. Święty by nie wytrzymał, więc rzeczywiście dostała z liścia. Raz, jedyny. Przeprosiłem, choć — tak Bogiem a prawdą — sama się prosiła. A co na to naczelnik, ten obrońca uciśnionych? Koleś mnie nie znosił, więc tylko czekał na okazję, by mnie upierdolić. Napisał notatkę służbową o tym, jakim jestem be funkcjuszem, którego zachowanie nie licuje z etosem, no i wszczął mi postępowanie dyscyplinarne. W czerwcu, niedługo przed świętem pały. Sprawa została umorzona, ale — jako że miałem dyscyplinarkę — nie dostałem w terminie wyższego stopnia. Rok w plecy, cholera. — Chodzi o to, że też startuję do serialu — wypala Andzia. Ja pierdolę, skąd się dowiedziała?! Powiedziałem dwóm czy trzem kumplom i już się rozniosło. Co za plotkarskie towarzystwo! — I mam zamiar się do niego załapać — kontynuuje niezrażona moim milczeniem eks. — Więc możliwe, że będziemy spotykać się na planie. Po moim trupie, myślę, jednak nie mówię tego na głos. Najwyżej, jeśli jakimś cudem to plastikowe ścierwo dostanie rolę, po prostu zrezygnuję. Aż tak bardzo mi nie zależy. — Okej, przyjąłem do wiadomości. A teraz żegnam. Wreszcie wychodzi, pozostawiając po sobie słodki niczym cykuta smród kwiatowych perfum. Wietrzę mieszkanie. Nie pomaga, więc wyciągam z szuflady kalkę, zgniatam i palę w starym garnku. Z takim zaimprowizowanym kadzidłem obchodzę wszystkie kąty. Stosowaliśmy ten manewr na komisariacie zawsze, kiedy jakiś rynsztokowy wszarz zepsuł nam atmosferę. Proste i skuteczne. Potem nalewam sobie drina, wypijam na stojąco, poprawiam drugim i biorę klucze do piwnicy. Zbiegam po schodach z twardym postanowieniem uporządkowania swego życia. Po przekręceniu klucza w zamku wchodzę do jaskini pająków i kurzu. Długo się z tym zbierałem, ale najwyraźniej nadeszła pora, by wypierdolić do śmietnika resztę pamiątek mojej żałosnej przeszłości. Na przeglądaniu pudeł z książkami, szpargałami, ozdobami choinkowymi i innym badziewiem zlatuje reszta dnia. Nie odpuszczam, działam niczym w amoku. Nie zwracam uwagi na głód i łzawiące od kurzu oczy. Kicham na to. W przenośni i dosłownie. Efekty mojego poświęcenia przechodzą najśmielsze oczekiwania. Dwa ogromniaste worki na śmieci wypełniają wspólne zdjęcia z wakacji i tysiąca i jednej imprezy, rolki filmów, z których już nikt nigdy nie zrobi żadnej odbitki, widokówki z paru zapyziałych kurortów, pamiątkowa koszulka ozdobiona logo Alien Sex Fiend i nieprzebrane morze innego barachła. Po krótkiej wizycie w osiedlowym śmietniku wracam do mieszkania lekki i spokojny jak

nieboszczyk w trumnie. Nie na długo jednak, bo kiedy sprawdzam pocztę, okazuje się, że kretynka wysłała mi mailem kopię tego cudacznego pozwu. Ciekawe po co? Może liczy na to, że kiedy go przeczytam, wymięknę i zgodzę się z jej wersją wydarzeń? Albo załamię się i skoczę pod pociąg? Niedoczekanie! Siedzę przed monitorem i krew mnie zalewa. Fala za falą. Na początku, kiedy go poznałam, uważałam, że nigdy nie będziemy razem. Nie był w moim typie. No tak, pierdu pierdu, a trawa jest czerwona. Od dawna byłam zauroczona innym mężczyzną, ale on nie chciał angażować się w związek ze mną. Czułam się poniżona i postanowiłam związać się z pozwanym. Wiedziałam, że nie pasujemy do siebie, tym bardziej, że często się kłóciliśmy. Gdy zaczęłam się spotykać z moim późniejszym mężem, myślałam głównie o tym, że to dla mnie ogromna szansa na wydostanie się z domu, w którym znęcano się nade mną psychicznie. Trele-morele! Fakt, że jej starzy są ostro pierdolnięci, ale znęcanie? Bez jaj! Moim rodzicom nie podobało się to, że zamierzamy się pobrać. Uważali, że do siebie nie pasujemy, bo Mateusz jest zbyt porywczy, a ja zbyt ambitna. Mój przyjaciel, którego kochałam, ale nie mogliśmy być razem, gdy dowiedział się, że chcę wyjść za mąż, powiedział mi, że głupio robię. Odradzał ślub, bo wiedział, że to nie może się dobrze skończyć. Miał rację. Z czasem Mateusz stał się zaborczy, urządzał karczemne awantury, gdy spóźniałam się z pracy, kontrolował mnie, wypytywał gdzie byłam, co robiłam i wypominał każdego mężczyznę, który choćby na mnie spojrzał. Mąż przychodził po mnie do komisariatu, czasem długo czekał, bo mieliśmy naradę wydziału. Był chorobliwie zazdrosny, czułam, że znęca się nade mną psychicznie. Biedaczka! Wszyscy się nad nią znęcali! Od przedszkola do Opola przemoc i prześladowania! Dziwne, że w ogóle to przetrwała i udało jej się bez niebieskiej karty osiągnąć pełnoletniość. Uciekłam od rodziców i ich ciągłego nadzoru, a tu w domu mój małżonek zachowywał się podobnie. Wpadałam w coraz większą depresję. W końcu nie wytrzymałam tego napięcia i po trzech latach małżeństwa wyprowadziłam się od Mateusza. Jasne, zwal wszystko na mnie, ty chodzący ideale! Szkoda, że z kronikarskiego obowiązku nie napisałaś o swoich wypadach na miasto, przygodnych kochankach... Oczywiście, nie miałem żadnych podstaw do zazdrości, uroiłem to sobie! Uważam, że mój mąż nie był w pełni świadom obowiązków i konsekwencji, jakie niesie za sobą związanie się węzłem małżeńskim. Ślub kojarzył głównie z rządzeniem, dyktowaniem najbliższej osobie tego, co ma myśleć i czuć... Omal nie rozwalam klawiatury. Ale nie — to byłoby kolejne zwycięstwo tej szmaty. Kasuję maila i ustawiam w opcjach „zablokuj nadawcę”. Niech spierdala! Nie wiedzieć czemu, przypominam sobie mój notes z okresu narzeczeństwa. Niewielki, brązowy i brzemienny w skutki. Otóż wieczorami, przy kolejnych datach wpisywałem plusy, jeśli dzień wydawał się udany, a minusy, gdy był paskudny. Albo plus z minusem, gdy było średnio na jeża. Po prostu, skołowany nieustannymi wybuchami złego humoru i wściekłymi wybuchami zazdrości eks, następującymi zaraz po chwilach euforycznej harmonii, zastanawiałem się, czy nie pakuję się w jakieś kosmiczne bagno. Ten system oceny miał posłużyć za coś w rodzaju języczka u wagi, bo postanowiłem, że jeśli minusy przeważą, podziękuję sekutnicy za owocną współpracę. Niestety, jak ostatni ciołek zafałszowałem wpisy, zmieniając minusy na plusy. No i wkrótce gorzko tego pożałowałem. Głupota nie popłaca. Zerkam na zegarek. W porządku, pora się zbierać. Biorę szybki prysznic, ubieram się,

obsikuję najlepszą wodą kolońską i wybiegam z domu. Peregrynacje przez moje rodzinne miasto chyba nigdy nie przestaną mnie fascynować. Na wiacie przystanku wciąż wisi plakat krakowskiego teatru z tradycjami, zgodnie z którym jego dyrekcja i pracownicy życzą wszystkim razem i każdemu z osobna wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku. Godna podziwu bezinteresowna życzliwość, z pewnością nie jest to żaden chwyt marketingowy. Zwłaszcza teraz, w połowie kwietnia. Złośliwiec ze mnie, przyznaję, ale po tygodniu maglowania i porannej wizycie mam łeb cięższy od wiadra z pomyjami. Jedynym, co trzyma mnie w pionie, jest perspektywa spotkania z Patrycją. Wybieramy się do kina studyjnego na „Mechanika”. Czytałem na internecie opinię, że to ciekawa trawestacja „Idioty” Dostojewskiego. Się zobaczy. Sala kinowa stanowi zamknięty mikrokosmos, w którym znajdują schronienie raptem cztery pary. Można poczuć się ekskluzywnie, oj można. Nie będę streszczał fabuły filmu, ale trafił się motyw, który kompletnie mnie rozwalił. Otóż cierpiący na bezsenność bohater w kilku scenach sprawdza, która jest godzina. Czas dla niego stanął w miejscu, bo zawsze widzi 1: 30: 01 albo 1: 30: 02, przy czym „dwójka” zamiast przeskakiwać na „trójkę” wraca na „jedynkę”. Kręcioła znaczy. Najlepsze w tym wszystkim dzieje się później, gdy po projekcji siedzimy w knajpie. Po drugim browcu wybywam na moment do kibelka. Napis nad bezwodnym pisuarem głosi, że mam oto w rękach cały świat. Ta informacja działa na pana strażaka nieco deprymująco. Kiedy wreszcie zaczynam sikać, nieopatrznie spoglądam na zegarek i widzę, że jest pierwsza trzydzieści. Z wrażenia o mało nie moczę sobie nogawki. Na szczęście jakimś cudem unikam kompromitacji. Mimo wszystko jestem rozdygotany. Trochę uspokaja mnie powieszona na ścianie karteczka informująca, że spłuczka jest po to, by z niej korzystać. Pokrzepiony tą prostą radą wracam do Patrycji i w myśl zasady: kuj żelazo póki gorące, proponuję, żebyśmy następnego dnia spotkali się pod Centrum Kultury Japońskiej Manggha. Zgadza się, chwała Najwyższemu! * Patrycja pędzi na wielkiej czerwonej maszynie z chromowanymi wykończeniami, błyszczącej niby złota studolarówka w świetle jupiterów. Wiatr rozwiewa jej włosy, upodabniając je do feralnego szala Izabeli Duncan. Nagle — przynajmniej dla mnie jest to zupełnie nieoczekiwane — z bocznej drogi w pościg startuje policjant drogówki. Dogania dziewczynę w pół minuty i daje znak, żeby się zatrzymała. Ta posłusznie zjeżdża na pobocze. — Co to, nie widzi się znaków drogowych?! — wrzeszczy burak w mundurze i przeciwsłonecznych okularach na kartoflanym nosie. — O co chodzi? — pyta uprzejmie Patrycja. — Jechałam zgodnie z przepisami. — Nie pyskuj! Ja tu stanowię prawo! — drze się mundurowy, podchodząc i zawadiacko wymachując pałką typu tonfa. Wtedy na plującym spalinami stalowym rumaku nadciąga kawaleria, znaczy się heros. Fioletowe skórzane wdzianko przyozdobione krzyżującymi się na piersiach i plecach błyskawicami, długie do ramion eleganckie pejsy, chroniący wysokie czoło kask, na którym płonącymi literami wykaligrafowano skrót: KB. — Kapitan Bagieta! — piszczy z przejęciem ukryta za kępą trawy polna myszka. Kapitan Bagieta, bo tak w istocie zwą herosa, chwyta niekulturalnego stróża prawa, miętosi go chwilę w wielkich jak płyty chodnikowe łapach, ugniata, ugniata i po przekształceniu w kulę nawozu puszcza wolno. Kula nawozu toczy się w siną dal. — Przybyłem, by wybawić cię z opresji — wyjaśnia, zgoła niepotrzebnie, poprawiając marszczący się gdzieniegdzie trykot. —

Wielkie dzięki, poradziłabym sobie sama — odpowiada z dumą Patrycja, ruszając do swego motoru. — A ty dokąd? Nie podziękujesz mi? — Dziękuję, dziękuję, i jeszcze raz dziękuję, ale nie mam czasu na pogaduszki! — odpowiada rezolutnie dziewczyna i odwraca się plecami do Bagiety. Jak się okazuje, nie jest to rozsądne zachowanie. Urażony w swej niebywałej pysze kapitan pozwala, by z jego przewieszonej przez ramię torby wysunęła się gigantyczna bagietka z olbrzymią, dymiącą parówą w środku. — Hola, hola! — krzyczy, groźnie marszcząc czoło i zakręcając sumiaste wąsisko. — Nie odjedziesz stąd, zanim nie skosztujesz mojego hot-doga! — A mogę dodać keczupu? — błyskawicznie ripostuje Patrycja. — Oczywiście! Be my guest! — Kapitam Bagieta, wzorem wszystkich superbohaterów, płynnie, niemal po kociemu, przechodzi na angielski. Patrycja wyjmuje z kieszeni malutką buteleczkę megapikantnego keczupu „El Bandziorro Killemallo”, polewa nim hot-doga, a potem, bez ostrzeżenia rzuca się całym ciałem na ogromniastą bagietkę, wygina ją w połowie i jej polany keczupem koniec wpycha wprost do kapitańskiej gęby. Skwierczy, bulgocze, dymi, po czym łżeheros znika, pozostawiając po sobie jedynie lekki smrodek. A Patka wskakuje na swój motor i ściągając skalp z drogi śmiga wprost w stronę słońca, aż po horyzontu kres. * Może i powinienem opowiedzieć ten sen Patrycji, ale postanawiam, że zachowam go dla siebie. Boję się, że miałaby zbyt jednoznaczne seksualne skojarzenia. Że niby myślę tylko o jednym, albo — co gorsza — że nie jestem zadowolony z tego, że póki co nie wylądowaliśmy w łóżku. Poza tym wcale nie myślę o jednym. Raz to stanowczo za mało. Jadę do Mangghi w stanie zbliżonym do euforii. Sam się sobie dziwię, jak przyjemne może być oddychanie krakowskim powietrzem. Wysiadam ze sto czternastki, przechodzę dwa światła otaczające rondo i z daleka widzę jak idzie w moją stronę. Trzymam za plecami jakąś olbrzymią i sztywną roślinę, której pełna nazwa jest niemożliwa do wymówienia, ale to nieistotne, bo wyróżnia się wśród innych kwiatów tak jak Patti wśród kobiet, które dotąd poznawałem. Będą pasowały do siebie, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Cmokam ją w policzek, chwila zastanowienia co dalej, z głupia frant pytam czy ma ochotę na spacerek wzdłuż Wisły. Chętnie, mówi, więc schodzimy po betonowych schodach na alejkę i kilkadziesiąt metrów dalej przystajemy przy niskim murku otaczającym Mangghę. Mam akurat przy sobie „Wybiórczą”, więc rozkładam ją na naszym prowizorycznym siedzisku. Siadamy blisko siebie, stykając się ramionami. Gdzieś w brzuchu czuję łaskotanie, nie związane jednak ani z motylami, ani z głodem, przynajmniej nie tym wywołanym przez pusty żołądek. Wyjmuję z torby puszkę, odbezpieczam i podaję Patrycji. Drugie piwo wybucha jak granat, atakując otoczenie chmielową pianą. Mówię „Monte Carlo” i to hasełko wystarcza. Oboje parskamy śmiechem. Nawiązując do sytuacji opowiadam anegdotkę o kumplu, który przez lata zarzekał się, że napisze program komputerowy dla pijących w samotności. Założenie było takie, że z monitora miał gapić się koleś, wznoszący toast za toastem i wygłaszający głupoty typu: „jak mawiają Francuzi — jeśli stoi to do buzi!” czy „poszły konie po betonie”. Oczywiście — dla zachowania